W okresie międzywojennym zwano ją perłą nie tylko Ukrainy ,ale także całych Kresów. Miała ona być awangardą nie tylko polskiej kultury ,ale i przemian społeczno-cywilizacyjnych i modernizacji ziem wschodnich podejmowanych przez ówczesne władze Rzeczypospolitej. Powstała ona w latach trzydziestych minionego wieku jako osiedla pracownicze przy kamieniołomie w uroczej dolinie nad Horyniem, w której według tradycji miał odpoczywać po łowach król Jan Kazimierz. To od niego, jak każe tradycja, miejscowość wzięła swoją nazwę. Bazalt w tym miejscu pozyskiwano na niewielką skalę już wcześniej w czasie carskiego zaboru w tzw. Starej Kopalni, położonej bezpośrednio nad Horyniem. Jego eksploatacja prowadzona była jednak w sposób prymitywny. Po wydobyciu kamień ładowano na barki, które następnie burłacy ciągnęli w górę rzeki ,aż do Prypeci którą spławiano je dalej w głąb imperium.
Państwowe Kamieniołomy Bazaltu w Janowej Dolinie utworzono w 1928 r. Miały one zaspokoić popyt na ten kamień wynikający z wysokiego tempa inwestycji publicznych w końcu lat trzydziestych. Obok kopalni powstało osiedle zakładowe, które szybko uznano za wzorcowe. Było wyposażone we wszystkie nowoczesne instalacje w tym wodociąg i kanalizację. Miejscowa elektrownia dostarczała do każdego obejścia energie elektryczną, co na Wołyniu nie było bynajmniej powszechne. Osiedla mieszkaniowe było zlokalizowane w lesie pomiędzy wyrobiskiem kopalnianym a urwistą ,zalesioną skarpą nad Horyniem. Składało się z czterorodzinnych, dwukondygnacyjnych willi drewnianych zbudowanych na solidnej bazaltowej podstawie. Każda z rodzin miała do swojej dyspozycji część przydomowego ogrodu .Osiedle przecinała zamknięta dla ruchu kołowego promenada spacerowa. Była równoległa do Horynia i miała szerokość stu metrów. Ze swoimi rabatami pełnymi kwiatów i kępami krzewów ozdobnych stanowiła prawdziwy salon reprezentacyjny Doliny.
Wzorcowe osiedle
Około tysiąca ośmiuset mieszkańców osiedla miało do dyspozycji doskonale rozwinięte jak na owe czasy zaplecze socjalne. W centrum osiedla znajdował się duży budynek w kształcie litery U zwany blokiem, w którym znajdowały się: sala kinowa, sala widowiskowa, hotel, stołówka. Mieszkańcy Janowej doliny mieli też do dyspozycji przedszkole, szpital, przychodnię lekarską, aptekę i szkołę. Do wybuchu wojny nie wybudowano w osadzie kościoła i nie zdążono zorganizować parafii, ale jej mieszkańcy mieli zapewnioną opiekę duszpasterską. W jednym z baraków została urządzona kaplica, do której okresowo dojeżdżał kapłan. W budowie okazałej świątyni przeszkodziła wojna.
Gospodarze Janowej Doliny dużą wagę przywiązywali do życia kulturalnego pracowników. Odbywały się w niej stałe seanse filmowe, gościły często teatry i to nie tylko lokalne, ale i warszawskie. Dla „doliniaków” występował m.in. Jan Kiepura, a także chór „Dana”, czego nie omieszkały odnotować nawet ogólnopolskie media. By tej klasy artyści, chcieli występować w „Dolinie” kierownictwo kamieniołomów zadbało o stworzenie w starym wyrobisku muszli koncertowej.
Przy kopalni funkcjonował również klub sportowy „Strzelec” prowadzący kilka sekcji m.in. piłki nożnej, boksu, zapasów, kajakarską i pływacką. Ci z mieszkańców, którzy nie chcieli uprawiać sportu wyczynowo, latem mieli do dyspozycji urządzone nad brzegiem Horynia zradiofonizowane kąpielisko.
Ciekawie zorganizowana była w Janowej Dolinie kwestia handlu. Na zasadzie monopolu mogła się nim zajmować wyłącznie Spółdzielnia "Społem". Za wyłączność musiała ona jednak zrezygnować z handlu alkoholem.
Najwyższe zarobki
Na co dzień większości mieszkańców Janowej Doliny pracowała w kopalni bazaltu, wydobywanego metoda odkrywkową. Był on następnie przerabiany na dużą kostkę drogową o wymiarach 15x15x30 cm i półkostkę o wymiarach 10x10x10 cm. Gotowy produkt był wywożony z Doliny specjalną bocznicą kolejową włączoną w system PKP. Koleją do pracy w kopalni dojeżdżało też wielu mieszkańców pobliskich wsi. Zatrudniała ona w sumie ponad trzy tysiące pracowników. Dzięki niej szereg ubogich osad rozwijało się dość szybko. Ich wynagrodzenia należały przecież do najwyższych w województwie wołyńskim.
W latach trzydziestych kamieniołomy w Janowej Dolinie były nie tylko największe spośród 17 przedsiębiorstw tej branży na Wołyniu, ale były w ogóle największym zakładem w całym województwie. W 769 zakładach przemysłowych różnych branż było zatrudnione 16655 osób.
Dla jednego z najbiedniejszych w województwie, powiatu kostopolskiego, Janowa Dolina była prawdziwym darem niebios.
Do Janowej Doliny przed wojną przyjeżdżały różnorakie delegacje, które chciały zapoznać się z nową "kresową rzeczywistością". Zawsze ich uczestnicy byli zapraszani na wieczorki taneczne, na których śpiewano zaadaptowany przez mieszkańców Doliny znany lwowski szlagier, który w ich wykonaniu brzmiał "a gdybym się kiedyś urodzić miał znów, tylko w Janowej..."
Mit Janowej Doliny w polskim społeczeństwie upowszechnili tez harcerze. Corocznie w jej okolicach urządzali swoje obozowiska. Teren dla nich był wymarzony. Wokół Doliny rozciągały się głębokie lasy, będące także rajem dla myśliwych.
Tuż przed wybuchem wojny
Tuż przed wybuchem wojny żyło tam około tysiąca ośmiuset ludzi. Zdecydowaną większość z nich, bo 80% stanowili Polacy. Pozostała grupa składała się z Ukraińców, Rosjan, Czechów. Stosunki między wszystkimi nacjami układały się dobrze, choć zachowanie ukraińskich uczniów wróżyło zbliżający się konflikt. Bez ogródek zapowiadali polskim rówieśnikom „budemo was Lachy rizaty”. W sąsiedniej wsi Złaźne działał Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów. We wrześniu 1939 r. jej komórka przystąpiła do działania. Rozbroiła posterunek policji i oddział WP który miał zabezpieczać kopalnię, później obsadzili budynek jej dyrekcji. Spotkali się jednak z kontrakcją miejscowych komunistów, którzy mieli podobne apetyty. W kilka dni później wspólnie witali wkraczający do Janowej Doliny oddział Armii Czerwonej. Nowi władcy nie czuli się pewnie i wobec Polaków zachowywali się wstrzemięźliwie. Nie wymienili nawet początkowo polskiej dyrekcji kamieniołomów. Aż do 1940 r. funkcję naczelnego dyrektora pełnił inż. Leonard Szutkowski a jego zastępcą był inż. Jan Niwiński. Sytuacja Polaków uległa znaczącemu pogorszeniu po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Po jej zajęciu nowi okupanci zaczęli wykorzystywać do swoich celów ukraińskich kolaborantów, którzy w momencie ich wkroczenia wieszali na murach domów plakaty z napisami: „Lachom smert”.
Krwawy piątek
W Janowej Dolinie w 1941 r. został zorganizowany obóz szkoleniowy dla ukraińskich nacjonalistów z odłamu „Tarasa Bulby”. Polskie dzieci zostały pozbawione prawa nauczania w ojczystym języku. Jej dyrektor, Ukrainiec, mimo, że był wychowankiem Uniwersytetu Jagiellońskiego zakazał używania w niej języka polskiego. Dowództwo niemieckiego garnizonu hamowało jednak zapędy ukraińskich nacjonalistów. Angażowało ich do eksterminacji Żydów, pozwalało również wyżywać się przy pilnowaniu jeńców sowieckich w zorganizowanym w Dolinie obozie.
Wiosną 1943 r. Janowa Dolina stała się jednym z ośrodków schronienia ludności polskiej ze wsi „likwidowanych” przez UPA .Na przełomie marca i kwietnia jak ustalili Władysław i Ewa Siemaszkowie ich liczba mogła wynosić nawet trzy tysiące! Polacy wierzyli ,że niemiecki garnizon nie dopuści do żadnych mordów. Ich przekonanie umocniło się jeszcze, gdy w marcu 1943 r. Niemcy aresztowali ukraińskiego wicedyrektora kopalni będącego jednocześnie działaczem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Wykryli bowiem, że przekazał on swym ziomkom beczkę nafty, którą ci chcieli użyć do spalenia osady. Rozstrzelali go natychmiast wraz z Ukraińcami u których znaleziono paliwo.
Los był przesądzony
Los Janowej Doliny był jednak przesądzony. Cały powiat kostopolski poza nielicznymi punktami obsadzonymi przez Niemców pozostawał pod całkowitą kontrolą UPA. W pobliskim Stydyniu Wielkim z którego do Doliny uciekli Polacy, zainstalował się Główny Wojskowy Sztab UPA. Ukraińcy nie kryli swych zamiarów .Tuż przed napadem otwarcie mówili, że urządzą Polakom "krwawy piątek" i będą malować jaja wielkanocne polską krwią. Osada została zablokowana przez oddziały UPA. Każdy z Polaków, który nieopatrznie oddalił się do lasu był mordowany... Dolinę opuścili także mieszkający w niej Ukraińcy.
Atak na Janową Dolinę nastąpił w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek czyli z 22 na 23 kwietnia 1943 r. W napadzie uczestniczyły oddziały UPA a także ludność ukraińska z Załaźna, w tym również kobiety i dzieci które także brały udział w bestialskim mordowaniu Polaków. Pod każdy dom podkładali snopki słomy i podpalali je, ogień podsycali naftą, a przez okna wrzucali granaty. Wielu Polaków zginęło w płomieniach. Tych, którym udało się uciec, wyłapywano, przywiązywano do drzew i przy pomocy noży, wideł, lub siekier mordowano. Spaleni żywcem zostali też chorzy i ranni przebywający w szpitalu. Garnizon niemiecki w sile jednej kompanii bał się opuścić umocnionych koszar. Był za słaby, by w terenie stawić czoła upowcom. Gdy podeszli bliżej przywitał ich jednak huraganowym ogniem, odpierając napastników. Dzięki temu nie udało się im spalić wszystkich domów. Na odsiecz Janowej Dolinie przybyła też ekspedycja niemiecka z Kostopola. Nad osadą zaczęły przelatywać również niemieckie samoloty. Upowcy nie dokończywszy "dzieła" wycofali się do lasu.
Pozostali przy życiu mieszkańcy cały Wielki Piątek poświęcili na grzebania pomordowanych i opatrywanie rannych. W sumie z rąk rezunów zginęło sześćset osób. Był to jeden z najbardziej masowych, najbardziej okrutnych i krwawych mordów dokonanych na Wołyniu przez UPA. Jego ofiary spoczęły we wspólnej mogile na placu obok krzyża ,gdzie miano zbudować kościół. Niektórych pochowano tam gdzie ich znaleziono .Ocaleli z pogromu działali w pośpiechu się bojąc się kolejnego napadu.
I tam jednak nie byli bezpieczni
Następnego dnia w Wielką Sobotę Niemcy przysłali zestaw wagonów towarowych, którymi pod eskortą ewakuowali pozostałych przy życiu Polaków do Kostopola. Większość z nich rozproszyła się po wołyńskich miastach. Na miejscu pozostała tylko niewielka grupa Polaków zatrudnionych w elektrowni, wodociągach, kolei i warsztatach. Wraz z rodzinami mieszkali oni w budynkach obok koszar. I tam jednak nie byli bezpieczni... 20 dni później sotnie UPA ponownie zaatakowały Dolinę paląc wszystkie obiekty pozostające poza zasięgiem ognia obrony niemieckiej. Po tym ataku wszyscy cywile zostali ewakuowani do Kostopola, a ich miejsce zajęła kompania „Schutzmanschaftsbatalion 202” zajmująca się zwalczaniem UPA.
Likwidację Janowej Doliny UPA przedstawiła oczywiście jako swój wielki sukces w walce za "wolną Ukrainę", a nie jako najzwyczajniejsze ludobójstwo. Niedługo po dokonaniu tej zbrodni w propagandowej broszurze „Wisti z frontiw UPA” adresowanej do członków tej organizacji napisano, że atak na Janową Dolinę był elementem walki z niemieckim i moskiewskim imperializmem o nowy ład i porządek miedzynarodowy. Podobną interpretację przyjęli wszyscy ukraińscy autorzy tworzący na emigracji legendę i mit UPA. Petro Mirczuk w opracowaniu "Ukrajińska Powstańska Armija 1942-1952. Dokumenty i Materiały" ,wydanym w Monachium w 1953 r. i wznowionym w 1991 r. we Lwowie, twierdzi np. że atak na Janową Dolinę był walką z Niemcami ,dla których stanowiła ona ważny punkt gospodarczy. Według niego Polacy walczyli po stronie Niemców ,tworzyli bowiem w Janowej potężną placówkę samoobrony. Wersję tę powiela także „Litopys UPA”. W jego tomie 5 na stronie 20 czytamy m.in. "Przy zdobywaniu silnego polskiego gniazda, a raczej centrum Polaków, Janowej Doliny w pow. Kostopolskim spalono dwie trzecie zabudowań .Bój trwał kilka godzin. Polacy podają liczbę swoich strat na 500 osób. Liczba zabitych Niemców niewiadoma. Nasze straty niewielkie."
Groby zarosły lasem
Wersja ta usprawiedliwiająca oczywiste ludobójstwo popełnione na mieszkańcach Janowej Doliny nie wytrzymuje konfrontacji z faktami. Polacy usiłowali co prawda stworzyć w Dolinie ośrodek samoobrony, ale nie zdołali tego zrobić. Zorganizowali co prawda w osadzie oddział ZWZ-AK, który jednak pod bokiem Niemców nie mógł rozwinąć działalności. W momencie ataku liczył kilkanaście ,a może nawet kilka osób. Znanemu badaczowi dziejów AK na Wołyniu, Józefowi Turowskiemu, który 30 lat zbierał materiały do polskiej konspiracji w tym regionie nie udało się nawet ustalić nazwiska jego dowódcy. Stwierdził tylko bezsprzecznie, że do AK należała rodzina Zubów.
Polacy z Doliny bali się niemieckich represji. Naziści aresztowali w 1942 r. posługującego wśród nich księdza L.Śpiewaka za wystawianie Żydom katolickich metryk. Wkrótce potem wzięli w charakterze zakładników 12 Polaków, których osadzili w więzieniu w Równem. Nigdy już do domów nie wrócili. Pozostali mieszkańcy obawiali się, że mogą podzielić ich los. Dlatego nie gromadzili broni, której zresztą i tak nie mieli skąd zdobyć. Podczas ataku upowców mieli do dyspozycji jedynie kilka sztuk pistoletów i karabinów. Nie odegrały one żadnej roli.
Po wojnie teren spalonej osady w Janowej Dolinie zarósł stopniowo lasem. Pozostały po niej tylko krzyże nad grobami ofiar, które z czasem spróchniały. W latach dziewięćdziesiątych przewrócił się ten stojący na głównej mogile, kryjący prochy większości zamordowanych. W jego miejsce Polacy wstawili nowy betonowy. Ukraińskie środowiska nacjonalistyczne przyjęły go jak kamień obrazy .Wielokrotnie domagały się jego usunięcia. Niektórzy ich przedstawiciele twierdzili nawet, że bezcześci on ukraińską ziemię. Dziś już emocje trochę opadły. Należy żywić nadzieję, że już niedługo przestanie bulwersować stając się być może zaczątkiem większej nekropolii. Zamordowani w Janowej Dolinie na naszą pamięć z pewnością zasługują. Tym bardziej, że stworzone przez niech dzieło w postaci kopalni bazaltu dalej funkcjonuje.
piątek, 29 marca 2013
sobota, 23 marca 2013
No to po meczu !!
O dwudziestej trzeciej w piątek na stacji Warszawa - Stadion nikt nie krzyczał. Nikt też nie zwrócił uwagi na smutną dziewczynę w okularach z farbami w ręku.
Przed meczem malowała twarze każdemu chętnemu kibicowi. Teraz mogła zanucić piosenkę Agnieszki Osieckiej. Z nieco tylko zmienioną, ostatnią zwrotką...
Przemarznięci, przygnębieni,
z biletami wciąż w kieszeni,
odpływali pociągami,
nadal dzieląc się żalami...
Godzinę przed meczem wyszli we czterech – Boruc, Szczęsny, Tytoń i trener Dawidziuk. Rozgrzewka w temperaturze znacznie poniżej zera. Pierwszy bramkarz miał pot na czole już po kwadransie. Zwijał się jak w ukropie. Bardzo, bardzo chciał... Siedem minut po rozpoczęciu gry zobaczył po raz drugi piłkę za swoimi plecami – 0:2. Ukraińscy kibice siedzieli właśnie za tą bramką. Podano im wszystkie gole jak na tacy...
O śniegu będziecie się dowiadywać tylko dzięki esemesom – zapewniała dyrekcja stadionu. Płatki śniegu spokojnie pokonywały jednak nieszczelny dach. Glik zapewniał, że reprezentacja rozgrzeje widownię. Nie zdążyła... Wszystko skończyło się zanim się zaczęło. Niespełna pół godziny gry narodowej i emocji – od stanu 1:2 do 1:3. A potem było coraz zimniej i coraz smutniej...
W przerwie meczu spiker zaprosił kibiców do pozostania na miejscach po meczu. Miała być po raz pierwszy transmitowana konferencja prasowa. Można było pójść dalej. Zrobić konferencję z udziałem fanów i nielicznym, najcieplej ubranym, dać mikrofony. Naprawdę było o co zapytać naszego selekcjonera.
Tak jak co zjeść w hotelu Hyatt. Podczas przerwy pokazano bowiem na telebimach wywiad z kucharzem i dania serwowane piłkarzom na zgrupowaniu. Kibiców zachęcano do kupowania przysmaków, ze sprzedaży których dochód miał być przeznaczony na szczytny cel. Szkoda, że wszyscy najedliśmy się wcześniej wstydu, a niesmak był silniejszy od apetytu.
Przyszło nas 55 565. Ilu wyszło przed końcem – nie wiadomo. Tego kołowrotki nie policzyły. W tych eliminacjach nie ma już raczej na co liczyć. Stadiony to za mało. Kibice to za mało. Trzeba mieć jeszcze drużynę narodową. Przynajmniej do pokazania sąsiadom – Czechom, Ukrainie, Białorusi... Taką, jaką zobaczyliśmy w mroźny piątkowy wieczór ma każde miasto w Brazylii. Dlatego nie ma sensu tam jechać.
Przemarznięci, przygnębieni,
z biletami wciąż w kieszeni,
odpływali pociągami,
nadal dzieląc się żalami...
Godzinę przed meczem wyszli we czterech – Boruc, Szczęsny, Tytoń i trener Dawidziuk. Rozgrzewka w temperaturze znacznie poniżej zera. Pierwszy bramkarz miał pot na czole już po kwadransie. Zwijał się jak w ukropie. Bardzo, bardzo chciał... Siedem minut po rozpoczęciu gry zobaczył po raz drugi piłkę za swoimi plecami – 0:2. Ukraińscy kibice siedzieli właśnie za tą bramką. Podano im wszystkie gole jak na tacy...
O śniegu będziecie się dowiadywać tylko dzięki esemesom – zapewniała dyrekcja stadionu. Płatki śniegu spokojnie pokonywały jednak nieszczelny dach. Glik zapewniał, że reprezentacja rozgrzeje widownię. Nie zdążyła... Wszystko skończyło się zanim się zaczęło. Niespełna pół godziny gry narodowej i emocji – od stanu 1:2 do 1:3. A potem było coraz zimniej i coraz smutniej...
W przerwie meczu spiker zaprosił kibiców do pozostania na miejscach po meczu. Miała być po raz pierwszy transmitowana konferencja prasowa. Można było pójść dalej. Zrobić konferencję z udziałem fanów i nielicznym, najcieplej ubranym, dać mikrofony. Naprawdę było o co zapytać naszego selekcjonera.
