czwartek, 28 lipca 2016

Lepiej już było.



22 lipca, mimo upałów, był dla zdecydowanej większości Polaków normalnym pracy. Mało kto pojechał na urlop.
   O Polsce Ludowej mamy pamiętać tylko oglądając ją w krzywym zwierciadle filmów Bareji, które młodzież zresztą odbiera dosłownie.
  Zmianie nazwy państwa towarzyszyły telewizyjne zapewnienia różnych celebrytów, znanych i lubianych artystów, że wreszcie „jesteśmy we własnym domu”. Po czym rozpoczął się największy w historii akt rozdawnictwa zwany prywatyzacją. Majątek narodowy rozdrapano, a zdobycze socjalne realnego socjalizmu zlikwidowano.
Wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, która była główną siłą w walce z nieudolnymi rządami PZPR odeszła do historii wraz z większością przemysłu. Zniknęła więc siła zdolna przeciwstawić się anty-pracowniczym i antyspołecznym posunięciom nowej władzy. Zamiast oczekiwanej modernizacji gospodarki doszło do likwidacji wielu przemysłów i gałęzi. Własną produkcję zastąpiono importem, własne sieci handlowe, zagranicznymi. Polskie banki bankami należącymi do obcego kapitału. Nawet duża część prasy została wykupiona, głównie przez niemieckie konsorcja.
W międzynarodowym podziale pracy przypadła nam rola rezerwuaru taniej siły roboczej wykorzystywanej na miejscu miedzy innymi w specjalnych strefach ekonomicznych i eksportowanej na Zachód. Jesteśmy tez pożytecznym rynkiem zbytu i pomniejszym kooperantem zagranicznych korporacji, który jednak rzadko wytwarza jakiś produkt finalny.
Pojawiły się nowe, nie znane już w Polsce Ludowej zjawiska, jak masowe bezrobocie, niedożywienie dzieci, bezdomność, bieda i wykluczenie społeczne. Moje pokolenie, pokolenie „Solidarności” wciąż ze łzą w oku wspomina coroczne miesięczne urlopy, masowe budownictwo mieszkaniowe dostępne dla każdego i to poczucie bezpieczeństwa w kraju, gdzie na każdym kroku czekała praca, a robotnicy rozbijali się po wypłacie taksówkami i tańczyli na dansingach do białego rana. Czasy kiedy wprawdzie na półkach było niewiele, ale za to lodówki rzadko bywały tak puste jak obecnie.
Masowe czytelnictwo, tanie książki, kino, teatr, filharmonia. Wszystko to stało otworem i każdy kto chciał mógł korzystać z dóbr tak kultury wysokiej jak i masowej. A poziom naszego kina, teatru, plakatu, muzyki, choćby jazzowej, to była najwyższa półka światowa.
Wystarczy spojrzeć na stare nagranie festiwalu piosenki w Opolu, aby zobaczyć twarze publiczności, ludzi roześmianych, radosnych, nierzadko zbuntowanych, chwytających w lot każdy dowcip, każdą aluzję do głupoty panującej władzy. Właśnie to, że czuliśmy się bezpieczni, bo nie czyhał komornik, bezrobocie i bieda, sprawiło, że mogliśmy tamten ustrój obalić. Byliśmy wtedy odważniejsi, kulturalniejsi i bardziej rozpolitykowani.
   Ta siła zdolna była wywalczyć ustawę o samorządzie pracowniczym, prawo do współdecydowania o swoim miejscu pracy. To było pierwsze co im odebrano w ramach planu Balcerowicza. To roszczenie współdecydowania i współodpowiedzialności to istota socjalizmu. Bo ludzie się buntowali, strajkowali przecież nie po to by uwłaszczyć elity, lecz żeby przejąć z rąk głupiej monopartii kontrolę nad krajem. Temu służyła koncepcja strajku czynnego, polegająca, na tym, że zamiast strajkować załogi miały przejąć zakłady z rąk narzuconej przez Partię dyrekcji i produkować dalej. I przez 16 miesięcy ”solidarności”, strajków, wieców i konfrontacji władza przynajmniej po części należała „do ludu pracującego miast i wsi”. Polska Ludowa, miała stać się taka nie tylko z nazwy. Bo zdobycze realnego socjalizmu uwolniły ludzi od strachu przed biedą, mało kto pracował dłużej niż 8 godzin, powstał potencjał buntu, gotowość do wolności. Ale zamiast niej przyszedł stan wojenny, a potem rządy bogatych nad biednymi. Przy czym biednymi stali się głównie ludzie pracy najemnej, a wolni ci, którzy zostali właścicielami tego co kiedyś było państwowe, a za sprawą buntu społecznego mogło się stać naprawdę wspólne.
Zbiorowe marzenie o sprawiedliwości społecznej zastąpiły indywidualne marzenia konsumpcyjne. Ludzie, kiedy przestali być razem zaczęli się bać. I boją się do dzisiaj. Rozpolitykowani za komuny dziś stronią od polityki którą się brzydzą. Brzydzą się więc demokracją w jej obecnym, elitarnym wydaniu. Bohaterami naszych czasów nie są już ludzie pracy, lecz przedsiębiorcy. Ludzie sukcesu, którzy umieli po plecach tych pierwszych wspiąć się na sam szczyt.
Tego lata na obozy wyjedzie nie 900 000 harcerzy jak za Gierka, ale jakieś 30-40 tysięcy. Dzieci z ubogich rodzin zamiast wyjechać na kolonie spędzą lato w mieście. 22 lipca, mimo upałów, był dla zdecydowanej większości Polaków normalnym dniem pracy.  Mało kto pojechał na urlop. PRL nie wróci, co nie znaczy, że trzeba wymazać z pamięci polskiego społeczeństwa, z naszej historii wszystkie jego zasługi i osiągnięcia. Bo to przecież część naszej najnowszej historii, naszej tożsamości. Tego nie wolno zakłamywać. Wielu moich rówieśników z wyżu demograficznego lat 60tych na pytanie kiedy będzie lepiej niezmiennie odpowiada: „Lepiej już było”.

