sobota, 22 grudnia 2018

Chcą zmienić historię Ziemi Hrubieszowskiej…opinia Janusza Wożnicy , b. senatora z Hrubieszowa.

W redagowanej przez Adama Michnika " Gazecie Wyborczej" z 17 grudnia 2018 r.  ukazał się bardzo obszerny artykuł umieszczony w dodatku "Duży Format" wspierający żądania organizacji Obywatele RP, którzy domagają się od władz Hrubieszowa  zmiany nazwy ulicy Stanisława Basaja ps. "Ryś", gdyż dowodził on oddziałami BCH, które wspólnie z AK pod ogólnym dowództwem ppor. Zenona Jachymka "Wiktora" z obwodu Tomaszów dokonały 9 marca 1944 r. akcji zbrojnej na umocnioną ukraińską wieś Sahryń (gm. Werbkowice).  T. Kwaśniewski, autor artykułu przedstawia opinię prawną prof. I. Kamińskiego, który nazywa tą bitwę zbrodnią wojenną, ale w swojej ekspertyzie prawnej nie wyklucza, że była to zbrodnia przeciw ludzkości. Od dawna takim mianem określa to Piotr Tyma, prezes Związku Ukraińców w Polsce, ale ci sami Ukraińcy zbrodnie UPA na  Wołyniu nazywają konfliktem "polsko-ukraińskim". Oczywiście nie wyjaśniają, o co w tym rzekomym konflikcie chodziło i jakie były jego przyczyny?. Udają, że nie znają "bojowego" zawołania UPA "śmierć Żydom i Lachom". 

Czym był Sahryń w 1943-1944 r.? 
- znajdował się w nim podporządkowany Niemcom posterunek ukraińskiej policji,
- od 1944 r. w Sahryniu  kwaterowała grupa ukraińskich esesmanów z 5 pułku ukraińskiej SS (część składowa dywizji SS "Galicien"),
- przybył oddział UPA z Wołynia, (w jakim celu?),
-przybył oddział z chełmskiego oddziału Legionu samoobrony.

Po wysiedleniu Polaków w styczniu 1943 r. miejscowi i nasiedleni Ukraińcy stworzyli bojówki ludowej samoobrony ( uzbrojeni cywile). W ten sposób Sahryń stał się bardzo silną bazą zagrażającym polskim wsiom na Ziemi Hrubieszowskiej. Odpowiedzialni dowódcy AK i BCH nie chcieli popełniać błędów polskiej konspiracji z Wołynia i postanowili zapobiegawczo, prewencyjnie, zaatakować bazę UPA w Sahryniu. W tym celu zgromadzili i skierowali do walki ponad 1 tys. partyzantów z obwodu Hrubieszów i Tomaszów Lubelski, którzy zaatakowali 2 - 3 godziny przed świtem. Przed lub bezpośrednio po ataku część ukraińskich policjantów wyruszyła do Hrubieszowa po niemiecką pomoc.
Po ok. 25 km marszu dotarli do miasta o godzinie 7 rano. Nie ulega wątpliwości, że niektórzy partyzanci mimo zakazu dowódcy strzelali do ludności cywilnej. Z. Jachymek zastrzelił partyzanta, mimo tego, że wykazał się on odwagą i zdobył karabin maszynowy, ale strzelał do cywilów, miał on ps." Śmieszny".
Według danych polskich w Sahryniu zginęło ponad 200 osób, wg Ukraińców zginęli tylko mieszkańcy (ponad 600 ). Nie odpowiada to prawdzie, gdyż jak wykazałem wyżej w Sahryniu kwaterowali żołnierze bojownicy różnych ukraińskich formacji z zewnątrz. Walka z nimi trwała do południa.
Mimo tej prewencyjnej akcji oddziały AK i BCH ponosiły duże straty w walce z Ukraińcami i Niemcami. 20 marca 1944 r. w Smoligowie poległo ok. 300 Polaków.
UPA zorganizowała też zaskakujące napady na niebronione polskie wsie. 31 marca 1944 r. w Obrowcu k. Hrubieszowa zamordowali 40 osób i oczywiście spalili większość budynków i szkołę.

niedziela, 9 grudnia 2018

Ocalała z pola smierci.