Tak jak co zjeść w hotelu Hyatt. Podczas przerwy pokazano bowiem na telebimach wywiad z kucharzem i dania serwowane piłkarzom na zgrupowaniu. Kibiców zachęcano do kupowania przysmaków, ze sprzedaży których dochód miał być przeznaczony na szczytny cel. Szkoda, że wszyscy najedliśmy się wcześniej wstydu, a niesmak był silniejszy od apetytu.
Przyszło nas 55 565. Ilu wyszło przed końcem – nie wiadomo. Tego kołowrotki nie policzyły. W tych eliminacjach nie ma już raczej na co liczyć. Stadiony to za mało. Kibice to za mało. Trzeba mieć jeszcze drużynę narodową. Przynajmniej do pokazania sąsiadom – Czechom, Ukrainie, Białorusi... Taką, jaką zobaczyliśmy w mroźny piątkowy wieczór ma każde miasto w Brazylii. Dlatego nie ma sensu tam jechać.
środa, 20 marca 2013
Cała prawda o Białorusi .
Co wiemy o Łukaszence? Media twierdzą, że to jest bezwzględny dyktator, który uciska swój naród. A jak naprawdę żyje naród białoruski?
Odwołajmy się do faktów
... rozwiń całośćW raporcie ONZ o rozwoju w roku 2003, Białoruś zajmuje 53 miejsce z 175, i wchodzi do grupy państw z wysokim poziomem rozwoju ludzkiego (Rosja znajduje się 10 miejsc niżej, a Litwa wyżej tylko o 2 miejsca). Według tych kryteriów Białoruś wyprzedza wszystkie państwa WNP i niektóre państwa Europy Wschodniej. Chyba można ufać statystykom z ONZ.
Według udziału wydatków na wykształcenie i ochronę zdrowia Białoruś wyprzedza nawet niektóre państwa rozwinięte.
Według eksportu sfery wysokich technologii Białoruś wyprzedza Norwegię, Australię, Grecję i inne.
Organizacja międzynarodowa "Transparency International" twierdzi, że Białoruś - jest najmniej skorumpowanym państwem w WNP.
Poziom przestępstw w Białorusi jest jednym z najniższych w Europie.
Średnia pensja w ostatnich latach ciągle rośnie: w roku 2001 wynosiła 100 dolarów miesięcznie, w 2003 - 168, w 2005 - już 250! Pensja średnia - 82 dolara. Trzeba wziąć też pod uwagę, że życie na Białorusi jest 2 razy tańsze, niż w Rosji.
Inflacja wynosi 3-4% za rok. Istnieje prawo, według którego jeśli inflacja przekroczy poziom 5% - automatycznie jest prowadzona indeksacja emerytur, zasiłków, pensji pracowników budżetowych.
Państwo zachowało kontrolą nad najważniejszymi dla gospodarki republiki przedsiębiorstwami.
I dzisiaj dochody od ich skutecznej działalności idą nie do kieszeni kliki oligarchów, jak w Rosji, ale do budżetu państwa, który wydaje go, w tym na programy socjalne.
Większość przedsiębiorstw pracuje pełnym cyklem technologicznym, a nie tylko składa produkty jak konstruktor z części montażowych pochodzących z importu.
Zasoby energetyczne Białorusi znajdują się w rękach państwa. A nie jak w Rosji rozdane są firmom, należącym do byłych urzędników, które mogą niekontrolowane podwyższać ceny na paliwa i energię elektryczną.
Roczny wzrost gospodarczy wynosi 10%. Realnie, a nie w planach.
Ziemia
Własność ziemi w Białorusi istnieje - każdy może sprzedać to, co należy do niego.
Nie ma sprzedaży ziemi rolnej, ale każdą ziemię można wydzierżawić. Bezpłatnie!
Działki nie można kupować łatwo, ale można kupować tylko w określonym celu.
Na przykład, chcesz zabudować fabrykę - prezentujecie projekt, i pod niego kupujecie ziemią. A nie skupujecie kilka arów, by potem sprzedać je drożej.
Analogiczne, każdy farmer, który chce zbudować swoje gospodarstwo może kupić pod nie ziemię. Ona będzie jego własnością. A pole dla rolnictwa może wydzierżawić bezpłatne. Pracujesz na ziemi - władaj, nic nie robisz - oddawaj.
Dla dyrektorów
Dyktator? On naznacza i zwalnia dyrektorów przedsiębiorstw. Ale byłoby dziwne, gdyby głowa państwa nie mogła dysponować przedsiębiorstwami, które przecież należą do państwa.
Ograniczenia dla inwestorów zagranicznych? Tak, ale jest to związane tylko i wyłącznie z tym, że koniecznym wymogiem dla przekazania firmy jest zachowanie miejsc pracy i pakietów socjalnych.
W Białorusi zniesiono wszystkie ulgi urzędnikom. Zostawiono tylko te dla uczestników Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
To brzmi jak bajka, ale w Białorusi zachowano wszystkie "zdobycze socjalizmu", dotyczące opieki socjalnej. Są to przedszkola, letnie kolonie, polikliniki, szpitale, sanatoria... Zadajcie siebie pytanie - ile to kosztowało za socjalizmu, i ile teraz?
Ale co z "uduszeniem opozycji"?
To, że prezydent walczy z tymi, kto chce obalić legalną władzę metodami nieprawnymi - to jest przestępstwo? Ale, czy istnieje w Europie chociaż jedno państwo, w którym działalność skierowana jest na obalenie legalnej władzy i nie jest to przestępstwem w świetle prawa? Prezydent po prostu spełnia swoje obowiązki.
Prawdę mówiąc, te organizacje są podzielone i nieliczne. Przed swoimi akcjami oni obowiązkowo zwracają się do każdej redakcji zagranicznych mediów - dlatego ich tak często można oglądać w telewizji (ale zwrócicie następnym razem uwagę na ilość ludzi).
Aby zwrócić na siebie uwagę grupka demonstrantów blokuje drogi - pojawiają się korki, co nie może podobać się mieszkańcom.
- Ale w Mińsku niedawno odbył się wielki kongres opozycji białoruskiej, na który przyjechali przedstawicieli z wielu państw - możecie Państwo zapytać mnie...
- Ale Państwo naprawdę myślą, że dyktator może w ogóle dopuścić do takiego zjazdu? - zapytam ja.
- Ale na ten kongres do Białorusi nie wpuścili delegacji polskiej - odpowiedzą Państwo.
- Czy wiecie z jakiego powodu? Dlatego że kierowca, który wiózł delegatów jechał cudzym samochodem i nie miał na niego zezwolenia. Chyba polska straż graniczna też nie wpuściłaby takiego samochodu ze strony Białorusi.
Ciekawostka - czy delegatom polskim jest ciężko zrobić przesiadkę na pociąg? Ale jak fajne brzmi: "delegacji nie wpuszczono"!
- Ale w Białorusi zamykają niezależne organizacje z miłymi nazwami, w których są słowa "wolność" i "demokracja" - zapytają Państwo.
- A czy te organizacje są niezależne - zapytam? Jeśli organizacja, na przykład, sprzedaje swoje wydawnictwa, które kupują ludzie i uzyskane pieniądze są wydawane na cele organizacji - taka organizacja jest naprawdę niezależna. A kiedy źródłem finansowania jest jakiś zachodni fundusz, który sam jest finansowany przez niewiadomo kogo - czy można mówić o jakiejś niezależności?
Zawodowi "opozycjoniści" jeżdżą po Europie z wykładami o ich ciężkim losie i proszą pieniądze na "walkę rewolucyjną". Ich opowiadania są coraz mniej wiarygodne, a prośby o pieniądze coraz aktywniejsze. O tym, za jakie pieniądze organizują te wojaże zagraniczne wolą nie opowiadać.
I w tym czasie wysokim urzędnikom białoruskim blokuje się wjazd do państw Unii. Dlaczego? Oni są na tyle niebezpieczni? Czy Unia boi się usłyszeć coś nieprzyjemnego o sobie? usłyszeć coś, na co nie ma odpowiedzi?
Podsumowanie. Za co nie lubią Białorusi?
1. Białoruś planowo rozwija swoje rolnictwo, wzmacniając swoją spożywczą niezależność od Zachodu.
W Rosji, na przykład, jednym z warunków wstąpienia WTO była rezygnacja z rozwoju rolnictwa rosyjskiego, bo jest ono . Tzn. Rosja będzie eksportować na Zachód surowce, i za to Zachód będzie ja karmić.
2. Białoruś odbudowała swoje moce produkcyjne (Belaz, Maz, MTZ) i już kontroluje 30% światowego rynku ciężkich samochodów.
3. Białoruś bardzo ostrożne prowadzi proces "prywatyzacji", nie dopuszcza do stworzenia ogromnych kapitałów prywatnych, uzyskanych złodziejskim sposobom.
W Rosji kiedyś można było w wyniku machinacji i łapówek otrzymać prawie za darmo największe przedsiębiorstwa, i potem cały zysk z ich działalności kłaść do własnej kieszeni. Patrz przykład Gusińskiego-Bieriezowskiego-Chodorkowskiego-Abramowicza-...
Na przykład, niedawno rosyjski oligarcha Abramowicz (ten, który kupił angielski klub piłki nożnej "Chelsea"), sprzedał państwu (w osobie Gazpromu) naftową kompanię SibNeft za 13 miliardów dolarów; 10 lat wcześniej "kupił" ją razem z Bieriezowskim za 100 milionów dolarów. Niezły zarobek - 13 miliardów dolarów za 10 lat!
4. Białoruś nie rozdaje swoich bogactw tzw. "inwestorom międzynarodowym", tj. fikcyjnym firmom, przeznaczonym do zniszczenia konkurencyjnych wyrobów "państwa, w którym się inwestuje".
W Rosji tacy "inwestorzy" zagraniczni zniszczyli prawie wszystkie główne przedsiębiorstwa Rosji, produkujące naprawdę konkurencyjne towary (zostawiono tylko "brudną produkcję", której Europa nie chce mieć u siebie). Według schematu analogicznie pracowali "inwestorzy" w Jugosławii, po ataku NATO w 1999 roku.
5. Białoruś ma realny (a nie jako w Rosji tylko planowany) wzrost PKB o więcej niż 10%.
Rosja - i to jest jej bolączka - ma wiele zasobów, dlatego nie ma sensu ładować pieniędzy w produkcję. Białoruś nie może pozwolić sobie na rozkosz zamknięcia produkcji i rozpoczęcia handlu surowcami.
6. I - najważniejsze! Białoruś odmówiła brania pieniędzy w formie pożyczek. Prezydent mówi: "Obraliśmy kurs, aby się nie zadłużać. Dlatego, że nasze dzieci nie powinny płacić za nasze szczęśliwe życie. Oczywiście, możemy nabrać długów, ale ktoś musi je spłacić.".
Właśnie fakt ostatni - brak możliwości wpływania na Białoruś naciskami drażni tzw. władnych świats.
W Rosji każdy Rosjanin jest winny klanom międzynarodowym ponad 1000 dolarów.
W Rosji Gorbaczew i Jelcyn kiedyś nabrali kredytów, tak szczodrze rozdawanych przez Zachód. Większość z nich została rozrabowana przez urzędników, i do rzeczywistych potrzebujących one nie dochodziły. Niedawny przykład - były rosyjski minister energetyki atomowej - Adamow.
W wyniku tego w czasie urzędowania Jelcyna Rosja okazała się w pełnej zależności od Zachodu, i teraz z ogromnym trudem uwalnia się od tego. I za to nie lubi się już Putina. zwiń
Odwołajmy się do faktów
... rozwiń całośćW raporcie ONZ o rozwoju w roku 2003, Białoruś zajmuje 53 miejsce z 175, i wchodzi do grupy państw z wysokim poziomem rozwoju ludzkiego (Rosja znajduje się 10 miejsc niżej, a Litwa wyżej tylko o 2 miejsca). Według tych kryteriów Białoruś wyprzedza wszystkie państwa WNP i niektóre państwa Europy Wschodniej. Chyba można ufać statystykom z ONZ.
Według udziału wydatków na wykształcenie i ochronę zdrowia Białoruś wyprzedza nawet niektóre państwa rozwinięte.
Według eksportu sfery wysokich technologii Białoruś wyprzedza Norwegię, Australię, Grecję i inne.
Organizacja międzynarodowa "Transparency International" twierdzi, że Białoruś - jest najmniej skorumpowanym państwem w WNP.
Poziom przestępstw w Białorusi jest jednym z najniższych w Europie.
Średnia pensja w ostatnich latach ciągle rośnie: w roku 2001 wynosiła 100 dolarów miesięcznie, w 2003 - 168, w 2005 - już 250! Pensja średnia - 82 dolara. Trzeba wziąć też pod uwagę, że życie na Białorusi jest 2 razy tańsze, niż w Rosji.
Inflacja wynosi 3-4% za rok. Istnieje prawo, według którego jeśli inflacja przekroczy poziom 5% - automatycznie jest prowadzona indeksacja emerytur, zasiłków, pensji pracowników budżetowych.
Państwo zachowało kontrolą nad najważniejszymi dla gospodarki republiki przedsiębiorstwami.
I dzisiaj dochody od ich skutecznej działalności idą nie do kieszeni kliki oligarchów, jak w Rosji, ale do budżetu państwa, który wydaje go, w tym na programy socjalne.
Większość przedsiębiorstw pracuje pełnym cyklem technologicznym, a nie tylko składa produkty jak konstruktor z części montażowych pochodzących z importu.
Zasoby energetyczne Białorusi znajdują się w rękach państwa. A nie jak w Rosji rozdane są firmom, należącym do byłych urzędników, które mogą niekontrolowane podwyższać ceny na paliwa i energię elektryczną.
Roczny wzrost gospodarczy wynosi 10%. Realnie, a nie w planach.
Ziemia
Własność ziemi w Białorusi istnieje - każdy może sprzedać to, co należy do niego.
Nie ma sprzedaży ziemi rolnej, ale każdą ziemię można wydzierżawić. Bezpłatnie!
Działki nie można kupować łatwo, ale można kupować tylko w określonym celu.
Na przykład, chcesz zabudować fabrykę - prezentujecie projekt, i pod niego kupujecie ziemią. A nie skupujecie kilka arów, by potem sprzedać je drożej.
Analogiczne, każdy farmer, który chce zbudować swoje gospodarstwo może kupić pod nie ziemię. Ona będzie jego własnością. A pole dla rolnictwa może wydzierżawić bezpłatne. Pracujesz na ziemi - władaj, nic nie robisz - oddawaj.
Dla dyrektorów
Dyktator? On naznacza i zwalnia dyrektorów przedsiębiorstw. Ale byłoby dziwne, gdyby głowa państwa nie mogła dysponować przedsiębiorstwami, które przecież należą do państwa.
Ograniczenia dla inwestorów zagranicznych? Tak, ale jest to związane tylko i wyłącznie z tym, że koniecznym wymogiem dla przekazania firmy jest zachowanie miejsc pracy i pakietów socjalnych.
W Białorusi zniesiono wszystkie ulgi urzędnikom. Zostawiono tylko te dla uczestników Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
To brzmi jak bajka, ale w Białorusi zachowano wszystkie "zdobycze socjalizmu", dotyczące opieki socjalnej. Są to przedszkola, letnie kolonie, polikliniki, szpitale, sanatoria... Zadajcie siebie pytanie - ile to kosztowało za socjalizmu, i ile teraz?
Ale co z "uduszeniem opozycji"?
To, że prezydent walczy z tymi, kto chce obalić legalną władzę metodami nieprawnymi - to jest przestępstwo? Ale, czy istnieje w Europie chociaż jedno państwo, w którym działalność skierowana jest na obalenie legalnej władzy i nie jest to przestępstwem w świetle prawa? Prezydent po prostu spełnia swoje obowiązki.
Prawdę mówiąc, te organizacje są podzielone i nieliczne. Przed swoimi akcjami oni obowiązkowo zwracają się do każdej redakcji zagranicznych mediów - dlatego ich tak często można oglądać w telewizji (ale zwrócicie następnym razem uwagę na ilość ludzi).
Aby zwrócić na siebie uwagę grupka demonstrantów blokuje drogi - pojawiają się korki, co nie może podobać się mieszkańcom.
- Ale w Mińsku niedawno odbył się wielki kongres opozycji białoruskiej, na który przyjechali przedstawicieli z wielu państw - możecie Państwo zapytać mnie...
- Ale Państwo naprawdę myślą, że dyktator może w ogóle dopuścić do takiego zjazdu? - zapytam ja.
- Ale na ten kongres do Białorusi nie wpuścili delegacji polskiej - odpowiedzą Państwo.
- Czy wiecie z jakiego powodu? Dlatego że kierowca, który wiózł delegatów jechał cudzym samochodem i nie miał na niego zezwolenia. Chyba polska straż graniczna też nie wpuściłaby takiego samochodu ze strony Białorusi.
Ciekawostka - czy delegatom polskim jest ciężko zrobić przesiadkę na pociąg? Ale jak fajne brzmi: "delegacji nie wpuszczono"!
- Ale w Białorusi zamykają niezależne organizacje z miłymi nazwami, w których są słowa "wolność" i "demokracja" - zapytają Państwo.
- A czy te organizacje są niezależne - zapytam? Jeśli organizacja, na przykład, sprzedaje swoje wydawnictwa, które kupują ludzie i uzyskane pieniądze są wydawane na cele organizacji - taka organizacja jest naprawdę niezależna. A kiedy źródłem finansowania jest jakiś zachodni fundusz, który sam jest finansowany przez niewiadomo kogo - czy można mówić o jakiejś niezależności?
Zawodowi "opozycjoniści" jeżdżą po Europie z wykładami o ich ciężkim losie i proszą pieniądze na "walkę rewolucyjną". Ich opowiadania są coraz mniej wiarygodne, a prośby o pieniądze coraz aktywniejsze. O tym, za jakie pieniądze organizują te wojaże zagraniczne wolą nie opowiadać.
I w tym czasie wysokim urzędnikom białoruskim blokuje się wjazd do państw Unii. Dlaczego? Oni są na tyle niebezpieczni? Czy Unia boi się usłyszeć coś nieprzyjemnego o sobie? usłyszeć coś, na co nie ma odpowiedzi?
Podsumowanie. Za co nie lubią Białorusi?
1. Białoruś planowo rozwija swoje rolnictwo, wzmacniając swoją spożywczą niezależność od Zachodu.
W Rosji, na przykład, jednym z warunków wstąpienia WTO była rezygnacja z rozwoju rolnictwa rosyjskiego, bo jest ono . Tzn. Rosja będzie eksportować na Zachód surowce, i za to Zachód będzie ja karmić.
2. Białoruś odbudowała swoje moce produkcyjne (Belaz, Maz, MTZ) i już kontroluje 30% światowego rynku ciężkich samochodów.
3. Białoruś bardzo ostrożne prowadzi proces "prywatyzacji", nie dopuszcza do stworzenia ogromnych kapitałów prywatnych, uzyskanych złodziejskim sposobom.
W Rosji kiedyś można było w wyniku machinacji i łapówek otrzymać prawie za darmo największe przedsiębiorstwa, i potem cały zysk z ich działalności kłaść do własnej kieszeni. Patrz przykład Gusińskiego-Bieriezowskiego-Chodorkowskiego-Abramowicza-...
Na przykład, niedawno rosyjski oligarcha Abramowicz (ten, który kupił angielski klub piłki nożnej "Chelsea"), sprzedał państwu (w osobie Gazpromu) naftową kompanię SibNeft za 13 miliardów dolarów; 10 lat wcześniej "kupił" ją razem z Bieriezowskim za 100 milionów dolarów. Niezły zarobek - 13 miliardów dolarów za 10 lat!
4. Białoruś nie rozdaje swoich bogactw tzw. "inwestorom międzynarodowym", tj. fikcyjnym firmom, przeznaczonym do zniszczenia konkurencyjnych wyrobów "państwa, w którym się inwestuje".
W Rosji tacy "inwestorzy" zagraniczni zniszczyli prawie wszystkie główne przedsiębiorstwa Rosji, produkujące naprawdę konkurencyjne towary (zostawiono tylko "brudną produkcję", której Europa nie chce mieć u siebie). Według schematu analogicznie pracowali "inwestorzy" w Jugosławii, po ataku NATO w 1999 roku.
5. Białoruś ma realny (a nie jako w Rosji tylko planowany) wzrost PKB o więcej niż 10%.
Rosja - i to jest jej bolączka - ma wiele zasobów, dlatego nie ma sensu ładować pieniędzy w produkcję. Białoruś nie może pozwolić sobie na rozkosz zamknięcia produkcji i rozpoczęcia handlu surowcami.