środa, 27 lipca 2016

Kolejny dowód.

W Chochłowie w  gm. Dołhobyczów odkopano stalową tubę w której znajdowały się dokumenty UPA. Potwierdzają one ludobójczy charakter organizacji.
Tuba została odnaleziona w marcu na jednej działek w korzeniach starego drzewa. Właściciel działki przekazał ją na policję, ta zaś przekazała ją Instytutowi Pamięci Narodowej. Przez ostatnie miesiące pracownicy lubelskiego oddziału IPN zajmowali się konserwacją dokumentów, które okazały się instrukcjami przesyłanymi oddziałom UPA oraz propagandą organizacji. Ujawniają one ludobójczy charakter UPA. Instrukcje nakazują jej członkom bezwzględne traktowanie ludności polskiej, także mordowanie polskich kobiet i dzieci, jeśli uznają to za konieczne. Wśród dokumentów znalazł się także fragment rozkazu nr 1, który nakazywał Ukraińcom zabijanie swoich polskich mężów bądź żony. Dokumenty zostały sporządzone prawdopodobnie przez sotnię "Krapka".
"Wiele z tych dokumentów zostanie przedstawionych historykom, dla których stanowić będą na pewno ciekawy materiał umożliwiający pogłębienie posiadanej przez nich wiedzy" - ocenił Dariusz Antoniak, prokurator z Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w lubelskim IPN. Tubę z dokumentami odnaleziono 11 marca podczas prac ziemnych w jednym z gospodarstw w Chochłowie, gm. Dołhobyczów, niedaleko granicy polsko-ukraińskiej. Gdy koparka usuwała z korzeniami jedno z drzew, w jego korzeniach zauważono przedmiot przypominający rurę. Była to tuba niespełna metrowej długości, we wnętrzu której znaleziono stare dokumenty.
W rozmowie z Kresami.pl prokurator Jacek Nowakowski, naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu z oddziału IPN w Lublinie powiedział wówczas, że tuba zawierała dokumenty w języku niemieckim i ukraińskim. Według wstępnych oględzin rulon zawierał szacunkowo kilkadziesiąt kartek różnych rozmiarów, w tym bardzo małych. Dokumenty dotyczą okresu 1942-43.

wtorek, 26 lipca 2016

Zaczyna się.

Przedstawiciel ukraińskiej nacjonalistycznej partii „Swoboda” prawnik Aleksiej Kuriennoj oświadczył, że rozpoczyna prace nad projektem ustawy, która przewiduje uznanie tzw. Zakerzonia za terytoria etnicznie ukraińskie i okupowane przez Polskę. Kuriennoj oświadczył, że po zakończeniu prac projekt zostanie wniesiony do rozpatrzenia przez Radę Najwyższą i jeżeli parlament go przyjmie, będzie stanowił podstawę do żądanie przez Kijów zwrotu tych przygranicznych terenów

piątek, 15 lipca 2016

Zapomniana armia.