"Nadeszła nieuchronna katastrofa. Pewnej niedzieli usłyszeliśmy, że uzbrojeni banderowcy zbliżają się do naszej wsi. Był marzec 1944 roku, śnieg leżał jeszcze na łąkach. Ojca nie było w domu, bo akurat stał gdzieś na warcie. Przybiegli do nas przerażeni sąsiedzi i od razu zaczęli zbiegać do piwnicy. Mama, jak się miało okazać na nasze nieszczęście, uznała jednak, że piwnica nie jest pewnym schronieniem. Wraz z innymi mieszkańcami wsi popędziliśmy więc do oddalonego o kilka kilometrów Podkamienia. Schroniliśmy się w klasztorze ojców Dominikanów, którego prastare, potężne mury dawały złudzenie bezpieczeństwa. Na terenie klasztoru zgromadził się już tłum polskich uchodźców z Wołynia i z okolicznych, zagrożonych zagładą wiosek. Do dziś mam przed oczami całe to zbiorowisko. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Bezbronni, przestraszeni, bezradni. Razem zaczęliśmy się modlić...
Spodziewany atak jednak nie nastąpił. Ktoś przyniósł wieść, że to nie żadni banderowcy, tylko polskie wojsko na koniach. Fałszywy alarm! Odetchnęliśmy z ulgą i wyszliśmy poza mury. Ruszyliśmy w drogę powrotną do naszej wsi. Okazało się jednak, że to nie było polskie wojsko... To naprawdę była Ukraińska Armia Powstańcza... W Palikrowach zaczął się pogrom... A my znaleźliśmy się w jego centrum... W panice wbiegliśmy na teren obejścia znajomej. Miała obszerną stodołę, a w niej piwnicę. Wskoczyliśmy do środka, było już tam trochę ludzi. Cały czas dochodzili nowi. Patrzyliśmy na siebie w niemym przerażeniu. Jak się okazało, wśród nas była kobieta, która zmówiła się z banderowcami. Gdy tylko rozległ się pierwszy wystrzał z pistoletu - to musiał być umówiony wcześniej znak - zaczęła się drzeć wniebogłosy. Usłyszeli ją natychmiast. I przyszli.
- Dawaaaaaaaaj! Dawaaaaaaaaj! - oprawcy wygonili nas na łąkę. Banderowcy byli straszni. Mundury, wysokie buty, pistolety maszynowe i karabiny. Złe, nienawistne spojrzenia. Byliśmy przerażeni. Wkrótce na łące zebrał się spory tłum - niemal wszyscy mieszkańcy Palikrowów. Banderowcy otoczyli nas i zaczęli wszystkim sprawdzać dokumenty. Ukraińców kierowali na jedną stronę, a Polaków na drugą. Ukrywających się w wiosce Żydów spędzili za rów. Dokonywali selekcji przed egzekucją. Ukraińców puścili wolno, a wokół nas zaczęli rozstawiać karabiny maszynowe. Mama, jak zwykle, trzymała mnie na plecach w chuście. Dzięki temu wszytko świetnie widziałam. I zobaczyłam, że w ostatniej grupie schwytanych Polaków banderowcy przyprowadzili tatę. Mój braciszek szlochał i cały się trząsł. Ukraińcy zbili go podczas drogi karabinowymi kolbami, bo nie podobało im się, że głośno płakał.
Oprawcy najpierw kazali Żydom rozebrać się do naga. Po wykonaniu rozkazu ci nieszczęśni ludzie zaczęli się modlić. Wyglądało to upiornie. Panował niesamowity ziąb, a oni nie mieli na sobie żadnego ubrania. Cali dygotali z zimna, oczy zwrócili ku niebu. Zaraz odezwały się pierwsze wystrzały, a Żydzi zaczęli padać jeden po drugim na ziemię. Śnieg zrobił się czerwony od krwi. Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ogarnęła mnie zgroza. Potem oprawcy wzięli się za Polaków. Zaczęli ustawiać nas trójkami. Rozległy się jęki, szlochy, krzyki, błagania. Teraz już wiedzieliśmy, co nas czeka. Nie było ratunku. I nie było litości. Mieliśmy zginąć. Na łące stał tłum Polaków, jak się później dowiedziałam, ponad trzysta pięćdziesiąt osób. Niełatwo jest zgładzić tak dużą grupę ludzi. Rozstrzeliwania trwały więc bardzo długo. Musieliśmy patrzeć na śmierć naszych sąsiadów, znajomych... Serie z broni maszynowej, krzyk mordowanych, przekleństwa katów. Sceny iście dantejskie.
Kiedy nadeszła nasza kolej, rodzice milczeli. Ja cały czas siedziałam w chuście, kurczowo wpijając się w plecy mamy. Ludzie stojący bezpośrednio przed nami zaczęli padać na ziemię, huk wystrzałów stał się ogłuszający. Kule zaczęły świstać obok nas. Nagle niebo zawirowało mi nad głową i poczułam potężne uderzenie. Zorientowałam się, że leżę na ziemi, przygnieciona ciałem mamy. Mama miała ręce szeroko rozrzucone na boki. Nie ruszała się. Obok usłyszałam straszne jęczenie. To jęczał mój tata. Wyjrzałam spod futra mamy i zaczęłam błagać go szeptem:
- Tato, tatusiu, cicho... cicho... Prosiłam go, zaklinałam, ale on coraz bardziej jęczał. Był ciężko ranny. Wtedy usłyszeli go Ukraińcy. Jeden z nich stanął nad ojcem. Wycelował z karabinu i dobił go na moich oczach. Kula trafiła w głowę. Uchem i ustami buchnęła gęsta krew, zalewając mu całą twarz. Schowałam się głębiej pod futro mamusi. Leżałam nieruchomo, udając trupa. Spod ciała mamy wystawała mi jedna noga. Bałam się zmienić pozycję, bo wydawało mi się, że banderowcy zapamiętali pozycję mojego ciała. Jeżeli zobaczą, że coś się zmieniło, zorientują się, że żyję, i mnie zamordują. Cały czas w duchu się modliłam. Odmawiałam "Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko" i "Aniele Boży, stróżu mój", bo tylko tyle umiałam. Jak kończyłam jedno, zaczynałam drugie. I tak na okrągło. Ile to mogło trwać? Nie wiem. W końcu banderowcy sobie poszli, pozostawiając za sobą łąkę usłaną ciałami rozstrzelanych ludzi. Po kilku godzinach odważyłam się wyjrzeć z kryjówki. Mimo późnej pory było jasno jak za dnia. To Palikrowy stały w ogniu. Na tle szalejących płomieni widać było uwijające się czarne postacie, skakały niczym malutkie chochliki. To Ukraińcy plądrowali wieś. Stanęłam na nogi. Zaczęłam szarpać mamę za rękę i krzyczeć:
- Mamusiu, wstawaj! Musimy iść, uciekać! Wstawaj. Do mojej świadomości nie dochodziło to, że mama nie żyje. Potem dowiedziałam się, że dostała postrzał prosto w głowę. Ręce miała rozłożone jak na krzyżu. Pewnie w ostatniej chwili życia chciała mnie uchronić przed nadlatującą kulą. Nagle spostrzegłam, że w kierunku pastwiska idzie dwóch mężczyzn. Pewnie usłyszeli, jak krzyczałam. Szybciutko z powrotem wczołgałam się pod mamę. Starałam się odtworzyć pozycję, w której wcześniej leżałam. I zamarłam. Dwaj banderowcy zaczęli strzelać do rannych. Widocznie nie tylko ja przeżyłam masakrę. W końcu stanęli nade mną. Byłam przerażona. Serce waliło mi jak oszalałe. Bałam się poruszyć, drgnąć, oddychać. Zacisnęłam mocno powieki, czekając na huk pocisku. Czekając na śmierć. Jeden z banderowców powiedział, patrząc na mnie:
- Szkoda naboju. Ona już i tak nie żyje. I na potwierdzenie tego kopnął mnie mocno w wystającą nogę. Ja się nie poruszyłam, a nogę spuściłam bezwładnie. To utwierdziło upowców w przekonaniu, że jestem martwa. Poszli dalej. Odetchnęłam z ulgą... Będę żyć. Do dziś nie wiem, skąd w małym dziecku znalazło się tyle rozumu. Długo tak leżałam bez ruchu. Bałam się, że mordercy znowu wrócą. W końcu usłyszałam ciche wołanie:
- Józiu, Józiu! Czy ty żyjesz? Józiu! - To była panna Róża, nasza sąsiadka. Musiała widocznie usłyszeć, jak wcześniej wołałam mamę. Ona też przeżyła, choć była poważnie ranna w plecy. Odezwałam się do niej. Chciałam wstać, ale nie mogłam. Ciało miałam zesztywniałe z zimna. Jakoś się jednak wygrzebałam i zaczęłam raczkować, czołgać się po sztywniejących trupach. Patrzyły na mnie szeroko otwartymi, martwymi oczami. Na ich twarzach zastygło przedśmiertne przerażenie. Okazało się, że masakrę jakimś cudem przeżył również mój braciszek. Leżał pod zwałem trupów i teraz też wygrzebał się na powierzchnię. Razem z panną Różą pomogli mi iść. Byłam wysmarowana krwią od stóp do głów. Doszliśmy do rzeki, weszliśmy do wody. Po drugiej stronie stał dom, bardzo porządny. Mieszkała w nim bardzo elegancka i prawa kobieta, Ukrainka. Bez wahania wpuściła nas do środka i ukryła u siebie w piwnicy. Siedzieliśmy tam jeszcze z kilkoma osobami, które ocalały z rzezi, między innymi z pewnym Żydem. Ten mężczyzna wykorzystał chwilę nieuwagi Ukraińców, wskoczył goły do rzeki i przepłynął na drugi brzeg. Nie miał ubrania, więc siedział w kącie opatulony kocem. W nocy rozległ się potworny łomot do drzwi. Mimo że siedzieliśmy w piwnicy, słyszeliśmy go wyraźnie. Do domu wpadli banderowcy i jacyś ludzie ubrani w niemieckie mundury. Zaczęli się wydzierać na naszą gospodynię. Powiedzieli, że ktoś widział w jej domu Polaków. Domagali się, aby natychmiast nas wydała. Ona stanowczo zaprzeczała, mówiąc na przemian po niemiecku i po ukraińsku. W końcu dali jej spokój i wyszli. Ledwo zamknęły się za nimi drzwi, gospodyni zbiegła do nas do piwnicy i rzuciła pospiesznie:
- Musicie być teraz cicho. Ani mru mru! Nie minęło pół godziny, kiedy wrócili. Widocznie spodziewała się tego, dlatego nas ostrzegła. Znowu przeszukali cały dom i strych, ale wejścia do piwnicy nie zauważyli. Na odchodnym z wściekłości strzelili do niej. Kula poharatała jej rękę. Spędziliśmy u tej pani jeszcze jedną noc, ale nazajutrz każdy musiał iść w swoją stronę. Ryzyko było zbyt duże. Nie mogliśmy dłużej zostać. Razem z braciszkiem nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. Zrobiliśmy więc jedyną rzecz, jaka przyszła nam do głowy - wróciliśmy do domu. Smutny to był powrót. Tym bardziej, że na miejscu dowiedzieliśmy się, iż wszyscy ludzie, którzy ukryli się u nas w piwnicy, ocaleli. Banderowcy ich nie znaleźli. Okazało się więc, że ta kryjówka była bezpieczna... Gdybyśmy wszyscy razem schronili się w piwnicy, rodzice by przeżyli... Dom bez mamy i taty wydawał się dziwny, pusty, obcy. Od tej pory byliśmy zdani tylko na siebie. Wszystko stało się tak raptownie! Z dnia na dzień zostaliśmy sierotami, z dnia na dzień nasz poukładany świat rozsypał się na kawałki. Teraz najważniejsze stały się dwie sprawy: by uchronić się przed ukraińskimi nacjonalistami i uniknąć śmierci głodowej. Byliśmy bowiem potwornie głodni. W obejściu znaleźliśmy tylko kilka jajek, które od razu zjedliśmy na surowo. Bezskutecznie szukaliśmy jedzenia po szafkach, a nawet w śmieciach. Znaleźliśmy tylko zeschnięte skórki od chleba, trochę wyki i ziarna. Nie mogło to na dłuższą metę zaspokoić naszego głodu. Kiedy jedno z nas szukało jedzenia, drugie czuwało, stojąc w oknie. Baliśmy się, że Ukraińcy mogą pojawić się znienacka i nas zabić. I rzeczywiście, wkrótce przyszli. Już z daleka zobaczyliśmy watahę idącą w stronę wsi z widłami, kosami i siekierami. Błyskawicznie zbiegliśmy do piwnicy. Ja schowałam się za jeden winkiel, a brat za drugi. Usłyszeliśmy nad głowami tupot nóg i krzyki. Weszli do domu. Potem rozległo się trzaskanie drzwiczkami od szafek i szuflad. Odgłos przewracanych mebli. To ukraińska ludność plądrująca domy po zamordowanych "Lachach".
Biada nam, jeśli nas znajdą! W końcu zajrzeli do piwnicy. Na szczęście tylko wsadzili do środka głowy. Od wejścia odstraszyła ich woda, która zalała piwnicę. Oświetlili wnętrze, ale snop światła nie dotarł za winkiel, za którym się skryłam. Serce zamarło mi w piersi, siedziałam cicho jak mysz pod miotłą. Dosłownie przykleiłam się do zimnego piwnicznego muru. Uff...

czwartek, 6 grudnia 2018

Każń o.Ludwika Wrodarczyka.