6. I - najważniejsze! Białoruś odmówiła brania pieniędzy w formie pożyczek. Prezydent mówi: "Obraliśmy kurs, aby się nie zadłużać. Dlatego, że nasze dzieci nie powinny płacić za nasze szczęśliwe życie. Oczywiście, możemy nabrać długów, ale ktoś musi je spłacić.".
Właśnie fakt ostatni - brak możliwości wpływania na Białoruś naciskami drażni tzw. władnych świats.
W Rosji każdy Rosjanin jest winny klanom międzynarodowym ponad 1000 dolarów.
W Rosji Gorbaczew i Jelcyn kiedyś nabrali kredytów, tak szczodrze rozdawanych przez Zachód. Większość z nich została rozrabowana przez urzędników, i do rzeczywistych potrzebujących one nie dochodziły. Niedawny przykład - były rosyjski minister energetyki atomowej - Adamow.
W wyniku tego w czasie urzędowania Jelcyna Rosja okazała się w pełnej zależności od Zachodu, i teraz z ogromnym trudem uwalnia się od tego. I za to nie lubi się już Putina. zwiń
piątek, 15 marca 2013
ŚNIEŻNY ARMAGEDDON!!!
Od wczoraj nieustannie wieje silny wiatr i pada gęst snieg ,Kryłów jak i cały powiat totalnie sparalizowany przez zawieje, nie kursuje komunikacja jak i rowniez zamknieto szkoły , na razie konca tego koszmaru nie widać !!!
czwartek, 14 marca 2013
''Bohaterstwo '' SS Galizien w Podkamieniu!!
Polska apokalipsa w Podkamieniu. W bestialskiej napaści na klasztor dominikański w Podkamieniu przez kureń UPA i oddział 4. Galicyjskiego Pułku Ochotniczego SS Dywizji SS-Galizien zginęło od 400 do 600 Polaków. Ustalono nazwiska 122 ofiar.
Według podań, dominikanie osiedlili się w tym miejscu w XIII w., nazywając wybrane na siedlisko wzniesienie Górą Różańcową, ale niedługo potem w 1245 r. okolicę nawiedzili Tatarzy, mordując wszystkich zakonników. Ponownie zjawili się na Górze Różańcowej w połowie XV wieku. Klasztor i okolicę spotykały co jakiś czas nieszczęścia: w XVII w. najazdy tatarskie, tureckie i kozackie, w XVIII w. łupieżcze zagony wojsk saskich, szwedzkich i rosyjskich.
Stałe wojenne zagrożenie skłoniło do postawienia w I połowie XVII w. murowanego klasztoru i kościoła oraz murów obronnych, wzmacnianych stopniowo do końca XVIII wieku. Tak powstała warownia, w której w niebezpieczeństwie chroniła się ludność z okolicy.
Powtarzające się niszczycielskie okoliczności i różne groźne wydarzenia oszczędziły jednak znajdujący się w klasztornym kościele od początku XVII w. cudowny obraz Matki Bożej Różańcowej, będący kopią rzymskiego obrazu Matki Bożej Śnieżnej. Wizerunek zasłynął łaskami, w tym uzdrowieniami, ściągał rzesze pielgrzymów.
Wstawiennictwo Matki Bożej za pośrednictwem tego obrazu zostało potwierdzone przez biskupa łuckiego ks. Andrzeja Gembickiego na podstawie badań specjalnie powołanej w 1645 r. komisji. W 1727 r. wizerunek Pani Podkamieńskiej został koronowany papieskimi koronami podczas dziewięciodniowych uroczystości z udziałem licznego duchowieństwa i ponad 100 tys. wiernych. Przed Matką Bożą Różańcową modlili się dwaj polscy królowie: Michał Korybut Wiśniowiecki i Jan III Sobieski. Najważniejszy odpust odbywał się 15 sierpnia.
Szczególne duchowe wsparcie czerpali wierni przed obrazem podczas II wojny światowej, w okresie nieustannej grozy i ogromu cierpień sprawianych przez okupantów. W latach 1939-1941 Sowieci starali się doprowadzić do zamknięcia sanktuarium, nakładając na parafię coraz to wyższe podatki, które mimo niedostatku wierni cierpliwie płacili. Agresja niemiecka na Związek Sowiecki w 1941 r. odsunęła na jakiś czas zagrożenie dla świątyni, choć w 1943 r. niewiele brakowało, by Niemcy zabrali dzwony w celu przetopienia ich na sprzęt zbrojny.
Jesienią w klasztorze w Podkamieniu schroniła się duża grupa Polaków z ks. Stanisławem Fijałkowskim z Poczajowa z powiatu Krzemieniec. Większe napady na Polaków w okolicy, poprzedzone morderstwami pojedynczych osób i rodzin, zaczęły się w grudniu 1943 r. (wieś Dubie).
W styczniu 1944 r. na terenie pow. Brody w 6 miejscowościach zginęło z rąk członków OUN-UPA od pięciu do pięćdziesięciu Polaków (wsie Bołdury, Gaje Smoleńskie, Ruda Brodzka, Suchowola, Żarków, przysiółek Zalesie).
W lutym 1944 r. kilkadziesiąt osób zamordowano w Hucisku Brodzkim, a w Hucie Pieniackiej oddziały UPA i Ukraińców-kolaborantów z pułków policyjnych SS wspólnie zamordowali i spalili ok. 800 osób.
W tej sytuacji klasztor podkamieński zapełniał się uchodźcami z najbliższej okolicy, którzy liczyli, że w ufortyfikowanym kompleksie będzie bezpiecznie. Nocami w klasztorze przebywało ok. 2 tys. osób, ponieważ dodatkowo przychodzili Polacy z Podkamienia.
Podziemna placówka akowska, podległa Obwodowi AK Brody, istniała w Podkamieniu od kwietnia 1943 r., a tworzyli ją pracownicy – Polacy – Nadleśnictwa Podkamień.
Jesienią ze względu na zagrożenie napadami banderowskimi nadleśnictwo przeniosło się z miasteczka do klasztoru, a Werkschutz, czyli ochrona nadleśnictwa, która oficjalnie posiadała strzelby i amunicję, została zorganizowana w Oddział Samoobrony pod dowództwem adiunkta nadleśnictwa inż. Kazimierza Sołtysika.
Do niej dołączali młodzi ludzie z bronią zorganizowaną na własną rękę. Samoobrona całodobowo pełniła straż, na noce barykadowano bramę. Niemcy byli poinformowani, że na terenie klasztoru są uzbrojeni ludzie ze straży, ale banderowskie donosy o partyzantce w klasztorze nie zostały zlekceważone.
Mimo wyjaśnień przeora o. Marka Krasa, że tylko straż w klasztorze posiada legalnie broń, dokonano dwu rewizji, domagając się oddania broni ukrytej. Aby uspokoić podejrzenia, zdano dwa zdezelowane karabiny wyciągnięte z gnoju. Jednak dowódca ukraińskiego oddziału SS nakazał opuścić klasztor posiadającym w pobliżu domy, zezwalając na pozostanie tylko pogorzelcom z okolicy i uchodźcom wołyńskim. Do domów powrócili mieszkańcy Podkamienia i koloniści niemieccy z Malenisk.
11 marca 1944 r. oddział ukraińskiego SS opuścił Podkamień, ale tuż przed wyjściem oddziału z miasta przybyła delegacja banderowców z pobliskiej wsi Czernicy i prowadziła rozmowy z żołnierzami ukraińskimi lub z miejscowymi Ukraińcami. Zaraz potem, obawiając się napadu, wielu Polaków z Podkamienia powróciło do klasztoru.
Tego dnia po południu obserwatorzy z wieży klasztornej zauważyli nadciągające grupy uzbrojonych chłopów ukraińskich z Czernicy i Pańkowiec, którzy zebrawszy się razem, ruszyli na klasztor.
Naprzeciw nim wyszli o. Józef Burda i dowódca samoobrony Sołtysik, by rozeznać ich zamiary. Okazało się, że dość nieudolnie udawali SS ukraińskie, które ma w klasztorze zająć stanowiska obronne przed nadciągającymi bolszewikami.
Nie zostali wpuszczeni, wobec czego zażądali jedzenia (zrzucono im z okien) oraz dostępu do organistówki (poza murami klasztoru), na co przystano, otwierając ją. Zaplanowany podstęp nie udał się banderowcom, więc część z nich zajęła organistówkę, część otoczyła klasztor.
Samoobrona klasztoru rozpaczliwie usiłowała powstrzymać napastników, strzelając i rzucając granaty, jednak ostrzał z broni maszynowej się wzmagał.
Okazało się, że banderowców wsparł przemierzający Podkamień ukraińsko-niemiecki oddział z Dywizji SS-Galizien. W obawie o swe rodziny znajdujące się w klasztorze trzech mężczyzn będących w miasteczku zwróciło się do komendanta niemieckiego o wycofanie podległego mu oddziału, na co odpowiedział on postawieniem ultimatum na piśmie, w którym żądano zdania broni niemieckiemu dowództwu i opuszczenia klasztoru przez wszystkich ludzi, prócz zakonników, obiecując bezpieczeństwo wychodzącym, a opornym rozstrzelanie i bombardowanie klasztoru.
Pismo komendanta grożące bombardowaniem i widok nadjeżdżających działek spowodował wśród zgromadzonych panikę niemożliwą do opanowania przez samoobronę. Ludzie na oślep ruszyli do bramy, która była zabarykadowana workami ze zbożem i różnymi przedmiotami, i do innych zabezpieczonych wyjść, bezładnie rozwalali umocnienia, skakali z okien, kłębili się w przejściach i bramie, rozbiegali się wokół klasztoru, wystawiając się na cel zaczajonych dookoła napastników i morderczy pościg.
Dowódca samoobrony, nie dając rady powstrzymać spanikowanego tłumu i nie widząc w tej sytuacji szans na dalszą obronę, zrezygnowany pozwolił podkomendnym ratować się ucieczką.
Zanim wszyscy zdołali wydostać się na zewnątrz, na teren klasztoru wtargnęli banderowcy. Nielicznym udało się ukryć w zakamarkach. Nastąpiła rzeź. Wraz z ludnością zginął ksiądz z Poczajowa i trzech starych zakonników: br. Jan Frączyk, br. Kryspin Rogowski i br. Garciarz Juźwa.
Oto widok zapamiętany przez byłego mieszkańca Podkamienia Stanisława Baczewicza w kilka dni później (z relacji zamieszczonej w drugim tomie publikacji Jana Z. Iłowskiego „Podkamień. Apokaliptyczne wzgórze”): „W jednym z pomieszczeń przedstawił mi się okropny widok, którego nie zapomnę do końca życia. Na podłodze leżało dwadzieścia, a może więcej ciał w różnych pozycjach.
Cała podłoga była zaścielona trupami. Osoby zamordowane przez ukraińskich zbirów były mi znane z widzenia, lecz z nazwisk ich nie pamiętam. Najwięcej ludzi pochodziło z Wołynia. Cała podłoga we krwi. Niektórzy w zastygłych dłoniach trzymali różaniec. Mężczyźni rozebrani bez butów, bez koszul, bez spodni, jedynie w kalesonach. Głowy rozrąbane na pół siekierą lub jakimś innym ostrym narzędziem”.
Oprócz Polaków zamordowanych w klasztorze, jeszcze więcej zginęło w miasteczku i wokół niego, ponieważ do 16 marca 1944 r. krążyły bojówki banderowskie wyszukujące osoby ukrywające się w domach, obejściach, ogrodach, zagajnikach. Zginęło od 400 do 600 osób, a ustalona imienna lista zawiera 122 ofiary. Mordom towarzyszył totalny rabunek kościoła i klasztoru, w którym uchodźcy trzymali swe rzeczy i zapasy żywności.
Po krwawej niedzieli banderowcy dwa dni wywozili furami, a ukraińscy esesmani samochodami, mienie Polaków. Zniszczone zostały wnętrza zespołu klasztornego, ale ocalał obraz Matki Bożej Różańcowej, świadek zbrodniczego ukraińsko-niemieckiego przymierza.
Zaopiekował się nim ocalony o. Józef Burda, przywożąc święty wizerunek w 1946 r. do Polski. Obecnie Pani z Podkamienia znajduje się w kościele Ojców Dominikanów we Wrocławiu, po ponad 300 latach naznaczonych wojnami i najazdami wygnana z Góry Różańcowej dopiero przez banderowców. Znajduje się w miejscu, w którym osiadło wielu tragicznie doświadczonych, wypędzonych Kresowian – jest z nimi.
Pod opieką Podkamieńskiej Pani
Podkamień, kresowa miejscowość słynąca z sanktuarium maryjnego, leży na pograniczu Podola i Wołynia. W 1939 r. miasteczko to znajdowało się w powiecie Brody w województwie tarnopolskim. Kościołem parafialnym dla Podkamienia i okolicznych wsi był kościół Ojców Dominikanów pw. Wniebowzięcia NMP.Według podań, dominikanie osiedlili się w tym miejscu w XIII w., nazywając wybrane na siedlisko wzniesienie Górą Różańcową, ale niedługo potem w 1245 r. okolicę nawiedzili Tatarzy, mordując wszystkich zakonników. Ponownie zjawili się na Górze Różańcowej w połowie XV wieku. Klasztor i okolicę spotykały co jakiś czas nieszczęścia: w XVII w. najazdy tatarskie, tureckie i kozackie, w XVIII w. łupieżcze zagony wojsk saskich, szwedzkich i rosyjskich.
Stałe wojenne zagrożenie skłoniło do postawienia w I połowie XVII w. murowanego klasztoru i kościoła oraz murów obronnych, wzmacnianych stopniowo do końca XVIII wieku. Tak powstała warownia, w której w niebezpieczeństwie chroniła się ludność z okolicy.
Powtarzające się niszczycielskie okoliczności i różne groźne wydarzenia oszczędziły jednak znajdujący się w klasztornym kościele od początku XVII w. cudowny obraz Matki Bożej Różańcowej, będący kopią rzymskiego obrazu Matki Bożej Śnieżnej. Wizerunek zasłynął łaskami, w tym uzdrowieniami, ściągał rzesze pielgrzymów.
Wstawiennictwo Matki Bożej za pośrednictwem tego obrazu zostało potwierdzone przez biskupa łuckiego ks. Andrzeja Gembickiego na podstawie badań specjalnie powołanej w 1645 r. komisji. W 1727 r. wizerunek Pani Podkamieńskiej został koronowany papieskimi koronami podczas dziewięciodniowych uroczystości z udziałem licznego duchowieństwa i ponad 100 tys. wiernych. Przed Matką Bożą Różańcową modlili się dwaj polscy królowie: Michał Korybut Wiśniowiecki i Jan III Sobieski. Najważniejszy odpust odbywał się 15 sierpnia.
Szczególne duchowe wsparcie czerpali wierni przed obrazem podczas II wojny światowej, w okresie nieustannej grozy i ogromu cierpień sprawianych przez okupantów. W latach 1939-1941 Sowieci starali się doprowadzić do zamknięcia sanktuarium, nakładając na parafię coraz to wyższe podatki, które mimo niedostatku wierni cierpliwie płacili. Agresja niemiecka na Związek Sowiecki w 1941 r. odsunęła na jakiś czas zagrożenie dla świątyni, choć w 1943 r. niewiele brakowało, by Niemcy zabrali dzwony w celu przetopienia ich na sprzęt zbrojny.
Miejsce schronienia uchodźców i AK
W tym czasie pojawiło się dla polskiej ludności dodatkowe niebezpieczeństwo – ze strony Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, zwanych potocznie banderowcami. Przez cały 1943 r. na sąsiednim Wołyniu te nacjonalistyczne formacje dokonywały zbrodni ludobójstwa na ludności polskiej, zwane wówczas rzeziami wołyńskimi, powodując ucieczki Polaków, m.in. na teren Małopolski Wschodniej.Jesienią w klasztorze w Podkamieniu schroniła się duża grupa Polaków z ks. Stanisławem Fijałkowskim z Poczajowa z powiatu Krzemieniec. Większe napady na Polaków w okolicy, poprzedzone morderstwami pojedynczych osób i rodzin, zaczęły się w grudniu 1943 r. (wieś Dubie).
W styczniu 1944 r. na terenie pow. Brody w 6 miejscowościach zginęło z rąk członków OUN-UPA od pięciu do pięćdziesięciu Polaków (wsie Bołdury, Gaje Smoleńskie, Ruda Brodzka, Suchowola, Żarków, przysiółek Zalesie).
W lutym 1944 r. kilkadziesiąt osób zamordowano w Hucisku Brodzkim, a w Hucie Pieniackiej oddziały UPA i Ukraińców-kolaborantów z pułków policyjnych SS wspólnie zamordowali i spalili ok. 800 osób.
W tej sytuacji klasztor podkamieński zapełniał się uchodźcami z najbliższej okolicy, którzy liczyli, że w ufortyfikowanym kompleksie będzie bezpiecznie. Nocami w klasztorze przebywało ok. 2 tys. osób, ponieważ dodatkowo przychodzili Polacy z Podkamienia.
Podziemna placówka akowska, podległa Obwodowi AK Brody, istniała w Podkamieniu od kwietnia 1943 r., a tworzyli ją pracownicy – Polacy – Nadleśnictwa Podkamień.
Jesienią ze względu na zagrożenie napadami banderowskimi nadleśnictwo przeniosło się z miasteczka do klasztoru, a Werkschutz, czyli ochrona nadleśnictwa, która oficjalnie posiadała strzelby i amunicję, została zorganizowana w Oddział Samoobrony pod dowództwem adiunkta nadleśnictwa inż. Kazimierza Sołtysika.
Do niej dołączali młodzi ludzie z bronią zorganizowaną na własną rękę. Samoobrona całodobowo pełniła straż, na noce barykadowano bramę. Niemcy byli poinformowani, że na terenie klasztoru są uzbrojeni ludzie ze straży, ale banderowskie donosy o partyzantce w klasztorze nie zostały zlekceważone.
Początek dramatu – nieudany podstęp
W pierwszych dniach marca 1944 r. w Podkamieniu kwaterował oddział ochotniczej ukraińskiej Dywizji SS-Galizien pod niemieckim dowództwem, sygnalizując od razu wrogie nastawienie do klasztoru.Mimo wyjaśnień przeora o. Marka Krasa, że tylko straż w klasztorze posiada legalnie broń, dokonano dwu rewizji, domagając się oddania broni ukrytej. Aby uspokoić podejrzenia, zdano dwa zdezelowane karabiny wyciągnięte z gnoju. Jednak dowódca ukraińskiego oddziału SS nakazał opuścić klasztor posiadającym w pobliżu domy, zezwalając na pozostanie tylko pogorzelcom z okolicy i uchodźcom wołyńskim. Do domów powrócili mieszkańcy Podkamienia i koloniści niemieccy z Malenisk.
11 marca 1944 r. oddział ukraińskiego SS opuścił Podkamień, ale tuż przed wyjściem oddziału z miasta przybyła delegacja banderowców z pobliskiej wsi Czernicy i prowadziła rozmowy z żołnierzami ukraińskimi lub z miejscowymi Ukraińcami. Zaraz potem, obawiając się napadu, wielu Polaków z Podkamienia powróciło do klasztoru.
Tego dnia po południu obserwatorzy z wieży klasztornej zauważyli nadciągające grupy uzbrojonych chłopów ukraińskich z Czernicy i Pańkowiec, którzy zebrawszy się razem, ruszyli na klasztor.
Naprzeciw nim wyszli o. Józef Burda i dowódca samoobrony Sołtysik, by rozeznać ich zamiary. Okazało się, że dość nieudolnie udawali SS ukraińskie, które ma w klasztorze zająć stanowiska obronne przed nadciągającymi bolszewikami.
Nie zostali wpuszczeni, wobec czego zażądali jedzenia (zrzucono im z okien) oraz dostępu do organistówki (poza murami klasztoru), na co przystano, otwierając ją. Zaplanowany podstęp nie udał się banderowcom, więc część z nich zajęła organistówkę, część otoczyła klasztor.
Kres podkamieńskiej warowni
12 marca 1944 r. (niedziela) od rana banderowcy przystąpili do szturmu, ostrzeliwując okna i bramę klasztoru z różnego rodzaju broni i rzucając granatami, próbowali następnie sforsować bramę łomami i siekierami.Samoobrona klasztoru rozpaczliwie usiłowała powstrzymać napastników, strzelając i rzucając granaty, jednak ostrzał z broni maszynowej się wzmagał.
