poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Dr Leon Popek - Wołyniak jakich mało .

Pamięć o tym, co wydarzyło się na Wołyniu, przetrwała nie dzięki instytucjom i państwu, ale dlatego, że Wołyniacy pamiętali o swoich pomordowanych. Nie dopuścili, aby niepamięć zabiła ich po raz drugi.
Temat rzezi wołyńskiej towarzyszył mi od dzieciństwa – wspomina dr Leon Popek, historyk pracujący w lubelskim oddziale IPN. Już pod koniec lat 70. ub.w. zajął się on zbieraniem relacji ludzi, którzy przeżyli zagładę Polaków na Wołyniu. – Musieliśmy o tym pamiętać, gdyż w naszej rodzinie, zarówno od strony ojca, jak i matki, straciło wówczas życie 30 osób, a babcię Franciszkę uratował ukraiński sąsiad Mychaił Potocki – wyjaśnia.
Została im tylko pamięć, gdyż w PRL nie wolno było mówić o tym, co zdarzyło się latem 1943 r. na Wołyniu, a w następnych miesiącach w wielu innych miejscach w Małopolsce Wschodniej. Prawda o Katyniu była fałszowana, natomiast ludobójstwo na Wołyniu przemilczane. Wołyniacy jednak nie zapomnieli. To było środowisko bardzo ze sobą związane, chociaż pierwsze organizacje mogli założyć dopiero po 1989 r. – Mieszkaliśmy koło Chełma Lubelskiego, gdzie osiedliło się wielu ludzi z Kresów – wspomina Leon Popek. – Rodzice doskonale wiedzieli, kto z naszych sąsiadów ma podobną biografię. Kiedy się spotykali, ciągle wracały pytania, kto i w jakich okolicznościach ocalał. I te najbardziej gorzkie – dlaczego tak okrutnie mordowali, dlaczego nas wygnali, choć przez kilkaset lat żyliśmy jak dobrzy sąsiedzi. Pragnienie zmierzenia się z tymi pytaniami było powodem, dla którego zdecydowałem się studiować historię na KUL – wspomina. – Trafiłem tam na prof. Jerzego Kłoczowskiego. Zachęcił mnie, abym nagrywał świadectwa tych, którzy przeżyli. Radził: „Zacznij od świadków najstarszych i tych, którzy jako jedyni ocaleli z zagłady” – opowiada.
W ten sposób student Leon Popek trafił do Władysława Soroki, kowala z Ostrówek, jedynego świadka tego, co 30 sierpnia 1943 r. wydarzyło się w stodole Antoniego Strażyca. Wieś została opanowana przez oddział UPA. Ukraińcy zebrali ludzi i powiedzieli, że będą tworzyć z Polakami wspólny oddział do walki z Niemcami. Wszyscy mieli przejść badania, aby można było zdecydować, kto się nadaje do służby. Do stodoły, gdzie rzekomo urzędowała komisja, prowadzili ich po dziesięciu. Soroka, gdy tam wszedł, komisji nie zobaczył. Jedynie ślady krwi, pomordowanych sąsiadów oraz narzędzia mordu: maczugi, siekiery, młoty używane przy uboju bydła. Wyrwał się oprawcom i choć sześć razy postrzelili go podczas ucieczki, uszedł z życiem. Dla Popka nagranie było wstrząsem. Gdy niedługo po tym Soroka umarł, zrozumiał, że jeśli nie zapyta kolejnych świadków, jutro może ich już nie być. Rodziny przekazywały mu kontakty do kolejnych osób i tak tworzył się łańcuch ludzi dzielących się z nim nie tylko wspomnieniami, ale także pamiątkami i zdjęciami.