      
bataliony-650x273.jpg
Było ich ponad 170 tysięcy żołnierzy zaangażowanych w ochronę ludności i walkę z okupantem, pasmo sukcesów, a potem prześladowania i wielkie milczenie. Taki los zgotowano zapomnianej armii.
Nierozerwalnie związani z ruchem ludowym, byli potężną siłą, z którą musiał się liczyć niemiecki okupant. I już od 1941 roku aktywnie działali, szczególnie na południowym wschodzie Polski. Ich losy mogłyby posłużyć za kanwę niejednego sensacyjnego filmu i niejednej książki o wojennych losach. Ich hasłem, wypisanym na sztandarze Komendy Głównej, było „Żywią i bronią”. Poznajcie Bataliony Chłopskie.
Mieszkańcy wsi najliczniej włączyli się w działalność konspiracyjnego ruchu ludowego. Wysiłek organizacyjny ludowców. Finalnie pełną siecią konspiracyjną objęto 10 województw, około 170 powiatów, ponad 1000 gmin i przeszło 8 tysięcy gromad. Tylko w kierownictwach wszystkich szczebli pracowało około 50 tysięcy osób, którzy prowadzili aktywność konspiracyjną i wojskową. Jednak to nie liczba zaangażowanych osób decydowała o sile i znaczeniu ruchu ludowego w okresie okupacji.
Jednym z największych osiągnięć konspiracyjnego ruchu ludowego było powołanie w 1940 roku do życia własnej organizacji zbrojnej – Batalionów Chłopskich.
Zorganizowano wszystko od podstaw. Była to organizacja demokratyczna, ideowa i głęboko zaangażowaną w walkę o niepodległą Polskę. Bataliony Chłopskie działały w całym kraju, również na Kresach Wschodnich, pod okupacją sowiecką i niemiecką. Rozbudowa oddziałów następowała bardzo dynamicznie. W 1944 r. zrzeszonych było ponad 157 tys. żołnierzy. Bieżącą walkę z okupantem prowadziło 70 oddziałów partyzanckich i około 400 Oddziałów specjalnych. Bataliony Chłopskie pierwsze przystąpiły do otwartych walk przeciwko okupantowi. Występując w obronie wysiedlanej ludności Zamojszczyzny żołnierze stoczyli bitwy pod Wojdą, Zaborecznem i Różą. Te działania zapoczątkowały walkę w całym kraju.
Ale Bataliony Chłopskie to nie tylko walka zbrojna i działania sabotażowo-dywersyjne. Dużą wagę przywiązywano do patriotycznego oraz ideowego wychowania. Bardzo ważny był rozwój kulturalny i bezwzględna walka z anarchią i bandytyzmem, które zaczęły wówczas ogarniać obszary pozamiejskie. Wojenny czas sprzyjał chaosowi. Bataliony Chłopskie z powodzeniem przejęły rolę organizacji, która trzymała te niekorzystne zjawiska pod kontrolą. Kluczową rolę odgrywało wychowanie, kształcenie i formowanie charakterów ludności wiejskiej. Ogromna praca edukacyjna to również prasa. Kolportowano 140 tytułów podziemnej prasy ludowej, prowadzono tajne nauczanie, a w tym szkolenie własnej kadry oficerskiej i podoficerskiej oraz żołnierzy. Aktywnie współpracowano z Kościołem, w działania te było zaangażowanych setki księży. Bez nich wiele działań byłoby niemożliwych.
W szczytowym momencie funkcjonowało ponad 800 tajnych kompletów na wsi. Były one zorganizowane na poziomie szkoły podstawowej i średniej. Tajne drukarnie Batalionów Chłopskich drukowały podręczniki i skrypty dla szkół i uczelni. Konspiracyjny ruch ludowy i jego organizacja zbrojna jako jedyne w kraju obchodziły w czasie okupacji Święto Ludowe.