6. Droga męczeństwaKliknij, by powiększyćWiosną 1943 r. pojawiło się widmo prześladowania ludności polskiego pochodzenia. Nacjonaliści niemieccy rozpalali nienawiść pomiędzy ludnością polską i ukraińską, co padała na podatny grunt ukraińskiego nacjonalizmu. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) wysunęła hasło budowy wielkiej, niezależnej Ukrainy. Partyzanci, którzy stanowili obronę miejscowej ludności przed ukraińskimi bandami, na pewien czas zostali odwołani pod Żytomierz. Tę sytuację słabości polskiej ludności wykorzystali ukraińscy nacjonaliści. Na Wołyniu rozpoczęła się rzeź polskiej ludności.
Okopy zostały bez obrony. Mnożyły się grabieże i napady na ludność polskiego pochodzenia. Już od wiosny 1943 roku w okolicach Okopów ginęły pojedyncze osoby, całe rodziny i płonęły niektóre zagrody. Ludność polska na noc uchodziła do lasu zabierając ze sobą to, co najbardziej potrzebne, a często nawet bydło. Bywało, że z całej wioski tylko okopowski proboszcz pozostawał w wiosce. Dwukrotny atak band ukraińskich na polskie wioski został odparty. Trzeci i najtragiczniejszy nastąpił w nocy z 6 na 7 grudnia 1943 roku.
Zbliżał się już front rosyjsko-niemiecki. Wieczorem 6 grudnia 1943 roku O. Wrodarczyk pisał nuty dla chóru kościelnego na Uroczystość Niepokalanego Poczęcia, a później razem z bratem zakonnym Karolem Dziembą OMI i stuletnią staruszką, która pomagała w pracy na plebani, odmawiał litanię Loretańską. O. Wrodarczyk - jakby przeczuwając, co niebawem miało nadejść - pożegnał się z bratem zakonnym Karolem Dziembą i udał się do miejscowego kościoła. Na pożegnanie podał mu rękę, ucałował go, przytuli po ojcowsku i powiedział: "Zostań z Bogiem Bracie. Kochaj Matkę Najświętszą. Zdajmy się na wolę Bożą. Ja pójdę do kościoła, nie mogę zostawić Najświętszego Sakramentu...". Wiele razy różne osoby, a także brat Karol, namawiały go do ucieczki do lasu. On zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później bulbowcy mogą przyjść także na plebanię, jednak nie dał się przekonać. Był przekonany, że jego miejsce jest w kościele i przy wiernych i nie może go spotkać nic złego, skoro sam wszystkim okazywał dobroć.
W kościele klęczał i leżał krzyżem przed ołtarzem, modli się i czekał aż przyjdą po niego. Godzina jego nadeszła i przyjął ją świadomie wraz z tym wszystkim, co miało nastąpić. O godz. 22.00 płonęły już pierwsze domy w Okopach, Dołhani i Borowskich Budkach podpalane przez bandy ukraińskie. Ludzie szukając schronienia uciekali do lasu. Jeśli kogoś napotkano żywego musiał zginąć. Ginęli mężczyźni, kobiety i dzieci. Owej nocy, tylko w Okopach zostało zamordowanych około kilkadziesiąt, może nawet 50 osób. Rabowany dobytek był ładowany na wozy.
Żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) wtargnęli do kościoła w Okopach. Dopadali go na stopniach ołtarza i od pierwszych chwil zaczęli się znęcać nad bezbronnym proboszczem. Wstawiły się za nim dwie kobiety również przebywające w kościele; 18-letnia Weronika Kozińska i 90-letnia Łucja Skurzyńska. Obie na miejscu zostały zamordowane. Na stopniach ołtarza pozostała po proboszczu zakrwawiona koloratka, a na podłodze, jak rozsypane ziarno, leżały guziki jego sutanny. Przed drzwiami kościoła leżały wiązki słomy, którą chciano podpalić kościół. Błagalne prośby Ks. Wrodarczyka odprowadziły od złych zamiarów banderowców i kościół ocalał.
Bandyci nie omieszkali jednak obrabować kościoła. Splądrowali i ograbili zakrystię. Włamali się do tabernakulum i sprofanowali ołtarz. Jeszcze następnego dnia ludzie zbierali na podłodze rozsypane komunikanty. Na czekająca przed kościołem furmankę załadowali szaty i przedmioty liturgiczne takie jak: monstrancję, kielichy i powieźli w kierunku Karpiłówki. Do odległej o 7 km Karpiłówki, gdzie znajdował się sztab bandy UPA wleczono związanego i przywiązanego do sań O. Wrodarczyka. Ostatnim śladem po księdzu Wrodarczyku były znalezione na drodze z Okopów do Karpiłówki części jego ubrania - kołnierz i część rękawa. Na śniegu pozostały krople krwi - ślady bicia i maltretowania. Był to jedyny przypadek uprowadzenia żywego Polaka z miejsca pogromu. Prawdopodobnie dla niego, jako dla duchownego, obmyślano inny, bardziej wyrafinowany i okrutniejszy sposób śmierci.
Bronisław Janik znał O. Wrodarczyka osobiście. Jako parafianin był sprzedawcą w miejscowym sklepie i nauczycielem dla dorosłych w Borowych Budkach. W swojej książce "Niezwykły świadek wiary na Wołyniu 1939-1943 Ks. Ludwik Wrodarczyk" (Poznań 1993) na stronie 210 tak opisuje ostatni etap męczeńskiej drogi O. Wrodarczyka: "Po wywiezieniu księdza samochodem z Karpiłówki do uroczyska Pałki, położonego w pobliżu kolejki wąskotorowej na linii Rokitno-Moczulanka, rozebranego do naga poddano nieludzkim torturom. Kłucie bagnetami i igłami, przypiekanie zbolałych nóg rozpalonym żelazem nie odnosiło pożądanego skutku. Kapłan wciąż jeszcze żył. Rozwścieczeni oprawcy przystąpili do bardziej bestialskich tortur. Widząc swą niechybną śmierć, męczennik poprosił oprawców o pozwolenie odmówienia modlitwy. Zezwoli wspaniałomyślnie.
Uklęknąwszy na mchu, kapłan długo się modli. Po zakończeniu powiedział: "Jestem gotów". Dwanaście ubranych w czerwone spódnice ukraińskich dziewcząt położyło księdza na ziemi i przywiązało do leżącej kłody drzewa. Następnie z zimną krwią rozpoczęły przecinanie jego ciała piłą. Przerżniętego do połowy, dającego jeszcze a życia postawiły na nogi i przywiązały do rosnącego drzewa, by z kolei z odległości kilkunastu metrów otworzyć do niego karabinowy ogień.
Ks. Ludwik Wrodarczyk był martwy. Po wykopaniu dołu i wrzuceniu do niego zwłok, zbrodniarze przykryli brudnym workiem z sieczką głowę swej ofiary. Na przysypany piaskiem grób nałożyli darń i kilka urwanych gałęzi. W takich to okolicznościach pierwszy i ostatni proboszcz w okopowskiej parafii, misjonarz oblat ks. Ludwik Wrodarczyk, zakończył swe poświęcone Bogu i Kościołowi młode trzydziestopięcioletnie życie".
Czy taka jest prawda o jego śmierci? Dotychczas nie udało się odnaleźć wiarygodnych świadków i szczegółowych wyjaśnień na temat okoliczności jego męczeństwa. Ludzie po prostu boją się mówić. Po tylu latach istnieje jeszcze zagroda i dom, w którym dokonano męczeństwa. Nawet jest plama krwi na ścianie, której nie można wymazać i "wyro", na którym go męczono. Nie wiadomo jednak, gdzie pochowano ciało męczennika O. Ludwika Wrodarczyka.
Leon Żur (list z 24 września 1990 r.), który odwiedzał rodzinne strony Okopów otrzymał informację, że O. Ludwik Wrodarczyk został zakopany za stodołą gospodarstwa ukraińskiego chłopa. Ten z kolei po wkroczeniu armii radzieckiej, w obawie przed ewentualnymi konsekwencjami wiosną 1944 r. zwłoki odkopał i przeniósł nieco dalej na teren bardziej bagienny. Być może jest to jakiś wiarygodny ślad pochówku doczesnych szczątków O. Wrodarczyka.
Tam gdzie kiedyś były Okopy dzisiaj są pola. Wszystkie zabudowania ludności polskiej w Okopach spłonęły w nocy z 6 na 7 grudnia 1943 roku, gdy Okopy, Dołhań i Budki Borowskie zostały zaatakowane przez nacjonalistów ukraińskich z oddziału Tarasa Bulby. Oprócz kilku chat zamieszkałych przez Ukraińców ocalał wówczas drewniany kościół parafialny pw. św. Jana Chrzciciela. Mieszkańcy wsi, którym przed pogromem udało się ujść do lasu, nazajutrz składali w nim ciała pomordowanych krewnych i sąsiadów. Kościół w Okopach spłonął już po wojnie w 1948 r.. Po dzień dzisiejszy jedynym świadkiem wydarzeń tamtych czasów jest cmentarz, założony przez O. Ludwika Wrodarczyka we wrześniu 1939 roku na którym pochował on pierwsze ofiary najazdu wojsk rosyjskich na Polskę 17 września i na którym pochowano wszystkich pomordowanych w tragiczną noc z 6 na 7 grudnia 1943 r.. Staraniem ludności ukraińskiej stanął tam pomnik ku czci pomordowanych Polaków, także pierwszego i ostatniego proboszcza Okopów O. Ludwika Wrodaczyka OMI, chociaż do dzisiaj miejsce jego grobu jest nieznane.
O. Ludwik Wrodarczyk, kapłan wielkiego ducha i głębokiej wiary, zasłużony dla społeczności polsko-ukraińskiej, podał się woli Bożej i poniósł śmierć męczeńską za najwyższe wartości wiary, kapłaństwa i życia zakonnego.
W setną rocznicę urodzin o. Ludwika Wrodarczyka w miejscu jego śmierci ojcowie oblaci z Polski Postawili w miejscu jego śmierci krzyż.
Krzyż w miejscu śmierci o. Ludwika

piątek, 23 listopada 2018

Mord w Porycku- relacja.