Pierwsza była Ruda-Huta
W 1983 r., kiedy zbliżała się 40. rocznica rzezi wołyńskiej, jak wówczas Wołyniacy nazywali tamtą tragedię, zrodził się pomysł jej symbolicznego upamiętnienia. Leon Popek chciał, aby pomnik stanął po ukraińskiej stronie w Lubomlu, stolicy powiatu, w którego skład wchodziły Ostrówki i Wola Ostrowiecka. Stamtąd pochodzili jego przodkowie. Ks. Marian Chmielowski, proboszcz parafii pw. św. Stanisława BM i Niepokalanego Serca NMP w Rudzie-Hucie, wyperswadował mu ten pomysł i zaproponował, aby symboliczny znak pamięci postawić na miejscowym cmentarzu. – Byliśmy z ojcem w lesie i tam spotkaliśmy gajowego, także Wołyniaka. Wiedział, że zamierzamy na cmentarzu postawić krzyż upamiętniający ofiary i podarował nam piękny dąb, aby z niego ten krzyż powstał – wspominał po latach. Razem z ojcem ścięli drzewo, z którego miejscowy cieśla zrobił duży krzyż. Ksiądz Chmielewski ogłosił z ambony, że będzie on upamiętniać pomordowanych na Wołyniu. W uroczystości postawienia krzyża wzięło udział kilkaset osób – Kresowiaków i ich rodzin.
Rok później pod krzyżem pojawił się obelisk z napisem, że krzyż upamiętnia Polaków zamordowanych na Wołyniu w czasie II wojny światowej w latach 1939–1945. Wokół krzyża umieszczono 11 tabliczek z nazwami powiatów województwa wołyńskiego. Leonowi Popkowi pomagał w tym m.in. Tomasz Trusiuk. Na odsłonięcie pomnika przyjechało już ponad 10 tys. ludzi, także byli żołnierze 27. Wołyńskiej Dywizji AK.
Krzyżyk dziadka
Po raz pierwszy do Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, a właściwie miejsc, gdzie kiedyś były polskie wsie, ich dawni mieszkańcy przyjechali 3 listopada 1990 r. W tej pielgrzymce, jak teraz nazywa ją Leon Popek, zorganizowanej przez Towarzystwo Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej, wzięło udział prawie 50 osób. Pojechali autobusem do Borowej, położonej kilkanaście kilometrów za Bugiem. Stamtąd pieszo, niosąc wielki brzozowy krzyż, z ks. Marianem Chmielewskim przeszli przez ukraińskie sioło i dotarli do miejsca, gdzie kiedyś były Ostrówki. W 1992 r. uzyskali już formalne pozwolenie i zaczęli prace ekshumacyjne w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Bardzo płytko, ok. 20 cm pod ziemią, natrafili na pierwsze czaszki.
W tradycji rodzinnej Leona Popka przetrwała opowieść jego matki Heleny o tym, że dziadek Leona, Jan Szwed, poszedł na śmierć z krzyżykiem, który nosił przez całe życie. Był zawieszony na grubej, woskowanej nitce, zawiniętej w pętelkę, wokół przetartego uszka. W dzień zbrodni także miał go na szyi. Taki obraz zapamiętała matka Leona. Jan Szwed wychodzi z domu, żona biegnie za nim, krzycząc, aby wziął różaniec. Odmawia, tłumacząc, że ma krzyżyk. Zginął wraz z innymi w stodole Strażyca. Do czasu, kiedy Leon Popek rozpoczął prace ekshumacyjne w Ostrówkach, wydawało się, że ta scena pozostanie jedynie w rodzinnych wspomnieniach. Jednak już drugiego dnia w mogile, między piszczelami a czaszkami, znaleziono krzyżyk z wytartym uszkiem i strzępami nawoskowanej nici. Leon Popek zabrał go i pokazał matce. Poznała. To był krzyż jej ojca, zamordowanego 30 lipca 1943 r. wraz z kilkuset innymi mieszkańcami Woli Ostrowieckiej.