Znaczącymi oddziałami konspiracyjnego ruchu ludowego na wsi były istniejące od 1941 roku Związek Pracy Ludowej "Orka" i Ludowy Związek Kobiet, liczący około 20 tys. osób. Z jego szeregów rekrutowały się członkinie Zielonego Krzyża. Te dziewczyny i kobiety pełniły w konspiracji szereg odpowiedzialnych funkcji, były obecne we wszystkich formach walki z okupantem. W latach okupacji konspiracyjny ruch ludowy odgrywał dominującą rolę na polskiej wsi. To właśnie tam znajdowało się niezwykle istotne zaplecze dla działań partyzanckich. Bez poparcia chłopów nie funkcjonowanie leśnych oddziałów byłoby niemożliwe.
Dzięki rozbudzonym postawom patriotycznym i otwartości, środowiska wiejskie były azylem dla osób prześladowanych i poszukiwanych przez okupanta. Dzięki wrodzonej zaradności oraz lepszemu niż w miastach zapleczu dla egzystencji materialnej, polska wieś żywiła kraj i okazywała daleko idącą pomoc wysiedlonymi. Różne formy pomocy, często organizowanej przez Bataliony Chłopskie i ruch ludowy, pozwoliły ocalić od niechybnej śmierci wiele tysięcy Polaków, Żydów oraz osób innych narodowości, w tym jeńcom wojennym. Barbarzyńskie represje spadające na wieś na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej zahartowały chłopską wolę walki o wolność Polski oraz umocniła wiarę w sens niesionej pomocy potrzebującym. Warto podkreślić, że także dzięki wysiłkom ludowców – żołnierzy Batalionów Chłopskich część Polaków na Wołyniu uniknęła strasznego ludobójstwa z rąk banderowców.
Za działanie konspiracyjne i walkę z wrogiem, za patriotyzm i ofiarność społeczeństwo wiejskie zapłaciło wysoką cenę – krwią i życiem mieszkańców wsi, a także zniszczeniem dorobku całych pokoleń. Ponad 7 tysięcy żołnierzy Batalionów oddało życie w walce, setki tysięcy chłopów i mieszkańców wsi zostało zamęczonych przez wroga. Ponad osiemset wsi spacyfikowano i spalono, wielu mieszkańców spalono żywcem lub wymordowano w zbrodniczy sposób. Setki tysięcy ludzi deportowano do robót przymusowych na terenie III Rzeszy.
Jesienią 1942 roku Bataliony Chłopskie przeszły do bardziej aktywnej walki partyzanckiej. Współpracowano także aktywnie ze wszystkimi pozostałymi organizacjami podziemnymi, niejednokrotnie wspólnie tocząc ciężkie walki przeciwko Niemcom. Bliska współpraca z Armią Krajową zaowocowała zwiększeniem skuteczności zwiadowczej i bojowej obu organizacji. Koniec wojny oznaczał zaprzestanie walk. Bataliony Chłopskie okazały się jedną z największych polskich podziemnych armii, wykonując w okresie 1940-1945 ponad 6 tysięcy akcji bojowych i tocząc blisko tysiąc bitew i potyczek z nieprzyjacielem.
Rozsądek, planowanie działań z uwzględnieniem konsekwencji i zaangażowanie w walkę dla Polski, zbudowane na wartościach ruchu ludowego, ochroniły wielu Polaków przed wojennymi zawieruchami i dlatego w wielu miejscowościach Zamojszczyzny oraz Małopolski pamięć o bohaterach jest jeszcze bardzo żywa.
Bataliony Chłopskie były drugą, po Armii Krajowej, siłą militarną w okupowanej Polsce. Ich hasło, „Żywią i Bronią”, było ideologicznym kręgosłupem, który na wiele lat zdefiniował sposób działania tej organizacji. Zawsze mieli na względzie dobro ludności. Pozytywistyczne idee ruchu ludowego, budowania u podstaw i troski o drugiego człowieka, przyniosły dobre efekty.
Niestety bardzo wielu żołnierzy Batalionów Chłopskich było później prześladowanych przez nowe władze, narzucone przez Związek Radziecki. Polowały na nich tzw. szwadrony śmierci UB, członków Batalionów zamykano w więzieniach. Komunistyczne struktury zgotowały im straszliwy los, torturowani i prześladowani, często skazywani na karę śmierci. Chciano ich skazać na zapomnienie.
A przecież ta zapomniana armia odegrała doniosłą rolę na polskiej wsi .