Mama z końcem maja wyjechała z bratem Mietkiem do Karnkowa do dziadków Bańcerów.
Pomagała im w tej podróży jakaś znajoma Taty. Mama była już wówczas bardzo chora. Zresztą ostanie nasze rodzinne zdjęcie na to wyraźnie wskazuje. Jeszcze jakiś czas mieszkaliśmy z tatą, w baraku razem z ukraińskimi rodzinami. Ale bandy UPA coraz częściej zaglądały pod nasze domy, przychodzili do swoich znajomych. Niby w odwiedziny sąsiedzkie, ale wypytywali jacy to Polacy mieszkają w baraku. Wówczas my z tatą przeprowadziliśmy się na Michałówkę do wuja Palinki. Tam był duży dom i mieszkało kilkanaście osób z rodziny. Tata myślał, że w takim większym gronie Polaków będzie bezpieczniej, jednak się mylił. Palinko był stryjecznym wujem mojego ojca, miał już koło 70 lat, jak pamiętam to od zawsze był kościelnym. Tego rana 11 lipca 1943 roku, spotykając mojego ojca powiedział, ale mamy ładną pogodę, (nie było żadnej chmurki na niebie) będzie dużo ludzi w kościele, bo i to chyba ostatnia niedziela przed żniwami. I poszedł do kościoła. My z tatą i Tośkiem Gąsiorowskim poszliśmy na sumę (to tak na 11-tą godzinę) do kościoła. Mama Tośka była w innej wsi u znajomych, a siostra (nie pamiętam jej imienia) poszła do kościoła z koleżanką. Jak zwykle my z Tośkiem stanęliśmy przed ołtarzem po lewej stronie, stało tam jeszcze kilku chłopaków. Dziewczyny stawały po prawej stronie ołtarza. Tata zawsze stawał przy oknie na korytarzu, (kościół w Porycku miał krużganek wokół kościoła) patrząc prosto na ołtarz. W kościele jak spostrzegłem było dość dużo ludzi. Były tam całe rodziny, z małymi dziećmi na rękach. Wuj Palinko (kościelny) zadzwonił sygnaturką, a po chwili wszedł ksiądz Szawłosk z ministrantami, rozpoczęła się suma (nabożeństwo). Już nie pamiętam, w jakim momencie, ktoś wszedł do kościoła i krzyknął Ukraińcy- upowcy są przed kościołem. Zrobiło się ogromne poruszenie, ludzie zaczęli biegać, (do drzwi i z powrotem do ołtarza) dzieci płakały. Ale msza trwała nadal. Dopiero gdy otworzyły się główne drzwi i z nich zaczęto strzelać z karabinu maszynowego, zrobił się popłoch, ogromny krzyk i lament. Ludzie biegali tam i z powrotem, padali, klękali, modlili się i krzyczeli, a najwięcej było słychać krzyki małych dzieci.
Nie pamiętam już jak, ale zgubiłem gdzieś w tumulcie i ścisku Tośka. Zacząłem uciekać do drzwi wejściowych bocznych, przy drzwiach powstał ścisk i zamieszanie. Jak potem zrozumiałem to ojciec mój odwrotnie, po usłyszeniu strzałów wchodził z korytarza (krużganku) do kościoła, i jakimś cudem spotkaliśmy się tuz pod chórem (tam gdzie organista Zegarski grał do mszy na klawikordzie). Ojciec złapał mnie za rękę i pociągnął do wieży i schodami na chór, a przez ten czas słychać było pojedyncze strzały karabinowe. Tam już był organista Zegarski i jeszcze parę osób (nie pamiętam już ich nazwisk). Byli to znajomi mego ojca. Oprócz mnie było tam jeszcze kilka małych dzieci. Ojciec z Zegarskim pamiętali, że drzwi z wieży na poddasze krużganków, zostały zamurowane tylko na płaską cegłę i to na glinę, bo nie było wówczas cementu. Ponieważ nie było żadnych narzędzi, tata z Zegarskim scyzorykami zaczęli dłubać glinę i cegły zaczęły się ruszać, tak jedna po drugiej dłubiąc usuwano. Zrobiono nie wielki otwór i wszyscy obecni weszli na poddasze. Ktoś ostatni założył otwór cegławiemi. Było nas jak pamiętam kilka może z 15 osób w tym małe dzieci. Biegliśmy poddaszem aż do drugiej wieży w której wiedzieliśmy że nie było tam schodów. W szybkim biegu przeszkadzały nam grube belki, podtrzymujące zadaszenie. Ale dzięki tym belkom mieliśmy się potem za czym później schować.
Biegnąc słyszeliśmy cały czas, jak strzelał karabin maszynowy i wtórowały mu pojedyncze wystrzały oraz wybuchy granatów. Nie zdawałem sobie sprawy, co się tam dzieje, ojciec ani znajomi nie zabierali głosu, nie mniej byli wystraszeni jak ja. Schowaliśmy się za ostatnią belką rusztowania i siedzieliśmy jak myszy, cicho i z zapartym tchem. W okuł nas było ciemno, gdyż jak już wspominałem nie było schodów z tej wieży. Wejście do wieży było zamurowane. Po jakimś czasie zobaczyliśmy w poświacie okna nad zakrystią, dwie postacie idące w naszą stronę. Byli to mężczyźni z karabinami szli w naszym kierunku. Zrobiło się małe poruszenie, ale tata powiedział siedźcie cicho to może nas nie zauważą. Wszyscy myśleli to samo, że może nas już odkryli. Dreszcz przeszedł chyba wszystkim po plecach Jeszcze bardziej przylepiliśmy się do belek i czekaliśmy, co będzie dalej. Oni uszli jeszcze z parę metrów, przechodząc przez belki poddasza i stanęli nadsłuchując, a my wstrzymaliśmy oddech. Po paru minutach tak silnego napięcia odetchnęliśmy, zauważyliśmy że oni (a byli to najpewniej mordercy z kościoła) zawrócili i odchodzą, a my odetchnęliśmy z ulgi. Zostaliśmy na razie uratowani przez grube belki poddasza. Ale za jakiś czas (może po pół godzinie) powietrzem targnął potężny wybuch, aż strop pod nami się zatrząsł, nie wiedzieliśmy co się dzieje. Za chwile do wierzy zaczął napływać czarny dym swąd palonej słomy. Tata domyślił się, że pewnie to „upowcy” wysadzili ołtarz lub katakumby hrabiów Czackich pod posadzką kościoła.
Gdy byliśmy zajęci ostatnimi przeżyciami i podsłuchiwaniem co dzieje się w kościele niespodziewanie zaczęło grzmieć i błyskać. Spadł spadł duży (ulewny) deszcz, słyszeliśmy jak dudnił o blachę dachu. Bardzo głośno grzmiało. Okazało się, że burza była gwałtowna i trwała krótko, ale to wystarczyłoby ,,upowcy’’ wynieśli się z kościoła. To już było około czwartej godziny po południu. Takie było nasze napięcie przez ten czas, że nie liczyliśmy ile to wszystko trwało. Ktoś wszedł od zakrystii i powiedział nam, że Ukraińców już nie ma w kościele. Nie chcieliśmy uwierzyć. Pomalutku z duszą na ramieniu zaczęliśmy przechodzić przez belki w kierunku wyjścia, do naszej dziury w tamtej drugiej wieży. Wchodząc na schody wieży zobaczyłem pierwszą ofiarę, była to zamordowana kobieta. Leżała na schodach i to pamiętam głową w dół, nie żyła a kałuża krwi ściekła aż na dół schodów do kościoła. Wychodząc z wierzy do kościoła zobaczyliśmy, co się stało, ogarnęło nas przerażenie i strach. Na posadce kościoła leżała biała powłoka i ludzie byli cali biali. Okazało się, że jak upowcy zapalili słomę by zdetonować pocisk artyleryjski (pocisk miał zniszczyć ołtarz) to posypał się tynk wapienny z sufitu i ścian kościoła. Ten pył pokrył wszystko białym proszkiem i kawałkami tynku (posadzkę i ludzi). Wybuch nie zdołał zniszczyć ołtarza. Tylko nadpalone zostały stopnie przed ołtarzem i dywany.
poryck
Dużo ludzi leżało w kałużach krwi, inni klęczeli, jeszcze inni wołali o pomoc. Widziałem jak jedni pomagali drugim by się wydostać z pod innych nieżyjących ciał. Jeszcze inni wynosili na rękach swoich zmarłych lub rannych. Ojciec przerażony tym, co zobaczył, przypomniał sobie, że w kościele był dziadek Józef Jezierski, zaczął go szukać, chodząc od jednych zwłok do innych, ale dziadka nie było ani wśród żywych ani zmarłych. Ojciec pociągnął mnie w kierunku zakrystii. Ale by tam dojść musieliśmy przejść przez kałuże krwi, w której leżały trzy kobiety. Jak mi się zdawało była to matka z córkami. Ojciec wziął mnie na ręce i przeniósł, by nie nadepnąć na leżące kobiety. Dziadka zobaczyliśmy jak stał schowany za bocznymi drzwiami. Były to duże drzwi, którymi wchodziło się do kościoła i do zakrystii.
Dziadek stał za tymi drzwiami był jakby nieprzytomny, miał osmalone (nadpalone) wąsy, i nadpaloną marynarkę. Pamiętam jak ojciec powiedział do dziadka, niech tata idzie do domu i powie Gienkowi, (to brat ojca, który mieszkał z dziadkami w Starym Porycku) by zabierał rodzinę i niech uciekają w kierunku Sokala. (Sokal był poza dawną granicą rosyjsko-austryjacką, czyli za okupacji niemieckiej w tzw. Generalnej Guberni). Dziadek zapytał ojca, a gdzie wy idziecie, ojciec odpowiedział, że w świat i że do Sokala.
Gdy rozmawialiśmy z dziadkiem to widziałem jak ludzie wychodzili, uciekali z kościoła, nieśli ranne dzieci na rękach. Wszyscy byli bardzo wystraszeni, widziałem niektórzy byli zbroczeni krwią. Szli do domów z nadzieją, że tam znajdą schronienie, a tam, jak się potem okazało, już na nich czekali upowcy, by dalej mordować. Tych co byli w domach i tych wracających z kościoła. Tak wymordowano całą rodzinę Palinków.
Po rozmowie z dziadkiem nie poszliśmy do Palinków (na szczęście), ani do naszego pokoju w baraku, chociaż był on po drodze. Poszliśmy w kierunku chutorów pod lasem, tam ojciec miał znajomego Ukraińca. Dawnego sąsiada z Pawłówki Kiryka Mielniczuka i na niego liczył, że nam pomoże. Biegliśmy opłotkami, unikając spotkania ludzi, tylko psy za nami szczekały. Po godzinie takiego biegu skryliśmy się w zagonie żyta (było wysokie, bo to już krótko przed żniwami) i czekaliśmy aż się ściemni by pójść do Kiryka.
Jak cicho i trochę drzemiąc siedzieliśmy, raptem usłyszeliśmy głosy Ukraińców, szli obok drogą. Opowiadali sobie jak to ,,strilały do lachiw” (strzelali do Polaków) w poryckim kościele. Pochyliliśmy niżej głowy i czekali aż przejdą. Aż tu nagle usłyszeliśmy ujadanie psa, zdrętwieliśmy ze strachu, ale prawdopodobnie był to jeszcze szczeniak. Gdyby to był stary pies to już by było po nas. Zdaliśmy sobie z tego sprawę, dopiero jak Ukraińcy odeszli, a pies przestał ujadać. Prawdopodobnie pies biegał wokół idących, oszczekując swych panów.

Kiryk nawet mocno się nie zdziwił, wysłuchał ojca o tym co się stało w kościele. Przyjął nas do swego domu, nakarmił i przenocował. Ja spałem z jego synem w łóżku, a tata w stogu siana. Tak było bezpieczniej i dla Kiryka i dla nas. Drugiego dnia (12 lipca) gospodarz na prośbę ojca pojechał do Palinków w Porycku i przywiózł nasze spakowane walizki. Jak mówił, nie jechał koło kościoła bo się bał, że spotka upowców. Od sąsiadów Palinków dowiedział się kogo z nich zamordowano w Kościele. (zamordowano dziadka Palinkę i jego wnuczkę, a księdza przy ołtarzu tylko raniono). Ojciec jak szedł do kościoła nie miał przy sobie dokumentów, ani żadnych pieniędzy (ale wszystko było w walizce ojca). Jak Kiryk wrócił z Porycka to powiedział nam, że upowcy po wyjściu z kościoła poszli mordować po domach. My z tatą uciekliśmy do Sokala.
W Sokalu też nie było spokoju, pewnej nocy obudziły nas pojedyncze strzały i kanonada karabinu maszynowego. Rano dowiedzieliśmy się, że to z komendy niemieckiej policji ukraińska policja uciekła w nocy do lasu z całą swoją bronią, stąd ta nocna strzelanina.
Dalszy okres okupacji niemieckiej spędziliśmy w Karnkowie u dziadków Bańcerów. Mama już zmarła, a my z bratem i ojcem zamieszkaliśmy w Kwidzyniu.
O zamordowaniu dziadków i całej rodziny Jezierskich dowiedzieliśmy się dopiero w latach 1960-tych. Nasz znajomy Afanazy Hoszko, Ukrainiec, były pracownik warsztatu w Porycku, po wojnie zamieszkał na Śląsku. Pojechał w latach 1960-ych do Porycka, aby odwiedzić rodzinę. Rozmawiał ze swoim bratem Siergiejem i on mu opowiedział, jak zamordowano naszych dziadków ze Starego Porycka.
Otóż naszych dziadków: Józefa i Jadwigę Jezierskich, prababkę Ulanowską oraz stryja Gienka, jego żonę i dwoje nieletnich dzieci zamordowali sąsiedzi Ukraińcy. Przewodził im Ukrainiec Klim Matwiejczuk, sąsiad ze Starego Porycka. W domu dziadków była jeszcze rodzina żony stryja. Był tam dziadek i babka Zembrzyscy oraz ich starsza córka z dwojgiem dzieci w wieku 12-14 lat, i była tam jeszcze młodsza siostra stryjenki. Czyli razem w domu było 13 osób. Wszyscy zostali zamordowani na podwórku, a dzieci utopiono w studni. Stryj Gienek, ranny, z żoną, próbował uciekać, Upowcy dogonili ich na wale pomiędzy jeziorem, a stawami i tam dobili. Dom został spalony, a cały dobytek zabrał główny morderca Matwiejczuk.
Nazwisko Jezierskich, Eugeniusza i jego żony Marii widnieje na płycie nagrobnej na cmentarzu w Pawliwce. Ten, kto opowiadał o tym okropnym mordzie, musiał tam być, lub dowiedział się od któregoś z morderców. Nienawiść do wszystkiego co polskie wśród Ukraińców była tak wielka że po wojnie zmieniono nazwę miejscowości na Pawliwka. Podobnie uczyniono z miejscowością Przebraże , ob. Hajowe.