To prawda!
– Nie było łatwo namówić Wołyniaków, aby wrócili tam, gdzie mieszkali, i poszukali grobów swoich bliskich – wspomina dr Popek. Niektórzy obawiali się, że na miejscu wrócą straszne wspomnienia, wielu było już w podeszłym wieku. – Najbardziej opornych przekonała moja matka – opowiada Leon Popek. „Po co tam jechać? Przecież tam twoi rodzice leżą, brat, siostra, dziadek. Kiedy byłeś na ich grobie? Teraz masz okazję, jesteś im to winien” – tłumaczyła, najczęściej skutecznie. Ci, którzy pojechali, zazwyczaj wracali. Z dziećmi, a później nawet wnukami. Ukraińskie media to zauważyły i dość natarczywie przepytywały młodych Polaków, po co przyjechali. Dr Popek wspomina, jak jeden z chłopców odpowiedział, że przyjechał zobaczyć miejsce, gdzie przez kilka pokoleń mieszkała jego rodzina, gdzie stał ich dom, gdzie było ich gospodarstwo i gdzie zostali zabici jego krewni. „Teraz wiem, jakie są moje korzenie” – zakończył. Dziennikarz nie miał więcej pytań. – Dzięki tym wyjazdom na Wołyń udało się przekazać pamięć pokoleń i jestem szczęśliwy, że mogłem w tym uczestniczyć – mówi Leon Popek.
W 2011 r. przeprowadzających ekshumacje na tzw. Trupim Polu pod wsią Sokół odwiedził Borys Klimczuk, gubernator wołyński, który zmarł dwa lata temu. Tam w dołach śmierci leżały szczątki 231 Polaków, m.in. 150 dzieci z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Obok wykopanego dołu wznosiła się piramida ludzkich kości. Gubernator stał tam w milczeniu, a po chwili ze łzami w oczach powiedział bardziej do siebie aniżeli do stojących obok Polaków: „To jednak jest prawda”. – Objął mnie i powiedział: „Leonie, wybacz mi”. „Ty także mi wybacz” – powiedziałem, gdyż wiedziałem, że jego stryja zastrzelili w czasie ucieczki żołnierze z oddziału AK – wspomina Leon Popek. Po jakimś czasie gubernator Klimczuk przekazał na cmentarz w Ostrówkach 77 krzyży. – Zapytałem go, dlaczego właśnie tyle – opowiada Popek. – „A ile razy trzeba przebaczać?” – usłyszałem od niego.
Leon Popek od 27 lat organizuje pielgrzymki na Wołyń. W tym czasie odnalazł szczątki 680 Polaków pomordowanych w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Szuka jeszcze kości 370 osób. Spoczywają prawdopodobnie w 30 dołach śmierci, gdzieś w tamtej okolicy. Dzisiaj w Polsce jest kilkadziesiąt pomników i tablic poświęconych ofiarom ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, a film „Wołyń” ma szansę zapisać tamten dramat w świadomości bardzo wielu Polaków. Ale pierwszy był drewniany krzyż postawiony przez młodych zapaleńców we wsi Ruda-Huta. •