Okazało się, że banderowców wsparł przemierzający Podkamień ukraińsko-niemiecki oddział z Dywizji SS-Galizien. W obawie o swe rodziny znajdujące się w klasztorze trzech mężczyzn będących w miasteczku zwróciło się do komendanta niemieckiego o wycofanie podległego mu oddziału, na co odpowiedział on postawieniem ultimatum na piśmie, w którym żądano zdania broni niemieckiemu dowództwu i opuszczenia klasztoru przez wszystkich ludzi, prócz zakonników, obiecując bezpieczeństwo wychodzącym, a opornym rozstrzelanie i bombardowanie klasztoru.
Pismo komendanta grożące bombardowaniem i widok nadjeżdżających działek spowodował wśród zgromadzonych panikę niemożliwą do opanowania przez samoobronę. Ludzie na oślep ruszyli do bramy, która była zabarykadowana workami ze zbożem i różnymi przedmiotami, i do innych zabezpieczonych wyjść, bezładnie rozwalali umocnienia, skakali z okien, kłębili się w przejściach i bramie, rozbiegali się wokół klasztoru, wystawiając się na cel zaczajonych dookoła napastników i morderczy pościg.
Dowódca samoobrony, nie dając rady powstrzymać spanikowanego tłumu i nie widząc w tej sytuacji szans na dalszą obronę, zrezygnowany pozwolił podkomendnym ratować się ucieczką.
Zanim wszyscy zdołali wydostać się na zewnątrz, na teren klasztoru wtargnęli banderowcy. Nielicznym udało się ukryć w zakamarkach. Nastąpiła rzeź. Wraz z ludnością zginął ksiądz z Poczajowa i trzech starych zakonników: br. Jan Frączyk, br. Kryspin Rogowski i br. Garciarz Juźwa.
Oto widok zapamiętany przez byłego mieszkańca Podkamienia Stanisława Baczewicza w kilka dni później (z relacji zamieszczonej w drugim tomie publikacji Jana Z. Iłowskiego „Podkamień. Apokaliptyczne wzgórze”): „W jednym z pomieszczeń przedstawił mi się okropny widok, którego nie zapomnę do końca życia. Na podłodze leżało dwadzieścia, a może więcej ciał w różnych pozycjach.
Cała podłoga była zaścielona trupami. Osoby zamordowane przez ukraińskich zbirów były mi znane z widzenia, lecz z nazwisk ich nie pamiętam. Najwięcej ludzi pochodziło z Wołynia. Cała podłoga we krwi. Niektórzy w zastygłych dłoniach trzymali różaniec. Mężczyźni rozebrani bez butów, bez koszul, bez spodni, jedynie w kalesonach. Głowy rozrąbane na pół siekierą lub jakimś innym ostrym narzędziem”.
Oprócz Polaków zamordowanych w klasztorze, jeszcze więcej zginęło w miasteczku i wokół niego, ponieważ do 16 marca 1944 r. krążyły bojówki banderowskie wyszukujące osoby ukrywające się w domach, obejściach, ogrodach, zagajnikach. Zginęło od 400 do 600 osób, a ustalona imienna lista zawiera 122 ofiary. Mordom towarzyszył totalny rabunek kościoła i klasztoru, w którym uchodźcy trzymali swe rzeczy i zapasy żywności.
Po krwawej niedzieli banderowcy dwa dni wywozili furami, a ukraińscy esesmani samochodami, mienie Polaków. Zniszczone zostały wnętrza zespołu klasztornego, ale ocalał obraz Matki Bożej Różańcowej, świadek zbrodniczego ukraińsko-niemieckiego przymierza.
Zaopiekował się nim ocalony o. Józef Burda, przywożąc święty wizerunek w 1946 r. do Polski. Obecnie Pani z Podkamienia znajduje się w kościele Ojców Dominikanów we Wrocławiu, po ponad 300 latach naznaczonych wojnami i najazdami wygnana z Góry Różańcowej dopiero przez banderowców. Znajduje się w miejscu, w którym osiadło wielu tragicznie doświadczonych, wypędzonych Kresowian – jest z nimi.
poniedziałek, 11 marca 2013
Zbrodnia w Ponarach!!!!
Nie tylko ukrainscy nacjonalisci maja polską krew na rekach. Także nasi obecni patnerzy z UE-Litwini brali czynny udział w eksterminacji polskiej inteligencji z Wilna i okolic!!
Po zajęciu Wilna w czerwcu 1941 r. hitlerowcy zwrócili uwagę na głębokie doły niedoszłej bazy paliw. Uznali ich położenie - w lesie, ok. 300 metrów od stacji kolejowej, blisko Wilna - za dogodne do przeprowadzenia akcji eksterminacyjnej na dużą skalę, której wykonanie będzie można dobrze zamaskować. Cały obszar bazy, prawie 50 tys. metrów ogrodzili drucianą siatką o wysokości ok. 4 metrów, zwieńczoną drutem kolczastym. Teren był dobrze strzeżony przez jednostkę policyjno-wojskową. Miał posłużyć do mordowania „podludzi” i wrogów reżimu hitlerowskiego z innych narodowości. Zatem masowo rozstrzeliwano Żydów z Getta Wileńskiego i całej Wileńszczyzny, którzy byli zabijani całymi rodzinami, od niemowląt po starców. Śmierć poniosło także wielu Polaków i w mniejszej liczbie Białorusini, Cyganie, Tatarzy oraz Rosjanie. Zamordowano też kilkudziesięciu Litwinów-komunistów i pewną liczbę członków niekomunistycznego litewskiego ruchu oporu.
Egzekucje rozpoczęły się w lipcu 1941 r. Początkowo przeprowadzali je żołnierze ze specjalnego niemieckiego Sonderkommando, którzy rozstrzeliwali z broni maszynowej więźniów ustawianych nad dołami. Jednak wkrótce zadanie konwojowania i zabijania ofiar przejął liczący kilkadziesiąt osób oddział litewskich kolaborantów, rekrutujących się głównie z przedwojennej paramilitarnej organizacji Lietuvos Szauliu Sajunga, zwanych potocznie „szaulisami”. Niebawem, wraz ze wzmożeniem egzekucji, oddział „strzelców ponarskich” został znacznie powiększony i liczył kilkuset Litwinów-ochotników. Choć formacja podlegała bezpośrednio Gestapo i niemieckiemu oficerowi SS Martinowi Weissowi, naczelnikowi więzień wileńskich, jej dowódcy także byli Litwinami. W grudniu 1943 r. obóz w Ponarach przejęła od Litwinów niemiecka policja bezpieczeństwa i w ostatnich miesiącach eksterminacji, do lipca 1944 r., dokonywali jej ponownie sami hitlerowcy.
Polaków do Ponar przywożono głównie z więzienia na Łukiszkach i siedziby Gestapo przy ul. Ofiarnej, gdzie przeważnie ich torturowano. Byli to albo zakładnicy, którzy mieli zapewnić bezwarunkowe wykonywanie różnych decyzji władz niemieckich, albo ci, którzy trafiali z łapanek ulicznych czy byli złapani w tzw. "kotłach". Wśród ofiar ponarskich były także osoby zatrzymywane przez Gestapo na podstawie list proskrypcyjnych przygotowanych przez litewską tajną policję Saugumę. W Ponarach rozstrzelano wielu uczniów wileńskich gimnazjów, harcerzy, przedstawicieli inteligencji, w tym nauczycieli, księży, profesorów Uniwersytetu Stefana Batorego, żołnierzy Związku Wolnych Polaków i Armii Krajowej, niekiedy ludzi przypadkowych, ale przeważnie patriotów zaangażowanych w konspirację i walkę z hitlerowskim okupantem.
Kultura i nauka poniosły olbrzymie straty wraz ze śmiercią w Ponarach światowej sławy naukowców: profesora Kazimierza Pelczara, pioniera polskiej onkologii i profesora Mieczysława Gutowskiego, wybitnego znawcę skarbowości i prawa skarbowego. W Ponarach zginęli także m.in. adwokat Stanisław Węsłowski, uznany kompozytor i pierwszy konspiracyjny prezydenta Wilna oraz adwokat Mieczysław Engiel, poseł na Sejm Wileński, a także wielu innych wybitnych Polaków, jak choćby Wanda Rewińska, geograf, zasłużona działaczka harcerska i niepodległościowa czy popularny aktor Karol Wyrwicz-Wichrowski, kierownik teatru muzycznego „Lutnia” w Wilnie. Większość zamordowanych w Ponarach Polaków zginęło w latach 1942-43, czyli wtedy, gdy mordu dokonywali przeważnie Litwini-kolaboranci. Myli się ich niekiedy z Niemcami, gdyż byli ubrani w niemieckie mundury z hitlerowskimi emblematami.
O tym co działo się w ponarskiej kaźni, przekazują zapiski mieszkańca pobliskiego osiedla Kazimierza Sakowicza, odnalezione po wojnie w butelkach zakopanych w ogrodzie koło werandy jego domu. Notatki obejmują okres od 11 lipca 1941 r. do 4 listopada 1943 r., a stanowią owoc jego obserwacji z okna na poddaszu domu. Możemy tam przeczytać np., jak mordowano przedstawicieli polskiej inteligencji. Strzelano do polskich adwokatów i doktorów ustawionych dwójkami. "Trzymali się fajnie, nie płakali, nie prosili, tylko żegnali się ze sobą i przeżegnawszy się szli…" - zanotował Sakowicz, który sam wojny także nie przeżył. Przypadkowym świadkiem mordu był również pisarz i publicysta Józef Mackiewicz, który w październiku 1943 r. wybrał się do znajomego mieszkającego w Ponarach. Widział masakrę Żydów, która zaczęła się już na torach kolejowych. Po tym zdarzeniu określił Ponary jako "rzeźnię ludzką".
Więźniów na egzekucję przywożono pociągami lub ciężarówkami. Tam ofiarom kazano się rozbierać i oddawać wszystkie przedmioty osobiste. Wielu Żydów miało przy sobie ukryte kosztowności, gdyż mówiono im, że jadą na roboty. Litewscy oprawcy formalnie byli zobowiązani przekazywać Niemcom znalezione przy ofiarach pieniądze, złoto i inne drogocenne przedmioty, które miały być wywożone do Rzeszy. Jednak z obowiązku tego wywiązywali się niechętnie i niedokładnie. Twierdzili, że za gorliwą służbę należy im się nagroda w postaci kosztowności znalezionych przy ofiarach. W tej sprawie pisali nawet memoriały do władz niemieckich, w których prosili o zrozumienie ich stanowiska. Niektórym z oprawców w ten bestialski sposób zdobyte bogactwo posłużyło pod koniec wojny do ucieczki do Niemiec lub do ukrycia się na terytorium rdzennej Litwy, wśród „swoich”.
Ukryć prawdę o zbrodni
Już w trakcie egzekucji starano się częściowo zniszczyć zwłoki. Kolejne partie ciał posypywano wapnem, a także fosforem. Jednak planowe zacieranie śladów zbrodni rozpoczęto pod koniec 1943 r., gdy Niemcy zaczęli spodziewać się odwrotu przed nacierającą armią radziecką. Utworzyli specjalne 80-osobowe komando, w większości składające się z Żydów. Zajęło się ono wydobywaniem zwłok z dołów, układaniem w wielowarstwowe stosy i paleniem przy użyciu drewna i smoły. Wielkie stosy ludzkich ciał paliły się po 8-9 dni. Między grudniem 1943 r. a dniem 15 kwietnia 1944 r. wydobyto i spalono w ten sposób ok. 68 tys. ciał. Pozostałe z nich niedopalone kości rozcierano między żeliwnymi płytami, a następnie popiół mieszano z piaskiem, który wsypywano do przygotowanych w tym celu rowów. Jeśli proceder ten przerwano w połowie kwietnia 1944 r., to tylko dlatego, że pewnej nocy uciekli wszyscy członkowie komanda. Udało im się wydostać wydrążonym tunelem z dołu, gdzie byli trzymani w nocy. Uciekli pomimo skucia łańcuchami i niemieckiej straży. Tylko 11 z nich ocalało.
Miejsce kaźni w Ponarach w okresie komunizmu pozostawało w całkowitym zaniedbaniu, a wiedza o nim w narodach litewskim i polskim była znikoma. Co prawda zaraz po wojnie postawiono w Ponarch symboliczne muzeum-barak, które miało upamiętniać ofiary masowej zagłady, jednak było ono przeważnie zamknięte, a w 1981 r. doszczętnie spłonęło. Dopiero cztery lata później teren zbrodni został uporządkowany przez władze, które utworzyły tzw. Ponarski Zespół Pomnikowy. Zamontowany wówczas napis na tablicy informacyjnej głosił, że w tym miejscu w czasie wojny hitlerowcy pomordowani obywateli radzieckich. Przy czym znacznie zaniżono liczbę ofiar. W 1990 r. w centralnym miejscu zagłady Żydzi postawili okazały pomnik w kształcie Gwiazdy Dawida, zaś Polacy z Wileńszczyzny w pobliżu toru kolejowego wkopali dębowy krzyż i ustawili pamiątkową tablicę, na której znalazł się napis: "Pamięci wielu tysięcy Polaków zamordowanych w Ponarach, w hołdzie Rodacy Ziemi Wileńskiej". Od tamtego czasu miejsce to stało się celem pielgrzymek Polaków mieszkających nad Wilią, w Polsce i rozproszonych po całym świecie.
W dniu 22 października 2000 r. w Ponarach odsłonięto i poświęcono nowy metalowy krzyż oraz tablice upamiętniające męczeńską śmierć naszych rodaków. Na tablicach wyryto nazwiska zamordowanych Polaków, których śmierć w tym miejscu udało się potwierdzić. Podczas uroczystości został odczytany list ówczesnego premiera Jerzego Buzka, który napisał m.in. takie słowa: "Stajemy dziś wobec trudnej prawdy Ponar, prawdy przez wiele lat przemilczanej i zapomnianej. Obok kłamstwa katyńskiego istniało przez lata kłamstwo Ponar - jakże tragiczna śmierć i ofiara, której wielu nie chce dziś pamiętać. Zbrodnia, która została dokonana w Ponarach stanowi dla nas Polaków także trudny dylemat w stosunkach między narodem polskim i narodem litewskim. Nie możemy udawać, że mordu dokonali nieznani sprawcy. W większości są oni znani z imienia i nazwiska." Dodam tylko, że po II wojnie światowej zostało ujętych i poniosło karę tylko ok. 20 litewskich oprawców. Pozostali zmarli na Litwie lub na emigracji przez nikogo nieniepokojeni. Być może niektórzy żyją spokojnie do dnia dzisiejszego.
Choć od przywołanej uroczystości minęło już niemal dziesięć lat, główne przesłanie słów wypowiedzianych przez premiera Buzka jest wciąż aktualne. Strona litewska dotychczas nie potępiła jednoznacznie zbrodni ponarskiej, jako popełnionej z udziałem Litwinów, a także nie ujawniła roli tajnej policji litewskiej Saugumy w prześladowaniu Polaków. Także nic mi nie wiadomo o tym, aby polski rząd oficjalnie domagał się ujawnienia wszystkich dokumentów związanych z martyrologią Polaków w Ponarach, choć Instytut Pamięci Narodowej prowadził śledztwo w sprawie zbrodni ponarskiej. Skoro od Rosjan domagamy się pełnej wiedzy o Katyniu, także od Litwinów powinniśmy domagać się pełnej wiedzy o Ponarach. Bo Polacy mają prawo do prawdy o losach i śmierci swoich rodaków i tej prawdy powinniśmy dochodzić zawsze i wszędzie
W lesie ponarskim w latach 1941-1944 miało ponieść śmierćok. 70 tys. Żydów i nawet 20 tys. Polaków zamordowanych przez hitlerowców i szowinistów litewskich, którzy zdecydowali się na kolaborację z okupantem. Jest to największe miejsce kaźni na Wschodnich Kresach dawnej Rzeczypospolitej. Prawda o zbrodni w Ponarach przez wiele lat była okryta tajemnicą, podobnie jak zbrodnia katyńska. I tak jak Rosjanie wciąż nie chcą wziąć odpowiedzialności za krew polskich oficerów przelaną w Katyniu i przeprosić za ten mord, podobnie Litwini nie przyznają się do swojego udziału w mordzie ponarskim.
W latach 1939-40 rejon Ponar znalazł się w granicach Litwy, zaś następnie do połowy 1941 r. należał do Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Władze radzieckie zdecydowały o wybudowaniu w lesie koło osiedla Górne Ponary bazy płynnego paliwa dla projektowanego w pobliżu lotniska Chazbiejewicze. Do czasu wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej zdołano wykopać 7 dołów pod zbiorniki, o średnicy 27 na 36 metrów i głębokości ok. 5 metrów. Pomiędzy dołami wykopano rowy przeznaczone na rury, które miały łączyć zbiorniki. Do wkroczenia Niemców zdołano dwa doły wewnątrz ocembrować płytami betonowymi.
ZbrodniaW latach 1939-40 rejon Ponar znalazł się w granicach Litwy, zaś następnie do połowy 1941 r. należał do Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Władze radzieckie zdecydowały o wybudowaniu w lesie koło osiedla Górne Ponary bazy płynnego paliwa dla projektowanego w pobliżu lotniska Chazbiejewicze. Do czasu wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej zdołano wykopać 7 dołów pod zbiorniki, o średnicy 27 na 36 metrów i głębokości ok. 5 metrów. Pomiędzy dołami wykopano rowy przeznaczone na rury, które miały łączyć zbiorniki. Do wkroczenia Niemców zdołano dwa doły wewnątrz ocembrować płytami betonowymi.
Po zajęciu Wilna w czerwcu 1941 r. hitlerowcy zwrócili uwagę na głębokie doły niedoszłej bazy paliw. Uznali ich położenie - w lesie, ok. 300 metrów od stacji kolejowej, blisko Wilna - za dogodne do przeprowadzenia akcji eksterminacyjnej na dużą skalę, której wykonanie będzie można dobrze zamaskować. Cały obszar bazy, prawie 50 tys. metrów ogrodzili drucianą siatką o wysokości ok. 4 metrów, zwieńczoną drutem kolczastym. Teren był dobrze strzeżony przez jednostkę policyjno-wojskową. Miał posłużyć do mordowania „podludzi” i wrogów reżimu hitlerowskiego z innych narodowości. Zatem masowo rozstrzeliwano Żydów z Getta Wileńskiego i całej Wileńszczyzny, którzy byli zabijani całymi rodzinami, od niemowląt po starców. Śmierć poniosło także wielu Polaków i w mniejszej liczbie Białorusini, Cyganie, Tatarzy oraz Rosjanie. Zamordowano też kilkudziesięciu Litwinów-komunistów i pewną liczbę członków niekomunistycznego litewskiego ruchu oporu.
Egzekucje rozpoczęły się w lipcu 1941 r. Początkowo przeprowadzali je żołnierze ze specjalnego niemieckiego Sonderkommando, którzy rozstrzeliwali z broni maszynowej więźniów ustawianych nad dołami. Jednak wkrótce zadanie konwojowania i zabijania ofiar przejął liczący kilkadziesiąt osób oddział litewskich kolaborantów, rekrutujących się głównie z przedwojennej paramilitarnej organizacji Lietuvos Szauliu Sajunga, zwanych potocznie „szaulisami”. Niebawem, wraz ze wzmożeniem egzekucji, oddział „strzelców ponarskich” został znacznie powiększony i liczył kilkuset Litwinów-ochotników. Choć formacja podlegała bezpośrednio Gestapo i niemieckiemu oficerowi SS Martinowi Weissowi, naczelnikowi więzień wileńskich, jej dowódcy także byli Litwinami. W grudniu 1943 r. obóz w Ponarach przejęła od Litwinów niemiecka policja bezpieczeństwa i w ostatnich miesiącach eksterminacji, do lipca 1944 r., dokonywali jej ponownie sami hitlerowcy.
Polaków do Ponar przywożono głównie z więzienia na Łukiszkach i siedziby Gestapo przy ul. Ofiarnej, gdzie przeważnie ich torturowano. Byli to albo zakładnicy, którzy mieli zapewnić bezwarunkowe wykonywanie różnych decyzji władz niemieckich, albo ci, którzy trafiali z łapanek ulicznych czy byli złapani w tzw. "kotłach". Wśród ofiar ponarskich były także osoby zatrzymywane przez Gestapo na podstawie list proskrypcyjnych przygotowanych przez litewską tajną policję Saugumę. W Ponarach rozstrzelano wielu uczniów wileńskich gimnazjów, harcerzy, przedstawicieli inteligencji, w tym nauczycieli, księży, profesorów Uniwersytetu Stefana Batorego, żołnierzy Związku Wolnych Polaków i Armii Krajowej, niekiedy ludzi przypadkowych, ale przeważnie patriotów zaangażowanych w konspirację i walkę z hitlerowskim okupantem.