wtorek, 12 lipca 2016

Spartanie Wołynia.



Polska samoobrona z Toustego.
Żołnierze samoobrony na Wołyniu uratowali przed śmiercią w okropnych męczarniach dziesiątki tysięcy naszych rodaków. Kiedy płonęły wsie, a ludzi zarzynano jak zwierzęta, tworzyli umocnione bazy, gdzie mogła się schronić okoliczna ludność. Próbowało je zniszczyć 15 tys. bojówkarzy z UPA. Pomimo miażdżącej przewagi przeciwnika, braku broni, pomocy z zewnątrz i ogromnej presji psychicznej, Polacy walczyli jak Spartanie – do końca. Gdyby nie oni, tragiczny bilans mógłby być znacznie wyższy.
Od paru tygodni ludność polska na Wołyniu stoi w obliczu barbarzyńskich mordów, dokonywanych na całych rodzinach przez rezunów ukraińskich […] Tworząca się samorzutnie wołyńska samoobrona na terenach zagrożonych uniemożliwia lub co najmniej utrudnia dalsze napady rezunów – napisał w rozkazie z kwietnia 1943 r. komendant Okręgu AK Wołyń Kazimierz Bąbiński „Luboń”. W lipcu 1943 r., czyli podczas apogeum mordów UPA na Polakach, istniało 128 takich punktów samoobrony, gdzie pod bronią (w dużej części „białą”) walczyło kilka tysięcy żołnierzy z pospolitego ruszenia. Proces ten [powstawania samoobron], choć opóźniony i pozbawiony należytego wsparcia z centrum kraju, uratował przed zagładą dziesiątki tysięcy Polaków – stwierdził Kazimierz Krajewski, autor monumentalnej książki „Na straconych posterunkach”. Gdyby nie straceńczy opór żołnierzy samoobrony, tragiczny bilans 50-60 tys. ofiar ludobójstwa na Wołyniu zostałby powiększony o kolejne kilkadziesiąt tysięcy ofiar.
Nikt nie pomógł
Bezbronna ludność polska jest w fatalnym położeniu, grożącym jej zupełną zagładą i zmuszona jest ratować się masową ucieczką do miast […] Niewątpliwie wypadki te nie byłyby tak groźne, gdyby istniały w terenie polskie oddziały zbrojne, na co bezskutecznie niemal od pół roku przy każdej sposobności i w każdym sprawozdaniu zwracamy uwagę – informowały cywilne struktury Polskiego Państwa Podziemnego na Wołyniu w połowie 1943 r. Zignorowanie tych sygnałów przez dowództwo AK przyczyniło się do tego, że polska ludność cywilna na Wołynia pozostała niemal bezbronna. W terenie nie działały żadne polskie oddziały partyzanckie. Ułatwiło to UPA swobodne mordowanie polskiej ludności.
bc7ad590c0ba
Żołnierze samoobrony Przebraża.
Dlaczego dowództwo AK zignorowało te sygnały? Dlaczego kraj nie pomógł? Odpowiedzi udziela nam sam Dowódca AK: Udział Sił Zbrojnych w Kraju w organizowaniu samoobrony oraz jej bojowe nastawienie musi być ograniczone, gdyż nie mogę wszczynać powszechnej walki równej powstaniu i stracić z oczu głównego, późniejszego zadania. Nie mam też do dyspozycji dostatecznego uzbrojenia ani amunicji. Tym „późniejszym zadaniem” będzie akcja „Burza”, która ostatecznie zakończyła się kompletną klapą. Paweł Wieczorkiewicz tak skwitował decyzję dowództwa AK: Ludność polska nie została wspomożona, tak jak mogła być, przez Armię Krajową. To jest wielki cień na historii tej organizacji […] W imię wyższych celów politycznych, które okazały się całkiem nierealne (głównie akcja „Burza”) zrezygnowano z możliwości skutecznej obrony polskiej ludności na Kresach Południowo-Wschodnich. Nie tylko AK zawiodło. Żadnego wsparcia nie wysłały ani Bataliony Chłopskie, ani Narodowe Siły Zbrojne. Zastanawiać może bardzo słabe wsparcie udzielane Wołyniowi przez centrum kraju – napisał Kazimierz Krajewski. Garstka kadry oficerskiej i nieco broni – to w 1943 roku było w zasadzie wszystko, na co zdobyła się organizacja w GG [Generalne Gubernatorstwo]. Nie sformowano ani jednej jednostki marszowej AK, która zostałaby wysłana na Wołyń z odsieczą, mimo że terenowe struktury AK w centrum kraju wręcz dusiły się od nadmiaru ludzi, niecierpliwie oczekujących przydziałów do pionu akcji czynnej […] Organizacje wojskowe ruchu ludowego (BCH) i narodowego (NSZ) nie zdobyły się na udzielenie jakiejkolwiek pomocy wyrzynanym przez Ukraińców rodakom z Wołynia. Wobec tego Wołyniacy musieli liczyć tylko na własne siły. Zaczęli sami się organizować, spontanicznie powoływać do życia placówki i bazy samoobrony. Ich powołanie było gestem rozpaczy i „ostatnią” linia obrony.
„Najpierw strzelali, a dopiero potem sprawdzali”
Było nas siedmiu mężczyzn uzbrojonych w karabin, strzelbę, pistolet, siekiery, bagnety umocowane na drążkach i inne prymitywne narzędzia obronne i w ten sposób powstała mała placówka samoobrony. Rano dowiedzieliśmy się, że w całym Przebrażu, w dwudziestu kilku samorzutnie utworzonych placówkach, wartowali wszyscy mieszkańcy – wspominał początki samoobrony Przebraża jej żołnierz Zenobiusz Janicki. Nie był on zawodowym żołnierzem. Możliwe, że wąchał proch podczas służby w wojsku przed wojną. Takich jak on było najwięcej, brakowało zaś zawodowych żołnierzy, gdyż Kresy zostały ogołocone z elementu wojskowego przez Sowietów. Nie było również broni. Ale trzeba było coś robić, bo zbierały się naprawdę ciężkie chmury nad polską ludnością na Wołyniu. W Hucie Stepańskiej było podobnie: Każdy zbroił się, jak mógł. W okolicy były przecież również tradycje myśliwskie i kłusownicze. Zaczęto więc wyciągać różnego rodzaju pistolety, dubeltówki, pojedynki, pistonówki nabijane przez lufę, różne „obrzynki” z karabinów rosyjskich