czwartek, 24 sierpnia 2017

Zamiast pozdrowień.

W licznych dzisiaj obchodach  Dnia Niezależności Ukrainy , biorą udział  ''bohaterowie''   walk o wolną  Ukrainę  . Oto oni i ich '' przeciwnicy'' .

 




 

wtorek, 22 sierpnia 2017

''Skiba''-blues trochę hippisowski.


                                                                                                            Kiedy Ryszard "Skiba" Skibiński pojawił się w Białymstoku w mieście obudził się bluesowy duch. Wcześniej muzycy woleli wyżywać się w bardziej skomplikowanych formach. - Chcieliśmy grać jak Mahavishnu Orchestra - wspomina po latach Andrzej Beya Zaborski. Perkusista Piotr Dziemski trafił nawet do jazzrokującego zespołu Czesława Niemena. Kiedy "Skiba" spotkał Jarka Tioskowa razem zaczęli montować bluesową kapelę.

Nazwę, jak głosi legenda, wymyślili szukając na oślep w jakimś słowniku. I zaczęło się. Setki występów w klubach, na festynach, majówkach robotniczych dały efekty. Nagle stali się najważniejszą formacją bluesowo-rockową w kraju. Zaczęli się pojawiać na coraz chętniej organizowanych w socjalistycznej Polsce "podejrzanych" wielkich rockowych koncertach. Byli gwiazdami, a charyzmatyczny "Skiba" bez problemu nawiązywał kontakt z publicznością. No i z niespotykaną pasją grał na harmonijkach ustnych.W Polsce, w Białymstoku nie brakowało rodzimych hipisów. Dłuższe włosy, oczywiście bez przesady, były tolerowane. "Kasiarze" wyglądali bardzo kolorowo i chyba chcieli tak żyć. "Skiba" zanim stanął na scenie już eksperymentował z polskimi narkotykami. Kiedy na ekranie kina Pokój pojawił się film "Hair" oglądali go wspólnie z Tioskowem. Jak było potem? To tajemnica, którą skrywają muzycy, jego najbliżsi znajomi. Co wydarzyło się po koncertach Lady Pank, którzy na początku czerwca dawali po dwa koncerty dziennie w sali kina Forum? Na te pytania już nie trzeba szukać odpowiedzi. "Skiba" zmarł 4 czerwca 1983 roku po przedawkowaniu narkotyków. Pozostało kilkadziesiąt nagrań, które coraz łatwiej dziś zdobyć na kompaktach i znaleźć w sieci. Dziś warto pamiętać o Ryszardzie "Skibie" Skibińskim  .  Piszący te słowa poznał Ryśka   na koncercie Kasy Chorych w Tomaszowie Lub. w  1981 r.  Ja , młody wówczas  chłopak ze wsi  , byłem pod wielkim wrażeniem muzyki i charyzmy  ''Skiby''     . Po koncercie  podszedłem do Niego prosząc o podpisanie plakatu, chętnie podpisał  On jak i pozostali członkowie grupy.  Takie to były czasy że Muzyka broniła się swoją jakością , a nikt nie robił z siebie gwiazdy. Cóż  ...nie ma już z nami Ryśka  , ale została muzyka i  wierne grono /do którego ja  należę/  zdeklarowanych fanów. Na koniec jeszcze dodam ze  Kasa Chorych  ze względu na  koloryt lidera  , a i także  samą muzykę  przez wielu jest uważana  za pierwszy polski   stricte hippisowski zespół muzyczny  . W czasach PRL-u muzyka Ryśka  była  namiastką Zachodu i ucieczką  od   rodzimej siermiężności i szarej codzienności.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Zapomniane Wojsko Polskie na froncie wschodnim .