Kultura i nauka poniosły olbrzymie straty wraz ze śmiercią w Ponarach światowej sławy naukowców: profesora Kazimierza Pelczara, pioniera polskiej onkologii i profesora Mieczysława Gutowskiego, wybitnego znawcę skarbowości i prawa skarbowego. W Ponarach zginęli także m.in. adwokat Stanisław Węsłowski, uznany kompozytor i pierwszy konspiracyjny prezydenta Wilna oraz adwokat Mieczysław Engiel, poseł na Sejm Wileński, a także wielu innych wybitnych Polaków, jak choćby Wanda Rewińska, geograf, zasłużona działaczka harcerska i niepodległościowa czy popularny aktor Karol Wyrwicz-Wichrowski, kierownik teatru muzycznego „Lutnia” w Wilnie. Większość zamordowanych w Ponarach Polaków zginęło w latach 1942-43, czyli wtedy, gdy mordu dokonywali przeważnie Litwini-kolaboranci. Myli się ich niekiedy z Niemcami, gdyż byli ubrani w niemieckie mundury z hitlerowskimi emblematami.
O tym co działo się w ponarskiej kaźni, przekazują zapiski mieszkańca pobliskiego osiedla Kazimierza Sakowicza, odnalezione po wojnie w butelkach zakopanych w ogrodzie koło werandy jego domu. Notatki obejmują okres od 11 lipca 1941 r. do 4 listopada 1943 r., a stanowią owoc jego obserwacji z okna na poddaszu domu. Możemy tam przeczytać np., jak mordowano przedstawicieli polskiej inteligencji. Strzelano do polskich adwokatów i doktorów ustawionych dwójkami. "Trzymali się fajnie, nie płakali, nie prosili, tylko żegnali się ze sobą i przeżegnawszy się szli…" - zanotował Sakowicz, który sam wojny także nie przeżył. Przypadkowym świadkiem mordu był również pisarz i publicysta Józef Mackiewicz, który w październiku 1943 r. wybrał się do znajomego mieszkającego w Ponarach. Widział masakrę Żydów, która zaczęła się już na torach kolejowych. Po tym zdarzeniu określił Ponary jako "rzeźnię ludzką".
Więźniów na egzekucję przywożono pociągami lub ciężarówkami. Tam ofiarom kazano się rozbierać i oddawać wszystkie przedmioty osobiste. Wielu Żydów miało przy sobie ukryte kosztowności, gdyż mówiono im, że jadą na roboty. Litewscy oprawcy formalnie byli zobowiązani przekazywać Niemcom znalezione przy ofiarach pieniądze, złoto i inne drogocenne przedmioty, które miały być wywożone do Rzeszy. Jednak z obowiązku tego wywiązywali się niechętnie i niedokładnie. Twierdzili, że za gorliwą służbę należy im się nagroda w postaci kosztowności znalezionych przy ofiarach. W tej sprawie pisali nawet memoriały do władz niemieckich, w których prosili o zrozumienie ich stanowiska. Niektórym z oprawców w ten bestialski sposób zdobyte bogactwo posłużyło pod koniec wojny do ucieczki do Niemiec lub do ukrycia się na terytorium rdzennej Litwy, wśród „swoich”.
Ukryć prawdę o zbrodni
Już w trakcie egzekucji starano się częściowo zniszczyć zwłoki. Kolejne partie ciał posypywano wapnem, a także fosforem. Jednak planowe zacieranie śladów zbrodni rozpoczęto pod koniec 1943 r., gdy Niemcy zaczęli spodziewać się odwrotu przed nacierającą armią radziecką. Utworzyli specjalne 80-osobowe komando, w większości składające się z Żydów. Zajęło się ono wydobywaniem zwłok z dołów, układaniem w wielowarstwowe stosy i paleniem przy użyciu drewna i smoły. Wielkie stosy ludzkich ciał paliły się po 8-9 dni. Między grudniem 1943 r. a dniem 15 kwietnia 1944 r. wydobyto i spalono w ten sposób ok. 68 tys. ciał. Pozostałe z nich niedopalone kości rozcierano między żeliwnymi płytami, a następnie popiół mieszano z piaskiem, który wsypywano do przygotowanych w tym celu rowów. Jeśli proceder ten przerwano w połowie kwietnia 1944 r., to tylko dlatego, że pewnej nocy uciekli wszyscy członkowie komanda. Udało im się wydostać wydrążonym tunelem z dołu, gdzie byli trzymani w nocy. Uciekli pomimo skucia łańcuchami i niemieckiej straży. Tylko 11 z nich ocalało.
Miejsce kaźni w Ponarach w okresie komunizmu pozostawało w całkowitym zaniedbaniu, a wiedza o nim w narodach litewskim i polskim była znikoma. Co prawda zaraz po wojnie postawiono w Ponarch symboliczne muzeum-barak, które miało upamiętniać ofiary masowej zagłady, jednak było ono przeważnie zamknięte, a w 1981 r. doszczętnie spłonęło. Dopiero cztery lata później teren zbrodni został uporządkowany przez władze, które utworzyły tzw. Ponarski Zespół Pomnikowy. Zamontowany wówczas napis na tablicy informacyjnej głosił, że w tym miejscu w czasie wojny hitlerowcy pomordowani obywateli radzieckich. Przy czym znacznie zaniżono liczbę ofiar. W 1990 r. w centralnym miejscu zagłady Żydzi postawili okazały pomnik w kształcie Gwiazdy Dawida, zaś Polacy z Wileńszczyzny w pobliżu toru kolejowego wkopali dębowy krzyż i ustawili pamiątkową tablicę, na której znalazł się napis: "Pamięci wielu tysięcy Polaków zamordowanych w Ponarach, w hołdzie Rodacy Ziemi Wileńskiej". Od tamtego czasu miejsce to stało się celem pielgrzymek Polaków mieszkających nad Wilią, w Polsce i rozproszonych po całym świecie.
W dniu 22 października 2000 r. w Ponarach odsłonięto i poświęcono nowy metalowy krzyż oraz tablice upamiętniające męczeńską śmierć naszych rodaków. Na tablicach wyryto nazwiska zamordowanych Polaków, których śmierć w tym miejscu udało się potwierdzić. Podczas uroczystości został odczytany list ówczesnego premiera Jerzego Buzka, który napisał m.in. takie słowa: "Stajemy dziś wobec trudnej prawdy Ponar, prawdy przez wiele lat przemilczanej i zapomnianej. Obok kłamstwa katyńskiego istniało przez lata kłamstwo Ponar - jakże tragiczna śmierć i ofiara, której wielu nie chce dziś pamiętać. Zbrodnia, która została dokonana w Ponarach stanowi dla nas Polaków także trudny dylemat w stosunkach między narodem polskim i narodem litewskim. Nie możemy udawać, że mordu dokonali nieznani sprawcy. W większości są oni znani z imienia i nazwiska." Dodam tylko, że po II wojnie światowej zostało ujętych i poniosło karę tylko ok. 20 litewskich oprawców. Pozostali zmarli na Litwie lub na emigracji przez nikogo nieniepokojeni. Być może niektórzy żyją spokojnie do dnia dzisiejszego.
Choć od przywołanej uroczystości minęło już niemal dziesięć lat, główne przesłanie słów wypowiedzianych przez premiera Buzka jest wciąż aktualne. Strona litewska dotychczas nie potępiła jednoznacznie zbrodni ponarskiej, jako popełnionej z udziałem Litwinów, a także nie ujawniła roli tajnej policji litewskiej Saugumy w prześladowaniu Polaków. Także nic mi nie wiadomo o tym, aby polski rząd oficjalnie domagał się ujawnienia wszystkich dokumentów związanych z martyrologią Polaków w Ponarach, choć Instytut Pamięci Narodowej prowadził śledztwo w sprawie zbrodni ponarskiej. Skoro od Rosjan domagamy się pełnej wiedzy o Katyniu, także od Litwinów powinniśmy domagać się pełnej wiedzy o Ponarach. Bo Polacy mają prawo do prawdy o losach i śmierci swoich rodaków i tej prawdy powinniśmy dochodzić zawsze i wszędzie
niedziela, 10 marca 2013
W tym samym czasie, w którym UPA praktycznie bezkarnie wyrzynała polskie rodziny na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, po lewej stronie Bugu, napotkała zdecydowany opór partyzantki polskiej, której oddziały o wiele liczniejsze i lepiej zorganizowane niż na obszarach dawnych województw wschodnich, były w stanie zapobiec realizacji scenariusza eksterminacji ludności polskiej na Lubelszczyźnie.
Tereny dawnej II Rzeczypospolitej po lewej stronie Bugu i Sanu zamieszkałe były w większości przez ludność polską. Ukraińcy, którzy na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej stanowili zdecydowaną większość, na Lubelszczyźnie byli mniejszością.Po zajęciu tych terenów przez III Rzeszę i ustanowieniu Generalnego Gubernatorstwa, „(…) Niemcy starali się utrzymać Ukraińców w dystrykcie lubelskim w „pewnym zadowoleniu”, dlatego zwracano im niektóre obiekty sakralne, na przykład katedrę w Chełmie[i]. Powołany, z polecenia niemieckich władz okupacyjnych, w miejsce rozwiązanego w 1940 r. Komitetu Ukraińskiego, Ukraiński Komitet Centralny reprezentowałUkraińców wobec władz Generalnej Guberni. Wspierał on ukraińskie szkolnictwo, prowadził akcje samopomocy, organizował jadłodajnie, a także ustanowił zapomogi dla ukraińskich weteranów wojennych. W wyniku „uprzywilejowania” względem Polaków, zamieszkujący Gubernię Ukraińcy mianowani byli wójtami i sołtysami, oraz mieli możliwość wstępowania do utworzonej przez okupanta Ukraińskiej Policji Pomocniczej, której posterunków, na samej Lubelszczyźnie utworzono kilkadziesiąt. Policja ta okryła się ponurą sławą w czasie różnego rodzaju pacyfikacji wsi zamieszkałych przez ludność polską. Polityka„dziel i rządź” stosowana przez okupantów, prowadzona na od początku wojny, nasiliła się po ataku Niemiec na ZSRR, 22 czerwca 1941 r. Pomimo początkowego osłabienia ukrainizacji terenów nadbużańskich, spowodowanych wyjazdem na wschód aktywistów, władze okupacyjne poprzez stosowanie proukraińskiej polityki narodowościowej prowokowały wzrost wrogich nastrojów między narodowościąukraińską i polską. Doskonałym przykładem utrzymywania antagonizmów była akcja wysiedleńcza Zamojszczyzny, która miała stać się terenem osadnictwa niemieckiego, oraz tzw. krajem SS. Wysiedlanie polskich wiosek pozytywnie odebrał Ukraiński Centralny Komitet. Kierujący komitetem Kubijowicz „(…)w czasie spotkania z Hansem Frankiem w sierpniu 1943 roku pozytywnie ocenił „Ukraineaktion”.[ii] Podczas tej akcji, pod kryptonimem „Wehrwolf”, Niemcy wysiedlili także kilkaset rodzin ukraińskich, z zamiarem przeniesienia ich do gospodarstw opuszczonych przez Polaków, jednak w wyniku przerwania akcji wysiedleńczej, pozostali oni bez dachu nad głową. Ukraińcy, którzy zajęli polskie gospodarstwa stali się celem ataków polskiej partyzantki.
Z początkiem 1943 roku, polskie oddziały partyzanckie, rozpoczęły akcjęlikwidowania ukraińskich sołtysów i agronomów, przedstawicieli Ukraińskiego Komitetu Pomocy, oraz posterunków Ukraińskiej Policji Pomocniczej. Działania polskiego podziemia, oraz okolicznej ludności polskiej, dążące do usunięcia Ukraińców z dawnych polskich gospodarstw spowodowały bezwzględną kontrakcjępolicjantów ukraińskich. Do najgłośniejszych akcji odwetowych należała, przeprowadzona w lutym 1943 roku, pacyfikacja wsi Skomorochy, podczas której zabito kilkanaście osób. 12 lutego 1943 roku, zabity został dowódca kompanii AK Sahryń – Turkowice Zygmunt Bondarewicz, zaś 18 marca Antoni Pełc, oficer AK.[iii] Akcja jednej strony prawie zawsze powodowało reakcję drugiej. W odwecie za przeprowadzone przez policjantów ukraińskich pacyfikacje, w maju 1943 roku partyzanci polscy spalili pięćdziesiąt gospodarstw ukraińskich we wsi Mołożowo, oraz osiemdziesiąt we wsi Strzelce, zabijając przy tym od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu osób. 26 lipca 1943 roku oddział partyzancki AK – NOW pod dowództwem Franciszka Przysiężniaka ps. „Ojciec Jan”, zabił dziesięciu ukraińskich mieszkańców wsi Bukowina, w odwecie za wcześniejszą pacyfikację tej wsi przeprowadzoną przez policjantów ukraińskich.[iv] W tym czasie na Lubelszczyznę zaczęły docierać informacje o czystkach etnicznych przeprowadzanych przez Ukraińską Powstańczą Armię na ludności polskiej. Po dotarciu na Zamojszczyznę pierwszych uciekinierów z Wołynia, którzy przekazali informację o rzeziach, polskie oddziały partyzanckie rozpoczęły ataki na posterunki Ukraińskiej Policji Pomocniczej, oraz ukraińskie wioski, zmuszając ludność do opuszczenia Zamojszczyzny i łupiąc ich mienie. Akcja polska wywołała kontrakcję ze strony ukraińskiej wspieranej oczywiście przez Niemców. „3 listopada zabito trzynastu Polaków w Wasylowie Wielkim, a nocą z 15 na 16 grudnia co najmniej dwudziestu pięciu w Starej Wsi. 19 grudnia 1943 roku w Potoku Górnym w powiecie biłgorajskim policjanci spalili część wsi i zabili dwadzieścia jeden osób (prawdopodobnie w odwecie za śmierć czterech Ukraińców.”[v] W tym czasie w powiecie Hrubieszowskim, dowódca Obwodu Hrubieszów AK, Antoni Rychla ps. „Anioł” wydał rozkaz likwidowania ukraińskiej inteligencji, oraz tych którzy pełnili różne funkcje publiczne we wsiach. Rozkazał także wszystkich Ukraińców, entuzjastycznie witających Armię Czerwoną we wrześniu 1939 denuncjować do hrubieszowskiego Gestapo. Na wiosnę 1943 roku, oddziały partyzanckie Obwodu Hrubieszów AK i BCh wzmogły antyukraińskie akcje. 26 maja 1943 roku spalono dwadzieścia trzy gospodarstwa we wsi Uchanie, zabijając pięćosób, zaś trzy dni później zlikwidowano czterech lub pięciu mieszkańców Żulic. 30 maja 1943 roku oddział partyzantki polskiej zlikwidował w Nabrożu piętnastu, lub szesnastu mieszkańców. Wśród ofiar był także miejscowy ksiądz prawosławny. W odwecie, w tej samej wsi, Ukraińcy zabili księdza rzymskokatolickiego, oraz trzech Polaków. Podobną akcję polscy partyzanci przeprowadzili w Steniatynie, likwidując piętnastu ukraińskich działaczy spółdzielczych.[vi] Wrogie stosunki polsko – ukraińskie na Lubelszczyźnie osiągnęły punkt kulminacyjny wraz z coraz większym napływem uciekinierów z Wołynia, którzy przynieśli więcej wiadomości o masowych rzeziach ludności polskiej. W wyniku tego konflikt polsko –ukraiński jeszcze bardziej się zaogniał. OUN, dotychczas słabo zorganizowana po lewej stronie Bugu rozpoczęła wzmożoną antypolską akcję propagandową wzywającąPolaków z terenów nadbużańskich do wyjazdu, oraz likwidując działaczy narodowych. Zbiegło się to z wydaniem przez władze niemieckie, zezwolenia Ukraińcom na utworzenie oddziałów samoobrony przeciwko partyzantce polskiej (Podobnąpolitykę stosowali wobec Polaków z Wołynia i Małopolski Wschodniej, którzy tworzyli podobne samoobrony przed atakami UPA). Samoobrona ukraińska, z czasem włączona została w skład utworzonej przez Romana Szuchewycza Ukraińskiej Narodowej Samoobrony, będącej formacją powołaną z ramienia OUN-B na terenie Małopolski Wschodniej, w połowie 1943 roku, której głównym zadaniem była obrona ludności ukraińskiej przed sowiecką partyzantką, jak i represjami niemieckiego okupanta. Na jesieni 1943 roku oddziały ukraińskie przeprowadziły serię ataków na polskie wioski, dokonując przy tym masowych mordów. W dniach 1 i 3 października 1943 roku napadnięto na wsie Dąbrowa, oraz Malice, a także Telatyn, Dołhobyczów i Chorobdów. Zniszczono także polską samoobronę we wsi Honiatyn. W odwecie za to polski oddział partyzancki spacyfikował, 1 października 1943 roku, ukraińską wieś Pasieki, zabijając jedenastu mieszkańców, oraz trzy tygodnie później, 23 października, wieś Mircz, gdzie zostało spalonych 182 gospodarstw i zabitych 23 mieszkańców. 27 października oddział majora Józefa Śmiecha ps. „Ciąg” wykonał serię ataków na posterunki Ukraińskiej Policji Pomocniczej w Mołodiatyczach i Grabowcu. Tak akcjęna Grabowiec opisuje sam mjr. „Ciąg”:
„(…) 27 października — dzień słoneczny. Wraz z„Pingwinem", „Żurawiem" i „Dębicą" zaczęliśmy układać plan uderzenia na Grabowiec. Grabowiec to dość duża osada, przecina ją kilka ulic. W Grabowcu był kościół, gmina, poczta, cerkiew, posterunek oraz szereg sklepów. Położony jest w dole — droga bita dochodziła tylko od strony Hrubieszowa. Jednak zagrożenia można było oczekiwaćz różnych stron, gdyż polne drogi w tym czasie były dość dobre. Wspólnie z ppor. „Samem„ oraz dowódcami placówek „Pacholikiem” z Czechówki i„Jagodą" (Jan Martyniuk) z Ornatowic omówiliśmy szczegółowo plan: uderzenie na osadę ma nastąpić czterema grupami:
1. grupa uderza na posterunek — dowodzi „Żuraw"
2. grupa .uderza na plebanię — dowodzi „Pingwin"
3. grupa uderza na gminę i pocztę — dowodzi „Dębica"
4. grupa likwiduje wszystkich szpicli według sporządzonej listy przez wywiad ppor.„Sama", który jest jednocześnie dowódcą.