środa, 14 listopada 2018

Po prostu Janek.

11 lat temu zmarł JAN KACZMAREK
Artysta kabaretowy i satyryk. Urodził się 6 czerwca 1945 roku w Lwówku w powiecie nowotomyskim. Gdy miał 5 lat, ojciec kupił mu... skrzypce i wysłał na lekcje gry. Udzielał mu ich miejscowy szewc i skrzypek w jednej osobie. Po trzech latach nauki mały Janek po raz pierwszy wystąpił publicznie. Jako chłopak skonstruował sobie gitarę elektryczną, w szkole był rekordzistą w rzucie kulą i oszczepem, lubił strzelać z wiatrówki. Był bardzo rozmownym chłopcem, nad wyraz mądrym, ale raczej typem samotnika. Lubił się uczyć, był obowiązkowy, szkoda mu było czasu na zabawy z kolegami. Prymus w szkole. Ukończył Liceum Ogólnokształcące w Pniewach. W rodzinie myślano wtedy, że zostanie księdzem. Z wykształcenia był elektronikiem, absolwentem Politechniki Wrocławskiej. Namówił go do tych studiów mieszkający we Wrocławiu jego wuj Leon Łeszyk, w tamtych czasach jeden z dyrektorów słynnej firmy "Elwro", produkującej kalkulatory, mikrokomputery i komputery serii "Odra". W 1969 roku wraz z Tadeuszem Drozdą, Jerzym Skoczylasem i Romanem Gerczakiem założyli "Kabaret Elita". W latach 70 i 80-tych współpracował z Andrzejem Waligórskim i radiowym "Studiem 202" we Wrocławiu. Wraz z Ewą Szumańską przez wiele lat tworzyli słynne słuchowiska z serii "Z pamiętnika młodej lekarki". Jan Kaczmarek był autorem tekstów ponad 200 piosenek, m.in: Kurna chata, Zerowy bilans czyli pero pero, Czego się boisz głupia, Ballada o mleczarzu, Do serca przytul psa, Polskie strzechy czyli nie angielskie nie kreolskie, Co się zżera w jeziorze, Wapno, Oj naiwny, Walc śnieżynek, Nasza litania. Pisał inteligentne teksty, z którymi cenzura nie potrafiła sobie poradzić. Z piosenką "Kurna chata" wystąpili na Festiwalu w Opolu i zdobyli jedną z głównych nagród, co otworzyło "Elicie" drzwi do ogólnopolskiej kariery. Wtedy Kaczmarek grał na skrzypeczkach za 20 złotych. Gdy Elita odebrała nagrodę, koledzy uparli się, żeby kupił sobie nowe skrzypce. -"Janek nie chciał, ale postawiliśmy na swoim. Komisyjnie podeptaliśmy stare, a Jankowi sprawiliśmy nowe. Czy grał na nich lepiej? - Chyba nie. Miał słuch absolutny i nie sprawiało mu różnicy, co trzyma w rękach" - wspomina Tadeusz Drozda. Poprzez znajomości nawiązane na świnoujskiej "Famie" m.in. z satyrykiem Marcinem Wolskim, "Elita" nawiązała trwające wiele lat przyjacielskie stosunki z Programem Trzecim Polskiego Radia. W 1980 roku Kaczmarek wydał tomik swoich opowiadań pt. "Nasza naturalna sztuczność", był też autorem felietonów. Przez lata pracy niczego wielkiego się nie dorobił. Najpierw miasto dało mu skromne mieszkanko komunalne, a potem wykupił w spółdzielni wkład mieszkaniowy na budowany właśnie szeregowiec na wrocławskich Krzykach. Żonę Katarzynę poznał na studiach. Byli udanym małżeństwem. Miał syna Jacka. To była para naukowców, inżynierów. Bardzo zgodni i poukładani. Podstępna choroba przyszła w połowie lat 80-tych. Jan Kaczmarek cierpiał na chorobę Parkinsona, co było główną przyczyną ograniczenia jego działalności publicznej. Z czasem zaczął jeździć na wózku inwalidzkim, nie występował. To dla niego występowali przyjaciele i na charytatywnych koncertach zbierali pieniądze, żeby mu pomóc. Zenon Laskowik kilkakrotnie odwiedzał go w szpitalu u sióstr we Wrocławiu, pisali do siebie listy. -"Janek wiedział, że odchodzi. Nie robił z tego afery i do nikogo nie miał pretensji. Swoje umieranie znosił godnie. Podczas naszych ostatnich spotkań rozmawialiśmy o kabarecie. Żył nim do końca" - mówi Laskowik. -"Wiedział, że życia nie zmarnował i może odejść do nieba" - dodaje. Jan Kaczmarek zmarł 14 listopada 2007 roku w wieku 62 lat. Pochowany jest na Cmentarzu Grabiszyńskim we Wrocławiu. Popularność nigdy nie uderzyła mu do głowy. Zawsze był skromny i zakłopotany tym, że ludzie go podziwiają. Rozwiany włos, zagubiony wzrok. Takiego go zapamiętamy, bo takim go kochaliśmy.

wtorek, 13 listopada 2018

Kresowe Termopile.