z I wojny światowej, było kilka niemieckich i polskich mauzerów, francuska lebela, znalazł się jakiś amerykański winchester i w końcu „obrzynek” z japońskiego karabinu” – wspominał jeden z jej obrońców. Wkrótce cały Wołyń pokrył się siecią placówek i baz samoobrony. W większości powstawały one spontanicznie, bez rozkazu „z góry”. Pierwsza z nich zaczęła funkcjonować już w styczniu 1943 r. w koloniach Zalesie i Zaułek. W lipcu 1943 r. było 128 takich punktów. Najsilniejsze bazy istniały w miejscowościach: Pańska Dolina, Huta Stara, Zasmyki, Jagodzin-Rymacze, Przebraże, Antonówka Szepelska, Rożyszcze, Bielin-Spaszczyzna zwana „Rzeczpospolitą Bielińską”. Największymi z nich było Przebraże, gdzie schroniło się 10, 5 tys. uchodźców oraz Huta Stepańska z względnie bezpiecznym miejscem dla 3 tys. uchodźców.
dowodztwoprzebraza
Komenda obrony Przebraża. Na dole z prawej Henryk Cybulski.
Wsie zamieniły się małe twierdze, otoczone systemami obronnymi, na które składały się ziemianki, zasieki i okopy. W pogotowiu stały kompanie obrońców, czekające niecierpliwie na alarm. Organizowano patrole w okolicy, które miały ostrzegać o napadzie. Organizowano uzbrojone konwoje po żywność na okoliczne pola. Całe życie mieszkańców wiosek zostało przestawione na specjalne tory – walki o własne życie. W bazach powstawały mini-państwa: tworzyliśmy już jak gdyby małe państewko z własnym wojskiem, administracją i wymiarem sprawiedliwości. Trzeba przyznać, że gospodarze z Przebraża wykazali w tych dniach właściwą postawę obywatelską. Tragiczne wydarzenia wyzwoliły w nich poczucie solidarności, ofiarność, a nawet poświęcenie. Podczas przydzielania kwater, zbierania dobrowolnych lub nakazanych ofiar dla rozbitków nikt nie protestował, nie krzyczał, nie odmawiał. Dzielono się z uciekinierami, czym kto miał: mąką, ziemniakami, mlekiem, odzieżą – pisał komendant wojskowy obrony Przebraża Henryk Cybulski „Harry”. „Ostatnia” linia obrony, kończąca się na zabudowaniach własnej wioski, sprawiała, że żołnierze-ochotnicy walczyli bez pardonu. Przebrażanie najpierw strzelali, a dopiero potem sprawdzali, kto był przed nimi – pisał wspominamy wcześniej Kazimierz Krajewski. Musieli odpierać ataki lepiej uzbrojonego i mającego co najmniej kilkukrotną przewagę przeciwnika.
Do lipca 1943 r. UPA zdążyła wymordować prawie 20 tys. Polaków. Dopiero wtedy lokalne dowództwo AK wydało rozkaz o powołaniu oddziałów partyzanckich w terenie. Decyzja było opóźniona co najmniej o kilka miesięcy, ale i tak okazała się zbawienna dla polskiej ludności na tym terenie. Gdyby nie powołano tych oddziałów, samoobrony prędzej czy później zostałyby unicestwione, a razem z nimi cywilni uchodźcy. Oddziały partyzanckie liczyły łącznie ok. 1, 5 tys. doskonale uzbrojonych żołnierzy. Ich wprowadzenie do walki zmieniło obraz tego, co działo się dotychczas na Wołyniu. Od końca sierpnia 1943 roku siły UPA atakujące ludność polską zaczęły napotykać bardziej zdecydowany opór, a nawet prewencyjne kontrataki ze strony polskiej – stwierdza Kazimierz Krajewski. Wkrótce Polacy zaczęli odnotowywać również sukcesy. Największy z nich, którego autorem był legendarny cichociemny kpt. Władysław Kochański „Bomba”, miał miejsce w listopadzie 1943 r. Udało się wtedy rozbić kureń UPA liczący 1,2 tys. bojówkarzy. Pod koniec 1943 r. sytuacja w opinii Kazimierza Krajewskiego zmieniła się diametralnie: Skończył się czas „czerwonych nocy” z wiosny i lata 1943 roku, gdy banderowskie sotnie bezkarnie paliły i wyrzynały bezbronne polskie wioski.
Polska samoobrona z Toustego.
Polska samoobrona z Toustego.
Zdali egzamin
Możliwości wołyńskiej konspiracji były ograniczone, a słabość ich niezawiniona, wynikająca z sytuacji, w jakiej Wołyń znalazł się podczas wojny – czytamy w podstawowej pracy o ludobójstwie na Wołyniu, autorstwa Ewy i Władysława Siemaszków. Pomimo bohaterstwa żołnierzy, rozmiary samoobrony były skromne. W szczytowym momencie funkcjonowało zaledwie 128 placówek na 3400 miejscowości na Wołyniu, w których mieszkali Polacy. Uzmysławia nam to skalę całego przedsięwzięcia. Brak broni, brak kadry dowódczej i wsparcia z zewnątrz przyniósł tragiczne żniwo. Tam, gdzie nie powstała samoobrona, ludność nie miała szans na ocalenie. Suma summarum większość placówek i baz została rozbitych przez UPA. Spośród 128 do „wyzwolenia” przez Armię Czerwoną przetrwało zaledwie 21. Reszta została wybita do nogi. Najdłużej, bo aż do lipca 1944 r. istniał ośrodek samoobrony Jagodzin-Rymacze. Większość baz samoobrony utrzymała się w terenie dzięki wsparciu oddziałów partyzanckich AK. Dwie z nich przetrwały bez pomocy z zewnątrz, co uznaje się za cud. Przetrwanie do 1944 r. dwóch ośrodków samoobrony w Krzemienieckiem, Rybczy i Derdał, uważane przez ocalonych za cud, zawdzięcza się odwadze, sile ducha i mądrej taktyce przywódców tych samoobron – stwierdzają W. i E. Siemaszkowie.
Żołnierze samoobrony na Wołyniu zdali jednak swój egzamin. Walczyli jak Spartanie – do końca, aż do „wyswobodzenia” przez Armię Czerwoną Wołynia. Nie zdołali powstrzymać ludobójstwa na Kresach, ale uratowali przed zagładą kilkadziesiąt tysięcy naszych rodaków.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Tragedia podtomaszowskich wsi.