Silne ubezpieczenie wystawione z ckm-em na Górze Grabowieckiej zamyka kierunek od strony Hrubieszowa, skąd może nadjechać żandarmeria. Dowodzi „Strzała". Nadmieniam, że na plebanii obok kościoła kwaterował duży oddział SS iżandarmerii; przewidywałem, że z tym właśnie oddziałem będę miał ciężkąprzeprawę. Moim miejscem dowodzenia ma być dom miejscowego popa w odległości 150 m od plebanii, przy sobie zatrzymałem 15 ludzi jako ewentualny odwód. Miejscowe placówki ubezpieczają. Tabor pod dowództwem „Gomułki" miał nas oczekiwać w lasku obok Hołuznego, gdzie mamy odskoczyć po wykonaniu zadania. O godzinie 16 otrzymałem meldunek z Grabowca od „Morfiny" (mgr Brykalska), że policja ukraińska opuściła posterunek i udała się na plebanię do oddziału SS iŻandarmerii, gdzie wspólnie układają plan obrony w razie naszego ataku. Powiadomili oni również Hrubieszów, Trzeszczany i Werbkowice o swym zagrożeniu.Żądali nawet przysłania im większego oddziału celem wzmocnienia swej załogi. Wermacht jednak po wczorajszym laniu, jakie ich spotkało na szosie pod Mołodiatyczami, nie kwapił się bardzo opuszczać swoich kwater. Mówię tu o„laniu", bo jak mi doniósł miejscowy wywiad, to miejsce zasadzki było całe zalane niemiecką krwią, a do Hrubieszowa w zakrytych plandekami samochodach przywieziono zabitych i rannych. Czytając powyższy meldunek, postanawiam działaćnatychmiast. Zmieniłem początkowy plan o tyle, że grupę, która miała uderzać na posterunek połączyłem razem z grupą „Pingwina". Chodziło o to, aby uderzyćna plebanię i wykończyć jednocześnie SS, żandarmerię i ukraińskich policjantów. Murowany budynek posterunku ma ostrzeliwać tylko mała grupka, gdyż według rozpoznania pozostało tam 3 policjantów, których miałem w planie rozwalić zaraz po akcji na plebanię. Było już zupełnie ciemno, gdy marszem ubezpieczonym ruszyliśmy na Grabowiec; przy każdej grupie szedł miejscowy przewodnik. Do Grabowca wkroczyliśmy od strony Grabowczyka. Grupy rozeszły się na swoje stanowiska. Nagle od strony plebanii pluje silny ogień karabinów maszynowych. Policjanci ukraińscy nie zdążyli dobiec na swój posterunek, postanawiają wspólnie z SS i żandarmerią bronić się. W oknach plebanii worki z piaskiem i stamtąd we wszystkich kierunkach najeżone są lufy, z których wytryska czerwony ołów. Sytuacja wytworzyła się bardzo ciężka. Ppor. „Żuraw" przybiegł do mnie i zdenerwowanym głosem naświetlał całą sytuację, jaka się wytworzyła w tym rejonie. Do plebanii nie można podejść, robimy szybki skok przez ulicę i widzimy, jak pociski odbijają się od bruku i kamienie rozpryskują się w różnych kierunkach. Cała plebania była otoczona przez naszych dzielnych chłopaków, którzy zająwszy stanowiska ogniowe za sąsiednimi budynkami i płotami bacznie obserwują, by nikt z niej nie uciekł. Żandarmi i policjanci nerwowo prowadzili ogień, który nie wyrządził nam żadnych szkód. Był również przy mnie„Pingwin" oraz kilku skierbieszowiaków z dwoma rkm-ami i granatami. Tużobok „Żuraw" z wiarusem starozamojskim przygotowanym jak ryś do skoku. Chwila wyczekiwania i nagle na mój rozkaz 3 nasze rkm-y zalały swym celnym ogniem 3 okna plebanii od strony wschodniej. Pod osłoną tego ognia poderwali się „Żuraw„ i „Pingwin”, a wraz z nimi dzielni ich szturmowcy z granatami w ręku. Już są pod oknami, nasza broń maszynowa strzela ponad ich głowami. — Przerwij ogień — krzyknąłem, i w tej chwili padły granaty do środka plebanii. Potężne wybuchy naszych „siekańców" zrobiły wielkie spustoszenie. Chłopcy rzucili drugą i trzecią „porcję" w okna; worki z piaskiem wyskoczyły na zewnątrz. W jednej sekundzie nasi szturmowcy wskoczyli do wnętrza przez wywalone okna. Jest już tam „Żuraw", „Pingwin",„Młot", „Szerszeń", „Szabelka", „Madziar", „Osa" i kilku żołnierzy ze Starego Zamościa. Wskakuję i ja przez okno — widzę wielkie spustoszenie. W pierwszym pokoju leży z 15 poszarpanych żandarmów i policjantów, serie broni maszynowej zrobiły spustoszenia i w innych pokojach. Zabieramy natychmiast zdobycz, broń, amunicję, mundury, maszynę do pisania i różne papiery. Szybko wyskakujemy na zewnątrz, gdyż całą plebanię ogarnia dym i ogień. Na plac przed palącą się plebanię przychodzą kolejno meldunki od poszczególnych dowódców grup. Gońcy szukają mnie i z wielką radością meldują o wykonaniu zadania. „Strzała", dowódca ubezpieczenia od strony Hrubieszowa, powiadomił mnie, że duża grupa żandarmerii i Wermachtu posuwa się w naszym kierunku. O powyższym dowiedział się od dowódcy placówki „Brysia" z Majdanu Trzeszczańskiego. Na drugą zasadzkę już nas nie stać, gdyż mamy zbyt mały zapas amunicji. Postanowiłem wycofać się z Grabowca. Rakieta wystrzelona w górę ściąga na umówione miejsce wszystkie grupy. Upojeni zwycięstwem zapominamy o budynku, w którym mieści się posterunek, ale to mało znaczące, gdyż główne siły wroga zostały doszczętnie zniszczone. Duża osada Grabowiec jest całkowicie zdobyta. Rozbita poczta, urząd gminy, wszystkie sklepy i magazyny, uwolnienie 15 aresztowanych okolicznych Polaków, wystrzelanie szpicli oraz pokonanie tak licznej załogi na plebanii — oto bilans kilkugodzinnej walki mojego oddziału. Grabowiec już nigdy nie był groźny, w niedługim czasie powstała tam mała „Rzeczpospolita Grabowiecka", której przewodził miejscowy ppor. AK „Czarny" (Paweł Runkiewicz). Wyruszamy z Grabowca bez strat. Wróg jednak nie śpi. Na szczęście, w Grabowcu pozostała na swoim stanowisku dzielna „Morfina", miejscowa właścicielka apteki. Mążjej, pierwszy organizator ZWZ, mgr Brykalski już poprzednio został aresztowany przez gestapo i zginął w Oświęcimiu. Ona jednak nie załamała się, dalej pracowała w organizacji, oddając nam wielkie usługi w wywiadzie. Jej teżzawdzięczaliśmy, że meldunek o obławie na nas dotarł w porę do moich rąk. Okazało się, że duże siły SS, żandarmerii, Wermachtu i policji ukraińskiej wyruszyły w naszym kierunku, by okrążyć las i o świcie nas rozbić. Zdążyłem w porę marszem forsownym przeciąć trakt Grabowiec - Wojsławice i zaszyć się w gęste zarośla, jakie pokrywały głębokie debry w okolicach Majdanu Wielkiego i Trościanki. Był już świt. Obawiałem się maszerować z dość dużą kolumną i z dużym taborem przez otwarte pola, by dotrzeć do większych lasów bonieckich. Po krótkiej naradzie z dowódcami plutonów postanowiliśmy tu się zatrzymać i przetrwać. Nieprzyjaciel w sile okoła 1000 ludzi otoczył las grabowiecki, mojąwczorajszą kwaterę, oraz las obok Hołuznego. Zwinne tankietki oraz samochody pancerne patrolowały wszystkie drogi. Rano o świcie zaczęto ostrzeliwać las. Ogień z moździerzy wyrywał drzewa i szedł po gałęziach. My zaszyci w debrach siedzieliśmy cichutko jak myszy pod miotłą. W szczerym polu obok nas stałsamotny domek gospodarza Wieściora. Z dachu tego domku prowadziliśmy dokładną obserwację,zmieniając się kolejno z „Żurawiem", „Pingwinem" i „Dębicą".Trwało to gdzieś do południa. O godzinie 14 wysłałem dwóch ludzi na rozpoznanie do Tuczęp. Poszedł miejscowy komendant Rejonu „Sam" oraz „Gomułka". Po dwóch godzinach otrzymaliśmy dobre wiadomości. Niemcy przeszli las wzdłuż i wszerz i skoncentrowali się w Ornatowicach i Szystowicach, wszystkie pojazdy skierowali w stronę Grabowca. Wypytywali ludzi o „bandę", w którym kierunku się udała, ale nikt im nie mógł dać dokładnych danych. Wróg uderzywszy w próżnię wycofał się na Grabowiec. Wieczorem o zmierzchu dotarliśmy do lasów bonieckich. Tu poczuliśmy się jak w raju. Przy płonących ogniskach i gorącej kawie długo opowiadano swoje wrażenia z tych świetnie udanych akcji.”[vii]
Jednak akcje te pomimo odniesionych sukcesów przyniosły szybką reakcję Ukraińców. 3 listopada policjanci z Turkowic przeprowadzili pacyfikację Wasylowa Wielkiego, gdzie zabito 13 Polaków. W tym samym czasie ci sami policjanci dokonali zabójstwa Komendanta Obwodu AK Hrubieszów Antoniego Rychli ps. „Anioł”. 15 i 16 grudnia 1943 roku w Starej Wsi dokonano mordu na trzydziestu polskich mieszkańcach, zaś w Modryniu, bliżej niezidentyfikowany oddział ukraiński zabił, 22 grudnia, czterech ludzi. Podobne ataki na Polaków miały miejsce w Hostynnem i Terebinie, zabijając jedenastu ludzi, oraz w Masłomeczu, gdzie w stodole spalono żywcem stu polskich mieszkańców wsi. W odwecie za te zbrodnie polski oddział partyzancki pod dowództwem Stanisława Basaja, zlikwidował 24 grudnia, w Modryniu siedmiu Ukraińców.[viii]
Rok 1944 przyniósł wzmożoną akcjępropagandową prowadzoną przez komórki OUN, oraz tworzenie się pierwszych oddziałów Służby Bezpeky (Służba Bezpieczeństwa OUN, która okryła się ponurąsławą w czasie czystek etnicznych na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej), które na przełomie lat 1943 – 1944 przeprowadziły kilka napadów na ziemiańskie majątki. „W (…) majątku Radostów w powiecie Hrubieszów, zostali zabici Kazimierz i Odetta Dobieccy.”[ix] 9 lutego 1944 roku podczas ataku majątek Białowody zabici zostali: Grotthuss i Ewa Jankowska z Jabłońskich wraz z mężem, zaś 28 lutego zaatakowano dwór Modryniec, likwidując Katarzynę oraz Henryka Cieślę, a także spalono kolonię Rulikówka, zabijając kilkunastu mieszkańców.[x] Akcje te wywołały zdecydowane działania polskiego podziemia. Polskie oddziały partyzanckie rozpoczęły wykonywanie rozkazu gen. „Bora”, który nakazywał „(…)wycinać w pień kolonistów z osad, które miały bezpośredni, lub pośredni udziałw zbrodniach.”[xi] 7 marca 1944 roku, nastąpiła koncentracja oddziałów, w sile tysiąca dwustu żołnierzy Obwodu AK Tomaszów Lubelski, pod dowództwem por. Zenona Jachymka ps. „Wiktor” w lesie Lipowiec koło Tyszowiec. Zadanie ich, oraz drugiego, liczącego osiemset ludzi zgrupowania dowodzonego przez por. Eugeniusza Siomę ps. „Lech”, polegało na rozwinięciu akcji ofensywnej skierowanej przeciwko posterunkom Ukraińskiej Policji Pomocniczej, oraz wioskom, w których znajdowały się komórki OUN, bazy wypadowe UPA, oraz oddziały samoobrony. Jednak już następnego dnia koncentracji, wspierający oddziały AK, oddział partyzancki BCh Stanisława Basaja ps. „Ryś”, stoczył walkę, z nacierającym na wieśPrehoryłe, 5 Pułkiem Policyjnym SS, wspartym Ukraińcami z okolicznych baz samoobrony. W wyniku zaistniałej sytuacji, aby uprzedzić kolejne akcje niemiecko – ukraińskie, zaplanowano uderzenie na wsie Sahryń, Uhrynów, Szychowice i Łasków.[xii] 10 marca 1944 roku przyniósł początek realizacji polskich planów. Spalono wymienione wyżej wioski, zabijając mniejszą lub większą część mieszkańców. Największym echem spośród przeprowadzonych ataków odbiła się akcja na wieś Sahryń. W ataku na wieś wzięło udział około pięciusetżołnierzy AK, wspartych przez bechowców „Rysia”. Po stronie ukraińskiej znajdowało się sześćdziesięciu policjantów, oraz oddział samoobrony. Opór ukraiński szybko przełamano, po czym zaczęto wyciągać ludność cywilną z chat i różnych kryjówek. Tak wspomina atak jedna z mieszkanek Sahrynia: „Strzelili do mojego ojca, potem do mojej mamy. Po mamie zabili kuzyna mojego męża, a sąsiad zdołał uciec. Teraz przystąpili do mojej córki (...) dostała kulę w szyję (…) zaczęli strzelać do mnie. Dostałam trzy kule… Córka zmarła szybko. Banda myślała, że ze mną koniec i podeszli do babci…Zabili ją (…) zapalili chatę i odeszli.”[xiii] Podczas ataku na wieś zginęło według różnych źródeł od dwustu, do sześciuset, ośmiuset mieszkańców. Spalono cerkiew, oraz dwieście osiemdziesiąt gospodarstw. O mały włos ofiarami partyzantów nie zostałyby polskie rodziny mieszkające w Sahryniu, jednak po wylegitymowaniu się puszczono je wolno. Następnie polskie oddziały ruszyły w stronę Werbkowic, zdobywając i paląc po drodze wsie: Alojzów, Brzeziny, Bereźnia, Dęby, Sahryń-Kolonię oraz wsie Malice, Metelin, Strzyżowiec, Turkowice, Wronowice, Mircze, Prehoryłe, Terebiń, Terebiniec i Wereżyn. Jednak atak na Werbkowice załamał się, gdyż miejscowość była obsadzona przez dobrze umocnione jednostki niemieckie. Niepowodzeniem zakończył się także atak przeprowadzony przez zgrupowanie „Lecha” na Uhrynów, gdzie znajdował się,podobnie jak w Werbkowicach, silny garnizon niemiecki. W wyniku niepowodzenia akcji, oddziały polskie wycofały się w okolice Komarowa, paląc po drodze ukraińskie wsie Mołożów, Miętkie, oraz Starą Wieś. W związku z akcjami antyukraińskimi prowadzonymi przez polskie podziemie, na teren Zamojszczyzny przeszedł z Wołynia kureń UPA „Hałajda”. Jednym z jego głównych celów było utworzenie silnego zgrupowania partyzanckiego, zagradzającego ewentualne drogi polskiego ataku na Lwów, oraz „zlikwidowanie lub wygnanie całej ludności polskiej za granice Chełmszczyzny.”[xiv]
Początek kwietnia 1944 roku przyniósłfalę ukraińskich ataków wsie polskie. Podczas ataków na Podłodów, Żerniki, oraz Rokitno wywiązały się zacięte walki z polską samoobroną. Upowcy opanowali Żerniki, oraz zabili stu mieszkańców wsi Łubcze. Generalny atak na skupiska ludności polskiej zaplanowany został na Wielkanoc z 9 na 10 kwietnia 1944 roku. Całkowicie zaskoczone oddziały AK zostały po całodziennej walce wyparte ze wsi Pasadów zajmując pozycję wzdłuż rzeki Huczwy. Był to duży sukces UPA w tym rejonie, gdyż wraz polskimi partyzantami uciekła także ludnośćcywilna. 17 kwietnia przyniósł kolejne zabójstwa Polaków. We wsi Rzeczka UPA zabiła tego dnia piętnastu mieszkańców, zaś dwa dni później sotnia „Jahody”zrównała z ziemią Steniatyn. W powiecie Lubaczów utworzona z dezerterów z Ukraińskiej Policji Pomocniczej, sotnia UPA dowodzona przez Iwana Szpontaka ps.„Zaliźniak”, spaliła 19 kwietnia wieś Rudkę, mordując pięćdziesięciu ośmiu Polaków, zaś 25 kwietnia zniszczyła Wólkę Krowicką. „27 kwietnia w rejonie wsi Ulicko –Seredkiewicz, upowcy zabili pięćdziesięciu pięciu mężczyzn i pięć kobiet.”[xv] 4 maja sotnia „Zaliźniaka” zaatakowała Cieszanów, zabijając kilku Polaków, zaś 13 maja jej ofiarą padła kolonia Frajweld, gdzie zginęło dziewięciu mieszkańców.[xvi] Jako reakcję na ataki ukraińskie dowództwo AK zorganizowało obronę przeciwukraińską,wyznaczając jej granicę na szosie Bełżec – Lubaczów, przy czym ludność polska została przeniesiona na stronę drogi kontrolowaną przez polskie podziemie, zaśUkraińcy zostali wypędzeni na drugą stronę. W wyniku majowych walk w rejonie Nabróża, powstał stukilometrowy front z okopami i ziemią niczyją obsadzony po jednej stronie przez oddziały AK i BCh, zaś pod drugiej stronie przez UPA i UNS. Po stronie ukraińskiej powołany został Chełmski Front UPA, oraz Rada Chełmska, mająca reprezentować Ukraińców Lubelszczyzny.
Po nieudanej polskiej kontrofensywie z 2 czerwca 1944 roku, podczas której lotnictwo niemieckie zbombardowało umocnienia polskiej partyzantki, front ustabilizował się na linii „Uhnów –Żerniki – Steniatyn – Nabróż, wzdłuż Huczwy, do Koniuch, a potem przez wieśBereść aż po Grabowiec”[xvii], i praktycznie w takim stanie dotrwał do lipca 1944 roku, kiedy to na Lubelszczyznęwkroczyły oddziały 1 Frontu Ukraińskiego Armii Czerwonej.[xviii]
W wyniku tych walk powiaty Tomaszów Lubelski i Hrubieszów zostały praktycznie wyludnione. Jednak w przeciwieństwie do tego co działo się na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, gdzie żywioł polski był w mniejszości, a podziemie było za słabe, żeby zorganizowaćzdecydowany opór, na Lubelszczyźnie, Armia Krajowa była silna, zdolna do przeprowadzenia spektakularnych akcji. W wyniku tego po lewej stronie Bugu, nie udało się wprowadzić w życie zbrodniczego planu eksterminacji Polaków, a każda akcja ukraińska, niezależnie pod jakimi barwami przeprowadzona (czy to pod egidą niemiecką, czy jako UPA), powodowała zdecydowaną reakcję ze strony polskiej.