We wrześniu 1939 r. Armia Czerwona spotkała się z oporem żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza. Około stu polskich jeńców zostało potem przez Sowietów rozstrzelanych lub zakłutych bagnetami.
17 WRZEŚNIA 1939, godzina 10:30. 4 kompania ciężkich karabinów maszynowych batalionu fortecznego Korpusu Ochrony Pogranicza „Sarny” kończy załadunek do wagonów na stacji w Niemowiczach. Nagle zza chmur wypadają dwa sowieckie samoloty, zielone dwupłatowce ze srebrnymi dziobami i wielkimi czerwonymi gwiazdami na kadłubie i skrzydłach. To polikarpowy R-5. Para rozdziela się, zniża i próbuje ostrzelać stację z karabinów maszynowych – niecelnie. Samoloty odlatują i żołnierze wracają do ładowania sprzętu do wagonów. Przed 11:00 robi się jednak jakieś zamieszanie. Na stację przyjechał kwatermistrz batalionu kapitan Paczkowski.
Konferuje krótko z dowódcą kompanii kapitanem Makiewiczem i załadunek kompanii zostaje wstrzymany. Przez chwilę nic się nie dzieje. Zmęczeni żołnierze rozpełzają się po okolicy w poszukiwaniu cienia. Po chwili dowódcy plutonów zwołują swoich ludzi i rozpoczyna się wyładunek – kompania wraca do koszar w Znosiczach. O 14:30 zbiórka na dziedzińcu koszar – wydano zapas amunicji i suchy prowiant. Przy okazji kolejny nieskuteczny atak sowieckich samolotów. Około 16:00 plutony wyruszają, by obsadzić swoje pozycje.
“Piekło” i “Pirat”
Podporucznik rezerwy Jan Bołbott zauważył pewien kłopot – bunkier, który miał obsadzić, był zamknięty na kłódkę. Wydawało mu się to tak absurdalne – w trzecim tygodniu wojny – że gwałtownie szarpnął skoblem, jakby nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę. Metaliczny grzechot potwierdził istnienie kłódki, a przyklejona do niej kartka zasłaniająca otwór na klucz szczerzyła się fioletowym napisem: „KIEROWNICTWO ROBÓT NR 13”. W tym momencie przybiegł porucznik Maciąg, obserwator artylerii, który miał obsadzić położony o kilkaset metrów dalej schron obserwacyjny numer 6 o kryptonimie „Piekło” – jemu także nie udało się zająć pozycji.
Umocnienia były pozamykane, a wartownicy z kluczami zniknęli. Po kilkunastominutowej naradzie obaj porucznicy zdecydowali się zerwać kłódki, co nie było łatwe, bo sprzęt saperski kompanii jeszcze nie dojechał. Wreszcie żołnierz posłany do miejscowego kowala wrócił z solidnym łomem, przy pomocy którego udało się ukręcić kłódki we wszystkich schronach. Schron numer 9 nosił nazwę „Pirat” i był największym obiektem pozycji „Tynne”, jego kubatura przekraczała 1100 metrów sześciennych. Był to nowoczesny betonowy obiekt o kształcie zbliżonym do czworoboku o wymiarach 12 x 12 metrów.
Grubość ścian wynosiła od 100 do 150 centymetrów, a stropu – 150 centymetrów. Na wypadek wojny schron miał być obsadzony przez ponad stu żołnierzy, ale pluton porucznika Bołbotta, który miał go teraz bronić, nie liczył nawet połowy tego stanu. Po obydwu stronach wejścia do bunkra znajdowały się strzelnice dla erkaemów, stalowe drzwi gazoszczelne były chronione przed bezpośrednim ostrzałem półmetrowej grubości żelbetowym filarem, który należało obejść, by się do nich dostać. Po minięciu niewielkiego przedsionka docierało się do głównego pomieszczenia bojowego. Za drzwiami, na prawo znajdowała się główna strzelnica, skierowana na wschód, za nią – dwa filary, które powinny podtrzymywać kopułę pancerną z działem przeciwpancernym.
Brakująca broń
Do dowództwa kompanii wyrusza goniec z meldunkiem i listą niezbędnego zaopatrzenia. Tymczasem żołnierze porucznika Bołbotta próbują prowizorycznie załatać otwór w stropie po brakującej kopule pancernej – wykorzystują do tego pozostawione przez robotników deski, skrzynki amunicyjne, a nawet koce i materace. Od zewnątrz przysypują improwizowany daszek warstwą ziemi. Może Rosjanie się nie zorientują. Wyrusza patrol mający rozpoznać przedpole. Żołnierze dotarli do miejscowości Czabel, gdzie patrol zajął pozycję, oczekując na nieprzyjaciela. W międzyczasie – już po 17:00 – przyjechały dwa samochody z amunicją i telefonami. Obiecanych materiałów wybuchowych nie przysłano.
Bołbott
Jan Bołbott (na zdjęciu po lewej) na ulicach Wilnach w latach trzydziestych XX wieku. Gimnazjalny kolega Czesława Miłosza. Został zmobilizowany w sierpniu 1939 roku i wyznaczony na stanowisko dowódcy plutonu „Tynne” w 4 kompanii. Jako bohater wojenny został 1 czerwca 1989 roku przez Prezydenta Rzeczypospolitej na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego odznaczony pośmiertnie Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari. Ilustracja z książki “Polskie Termopile. Walczyli do końca”.
W schronach udało się zamontować aparaty telefoniczne. Porucznik Bołbott siedział przy zaimprowizowanym z koszarowych drzwi biurku i wpatrywał się uparcie w jasnooliwkową skrzyneczkę. Telefon polowy AP-36. Na wieczku plakietka „UWAGA: wróg podsłuchuje”, a na podstawie blaszka z alfabetem fonetycznym: A-DAM, B-ARBARA, C-ELINA… Na razie wróg mógł sobie podsłuchiwać do woli – telefony uparcie milczały, bo przysłano je bez baterii trzywoltowych niezbędnych do zasilenia obwodu mikrofonowego.18 września rano przyjechały wreszcie baterie do telefonów polowych i materiały wybuchowe. Nie odnalazła się jednak dokumentacja pozycji obronnych. Kilka miesięcy ciężkiej pracy poszło na marne. Pomiary, próbne strzelania, wszystko rozrysowane, pomierzone, tak zwana dokumentacja ogniowa lub plany ognia – podobno zostały zniszczone jeszcze 17 września.
Meldunki z 18 września
Godzina 10:01
Bołbott: Tu „Pirat” – próba łączności. Dajcie kapitana.
Podoficer dyżurny batalionu: Tak jest!
Markiewicz: Tu Markiewicz, meldujcie…
Bołbott: Jest łączność między bunkrami. Planów ognia nie ma. Odtwarzamy…
Markiewicz: Zaopatrzenie dotarło?
Bołbott: Amunicja na trzy dni, żywność na dwa. Miny nie dotarły. Mało materiałów wybuchowych. Mam tylko dwa kilo trotylu.
Markiewicz: A co wy tam chcecie wysadzać?
Bołbott: Most na Słuczy. Żelazobeton. Mocny skurczybyk. Markiewicz: Kiedy? Bołbott: Już. Jak najszybciej. To jedyne miejsce w okolicy, w którym czołgi mogą przekroczyć rzekę… Markiewicz: Obrona przeciwpancerna? Bołbott: Granaty… Miny pepanc nie przyjechały… Markiewicz: Wyślę wam dwa działka z kompanii Tysznica. Meldujcie, jak dotrą. A most wysadzajcie. Bołbott: Rozkaz!
Godzina 12:22
Bołbott: Wrócił patrol wysłany na prawe skrzydło. Markiewicz: I co? Bołbott: Pustki. Markiewicz: Jak to? Bołbott: Doszli do wsi Knaź Sioło. Sektor „Tyszyca” opuszczony. Bunkier otwarty i pusty. Broń maszynowa porzucona. Została na stanowiskach. Nikogo nie ma. Markiewicz: Nieprzyjaciel? Bołbott: Żadnych informacji. 
Bołbott: Most wytrzymał. Potrzebuję więcej trotylu. Markiewicz: Jak to? Bołbott: Wybuch lekko naruszył nawierzchnię, ale konstrukcja nieuszkodzona. Markiewicz: Czołgi przejdą? Bołbott: Przejdą. Potrzebuję kilkunastu kilogramów trotylu. Markiewicz: Tyle nie mam. Podeślę, co zostało. Działka przyszły? Bołbott: Ani widu…
Godzina 17:48
Bołbott: Most stoi. Wybuch nie zerwał żadnego przęsła. Działek pepanc nie ma… Markiewicz: Spróbujcie granatami. Bołbott: Zbrojony beton. Granatami nie ruszymy… Markiewicz: Wykonać! Wykonanie meldować!
Godzina 22:17
Bołbott: Z mostem kicha. Zużyliśmy sześć skrzynek F-1. Sto dwadzieścia sztuk granatów w wiązkach po dwadzieścia. Dalej stoi skurczybyk. Markiewicz: Działka? Bołbott: Nie dotarły. Markiewicz: Puszczę patrol. 
Meldunki z 19 września 
Godzina 0:35
Bołbott: Jest kontakt z nieprzyjacielem. Markiewicz: Gdzie? Bołbott: Weszli do Czabla. Nasz patrol się wycofał. Markiewicz: Jakie siły? Bołbott: Batalion piechoty plus kilka czołgów.
Godzina 4:28
Bołbott: Sowieci rozpoczęli przygotowanie artyleryjskie. Ze dwie baterie artylerii, moździerze i trzy czołgi. Markiewicz: Ostrzeliwują „Berduchę”? Bołbott: Tak, ale są już na zachodnim brzegu Słuczy… Markiewicz: Przeprawili się? Bołbott: Na razie silne patrole. Koło 4:00 była strzelanina na tyłach. Wysłałem patrol. Znaleźli rannego kanoniera z obsługi działek pepanc, które miały nas wzmocnić. Zaatakował ich sowiecki pluton prowadzony przez miejscowych. Działon rozbity, armaty zabrali Rosjanie. Markiewicz: Wycofali się? Bołbott: Zajęli pozycje za Kanałem Kamiennym. Robią dużo hałasu, ale to niewielkie siły, ze dwa, trzy plutony.
Godzina 14:22
Bołbott: Kolejne natarcie na „Berduchę”! Idą po osi Kniaź Sioło – Bedycha. Markiewicz: Jak długo wytrzymają? Bołbott: Może do wieczora… Markiewicz: Pułk dostał rozkaz wycofania się na Sarny i dalej Perykole – Kuchecka Wola. My, 4 kompania, zostajemy jako osłona. Zadanie dla plutonu pana porucznika bez zmian – trzymać Tynne. Bołbott: Tak jest!
Godzina  23:19
Bołbott: Wieś Kamienne zajęta przez Sowietów. W Znosiczach trzy czołgi nieprzyjaciela i pluton piechoty. Cztery czołgi i piechota zajęły most na Słuczy. Rosjanie wychodzą na pozycje na łąkach nad rzeką. Silny ostrzał artyleryjski Tynnego. Zniszczona wieża cerkwi. Potrzebujemy wsparcia artylerii.
Markiewicz: Porucznik Pikielewicz twierdzi, że nie widzi celów. Bołbott: To niech strzela na słuch, zaraz zacznie się przeprawa. Markiewicz: A „Berducha”? Bołbott: Na wschodnim brzegu pojedyncze strzały w dwóch punktach, oczyszczają bunkry. Ale patrole nieprzyjaciela są już głęboko na tyłach naszych pozycji. Mój schron został przed chwilą ostrzelany i obrzucony granatami.
Meldunki z 20 września
Godzina 4:58
Bołbott: Nieprzyjaciel buduje przeprawę przez rzekę w rejonie prawoskrzydłowego obiektu numer 5. Markiewicz: Rozpoznanie? Bołbott: Wysłałem pięcioosobowy patrol. Wróciło dwóch. Pozostali zabici. Wzięli jeńca z 4 kompanii, dwa bataliony 224 Pułku Strzelców 60 Dywizji.
Godzina  11:59
Bołbott: Wieś opanowania przez Sowietów. Fortyfikacje odizolowane i zablokowane barykadami budowanymi w odległości około 100–150 metrów od strzelnic. Między barykadami przemieszczają się czołgi, ostrzeliwując strzelnice bunkrów. Sprowadzili saperów z miotaczami ognia. Próbują okładać bunkry materiałami łatwopalnymi. Straty: pięćdziesięciu jeden zabitych i dwudziestu pięciu rannych. Markiewicz: Trzymajcie się, organizuję odsiecz.
Godzina  16:36
Bołbott: Intensywne walki, staramy się nie dopuścić piechoty nieprzyjaciela w pobliże bunkrów. Prowadzimy intensywny ogień maszynowy, ale niewiele to pomaga przeciwko tankom i artylerii strzelającej na wprost. Mamy kolejnych ośmiu zabitych. Zapas amunicji się kończy. Starczy jeszcze na trzy, cztery godziny intensywnego ostrzału. Markiewicz: Musicie doczekać do zmroku.
Godzina  20:58
Markiewicz: Sytuacja? Bołbott: Wszystkie obiekty otoczone i zablokowane przez nieprzyjaciela. Nie ma możliwości wycofania załóg. Duże straty. Ludzie wycieńczeni, niezdolni do większego wysiłku. Bez pomocy z zewnątrz nie przebijemy się. Markiewicz: Organizuję siły do kontrataku.
Meldunki z 21 września
Godzina 4:07
Bołbott: Położenie bez zmian. Sowieci są wszędzie. Roi się od nich. Nie zważają na straty… W najbliższym otoczeniu leży przynajmniej stu martwych Sowieciarzy. Są fanatyczni i w większości pijani. Sprowadzili czołgi z miotaczami ognia. Długo to już nie potrwa. Markiewicz: Organizujemy kontratak… Bołbott: Dla nas już za późno… Markiewicz: Za dwie godziny… Bołbott: Nieprzyjaciel obłożył bunkier materiałami palnymi. Markiewicz: Podeszli tak blisko?  
Bołbott: Są za ścianą bunkra. Obłożyli ściany deskami i papą i podpalili. Są też jakieś beczki, pewnie z ropą lub gazoliną. Jak któraś wybuchnie, to po nas. Więc jeżeli macie przysłać pomoc, to teraz! Markiewicz: Nie będziemy gotowi do kontrataku wcześniej niż za dwie godziny… Bołbott: Załoga walczy z nałożonymi maskami. Żołnierze skarżą się, że pochłaniacze przepuszczają dym i maski nic nie pomagają… Markiewicz: Nałóżcie na pochłaniacze zwilżone chustki do nosa. Nie przerywać walki pod żadnym pozorem! Bołbott: Rozkaz!
Godzina  4:51
Bołbott: Obiekt „Piorun” wyleciał przed chwilą w powietrze… Markiewicz: Załoga? Bołbott: Brak informacji. Widziałem, jak Rosjanie wdarli się do środka. Wysadzili wejście i weszli. Markiewicz: Inne bunkry? Bołbott: „Pięść” także stracona. Porucznik Maciąg poddał „Piekło”, bo Sowieci byli już na dachu. Markiewicz: Co z resztą?
Bołbott: Łączności nie ma. Obserwacji nie ma. Cały rejon w gęstym czarnym dymie. Próbowaliśmy pomóc tym z „Piekła”. Cekaemy prowadzącą ogień ciągły „na słuch”, jedynie w kierunku, a nie do celu. Nie mogły skupić ognia przed zagrożonym obiektem z powodu bardzo uciążliwego sposobu prowadzenia ognia. Ludzie duszą się już od dymu. Pole obserwacji ograniczone z powodu postawionych przez Sowietów barykad, na których gros pocisków ginie. Markiewicz: Trzymajcie się! Bołbott: To już długo nie potrwa… Markiewicz: Niedługo… Bołbott: Nam już pomóc nie zdołacie.
Zabójstwo polskich obrońców
W trakcie walk w rejonie Tynnego zginęło trzech oficerów i dwustu dwudziestu sześciu podoficerów i żołnierzy. Trzystu jeden żołnierzy i oficerów uznanych zostało za zaginionych – w większości trafili do sowieckiej niewoli. Nie wszystkim udało się jednak przeżyć: po zdobyciu bunkra „Pikieta” Rosjanie, zrabowawszy całe wyposażenie, wysadzili go wraz z pozostałymi wewnątrz rannymi Polakami.
Po zajęciu kolejnego obiektu czerwonoarmiejcy rozstrzelali ocalałego oficera, dwóch kaprali i dwóch szeregowych. Nawet ci, którzy formalnie zostali „wzięci do niewoli”, nie mogli być pewni, że przeżyją. Porucznicy Maciąg i Maksym zostali zastrzeleni przez sowieckiego majora, a kapral Przywara – postrzelony w plecy i dobity bagnetem. Około stu jeńców zostało przez Rosjan rozstrzelanych lub zakłutych bagnetami na uroczysku Zawidera. Przypuszczalnie był wśród nich także ranny porucznik Jan Bołbott. Nigdy nie odnaleziono i nie zidentyfikowano miejsc pochówku polskich  obrońców Tynnego.  Wieczna Cześć i Chwała Kresowym Bohaterom.