Zapomniane Wojsko Polskie na froncie wschodnim



Niestety w polskich mediach, prasie telewizji, Wojsko Polskie walczące w latach 1943-45 na froncie wschodnim podczas II wojny światowej jak i jej szlak bojowy jest zupełnie zapomniane oraz wyparte z pamięci po 1989 roku przez historyków, polityków i publicystów. Warto przybliżyć jak powstało Wojsko Polskie na Wschodzie i dlaczego o nim zapomniano.
Po ujawnieniu zbrodni katyńskiej i zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Polską w kwietniu 1943 r., Stalin podjął decyzję o zorganizowaniu wojska polskiego u boku Armii Czerwonej.
Armia ta powstała bez zgody władz Rządu Londyńskiego , większość kadry dowódczej stanowili oficerowie radzieccy, często polskiego pochodzenia, a korpus oficerów politycznych polscy komuniści, którzy też byli wcześniej poddawani represjom.
Armia rekrutowała się z Polaków ochotników, którzy byli deportowani w latach 1939-1941 w głąb Związku Radzieckiego, a od wiosny 1944 r. także z mieszkańców polskich Kresów Wschodnich. Mimo tego Wojsko Polskie walczące na froncie wschodnim wniosło znaczący wkład w polski czyn zbrojny.
Maj 1943 r. – formowanie w Sielcach nad Oką w ZSRR, 1. Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki.
W maju 1943 roku w sformowano 1. Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. 15 lipca zostaje zaprzysiężona a pierwszym jej dowódcą zostaję gen. Zygmunt Berling.
15 lipca 1943 r. – zaprzysiężenie 1. Dywizji.
1. Dywizja, przechodzi swój chrzest bojowy w bitwie pod Lenino na Białorusi 12 października 1943 roku.
Bitwa pod Lenino 12-13 października 1943 r. – Kościuszkowcy w natarciu.
W po przekroczeniu Bugu w lipcu 1944 r. powiększyło się do około 100 tys.
Defilada Armii Berlinga w lipcu 1944 roku na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie, źródło. Teatr NN.
Na przełomie lipca i sierpniu 1944 oddziały polskie walczyły na przyczółkach na zachodnim brzegu Wisły, a w bitwie pod Studziankami polska brygada pancerna stoczyła swoją pierwszą bitwę z Niemcami.
We wrześniu 1944 r. po wyzwoleniu prawobrzeżnej warszawskiej Pragi, Wojsko Polskie podjęło nieudaną próbę udzielenia pomocy powstańcom w Warszawie, ponosząc duże straty.
Od stycznia 1945 r. uczestniczyło w radzieckiej styczniowej ofensywie.
17 stycznia 1945 r. – defilada 1. Armii Wojska Polskiego w wyzwolonej Warszawie.
W lutym i marcu stoczyło dramatyczną bitwę o przełamanie Wału Pomorskiego, która była silnie ufortyfikowaną linii obrony Niemców oraz zdobyło Kołobrzeg. Walczyło również Gdańsk i Gdynię, a także nad Zalewem Szczecińskim.
Pod koniec wojny Wojsko Polskie posiadała dwie armie liczące razem ponad 390 tys. żołnierzy. Ukoronowaniem szlaku bojowego był udział w zdobyciu Berlina 2 maja 1945 r. Jako jedyne poza flagami radzieckimi w Berlinie, były zatknięte polski flagi na dworcu kolejowym w Tiergarten oraz na pruskiej kolumnie zwycięstwa.
2 maj 1945 r. – polska flaga na pruskiej kolumnie zwycięstwa w zdobytym Berlinie.
Oddziały polskie także dotarły nad Łabę, gdzie spotkały się z amerykanami.
W kwietniu 1945 r. 2. Armia Wojska Polskiego sforsowała Nysę Łużycką, a następnie walczyła w rejonie Drezna i Budziszyna, ponosząc duże straty. Swój szlak bojowy zakończyła w maju w Czechosłowacji.
Jednak po 1989 roku – zostali „gorszymi kombatantami”, ponieważ żołnierze 1. i 2. Armii Wojska Polskiego padli ofiarą narzuconej przez prawicę, instytucjom państwowym, szkołom oraz mediom tak zwanej polityce historycznej. To ta polityka historyczna ona zrobiła z żołnierzy walczących na froncie wschodnim „sługusów” Stalina i NKWD, „zbrodniarzy” i „wrogów” jedynych „prawdziwych patriotów” tzw. żołnierzy „wyklętych”, a w innej najłagodniejszej formie głupców i naiwniaków.