Z początkiem 1943 roku, polskie oddziały partyzanckie, rozpoczęły akcjęlikwidowania ukraińskich sołtysów i agronomów, przedstawicieli Ukraińskiego Komitetu Pomocy, oraz posterunków Ukraińskiej Policji Pomocniczej. Działania polskiego podziemia, oraz okolicznej ludności polskiej, dążące do usunięcia Ukraińców z dawnych polskich gospodarstw spowodowały bezwzględną kontrakcjępolicjantów ukraińskich. Do najgłośniejszych akcji odwetowych należała, przeprowadzona w lutym 1943 roku, pacyfikacja wsi Skomorochy, podczas której zabito kilkanaście osób. 12 lutego 1943 roku, zabity został dowódca kompanii AK Sahryń – Turkowice Zygmunt Bondarewicz, zaś 18 marca Antoni Pełc, oficer AK.[iii] Akcja jednej strony prawie zawsze powodowało reakcję drugiej. W odwecie za przeprowadzone przez policjantów ukraińskich pacyfikacje, w maju 1943 roku partyzanci polscy spalili pięćdziesiąt gospodarstw ukraińskich we wsi Mołożowo, oraz osiemdziesiąt we wsi Strzelce, zabijając przy tym od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu osób. 26 lipca 1943 roku oddział partyzancki AK – NOW pod dowództwem Franciszka Przysiężniaka ps. „Ojciec Jan”, zabił dziesięciu ukraińskich mieszkańców wsi Bukowina, w odwecie za wcześniejszą pacyfikację tej wsi przeprowadzoną przez policjantów ukraińskich.[iv] W tym czasie na Lubelszczyznę zaczęły docierać informacje o czystkach etnicznych przeprowadzanych przez Ukraińską Powstańczą Armię na ludności polskiej. Po dotarciu na Zamojszczyznę pierwszych uciekinierów z Wołynia, którzy przekazali informację o rzeziach, polskie oddziały partyzanckie rozpoczęły ataki na posterunki Ukraińskiej Policji Pomocniczej, oraz ukraińskie wioski, zmuszając ludność do opuszczenia Zamojszczyzny i łupiąc ich mienie. Akcja polska wywołała kontrakcję ze strony ukraińskiej wspieranej oczywiście przez Niemców. „3 listopada zabito trzynastu Polaków w Wasylowie Wielkim, a nocą z 15 na 16 grudnia co najmniej dwudziestu pięciu w Starej Wsi. 19 grudnia 1943 roku w Potoku Górnym w powiecie biłgorajskim policjanci spalili część wsi i zabili dwadzieścia jeden osób (prawdopodobnie w odwecie za śmierć czterech Ukraińców.”[v] W tym czasie w powiecie Hrubieszowskim, dowódca Obwodu Hrubieszów AK, Antoni Rychla ps. „Anioł” wydał rozkaz likwidowania ukraińskiej inteligencji, oraz tych którzy pełnili różne funkcje publiczne we wsiach. Rozkazał także wszystkich Ukraińców, entuzjastycznie witających Armię Czerwoną we wrześniu 1939 denuncjować do hrubieszowskiego Gestapo. Na wiosnę 1943 roku, oddziały partyzanckie Obwodu Hrubieszów AK i BCh wzmogły antyukraińskie akcje. 26 maja 1943 roku spalono dwadzieścia trzy gospodarstwa we wsi Uchanie, zabijając pięćosób, zaś trzy dni później zlikwidowano czterech lub pięciu mieszkańców Żulic. 30 maja 1943 roku oddział partyzantki polskiej zlikwidował w Nabrożu piętnastu, lub szesnastu mieszkańców. Wśród ofiar był także miejscowy ksiądz prawosławny. W odwecie, w tej samej wsi, Ukraińcy zabili księdza rzymskokatolickiego, oraz trzech Polaków. Podobną akcję polscy partyzanci przeprowadzili w Steniatynie, likwidując piętnastu ukraińskich działaczy spółdzielczych.[vi] Wrogie stosunki polsko – ukraińskie na Lubelszczyźnie osiągnęły punkt kulminacyjny wraz z coraz większym napływem uciekinierów z Wołynia, którzy przynieśli więcej wiadomości o masowych rzeziach ludności polskiej. W wyniku tego konflikt polsko –ukraiński jeszcze bardziej się zaogniał. OUN, dotychczas słabo zorganizowana po lewej stronie Bugu rozpoczęła wzmożoną antypolską akcję propagandową wzywającąPolaków z terenów nadbużańskich do wyjazdu, oraz likwidując działaczy narodowych. Zbiegło się to z wydaniem przez władze niemieckie, zezwolenia Ukraińcom na utworzenie oddziałów samoobrony przeciwko partyzantce polskiej (Podobnąpolitykę stosowali wobec Polaków z Wołynia i Małopolski Wschodniej, którzy tworzyli podobne samoobrony przed atakami UPA). Samoobrona ukraińska, z czasem włączona została w skład utworzonej przez Romana Szuchewycza Ukraińskiej Narodowej Samoobrony, będącej formacją powołaną z ramienia OUN-B na terenie Małopolski Wschodniej, w połowie 1943 roku, której głównym zadaniem była obrona ludności ukraińskiej przed sowiecką partyzantką, jak i represjami niemieckiego okupanta. Na jesieni 1943 roku oddziały ukraińskie przeprowadziły serię ataków na polskie wioski, dokonując przy tym masowych mordów. W dniach 1 i 3 października 1943 roku napadnięto na wsie Dąbrowa, oraz Malice, a także Telatyn, Dołhobyczów i Chorobdów. Zniszczono także polską samoobronę we wsi Honiatyn. W odwecie za to polski oddział partyzancki spacyfikował, 1 października 1943 roku, ukraińską wieś Pasieki, zabijając jedenastu mieszkańców, oraz trzy tygodnie później, 23 października, wieś Mircz, gdzie zostało spalonych 182 gospodarstw i zabitych 23 mieszkańców. 27 października oddział majora Józefa Śmiecha ps. „Ciąg” wykonał serię ataków na posterunki Ukraińskiej Policji Pomocniczej w Mołodiatyczach i Grabowcu. Tak akcjęna Grabowiec opisuje sam mjr. „Ciąg”:
„(…) 27 października — dzień słoneczny. Wraz z„Pingwinem", „Żurawiem" i „Dębicą" zaczęliśmy układać plan uderzenia na Grabowiec. Grabowiec to dość duża osada, przecina ją kilka ulic. W Grabowcu był kościół, gmina, poczta, cerkiew, posterunek oraz szereg sklepów. Położony jest w dole — droga bita dochodziła tylko od strony Hrubieszowa. Jednak zagrożenia można było oczekiwaćz różnych stron, gdyż polne drogi w tym czasie były dość dobre. Wspólnie z ppor. „Samem„ oraz dowódcami placówek „Pacholikiem” z Czechówki i„Jagodą" (Jan Martyniuk) z Ornatowic omówiliśmy szczegółowo plan: uderzenie na osadę ma nastąpić czterema grupami:
1. grupa uderza na posterunek — dowodzi „Żuraw"
2. grupa .uderza na plebanię — dowodzi „Pingwin"
3. grupa uderza na gminę i pocztę — dowodzi „Dębica"
4. grupa likwiduje wszystkich szpicli według sporządzonej listy przez wywiad ppor.„Sama", który jest jednocześnie dowódcą.
Silne ubezpieczenie wystawione z ckm-em na Górze Grabowieckiej zamyka kierunek od strony Hrubieszowa, skąd może nadjechać żandarmeria. Dowodzi „Strzała". Nadmieniam, że na plebanii obok kościoła kwaterował duży oddział SS iżandarmerii; przewidywałem, że z tym właśnie oddziałem będę miał ciężkąprzeprawę. Moim miejscem dowodzenia ma być dom miejscowego popa w odległości 150 m od plebanii, przy sobie zatrzymałem 15 ludzi jako ewentualny odwód. Miejscowe placówki ubezpieczają. Tabor pod dowództwem „Gomułki" miał nas oczekiwać w lasku obok Hołuznego, gdzie mamy odskoczyć po wykonaniu zadania. O godzinie 16 otrzymałem meldunek z Grabowca od „Morfiny" (mgr Brykalska), że policja ukraińska opuściła posterunek i udała się na plebanię do oddziału SS iŻandarmerii, gdzie wspólnie układają plan obrony w razie naszego ataku. Powiadomili oni również Hrubieszów, Trzeszczany i Werbkowice o swym zagrożeniu.Żądali nawet przysłania im większego oddziału celem wzmocnienia swej załogi. Wermacht jednak po wczorajszym laniu, jakie ich spotkało na szosie pod Mołodiatyczami, nie kwapił się bardzo opuszczać swoich kwater. Mówię tu o„laniu", bo jak mi doniósł miejscowy wywiad, to miejsce zasadzki było całe zalane niemiecką krwią, a do Hrubieszowa w zakrytych plandekami samochodach przywieziono zabitych i rannych. Czytając powyższy meldunek, postanawiam działaćnatychmiast. Zmieniłem początkowy plan o tyle, że grupę, która miała uderzać na posterunek połączyłem razem z grupą „Pingwina". Chodziło o to, aby uderzyćna plebanię i wykończyć jednocześnie SS, żandarmerię i ukraińskich policjantów. Murowany budynek posterunku ma ostrzeliwać tylko mała grupka, gdyż według rozpoznania pozostało tam 3 policjantów, których miałem w planie rozwalić zaraz po akcji na plebanię. Było już zupełnie ciemno, gdy marszem ubezpieczonym ruszyliśmy na Grabowiec; przy każdej grupie szedł miejscowy przewodnik. Do Grabowca wkroczyliśmy od strony Grabowczyka. Grupy rozeszły się na swoje stanowiska. Nagle od strony plebanii pluje silny ogień karabinów maszynowych. Policjanci ukraińscy nie zdążyli dobiec na swój posterunek, postanawiają wspólnie z SS i żandarmerią bronić się. W oknach plebanii worki z piaskiem i stamtąd we wszystkich kierunkach najeżone są lufy, z których wytryska czerwony ołów. Sytuacja wytworzyła się bardzo ciężka. Ppor. „Żuraw" przybiegł do mnie i zdenerwowanym głosem naświetlał całą sytuację, jaka się wytworzyła w tym rejonie. Do plebanii nie można podejść, robimy szybki skok przez ulicę i widzimy, jak pociski odbijają się od bruku i kamienie rozpryskują się w różnych kierunkach. Cała plebania była otoczona przez naszych dzielnych chłopaków, którzy zająwszy stanowiska ogniowe za sąsiednimi budynkami i płotami bacznie obserwują, by nikt z niej nie uciekł. Żandarmi i policjanci nerwowo prowadzili ogień, który nie wyrządził nam żadnych szkód. Był również przy mnie„Pingwin" oraz kilku skierbieszowiaków z dwoma rkm-ami i granatami. Tużobok „Żuraw" z wiarusem starozamojskim przygotowanym jak ryś do skoku. Chwila wyczekiwania i nagle na mój rozkaz 3 nasze rkm-y zalały swym celnym ogniem 3 okna plebanii od strony wschodniej. Pod osłoną tego ognia poderwali się „Żuraw„ i „Pingwin”, a wraz z nimi dzielni ich szturmowcy z granatami w ręku. Już są pod oknami, nasza broń maszynowa strzela ponad ich głowami. — Przerwij ogień — krzyknąłem, i w tej chwili padły granaty do środka plebanii. Potężne wybuchy naszych „siekańców" zrobiły wielkie spustoszenie. Chłopcy rzucili drugą i trzecią „porcję" w okna; worki z piaskiem wyskoczyły na zewnątrz. W jednej sekundzie nasi szturmowcy wskoczyli do wnętrza przez wywalone okna. Jest już tam „Żuraw", „Pingwin",„Młot", „Szerszeń", „Szabelka", „Madziar", „Osa" i kilku żołnierzy ze Starego Zamościa. Wskakuję i ja przez okno — widzę wielkie spustoszenie. W pierwszym pokoju leży z 15 poszarpanych żandarmów i policjantów, serie broni maszynowej zrobiły spustoszenia i w innych pokojach. Zabieramy natychmiast zdobycz, broń, amunicję, mundury, maszynę do pisania i różne papiery. Szybko wyskakujemy na zewnątrz, gdyż całą plebanię ogarnia dym i ogień. Na plac przed palącą się plebanię przychodzą kolejno meldunki od poszczególnych dowódców grup. Gońcy szukają mnie i z wielką radością meldują o wykonaniu zadania. „Strzała", dowódca ubezpieczenia od strony Hrubieszowa, powiadomił mnie, że duża grupa żandarmerii i Wermachtu posuwa się w naszym kierunku. O powyższym dowiedział się od dowódcy placówki „Brysia" z Majdanu Trzeszczańskiego. Na drugą zasadzkę już nas nie stać, gdyż mamy zbyt mały zapas amunicji. Postanowiłem wycofać się z Grabowca. Rakieta wystrzelona w górę ściąga na umówione miejsce wszystkie grupy. Upojeni zwycięstwem zapominamy o budynku, w którym mieści się posterunek, ale to mało znaczące, gdyż główne siły wroga zostały doszczętnie zniszczone. Duża osada Grabowiec jest całkowicie zdobyta. Rozbita poczta, urząd gminy, wszystkie sklepy i magazyny, uwolnienie 15 aresztowanych okolicznych Polaków, wystrzelanie szpicli oraz pokonanie tak licznej załogi na plebanii — oto bilans kilkugodzinnej walki mojego oddziału. Grabowiec już nigdy nie był groźny, w niedługim czasie powstała tam mała „Rzeczpospolita Grabowiecka", której przewodził miejscowy ppor. AK „Czarny" (Paweł Runkiewicz). Wyruszamy z Grabowca bez strat. Wróg jednak nie śpi. Na szczęście, w Grabowcu pozostała na swoim stanowisku dzielna „Morfina", miejscowa właścicielka apteki. Mążjej, pierwszy organizator ZWZ, mgr Brykalski już poprzednio został aresztowany przez gestapo i zginął w Oświęcimiu. Ona jednak nie załamała się, dalej pracowała w organizacji, oddając nam wielkie usługi w wywiadzie. Jej teżzawdzięczaliśmy, że meldunek o obławie na nas dotarł w porę do moich rąk. Okazało się, że duże siły SS, żandarmerii, Wermachtu i policji ukraińskiej wyruszyły w naszym kierunku, by okrążyć las i o świcie nas rozbić. Zdążyłem w porę marszem forsownym przeciąć trakt Grabowiec - Wojsławice i zaszyć się w gęste zarośla, jakie pokrywały głębokie debry w okolicach Majdanu Wielkiego i Trościanki. Był już świt. Obawiałem się maszerować z dość dużą kolumną i z dużym taborem przez otwarte pola, by dotrzeć do większych lasów bonieckich. Po krótkiej naradzie z dowódcami plutonów postanowiliśmy tu się zatrzymać i przetrwać. Nieprzyjaciel w sile okoła 1000 ludzi otoczył las grabowiecki, mojąwczorajszą kwaterę, oraz las obok Hołuznego. Zwinne tankietki oraz samochody pancerne patrolowały wszystkie drogi. Rano o świcie zaczęto ostrzeliwać las. Ogień z moździerzy wyrywał drzewa i szedł po gałęziach. My zaszyci w debrach siedzieliśmy cichutko jak myszy pod miotłą. W szczerym polu obok nas stałsamotny domek gospodarza Wieściora. Z dachu tego domku prowadziliśmy dokładną obserwację,zmieniając się kolejno z „Żurawiem", „Pingwinem" i „Dębicą".Trwało to gdzieś do południa. O godzinie 14 wysłałem dwóch ludzi na rozpoznanie do Tuczęp. Poszedł miejscowy komendant Rejonu „Sam" oraz „Gomułka". Po dwóch godzinach otrzymaliśmy dobre wiadomości. Niemcy przeszli las wzdłuż i wszerz i skoncentrowali się w Ornatowicach i Szystowicach, wszystkie pojazdy skierowali w stronę Grabowca. Wypytywali ludzi o „bandę", w którym kierunku się udała, ale nikt im nie mógł dać dokładnych danych. Wróg uderzywszy w próżnię wycofał się na Grabowiec. Wieczorem o zmierzchu dotarliśmy do lasów bonieckich. Tu poczuliśmy się jak w raju. Przy płonących ogniskach i gorącej kawie długo opowiadano swoje wrażenia z tych świetnie udanych akcji.”[vii]
Jednak akcje te pomimo odniesionych sukcesów przyniosły szybką reakcję Ukraińców. 3 listopada policjanci z Turkowic przeprowadzili pacyfikację Wasylowa Wielkiego, gdzie zabito 13 Polaków. W tym samym czasie ci sami policjanci dokonali zabójstwa Komendanta Obwodu AK Hrubieszów Antoniego Rychli ps. „Anioł”. 15 i 16 grudnia 1943 roku w Starej Wsi dokonano mordu na trzydziestu polskich mieszkańcach, zaś w Modryniu, bliżej niezidentyfikowany oddział ukraiński zabił, 22 grudnia, czterech ludzi. Podobne ataki na Polaków miały miejsce w Hostynnem i Terebinie, zabijając jedenastu ludzi, oraz w Masłomeczu, gdzie w stodole spalono żywcem stu polskich mieszkańców wsi. W odwecie za te zbrodnie polski oddział partyzancki pod dowództwem Stanisława Basaja, zlikwidował 24 grudnia, w Modryniu siedmiu Ukraińców.[viii]
Rok 1944 przyniósł wzmożoną akcjępropagandową prowadzoną przez komórki OUN, oraz tworzenie się pierwszych oddziałów Służby Bezpeky (Służba Bezpieczeństwa OUN, która okryła się ponurąsławą w czasie czystek etnicznych na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej), które na przełomie lat 1943 – 1944 przeprowadziły kilka napadów na ziemiańskie majątki. „W (…) majątku Radostów w powiecie Hrubieszów, zostali zabici Kazimierz i Odetta Dobieccy.”[ix] 9 lutego 1944 roku podczas ataku majątek Białowody zabici zostali: Grotthuss i Ewa Jankowska z Jabłońskich wraz z mężem, zaś 28 lutego zaatakowano dwór Modryniec, likwidując Katarzynę oraz Henryka Cieślę, a także spalono kolonię Rulikówka, zabijając kilkunastu mieszkańców.[x] Akcje te wywołały zdecydowane działania polskiego podziemia. Polskie oddziały partyzanckie rozpoczęły wykonywanie rozkazu gen. „Bora”, który nakazywał „(…)wycinać w pień kolonistów z osad, które miały bezpośredni, lub pośredni udziałw zbrodniach.”[xi] 7 marca 1944 roku, nastąpiła koncentracja oddziałów, w sile tysiąca dwustu żołnierzy Obwodu AK Tomaszów Lubelski, pod dowództwem por. Zenona Jachymka ps. „Wiktor” w lesie Lipowiec koło Tyszowiec. Zadanie ich, oraz drugiego, liczącego osiemset ludzi zgrupowania dowodzonego przez por. Eugeniusza Siomę ps. „Lech”, polegało na rozwinięciu akcji ofensywnej skierowanej przeciwko posterunkom Ukraińskiej Policji Pomocniczej, oraz wioskom, w których znajdowały się komórki OUN, bazy wypadowe UPA, oraz oddziały samoobrony. Jednak już następnego dnia koncentracji, wspierający oddziały AK, oddział partyzancki BCh Stanisława Basaja ps. „Ryś”, stoczył walkę, z nacierającym na wieśPrehoryłe, 5 Pułkiem Policyjnym SS, wspartym Ukraińcami z okolicznych baz samoobrony. W wyniku zaistniałej sytuacji, aby uprzedzić kolejne akcje niemiecko – ukraińskie, zaplanowano uderzenie na wsie Sahryń, Uhrynów, Szychowice i Łasków.[xii] 10 marca 1944 roku przyniósł początek realizacji polskich planów. Spalono wymienione wyżej wioski, zabijając mniejszą lub większą część mieszkańców. Największym echem spośród przeprowadzonych ataków odbiła się akcja na wieś Sahryń. W ataku na wieś wzięło udział około pięciusetżołnierzy AK, wspartych przez bechowców „Rysia”. Po stronie ukraińskiej znajdowało się sześćdziesięciu policjantów, oraz oddział samoobrony. Opór ukraiński szybko przełamano, po czym zaczęto wyciągać ludność cywilną z chat i różnych kryjówek. Tak wspomina atak jedna z mieszkanek Sahrynia: „Strzelili do mojego ojca, potem do mojej mamy. Po mamie zabili kuzyna mojego męża, a sąsiad zdołał uciec. Teraz przystąpili do mojej córki (...) dostała kulę w szyję (…) zaczęli strzelać do mnie. Dostałam trzy kule… Córka zmarła szybko. Banda myślała, że ze mną koniec i podeszli do babci…Zabili ją (…) zapalili chatę i odeszli.”[xiii] Podczas ataku na wieś zginęło według różnych źródeł od dwustu, do sześciuset, ośmiuset mieszkańców. Spalono cerkiew, oraz dwieście osiemdziesiąt gospodarstw. O mały włos ofiarami partyzantów nie zostałyby polskie rodziny mieszkające w Sahryniu, jednak po wylegitymowaniu się puszczono je wolno. Następnie polskie oddziały ruszyły w stronę Werbkowic, zdobywając i paląc po drodze wsie: Alojzów, Brzeziny, Bereźnia, Dęby, Sahryń-Kolonię oraz wsie Malice, Metelin, Strzyżowiec, Turkowice, Wronowice, Mircze, Prehoryłe, Terebiń, Terebiniec i Wereżyn. Jednak atak na Werbkowice załamał się, gdyż miejscowość była obsadzona przez dobrze umocnione jednostki niemieckie. Niepowodzeniem zakończył się także atak przeprowadzony przez zgrupowanie „Lecha” na Uhrynów, gdzie znajdował się,podobnie jak w Werbkowicach, silny garnizon niemiecki. W wyniku niepowodzenia akcji, oddziały polskie wycofały się w okolice Komarowa, paląc po drodze ukraińskie wsie Mołożów, Miętkie, oraz Starą Wieś. W związku z akcjami antyukraińskimi prowadzonymi przez polskie podziemie, na teren Zamojszczyzny przeszedł z Wołynia kureń UPA „Hałajda”. Jednym z jego głównych celów było utworzenie silnego zgrupowania partyzanckiego, zagradzającego ewentualne drogi polskiego ataku na Lwów, oraz „zlikwidowanie lub wygnanie całej ludności polskiej za granice Chełmszczyzny.”[xiv]
Początek kwietnia 1944 roku przyniósłfalę ukraińskich ataków wsie polskie. Podczas ataków na Podłodów, Żerniki, oraz Rokitno wywiązały się zacięte walki z polską samoobroną. Upowcy opanowali Żerniki, oraz zabili stu mieszkańców wsi Łubcze. Generalny atak na skupiska ludności polskiej zaplanowany został na Wielkanoc z 9 na 10 kwietnia 1944 roku. Całkowicie zaskoczone oddziały AK zostały po całodziennej walce wyparte ze wsi Pasadów zajmując pozycję wzdłuż rzeki Huczwy. Był to duży sukces UPA w tym rejonie, gdyż wraz polskimi partyzantami uciekła także ludnośćcywilna. 17 kwietnia przyniósł kolejne zabójstwa Polaków. We wsi Rzeczka UPA zabiła tego dnia piętnastu mieszkańców, zaś dwa dni później sotnia „Jahody”zrównała z ziemią Steniatyn. W powiecie Lubaczów utworzona z dezerterów z Ukraińskiej Policji Pomocniczej, sotnia UPA dowodzona przez Iwana Szpontaka ps.„Zaliźniak”, spaliła 19 kwietnia wieś Rudkę, mordując pięćdziesięciu ośmiu Polaków, zaś 25 kwietnia zniszczyła Wólkę Krowicką. „27 kwietnia w rejonie wsi Ulicko –Seredkiewicz, upowcy zabili pięćdziesięciu pięciu mężczyzn i pięć kobiet.”[xv] 4 maja sotnia „Zaliźniaka” zaatakowała Cieszanów, zabijając kilku Polaków, zaś 13 maja jej ofiarą padła kolonia Frajweld, gdzie zginęło dziewięciu mieszkańców.[xvi] Jako reakcję na ataki ukraińskie dowództwo AK zorganizowało obronę przeciwukraińską,wyznaczając jej granicę na szosie Bełżec – Lubaczów, przy czym ludność polska została przeniesiona na stronę drogi kontrolowaną przez polskie podziemie, zaśUkraińcy zostali wypędzeni na drugą stronę. W wyniku majowych walk w rejonie Nabróża, powstał stukilometrowy front z okopami i ziemią niczyją obsadzony po jednej stronie przez oddziały AK i BCh, zaś pod drugiej stronie przez UPA i UNS. Po stronie ukraińskiej powołany został Chełmski Front UPA, oraz Rada Chełmska, mająca reprezentować Ukraińców Lubelszczyzny.