Wiosną 1944 r. tomaszowskie wsie spłynęły krwią mordowanych bez względu na płeć i wiek mieszkańców. Siepacze spod znaku UPA skąpali we krwi i strawili w ogniu Tarnoszyn, Posadów, Podlodów, Poturzyn, Radków i wiele innych miejscowości.
Informacje o strasznej rzezi Polaków mieszkających na Wołyniu, rzezi, której w 1943 r. dopuścili się na nich ukraińscy nacjonaliści skupieni w Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), Ukraińskiej Narodowej Samoobronie (UNS), czy w ukraińskich formacjach sojuszniczych dla oprawców faszystowskich, jak chociażby Dywizja SS „Galizein”, a także w innych formacjach, docierały i na tereny tomaszowskiej ziemi.
To, do czego doszło na Wołyniu, wydawało się być niemożliwym do powtórzenia na Lubelszczyźnie. Tutaj bardzo silna była polska partyzantka, a aktywni szczególnie w latach 1939-1941 działacze OUN z Chełmszczyzny wraz z wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej przenieśli się na tereny „Wielkiej Ukrainy”.
Widać jednak nie wszyscy, bo z początkiem 1944 r. na Chełmszczyźnie powstały pierwsze dwie bojówki Służby Bezpieki, które skierowano w teren do działań terrorystycznych, takich jak mordowanie właścicieli ziemskich i palenie ich majątków. Prawdopodobnie to jedna z tych bojówek zamordowała w pow. hrubieszowskim, w majątku Radostów, Kazimierza i Odettę Dobieckich. Z kolei druga z nich, 9 lutego 1944 r. w majątku Białowody, zamordowała Grotthussa i Ewę Jankowską z Jabłonowskich.
We wsiach OUN rozbudowywała struktury oddziałów samoobrony UNS. Na tym polu szczególnie aktywni byli pochodzący z Uhnowa bracia Taras i Myrosław Onyszkewycz. W grudniu 1943 r. Taras Onyszkewycz ps. „Hałajda” w okolicach Sokala zaczął organizować sotnię UNS, która 28 lutego 1944 r. osiągnęła pełną gotowość bojową. Nadto dowództwo UPA skierowało w okolice Uhnowa dwie sotnie UNS z Karpat. Jedną dowodził Iwan Kapało ps. „Bradjaha”, drugą Iwan Kozjarśkyj ps. „Korsak”. Sotnie te zostały wzmocnione liczebnie i z nich utworzono kureń „Hałajda”, którym dowodził Taras Onyszkewycz. Spod Sokala kureń „Hałajda” ruszył na szlak znaczony krwią niewinnie mordowanych i pożogą. W połowie lutego rezuni UNS nawiedzili dom rodziny Wolaninów w kolonii Tarnoszyn, w której syn gospodarza, Ludwik Wolanin, ożeniony był z Ukrainką z Dynisk. Nakazali wszystkim domownikom wyprowadzenie się jak najdalej od Tarnoszyna. Śnieg i tęgi mróz zatrzymał Wolaninów w domu. Pod koniec lutego rezuni nawiedzili ich znowu i wtedy doszło do mordów. Z całej rodziny przeżyła tylko Ukrainka, która tego dnia była u swojej rodziny w Dyniskach. Zamordowani bestialsko zostali: Ludwik Wolanin (l. 58), jego żona Rozalia (l. 55), syn Ludwik (l. 25), córka Maria (l. 18) i wnuczek Eugeniusz (l. 4).
To był początek rajdu śmierci kurenia „Hałajda”. Do podobnej „działalności” sposobiły się też inne kurenie UPA, ściągane przez dowództwo tej formacji w rejon powiatów hrubieszowskiego i tomaszowskiego. Kolejny akt zbrodni rozegrał się na początku marca 1944 r. Patrol z sotni „Bradziaga” pojmał w okolicy Tarnoszyna czterech Polaków. Powiązano ich drutami i wrzucono do drewnianej stodoły, którą podpalono. Polacy spłonęli żywcem. Jak się okazało, to było dopiero preludium ludobójstwa na dużą skalę. W nocy z 17 na 18 marca 1944 r. kureń „Hałajda”, dowodzony przez Tarasa Onyszkewycza, okrążył Tarnoszyn i dokonał mordu ponad 84 osób, paląc większość zabudowań. Funkcjonująca w Tarnoszynie placówka AK, dowodzona przez Józefa Nowaka ps. „Topola”, nie miała najmniejszych szans w starciu z upowcami. Partyzanci, odstrzeliwując się i zabijając jednego z napastników, wycofali się ze wsi. Po tej zbrodni w Tarnoszynie kureń „Hałajda” wyruszył w swój zbrodniczy rajd na południe, zahaczając o Dyniska, gdzie zamordował 17 osób, o Ulhówek (mord 14 osób) i Żabcze (mord 30 osób). 20 marca 1944 r. kureń ten w swoim rajdzie zbrodni dotarł do Poturzyna, gdzie zamordowano 72 Polaków.