Dla tych co udało się przeżyć i wyrwać ze stalinowskich łagrów, wedle prawicy nie zasługują na szacunek, ponieważ mieli rzekomo przyczynić się do „zniewolenia” Polski. Nie ma dla nich znaczenia, że wstępowali do Wojska Polskiego, potem nazwanym „ludowym” w czasach PRL, ponieważ chcieli się wyrwać z dalekiej Syberii, Kazachstanu, wrócić do Polski i bić z Niemcami.
Bardzo często tylko przypadek decydował, kto trafił do armii Andersa, a kto do armii Berlinga. Polacy, którzy wstępowali do obu formacji wojskowych tworzonych na terenie ZSRR, rekrutowali się głównie z ofiar deportacji dokonanych w latach 1940-1941.
Władze radzieckie w pierwszej kolejności wysiedlały rodziny, uczestników w wojny 1920 r., osadników wojskowych, funkcjonariuszy i urzędników państwowych, policjantów, leśników, członków organizacji paramilitarnych, a więc obywateli w sposób bardzo szczególnie związanych z Polską. To dla prawicy nie ma kompletnie znaczenia. Podobnie jak cały szlak bojowy od Lenino aż do Berlina oraz 17,5 tys tysiące poległych, 10 tys. zaginionych i 40 tys. rannych.
Nie liczy się także również, że do tego wojska wstępowało wielu żołnierzy Armii Krajowej oraz po wojnie żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Często byli to wybitni oficerowie, świetni dowódcy.
Dla prawicowych polityków, prasy, mediów, wspomaganych przez Instytut Pamięci Narodowej, ważne jest, że Wojsko Polskie podległe rządowi lubelskiemu i późniejszym władzom walczyło z „wyklętymi”. Już to ich ma „dyskwalifikować”.
Co prawda w PRL wywyższano tych, którzy szli ze Wschodu, ale od połowy lat 60. , doceniano także żołnierzy, którzy wyszli z ZSRR z armią gen. Władysława Andersa. Opisywano ich tułaczkę i szlak bojowy. Dziś niestety wahadło w fałszowaniu historii wychyliło się znacznie dalej w drugą stronę. Obecna polityka historyczna prowadzona przez państwo odrzuca 1. i 2. Armii Wojska , nie są oni obiektem badań naukowych oraz jest niewiele prac pokazujących ich wkład w wojnę Niemcami.
Dlaczego tak politykom zależy na fałszowaniu historii poprzez tworzeniu mitu żołnierzy „wyklętych”? Gdyż z archiwów wychodzą trupy ofiar żołnierzy „wyklętych”, nie tylko żołnierzy Wojska Polskiego, lecz także wielu bezbronnych cywili. Byli to ludzie zaangażowali się w realizację reform zapowiadanych w Manifeście PKWN, wraz ich rodzinami, często z małymi dziećmi. W książce „Księga hańby” Bazylego Pietruczuka jest opisane, że „wyklęci” nieraz byli bezwzględni, brutalni w swoich działaniach.
Nie da się przemilczeć oraz ukryć, że z rąk ludzi dzisiaj uznawanych za „bohaterów” zginęło wielu Żydów. Aby tych ofiar nie było, żołnierze Wojska Polskiego podjęli walkę z „wyklętymi”. Tą walkę podjęli ci, którzy jeszcze do niedawna byli w Armii Krajowej, a także w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Wcale nie byli to sami szeregowcy czy podoficerowie:
Generał Gustaw Paszkiewicz – uczestnik wojny z bolszewikami w 1920 r., potem kampanii wrześniowej 1939 r. oraz walk na Zachodzie 1945 r. Objął dowództwo nad dywizją, która walczyła z podziemiem w rejonie Białostocczyzny.
Gen. Bruno Olbrycht – legionista, uczestnik kampanii wrześniowej 1939 r., żołnierz AK. Był dowódcą Warszawskiego Okręgu Wojskowego, którego oddziały walczyły z „leśnymi” na Mazowszu.
Gen. Stefan Mossor – również legionista, po wojnie dowodził oddziałami przeprowadzającymi akcję „Wisła”, które jej celem było rozbicie zbrojnych oddziałów ukraińskich nacjonalistów UPA.
Taki zafałszowany obraz lansuję w mediach, w prasie i w szkole. Ludzie, którzy dużo wycierpieli, a potem walczyli za Polskę dzisiaj są wymazywani z pamięci, a jeśli się o nich mówi to dość w pogardliwy sposób
Niezależnie od przekonań i poglądów krew polskich żołnierzy przelana na frontach II wojny światowej jest warta tyle samo niezależnie od tego, czy szli ze Wschodu, czy z Zachodu.  Mijają kolejne  święta Wojska  Polskiego  , a o  żołnierzach -głównie Kresowiakach zresztą   panuje medialna cisza  . Takie to gorsze  -bo ze Wschodu wojsko  . Ale krew  przelana  na frontach  ma jednakową barwę.