Po nieudanej polskiej kontrofensywie z 2 czerwca 1944 roku, podczas której lotnictwo niemieckie zbombardowało umocnienia polskiej partyzantki, front ustabilizował się na linii „Uhnów –Żerniki – Steniatyn – Nabróż, wzdłuż Huczwy, do Koniuch, a potem przez wieśBereść aż po Grabowiec”[xvii], i praktycznie w takim stanie dotrwał do lipca 1944 roku, kiedy to na Lubelszczyznęwkroczyły oddziały 1 Frontu Ukraińskiego Armii Czerwonej.[xviii]
W wyniku tych walk powiaty Tomaszów Lubelski i Hrubieszów zostały praktycznie wyludnione. Jednak w przeciwieństwie do tego co działo się na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, gdzie żywioł polski był w mniejszości, a podziemie było za słabe, żeby zorganizowaćzdecydowany opór, na Lubelszczyźnie, Armia Krajowa była silna, zdolna do przeprowadzenia spektakularnych akcji. W wyniku tego po lewej stronie Bugu, nie udało się wprowadzić w życie zbrodniczego planu eksterminacji Polaków, a każda akcja ukraińska, niezależnie pod jakimi barwami przeprowadzona (czy to pod egidą niemiecką, czy jako UPA), powodowała zdecydowaną reakcję ze strony polskiej.
środa, 6 marca 2013
No i wychodzi szydło z wora !!!
Nie będzie wspólnego oświadczenia polskich i ukraińskch biskupów
Dodane przez LipinskiOpublikowano: Środa, 06 marca 2013 o godz. 19:07:33
„Nie wolno ludobójstwa usprawiedliwiać czymkolwiek, a zwłaszcza odwetem za brak realizacji narodowych ambicji ukraińskiego społeczeństwa” – stwierdził metropolita lwowski.
Czy podoba Ci się ten materiał?
Opodatkuj się!
W miesiącu styczeń otrzymaliśmy od Was 2 530,00 zł, potrzebujemy zaś na dalsze funkcjonowanie 20 000,00 zł.
Zebraliśmy więc tylko 12,65% wymaganych pieniędzy na nasze dalsze funkcjonowanie.
O trudnościach w wypracowaniu wspólnego listu pasterskiego Kościoła rzymskokatolickiego oraz Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego poinformował biskupów polskich, abp Mieczysław Mokrzycki.
6 marca metropolita lwowski zabrał głos podczas 361. zebrania plenarnego KEP w Warszawie.
Twierdzono, że„wołyńska tragedia” wynikła z jakichś „wzajemnych krzywd Ukraińców i Polaków”, które ją „uwarunkowały”. W projekcie greckokatolickim mowa była o „pozbawieniu Ukraińców praw do samostanowienia na własnej ziemi” oraz o „etnicznej czystce, czyli przymusowym wysiedleniu ludności polskiej z Wołynia”. Utrzymywano, że sprawa jest bardzo zawiła i, że przed historykami jest jeszcze dużo pracy, by ją wyjaśnić. Metropolita lwowski przypomniał polskim biskupom, że powodem napisania dokumentu jest 70. rocznica masowych mordów cywilnej ludności na Wołyniu, której apogeum przypadło na 1943 rok. Symbolem tego ludobójstwa była „Krwawa Niedziela” 11 lipca, kiedy formacje ukraińskich nacjonalistów zaatakowały prawie 100 miejscowości, gdzie mieszkała ludność katolicka, przeważnie polska.
W opinii ukraińskich biskupów obrządku łacińskiego autorzy tych projektów próbowali kontynuować dość popularną w środowiskach nacjonalistycznych na Ukrainie linię zmierzającą do relatywizacji zbrodni. Trudno na przykład mówić o wysiedleniu ludności polskiej z Wołynia, skoro według zgodnej opinii historyków obydwu krajów na samym Wołyniu zginęło wówczas ponad 60 tys. osób ludności cywilnej. „Jak w takiej sytuacji można mówić o wysiedleniu?” – pytał abp Mokrzycki. Jego zdaniem apel autorów projektów listu o chrześcijańską ocenę wydarzeń jest raczej czystą retoryką, skoro nie wspomniano o przyczynie tragedii - ideologii nacjonalizmu, zachęcającej do budowy jednolitego narodowo państwa bez obcych „najeźdźców”, do których zaliczano cywilną ludność polską, żydowską, ormiańską i inną. „Ideologia ta bazowała na etyce neopogańskiej zaprzeczającej idei chrześcijaństwa” – dodał metropolita lwowski.
W opinii biskupów obrządku łacińskiego niebezpieczne jest uciekanie się przez autorów projektu listu do różnych eufemizmów i unikanie właściwych i adekwatnych określeń: eksterminacja, ludobójstwo, czystki etniczne. Wiadomo, że masowe mordy cywilnej ludności polskiej (i nie tylko – bo także żydowskiej, ormiańskiej oraz ukraińskiej) – nie zaś walka z regularnym wojskiem – stanowiły metodycznie zaplanowaną akcję eliminacji polskiej społeczności z obszaru Wołynia i Małopolski Wschodniej przy użyciu wszelkich najbardziej wyrafinowanych i bezwzględnych metod. „Trzeba zatem nazwać po imieniu zabójstwa – zabójstwami, tortury – torturami, bestialstwo – bestialstwem” – podkreślił abp Mokrzycki. Niestety we wspomnianych projektach listu zabrakło wskazania rzeczywistych sprawców zbrodni: ukraińskich nacjonalistów. „Nie sposób przecież pisać o anonimowych siłach dokonujących zagłady polskiej ludności, by zrezygnować w myśl źle pojętej narodowej solidarności z uczciwości i rzetelności moralnej oraz historycznej” – podkreślił metropolita lwowski.
Kościół obrządku łacińskiego za absurdalny uznaje postawiony przez Kościół grecko-katolicki znak równości pomiędzy eksterminacją polskiego społeczeństwa a rzekomą winą polskich czynników państwowych za uniemożliwienie Ukraińcom powołania do życia własnego państwa. „Nie wolno ludobójstwa usprawiedliwiać czymkolwiek, a zwłaszcza odwetem za brak realizacji narodowych ambicji ukraińskiego społeczeństwa” – stwierdził metropolita lwowski. Przypomniał, że współpracujący z hitlerowcami Ukraińcy mordowali masowo także Żydów, którzy nie utrudniali przecież realizacji państwowotwórczych planów ukraińskich. Jego zdaniem nonsensem wydaje się proponowana przez Kościół grecko-katolicki formuła „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. „Czy którakolwiek ze stron – sygnatariuszy listu ma moralne prawo do takiej deklaracji? Musi tu znaleźć się wyraźne słowo: przepraszamy i prosimy o wybaczenie” - uważa przewodniczący Konferencji Episkopatu Ukrainy. Ubolewa jednocześnie, że apel o wprowadzenie modlitewnego wspomnienia we wszystkich świątyniach katolickich ofiar ludobójstwa w drugą niedzielę lipca i uporządkowanie miejsc spoczynku szczątków ofiar nie znalazł poparcia ze strony greckokatolickiej.
„W tej sytuacji pojawia się pytanie – czy mamy właściwy klimat do przygotowania wspólnego listu? Czy istnieje wspólna płaszczyzna, byśmy mówili jednym głosem w tak ważnej sprawie? Obawiam się, że w taka inicjatywa wspólnego listu może stać się kolejną akcją „poprawną politycznie”, która nic nie wniesie w wyjaśnienie przyczyn wielkiego zła, które spowodowało śmierć ponad 120 tys. cywilów, a sam dokument będzie kompromitował Kościół stanowiąc świadectwo relatywizowania odpowiedzialności moralnej w przypadku wydarzeń, które mają aż nader jednoznaczny i oczywisty wydźwięk” – stwierdził abp Mokrzycki. Zaznaczył, że uwagi te przedstawione Kościołowi grecko-katolickiemu, który uznał je za nie do przyjęcia. W związku z tym jego przedstawiciele zdecydowali się na jednostronne wydanie swego listu.
W wypowiedzi dla KAI abp Mokrzycki zaznaczył, że planowane na drugą niedzielę lipca na terenie diecezji łuckiej uroczystości upamiętniające 70. rocznicę zbrodni wołyńskiej mają przede wszystkim uwrażliwić sumienia. Nic nie może bowiem usprawiedliwiać mordowania bezbronnej ludności cywilnej. Konieczne jest też upamiętnienie ofiar w ponad dwóch tysiącach miejscowości, gdzie dotąd nie ma żadnego znaku o pogrzebaniu pomordowanych cywilów. Co więcej w wielu miejscach kości ofiar nie są pochowane, są narażone na bezczeszczenie. Trzeba więc dokonać godnego pochówku tych osób. W siedemdziesiąt lat pod tej zbrodni, kiedy Ukraina cieszy się obecnie niepodległym bytem państwowym, konieczna jest też modlitwa zarówno za ofiary, jak sprawców tego mordu, oraz pokoju na tych ziemiach i na terenie całej Ukrainy– podkreśla metropolita lwowski. Pragniemy, aby to zło, jakie miało miejsce w przeszłości nigdy więcej się nie powtórzyło. Przewodniczący episkopatu Ukrainy obrządku łacińskiego zapowiedział wystosowanie odrębnego listu na temat zbrodni sprzed siedemdziesięciu lat.
wtorek, 5 marca 2013
Polacy i alkohol , takie sobie statystyki !!!
Alkoholizm i pijaństwo w PRL i III RP
Artykuł dokładnie oddaje obraz tamtych czasów. (i nie tylko tamtych czasów..)
Był to okres zniewolenia Polaków prymitywnymi, bolszewickimi metodami. Bolszewik może nie mieć co jeść, ale wódka musi być. Wystarczyło naprodukować różnej maści bełtów i dać przyzwolenie na ich spożywanie wszędzie – w domu, w zakładzie pracy, w biurze, w szpitalu a nawet w szkołach, i przy jakiejkolwiek okazji. W sklepach mogło nie być podstawowych artykułów ale dostawy bełtów były regularne. Ludzie wobec tego że nie mogli czegokolwiek kupić lub nie było ich na to stać CHLALI na umór. Wtedy nikt nie zawracał sobie głowy wypiciem 1 czy 2 piw. Od razu musiała być cała SKRZYNKA albo dwie. Inaczej szkoda było sobie zawracać głowy… A CHLAŁO się dopóki dopóty wszyscy z krzeseł nie pospadali albo w spodnie nie narobili. A komunistyczna władza się cieszyła bo biedne, ogłupione i zapijaczone społeczeństwo, łatwiej utrzymać w ryzach.
Dziś jest to samo, zmieniły się tylko etykiety i ideologie. Najtańsza wódka na świecie – w Polsce i Rosji. A zalać w trupa można się już za około 8 złotych (2 jabole), czyli równowartość 2 euro. Co nigdzie na świecie nie jest spotykane i praktykowane..
Na początek – bardzo ważny wykład o prawdziwej naturze alkoholu – jak przyczynił się do degeneracji ludzkości:
Cyt. “Narzeczona zdradza – seta, cenzura zdejmuje książkę – pół litra, nasi przegrywają z Ruskimi w nogę – trzydniówka” – według pisarza Janusza Głowackiego w PRL-u zawsze znalazł się pretekst do “drinkowania”. Nic dziwnego, że Polacy byli wówczas uznawani za jeden z najbardziej rozpitych narodów świata. Wlewali w siebie różne trunki, niektórzy nawet denaturat.
“Trzynasta wybiła, wstaje nowy dzień / ruszyła kolejka, wszystkim lżej / życie po trzynastej tu zaczyna się”- słowa wielkiego przeboju, którym Ireneusz Dudek zachwycił publiczność opolskiego festiwalu w 1986 roku, dla młodych ludzi brzmią prawdopodobnie dość abstrakcyjnie. Jednak dla pokolenia dzisiejszych czterdziestoparolatków pozostają bardzo żywym wspomnieniem. W 1982 roku ekipa Wojciecha Jaruzelskiego wprowadziła zakaz sprzedaży wyrobów alkoholowych przed godz. 13, co miało podobno ograniczyć pijaństwo w naszym kraju.
Zamiar się nie udał.
Przed sklepami monopolowymi na długo przed otwarciem ustawiały się potężne kolejki spragnionych. “Był to konglomerat różnych warstw społecznych: widziało się tu inteligentów, nawet poetów, hydraulika z torbą narzędzi, malarzy pokojowych w poplamionych farbami roboczymi strojach, różne inne dostojne i mniej dostojne osoby” – opisywał Marek Nowakowski w “Moim słowniku PRL-u”.
“Niech mają przynajmniej wódkę”
Prohibicyjny pomysł Jaruzelskiego nie mógł się udać, ponieważ przez wiele lat władza komunistyczna przyczyniała się do rozpijania narodu. “Nie możemy im wszystkiego odbierać, niech mają przynajmniej wódkę i papierosy!” – miał powiedzieć premier Piotr Jaroszewicz podczas jednej z narad gospodarczych w KC PZPR.
Państwo potrzebowało pieniędzy, a Państwowy Monopol Spirytusowy przynosił ogromne dochody – nawet 200 miliardów złotych rocznie i był jedną z najważniejszych pozycji budżetowych.
Według Krzysztofa Kosińskiego, autora książki “Historia pijaństwa w czasach PRL”, pod koniec lat 70. Polacy należeli do najbardziej rozpitych narodów świata; kilka razy w tygodniu upijało się pięć milionów obywateli!
Statystyczna rodzina wydawała nawet 10 proc. dochodów na wódkę, ale władze nie próbowały tego zmienić. Za czasów Edwarda Gierka punkt sprzedaży alkoholu przypadał średnio na 631 osób, gdy na przykład w Finlandii obsługiwał aż 27,6 tys. mieszkańców.
Przerażająco brzmiały dane statystyczne. W 1938 roku przeciętny Polak wypił 1,5 litra alkoholu (w przeliczeniu na czysty spirytus). W roku 1956 wskaźnik wzrósł do 3,2 , w 1965 r. – 4,1 , a w 1970 r. -5,1 litra. W latach 80. statystyczny mieszkaniec naszego kraju wypijał blisko 9 litrów czystego spirytusu rocznie! I choć dzisiaj ten odsetek jest zdecydowanie wyższy (ok 13 litrów) należy zaznaczyć, że wówczas pito głównie wódkę, a dziś dominuje piwo i wino. Poza tym nie wolno zapominać o tym, że mimo surowych kar, kiedyś na większą skalę kwitło bimbrownictwo.
Trunki Wałęsy
Pili wszyscy, bez względu na płeć, wiek czy status społeczny. Morze alkoholu przelewało się zwłaszcza w dniu wypłaty wynagrodzenia – według sondażu OBOP z 1977 r., “w gaz” dawało wówczas 62 proc. Polaków.
Wódka towarzyszyła wybitnym artystom np. Markowi Hłasce. Pisarz miał ponoć słabą głowę, ale wcale się tym nie przejmował. Piotr Wasilewski (“Śladami Marka Hłaski”) przytacza anegdoty o tym, jak to Hłasko z Henrykiem Berezą wypili wspólnie litr wódki, co skończyło się dla młodszego literata izbą wytrzeźwień, z której uciekł w niemal pełnym negliżu. Innym razem autor “Pięknych, dwudziestoletnich”, zmęczony pijaństwem, próbował przespać się na posadzce kościoła Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu i zwyzywał księdza, który zmącił jego spokój.
Za kołnierz nie wylewał także Lech Wałęsa. Autorzy książki “Kryptonim 333″ opisują życie legendarnego przywódcy “Solidarności” w okresie internowania. Z raportów oficerów BOR, którzy go pilnowali wynika, że późniejszy prezydent wypił w tym czasie samotnie lub w towarzystwie osób odwiedzających: “spirytus – 2 butelki, wódka – 289, wino – 158, winiak i koniak – 59, szampan – 238, piwo – 1115″.
Bałtyk o smaku nafty
Wybór alkoholu w Polsce Ludowej był niewielki. Piło się przede wszystkim wódkę. – Wódka zawsze była trunkiem narodowym – prawdziwi mężczyźni prowadzili prawdziwe dyskusje przy wódce. – tłumaczy w “Polityce” kulturoznawca Wojciech Burszta.
Największymi symbolami PRL-u były Żytnia i Wyborowa, które jednak z czasem coraz rzadziej pojawiały się w sklepach, a w latach 80. można je było kupić praktycznie tylko w Peweksie. Podobnie jak Krakusa czy Polonaise. Przeciętny Polak był skazany za podlejsze gatunki, np. Baltic Vodka – bardzo popularna i fatalna w smaku. Znawcy doszukiwali się w niej “aromatu” nafty i proszku do prania IXI. Niewiele lepsza była Vistula czy Żytnia Mazowiecka. “Bałtyk” pojawia się m.in. w kultowym serialu “Alternatywy 4″, gdy jego bohaterowie kupują alkohol na “parapetówkę”. Na półkach sklepu monopolowego stoi tylko kilka butelek “żyta” i Baltic Vodki. Resztę miejsca wypełnia cytrynówka.
Alpagi łyk…
Alkohole aromatyzowane owocowymi ekstraktami były również dość popularne w czasach PRL-u, choć ich jakość pozostawiała wiele do życzenia.
Podobnie jak ówczesnych win. “Alpagi łyk i dyskusje po świt” – śpiewa Perfect, przypominając o kultowym trunku, który miał również wiele innych, wdzięcznych nazw: patykiem pisane, jabol, bełt, siarkolep. Nie miał nic wspólnego z napojem produkowanym w wyniku fermentacji moszczu z winogron. Na etykietach wielu tego typu produktów znajdował się nawet termin przydatności do spożycia, co jest zaprzeczeniem winnej tradycji. Kac po jabolu był gwarantowany.
W Polsce Ludowej piło się praktycznie wszystko, co zawierało spirytus. Popularna była np. woda brzozowa, a nawet denaturat, który w latach. 80 był sprzedawany po godz. 13, jak typowy “trunek”.
Bimber rządzi
Polacy chętnie produkowali napoje alkoholowe w domowym zaciszu. Nieprzypadkowo jedną z najpopularniejszych książek w PRL-u był “Domowy wyrób win” Jana Cieślaka.
Jednak prawdziwe mistrzostwo osiągnęliśmy w sztuce bimbrownictwa. “W zasadzie wszyscy dorośli wówczas wiedzieli, iż aby uzyskać czysty spirytus, należy zapamiętać datę bitwy pod Grunwaldem. Czyli wziąć 1 kg cukru, 4 dekagramy drożdży i 10 litrów wody, a potem zrobić zacier i po cichu destylować. I choć co roku milicja wykrywała 15 tys. bimbrowni, interes się kręcił” – czytamy w “Newsweeku”.
Polacy produkowali hektolitry samogonu na bazie cukru. Niektórzy stosowali do jej wyrobu także konfitury, przeterminowane cukierki czy buraki cukrowe. – — – Swego czasu pomagałem sąsiadowi, który targał na trzecie piętro worek cukierków, tzw. malinówek. Nabył je na przecenie, kiedy to sklepowe magazyny zalała woda i cukierki stanowiły jednolitą bryłę. Na moje pytanie: Po grzyba ci to? Tajemniczo rzekł: Zobaczysz. Przez dwa tygodnie po klatce schodowej snuł się cudowny malinowy zapaszek, a wódeczka wyszła przednia. – wspomina w “Gazecie Wyborczej” Andrzej Fiedoruk, socjolog i publicysta. “
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...