Przeciwko temu rajdowi zbrodni wystąpiły oddziały polskiej partyzantki, głównie AK, wzmocnione batalionem BCh Stanisława Basaja ps. „Ryś”. Tym polskim antyupowskim frontem dowodził Zenon Jachymek ps. „Wiktor”. Walka nie była łatwa, bo siły UPA znaczące, zdeterminowane i dobrze uzbrojone. Do starcia z kureniem „Hałajada” doszło pod Posadowem i nie było to starcie zwycięskie. Linie polskiej obrony przełamała sotnia „Bradziaga” dowodzona przez Iwana Kapało i na „pamiątkę tego zwycięstwa” zmieniła nazwę na sotnia „Prołom”. Walecznością wykazała się też sotnia Iwana Kozjarśkyjego i od tego czasu nazywano ją sotnią „Tyhry” („Tygrysy”). Rajd trwał dalej, a w perzynę obracano kolejne miejscowości: Wasylów, Szczepiatyn i Hubinek, mordując kolejno 102, 16 i 6 Polaków. 28 marca 1944 r. podczas ataku odpartego przez polską obronę na Ostrów, został śmiertelnie ranny dowódca całego kurenia „Hałajda”, Taras Onyszkewycz. Zmarł 1 kwietnia i wtedy dowództwo nad zbrodniczym kureniem przejął jego brat Myrosław Onyszkewycz ps. „Orest”. Ten zapisał na swoim koncie jeszcze większe zbrodnie niż brat i znacznie wyżej zawędrował w hierarchii UPA. Został jej dowódcą na cały obszar Polski.
Zbrodniczy rajd upowców coraz skuteczniej był stopowany przez polskie jednostki armii Polskiego Państwa Podziemnego. Gdyby nie wsparcie jednostek niemieckich i agresja UPA, z pewnością wcześniej by sobie poradzono. A tak zbierała ona nadal krwawe żniwo. 1 kwietnia 1944 r. po raz wtóry doświadczył tej zbrodni Poturzyn. Tego dnia do tej miejscowości weszły popołudniem oddziały 14. Dywizji Grenadierów SS wspierane przez sotnie UPA Iwana Sycza – Sajenko ps. „Jahoda”. Grozę tego dnia najlepiej oddaje opowieść naocznego świadka i mieszkanki Poturzyna, Marii Radwańskiej, opowieść spisana.
„1 kwietnia w sobotę w naszej wsi stacjonował oddział AK Jana Sierleczki ps. „Szarfa”, ale
około południa wymaszerował on na koncentrację do Telatyna. Pozostaliśmy sami. To wystarczyło. Ktoś z ukraińskich mieszkańców Poturzyna powiadomił o tym fakcie sotnię UPA. Popołudniem sotnia ta otoczyła wieś i rozpoczęła się selekcja. Upowcy sprawdzali dokumenty i kazali mówić ukraiński pacierz. Gdy trafili na polską rodzinę, wszystkich zabijali na miejscu. Nie oszczędzali ani starców, ani dzieci, ani chorych. Tylko niewielu naszym, wśród nich właśnie mnie, 16-letniej dziewczynie, udało się uciec i ukryć. Ludzie na kolanach prosili o litość. Na darmo. Strzelano do nich, kłuto widłami, zabijano siekierami. W tym dniu oprawcy z UPA zabili też moją matkę i dwie kuzynki. Gdy dokonali już mordu, podpalili polskie domy, dwór i aptekę. Na odgłos strzałów oddział „Szarfy” zawrócił i gdy wieczorem zbliżył się do wsi, „bohaterscy” bojownicy za „samostijną” uciekli”. W czasie ich pobytu zamordowano 162 osoby cywilne, co było jednym z większych mordów dokonanych przez UPA na tomaszowskiej ziemi. Mordu, który nie wiedzieć czemu wymazywany jest z pamięci Polaków, i w rocznicę tej pożogi nikt z władz nawet świeczki nie zapala w miejscach mordów, a takich miejsc w Poturzynie jest dużo. Jak wspominała Maria Radwańska, wiejska studnia w środku wsi pełna była pomordowanych Polaków.
Ukraińska fala śmierci wiosną 1944 r. zbliżała się pod Tomaszów Lubelski. Tamten okres dobrze pamiętała Regina Boguszewska, która przed Ukraińcami uciekła do podtomaszowskiej Chorążanki. Opisała te koszmarne wydarzenia następująco: „W sobotę przed Niedzielą Palmową we wsi rozległ się ogromny krzyk. Słychać było strzały, w kilku miejscach pokazały się języki ognia. Wybiegliśmy na pobliskie wzgórze. Zdawało się, że palą się Chodywańce. Silni i młodzi ludzie ratowali się ucieczką. Najbezpieczniej było uciekać w stronę Jarczowa. Ci, którzy skierowali się do lasu, w stronę kolonii Chodywańce, wpadli w ręce Ukraińców. Między schwytanymi był ksiądz z naszej parafii Jakub Jachuła. Padło wówczas 36 osób schwytanych przez Ukraińców. Ustawiono ich nad wcześniej wykopanym przez miejscowych Ukraińców dołem i zastrzelono. Straszną śmierć zgotowali Ukraińcy naszemu księdzu. Najpierw wlekli go do lasu, po drodze znęcając się nad nim. Później wesoło się bawiąc, przystąpili do wymierzania męczeńskiej śmierci księdzu. Po kawałku obcinali mu uszy i ręce. Na koniec, zemdlonego przerżnęli piłą, obserwując, jak wychodzą z księdza jelita. W tych ciężkich cierpieniach konał. Później jego zwłoki odkopała rodzina i zabrała. Gdzie był zagrzebany, wskazała pewna ruska kobieta, którą Ukraińcy zabrali do swego obozu jako kucharkę. Z jej też opowiadania dowiedziałam się, jak Ukraińcy żałowali, że nie mogli sobie zrobić podobnego widowiska z nauczycielki. Ta im umknęła. Po wojnie ja i kilka osób z Chodywaniec byliśmy wzywani do parafii w Tomaszowie Lubelskim. Tam opowiadaliśmy o męczeńskiej śmierci księdza. Długo czekaliśmy, że może ksiądz będzie kanonizowany. Do końca został wśród swoich owieczek i
to on spośród nich poniósł najbardziej okrutną i męczeńską śmierć”.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...