Zapomniany bohater wojny polsko -bolszewickiej.

Bitwa Warszawska, uznana niegdyś za 18. przełomową bitwę w dziejach świata, mogłaby się potoczyć inaczej, gdyby nie ogromne zasługi polskiego wywiadu wojskowego. Nie sposób przecenić roli kryptologów, kierowanych przez por. Jana Kowalewskiego. Dzięki nim nasi dowódcy, planując obronę stolicy, znali niemal każdy ruch nieprzyjaciela...

Gdy w sierpniu 1920 roku na Warszawę maszerowały setki tysięcy bolszewików, odrodzone Wojsko Polskie stanęło przed niezwykle trudnym zadaniem obrony młodej państwowości. W Biurze Wywiadowczym Oddziału II Naczelnego Dowództwa pracowano w pocie czoła. To dzięki temu mrówczemu, często anonimowemu wysiłkowi w kluczowych dla Polski letnich dniach 1920 roku, możliwe było sprawne przeprowadzenie obrony, zaplanowanie manewrów zaczepnych i ostateczne pokonanie wroga u wrót stolicy.


Jednym z zadań wywiadu był stały nasłuch kanałów informacyjnych, wykorzystywanych przez dowództwo bolszewickie na szczeblach armii czy dywizji. W lipcu 1920 roku spośród wszystkich 26 radiostacji polowych będących na wyposażeniu Wojska Polskiego, aż 6 prowadziło nasłuch I Armii Konnej Siemiona Budionnego.
Wszelkie materiały przesyłano do centrali. Dzięki temu możliwe było nie tylko dogłębne rozpracowanie sił i środków przeciwnika, ale i poznanie jego zamiarów. Problem bolszewików polegał na tym, że... nie spodziewali się tak zaawansowanych prac ze strony Polaków. Zupełnie nie zdawali sobie sprawy z popełnianych błędów i możliwości, jakie stwarzały one polskim dowódcom. Gdy wiosną 1920 roku Piłsudski wyprawiał się na Kijów, wiedział już, że bolszewicy szykują się do ataku. Chciał ich uprzedzić...


Przechwytywane meldunki dotyczące najróżniejszych spraw: strat własnych, nastrojów panujących w poszczególnych oddziałach, stanach liczebnych i uzbrojenia, rejonach przegrupowań wojsk itd. W depeszach przekazywanych przez bolszewików, rzekomo "w zaufanym gronie" były też informacje dotyczące rozlokowania polskich oddziałów, a nawet zalecenia dla bolszewickiego wywiadu! Wśród nich był m.in. nakaz nadawania przez radiostacje fałszywych komunikatów, dla wprowadzenia Polaków w błąd. Ci jednak, dotarłszy wcześniej do źródeł, nie mieli problemów w oddzieleniu fikcji od prawdy...

Już 7 sierpnia szef sztabu Wojska Polskiego Piłsudski, a także jego współpracownicy z gen. Tadeuszem Rozwadowskim, zarządzili przegrupowanie wojsk polskich w związku z nacierającym nieprzyjacielem. Pięć dni później bolszewicy rozpoczeli wielką ofensywę na przedmoście Warszawy. Rozkaz zdobycia miasta padł 13 sierpnia. Polacy doskonale wiedzieli, jak przygotować się do obrony.
Radiodepesza wysłana tego dnia "ze sztabu XVI Armii do sztabów podległych dywizji" zawierała mnóstwo informacji na temat zamierzeń bolszewickiego dowództwa. To były konkretne rozkazy szczegółowo określające cele ofensywy, z podaniem kierunków natarć, zadań zwiadowczych itd.
Por. Jan Kowalewski
Możecie sobie wyobrazić, z jakim napięciem zabraliśmy się do roboty. Szczęśliwie w niespełna godzinę szyfr zaczął się rozwiązywać. Jeszcze depesza ta nie była w pełni odczytana, gdy już wiedzieliśmy z fragmentów, że jest to wielki rozkaz o decydującym natarciu na samą Warszawę. (...) Bolszewicy byli tak pewni powodzenia, że punkt czwarty tego dramatycznego rozkazu polecał: 27 Dywizja Strzelców ma wykonać główne uderzenie, przeprawić się w rejonie przedmieścia Pragi na drugi brzeg Wisły i zająć Warszawę. Wiedzieliśmy już przedtem, że ta dywizja otrzymała świeże uzupełnienia z Rosji, była specjalnie wzmocniona i liczyła ponad 13 tysięcy strzelców.
Związek Łącznościowców, "Komunikat 2001"
Co interesujące, z przechwyconych informacji, a także z rozpoznania lotniczego oraz zeznań jeńców wynikało, że bolszewicy nie zakładali, że Polacy stawią pod Warszawą zdecydowany opór. Świadczy to nie tylko o krótkowzroczności ludowych komisarzy i generałów Armii Czerwonej, ale też dowodzi faktu, że nie wiedzieli o dokonaniach Polaków, którzy już dawno złamali bolszewickie szyfry.