 

poniedziałek, 12 listopada 2018

Staszek.

8 lat temu zmarł STANISŁAW BOBAK
Skoczek narciarski, olimpijczyk, zdobywca w klasyfikacji generalnej trzeciego miejsca w Pucharze Świata w skokach i drugiego w lotach narciarskich w sezonie 1979/1980. Stanisław Bobak urodził się 12 marca 1956 roku w Zębie na Podhalu. Należał do ścisłej światowej czołówki w skokach narciarskich przełomu lat 70 i 80-tych. Zaliczany był do grupy najlepszych polskich skoczków nowożytnej ery, obok Adama Małysza, Piotra Fijasa i Kamila Stocha. Boba...k był zawodnikiem klubu sportowego WSK Zakopane. Jego pierwszym trenerem był Jan Furman. W wieku 16 lat zdobył Mistrzostwo Polski juniorów, wziął też udział w Mistrzostwach Europy w Tarvisio, uplasował się wtedy na 34. miejscu. 26 stycznia 1980 roku na Średniej Krokwi w Zakopanem wygrał swój pierwszy i jedyny konkurs Pucharu Świata. Skoczył wówczas 81,5 m i 82 m. Stawał na podium Turnieju Czterech Skoczni i zawodów Pucharu Świata. W klasyfikacji generalnej Turnieju Czterech Skoczni w 1975 roku zajął 5 miejsce, a w 1976 roku 6 miejsce. Osiem razy zdobył Mistrzostwo Polski. Jego rekord długości skoku wynosił 153 metry.
Bobak w swej karierze miał wiele ciężkich upadków i kontuzji. Po sezonie 1980/1981 nasiliły się bóle kręgosłupa. Lekarze stwierdzili, że są one następstwem nadmiernego odciążenia treningowego. W 1981 roku postanowił zakończyć karierę sportową. Na skutek intensywnych treningów wybił sobie czwarty i piąty krąg, dodatkowo cierpiał na ucisk lędźwiowego odcinka kręgosłupa, co powodowało promieniujący ból na odcinku całej nogi. Nie wykonano na nim operacji, gdyż była zbyt ryzykowna. Mieszkał we wsi Ząb z żoną i trójką dzieci. Renta ZUS Stanisława Bobaka wynosiła 500 zł. W 2005 roku wyjechał w celach zarobkowych do Francji, gdzie ciężko zachorował. Tam przeszedł operację, następnie przez kilka dni był nieprzytomny, po czym został przewieziony do Polski. Nie mógł jeść, leżał podłączony do kroplówki, prawdopodobnie cierpiał na niedrożność jelit lub niedokrwienie jelit. W swoim domu wynajmował letnikom pokoje. Jego żona Stanisława mówiła: -"Ciężko się żyje, ale my jesteśmy przyzwyczajeni. Jak wygląda majątek sportowca światowej klasy - nie wiem. I chyba tak już zostanie. Skakał, skakał i nic z tego nie ma. Mimo to jestem jakoś tak szczęśliwa. Dobrym człowiekiem jest mój mąż, to najważniejsze chyba. Nie jego charakter prosić, upominać się u ludzi. W biedzie, jak człowiek potrafi, też można żyć godnie. A czasami zagląda na skocznię w Zakopanem, gdzie skakał jak ptak, wykorzystując swój wrodzony instynkt latania. Instynkt, który dany jest naprawdę nielicznym...". Po długiej chorobie Stanisław Bobak zmarł 12 listopada 2010 roku w szpitalu w Zakopanem. Miał 54 lata. Pochowano go na cmentarzu w jego rodzinnym Zębie.

niedziela, 4 listopada 2018

Trza mu dać lekkie skonanie!