Z przechwyconych informacji wynikało m.in., że jednym z rejonów koncentracji obcych wojsk miały być okolice Radzymina. To właśnie między innymi tam, a także pod Wołominem i w rejonie innych podwarszawskich miejscowości, w połowie sierpnia ważyły się losy polskiej stolicy.
Dzięki informacjom wywiadowczym Polacy nie tylko wyprzedzali przeciwnika, ale i całkowicie go zaskoczyli, wyprowadzając znad Wieprza ogromną ofensywę. Całe szczęście, że nieprzyjaciel zlekceważył plan operacyjny polskiego manewru, znaleziony przez bolszewików 13 sierpnia pod Dubienką, przy ciele polskiego oficera. Uznano, że to polska próba wprowadzenia w błąd...
Przed Bitwą Warszawską Oddział II znał dokładnie rozmieszczenie, liczebność i zamiary nieprzyjaciela. Siłę bojową wojsk bolszewickich szacowano na około 277 tysięcy bagnetów i szabel. Naczelne Dowództwo WP, mając pełny przegląd możliwości wroga, mogło rzucić do walki mniejsze siły. W rezultacie nie wszystkie polskie związki taktyczne wzięły udział w samej Bitwie Warszawskiej. Do działań obronnych skierowano jedynie piętnaście dywizji piechoty (około 115 tysięcy bagnetów i około 9 tysięcy szabel).
A. Pepłoński, "Wojna o tajemnice"
Kto był ojcem tego wielkiego, zapomnianego dziś sukcesu? Pracami kryptologów w Wydziale II Sekcji Szyfrów Oddziału II Sztabu Głównego kierował por. Jan Kowalewski, człowiek, który w nie bez powodu cieszył się opinią geniusza. W pracy kryptologicznej pomagali mu wybitni polscy matematycy, profesorowie: Stanisław Leśniewski, Stefan Mazurkiewicz i Wacław Sierpiński.



Pierwszą zaszyfrowaną po rosyjsku depeszę radiową por. Kowalewski odczytał w sierpniu 1919 roku, a więc na rok przed Bitwą Warszawską. Zadecydował przypadek. Porucznik zastępował właśnie na służbie jednego z kolegów, a dyżur niemiłosiernie się dłużył. W pewnym momencie jego uwagę przykuł zaszyfrowany przez bolszewików telegram. Kowalewskiemu wystarczyło kilka godzin, aby złamać klucz szyfrowy i poznać tajemnicę...

Od tego czasu do końca działań zbrojnych pracownikom sekcji szyfrów udało się rozszyfrować co najmniej kilka tysięcy rożnego rodzaju zakodowanych wiadomości (szyfrogramów). Większość powstała na użytek Armii Czerwonej, ale polscy kryptolodzy z powodzeniem łamali też szyfry, którymi posługiwali się Ukraińcy, tzw. biali - rywale bolszewików podczas wojny domowej w Rosji, a także Litwini i Niemcy.
- Za wygranie wojny, panie poruczniku - miał powiedzieć do por. Kowalewskiego gen. Władysław Sikorski, jeden z wielu zasłużonych dowódców wojny polsko-bolszewickiej, dekorując kryptologa orderem Virtuti Militari. Dziś talent tego bohatera jest Polakom niemal nieznany. Wtedy 97 lat temu, ratował dopiero co odrodzoną ojczyznę.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...