Objęcie władzy na Wołyniu przez Niemców odbyło się w naszej okolicy zupełnie zwyczajnie i spokojnie. Nie przypominam sobie żadnej bramy powitalnej czy objawów nadzwyczajnej radości u Ukraińców z tego tytułu, że przyszli Niemcy. Między nami wciąż jeszcze panowała zgoda i pokój. Pamiętam jednak, że już jesienią 1941 r., gdy pasłem krowy na łące, słyszałem jak ukraińscy pastuchy naśmiewali się z nas Polaków, było nas kilku, mówiąc: „Gdzie wasza Polsza się podziała, mieliście nie oddać guzika, a zgubiliście nawet portki.” Tak się wtedy naśmiewali z nas i z naszej ojczyzny. W tym czasie Niemcy i Ukraińcy organizowali w naszej wiosce spotkania w „Domu Ludowym”, który mieścił się w budynku przedwojennej szkoły. Ja w tych spotkaniach nie uczestniczyłem, chodził na nie mój tato Wacław, bowiem miał taki nakaz od sołtysa, który był Ukraińcem. Tato opowiadał mi później, że podczas tych spotkań naśmiewano się z upadku Polski, z jej klęski. Przy czym Ukraińcy żywo zachwalali Niemców i ich naród, o których publicznie mówili: „Niemiec jest silny, dobry gospodarz, pomoże nam zbudować samostijną Ukrainę.”
Już latem 1942 r. zauważyłem, że zarówno starsi jak i młodzi Ukraińcy coraz częściej organizują gromadne spotkania, podczas których śpiewają wrogie piosenki dla Polaków. Osobiście słyszałem wiele razy jak śpiewali tak: „Smert Lachom, smert, smert moskowskoj, żydowskiej komunie.” W czerwcu tego samego roku, miało miejsce jeszcze inne, znaczące zdarzenie. Moja mama Michalina pracowała w konopiach przed naszym domem i wtedy zobaczyła, że idzie prawosławny pop z naszej wsi, na którego oczekiwał nasz sąsiad, Ukrainiec Burys. Gdy pop się przybliżył, poczęli rozmawiać, w chwilę później mama usłyszała następujące słowa popa do Burysa: „Ty nie ziewaj, masz młodych dwóch synów, niech idą, niech biją Lachiw. Jak zabiją, to mniej ich zostanie dla innych.” Słyszałem później osobiście, jak mama mówiła później o tym naszemu tacie w domu. Powiedział na to wtedy: „To co zrobić, trzeba mieć się na baczności.” Mama wielokrotnie później to wspominała, widać było jak głęboko ją to zraniło, jeszcze nawet po wojnie o tym mówiła.
W 1943 r. nasz tato Wacław poważnie już obawiał się o życie naszej rodziny, wyraźnie bał się napadu na nasz dom. Dlatego pilnował, abyśmy wszyscy nie nocowali razem w domu, wtedy w razie napadu, przynajmniej niektórzy zostaną ocaleni. Nocowaliśmy często na strychach, w oborze, w stodole. Ojciec wysyłał nas także często do innych rodzin, ja najczęściej chodziłem na Zastawie. Pamiętam jak w czerwcu 1943 r. Bolesław Roch, który miał już wtedy 23 lata, przygotowywał dla mnie kryjówkę w kopach siana. Spałem w nich wygodnie całą noc, nad ranem przychodził po mnie i zabierał do domu, w dzień wracałem do domu. Ukraińcy w tym czasie rozpowiadali, że ma być napad na naszą wieś, że Niemcy szykują się do zrobienia czystki. Wtedy nasz tato zrobił za stodołą duży, zamaskowany schron dla całej naszej rodziny.
W końcu czerwca 1943 r. grupki miejscowych Ukraińców, naszych sąsiadów z Kohylna zbierali się w grupki mniejsze i większe i śpiewając maszerowali w szyku oraz przeprowadzali wiele innych ćwiczeń wojskowych. Zauważyłem przy tym, że już w tym czasie stronili od nas Polaków i nie chcieli z nami ogóle rozmawiać, więcej wyraźnie wyczuwało się rosnącą nienawiść. Zdarzały się też coraz częściej przypadki napastowania. Dla przykładu kiedy byłem na pastwisku wraz z innymi kolegami w lesie Kohyleńskim niedaleko Teresina to ukraińskie pastuchy przychodzili do nas i nas przeganiali. Grozili przy tym, że jak się nie usuniemy, to nas pobiją. Jednego razu, mojego kolegę Józefa Drabika z Kohylna pobili. Józek był kaleką bez ręki, którą utracił, gdy latem 1941 r. rozbrajał pocisk z moździerza sowieckiego w naszym lesie. Podczas tego najścia Józkowi Ukraińcy skaleczyli rękę, wtedy on poskarżył się w tartaku mieszkającym tam Polakom. Po godzinie przyjechało na rowerach 5 pięciu młodych Polaków, którzy z kolei pobili Ukraińców. Od tego starcia, już zaczęła się między nami otwarta wrogość i omijaliśmy się z daleka. Wśród młodych Polaków, którzy brali udział w tej bijatyce pamiętam dobrze: Henryka Kukułkę oraz Stanisława Karbowiaka, syna gajowego.
Aleksander Roch syn Anny i Antoniego mieszkał z żoną Agnieszką w Futorze pod lasem Kohyleńskim. To było około 1,5 km od Kohylna i około 1,5 km do Tartaku. Tam stało chyba tylko 3 domy, w tym dom rodzinny Agnieszki. Było tam pięknie, przed domem rosło około 6 może nawet 200-letnich dębów.
Michał Roch mieszkał na koloni Ludmiłpol i był żonaty z Marią z domu Tymoczko. Ślub odbył się jesienią 1942 r. w kościele w Swojczowie, a potem młodzi zamieszkali razem u pani młodej. W początkach lipca 1943 r. do domu Michała przyjechali nocą, około 23.00 dwoma furmankami Ukraińcy. Załomotali do drzwi i chcieli koniecznie z rozmawiać z Michałem Rochem. Michał już wcześniej obawiał się poważnie o życie, czasy były bowiem bardzo niespokojne, dlatego niewiele się namyślając, wyskoczył oknem na podwórko, na tyłach mieszkania. Tu niestety ustawiony był już Ukrainiec, który zaraz wskoczył mu na plecy i powalił na ziemię. Wywiązała się gwałtowna walka, w której Michał zdołał wyrwać upowcowi karabin, zarepetował ale karabin nie wystrzelił. W tym momencie z tyłu zaatakował drugi Ukrainiec. On jednak i z tym sobie poradził, próbując odebrać mu broń tak jak pierwszemu. Jednak Ukraińcy nie puszczali. Wtedy zaczął ich obu odciągać w stronę ogrodu, w kartofle i tam zamierzał ich podusić. Jednak Ukraińcy widząc, że mocno ciągnie, przechytrzyli go i puścili nagle broń. Gdy Michał się przewrócił skoczyli gwałtownie na niego i gdy go obezwładnili, wezwali pospiesznie pozostałych. Tymczasem teść wpuścił banderowców do domu, którzy gdy się dowiedzieli, że złapali Michała na dworze, udali się zaraz tam. Michał tylko w bieliźnie leżał na ziemi, gdy tymczasem Ukraińcy kołem stanęli dookoła niego. Widocznie poczuli się już panami sytuacji, ponieważ jeden z nich wezwał Michała do swobodnego powstania z ziemi. Michał czuł już śmierć na plecach, dlatego okazał się bystry i mężny i gdy wstawał, rzucił się gwałtownie na jednego z nich, przewracając go i uciekł. Chociaż do niego strzelali, udało mu się zbiec. Michał przybiegł tej nocy do Kohylna, do domu mojego ojca i ukrył się w stajni na strychu. Ponieważ pies bardzo szczekał, rano ojciec zauważył, że pies często spogląda na dach stajni. Poszedł zobaczyć co się tam stało i wtedy znalazł tam Michała, który był zupełnie nagi, gdyż wszystką bieliznę banderowcy zdarli z niego podczas próby zatrzymania go.
Zaraz zapytał się mocno zaniepokojony co się stało, gdy się dowiedział o ostatnim, najściu na dom Michała, zaraz wysłał mnie, abym pobiegł do Ludmilpola i uspokoił wszystkich, włącznie z żoną Michała Marią i jej rodzicami. Marysia zaraz przybiegła do nas i przekazała Michałowi, wezwanie banderowców, aby natychmiast wstawił się na ich placówkę w lesie koło Świniarzyna. Obiecali przy tym, że nic mu nie grozi, wyjaśniali spokojnie, że chcą z nim tylko porozmawiać. Michał po rozmowie z żoną i jej rodzicami: Moniką i Filipem Tymoczko, obawiając się prześladowania i zemsty na rodzinie, postanowił tam pojechać.
Gdy przyjechał do lasu konno, postanowił wcześniej zajechać do swojego kolegi gajowego, który nazywał się chyba Karbowiak i zapytać o drogę do sztabu partyzantów. Na podwórku spotkała go żona gajowego i nakazała mu natychmiast zsiąść i ukryć konia w szopie. Bardzo się obawiała, aby nikt ich nie zauważył, a szczególnie Michała. Wzięła go więc na bok i zapytała po co przyjechał. Gdy powiedział, że jedzie na rozmowę do sztabu UPA, opowiedziała mu jak tydzień temu na taką samą rozmowę pojechał jej mąż, który już więcej do domu nie wrócił. Z tego co mówiła zorientował się, że podczas przesłuchania Ukraińcy chcieli się koniecznie dowiedzieć, gdzie jej mąż ukrył broń. Zadając kolejne pytania, zadawali mu kolejne pchnięcia bagnetem. W tych męczarniach wyznał im w końcu gdzie zakopał karabin maszynowy, jednak i tak zmarł w wyniku odniesionych ran. Razem dostał około 70 ran, wiedziała o tym dobrze, bowiem wykopała ciało męża z ziemi i jeszcze raz pochowała.
Banderowcy, gdy przyjechali w wyznaczone przez męża miejsce nie znaleźli broni, bowiem gdy dokopali się do szczątków zdechłego psa, porzucili dalsze szukanie. Karabin był tymczasem pod ciałem psa. Michał opowiadał mi także, że żona Karbowiaka wyznała mu, że jej mąż nie był jedyną ofiarą zamordowaną przez banderowców w tym sztabie. Według niej w ten sposób zabito już przynajmniej kilka osób. W tej sytuacji Michał przejrzał na oczy, wsiadł na konia i wrócił pospiesznie do domu. Od tej pory ukrywał się, aż do naszej ucieczki do Włodzimierza, około 3 tygodni.
W tym czasie Ukraińcy już niemal codziennie śpiewali w naszej wsi wrogie piosenki na Polaków i nie kryli się przy tym wcale. Najczęściej śpiewano wieczorem w grupkach pod swoimi domami. Z tamtego okresu zapamiętałem także, jak często Ukraińcy w rozmowach wylewali swoje liczne żale na Polskę. Mówili o nierównym traktowaniu Polaków i Ukraińców, mówili o zabieraniu praw słusznie się im należącym i wielu innych przykrościach, których doświadczyli. Z kolei nasz tato coraz częściej informował nas wieczorami, że Ukraińcy zabierają pojedynczo Polaków z domu i gdzieś ich wywożą. Nikt nie wie potem co się z nimi stało, ślad po nich się urywał, można potocznie powiedzieć: „zapadali się pod ziemię.” W takich okolicznościach w sercach naszych rodziców, zrodziła się myśl o ucieczce do Włodzimierza Wołyńskiego. Tato wciągnął do tego pomysłu rodzinę Rochów mieszkających na Zastawiu.

POGROM LUDNOŚCI POLSKIEJ

Pamiętam, że obudziłem się około 8.00 i jeszcze nikt i nic nie mówił, dopiero około 11.00, przed południem zobaczyłem pierwszego, poważnie okaleczonego człowieka, który szedł ulicą Kolejową. Dookoła niego z każdą chwilą gęstniał tłum ludzi, żywo zainteresowanych tym co się wydarzyło. Gdy jeden przez drugiego pytali poranionego Polaka co się stało, on co chwila odpowiadał: „Jest pogrom, biją Polaków, zabili wszystkich moich sąsiadów.” Gdy mu się bliżej przyjrzałem, zauważyłem że jest to starszy człowiek lat ok. 40. Jego twarz była sina, ludzie tłoczyli się i wciąż obsypywali go kolejnymi pytaniami. Słyszałem jak odpowiedział: „Zostałem uderzony siekierą w skroń i straciłem przytomność. Oprawcy sądzili, że nie żyję i mnie zostawili. Gdy oprzytomniałem już nikogo nie było. Tylko leżeli dookoła zabici!” Pamiętam jak mówił, że jest z pierwszej wioski od północnej strony Włodzimierza Wołyńskiego.
W godzinach popołudniowych spotkałem jeszcze kilka osób idących ulicą, którzy jak się dowiedziałem, też uciekli z pogromu. Wiem to z posłyszanych rozmów jakie prowadzili miedzy sobą i z innymi mieszkańcami miasta. Niektórzy byli poranieni, inni zdrowi. Ludzie płakali widać było, że są mocno wystraszeni, tym co się wydarzyło. Tak naprawdę, trudno było się cokolwiek od nich dowiedzieć, niektórzy wciąż znajdowali się w tak głębokim stanie szoku, że nic nie mogli z siebie wydusić. Pod wieczór tej krwawej niedzieli, przyjeżdżało coraz więcej poranionych osób, nieomal z każdej strony powiatu włodzimierskiego. Niedobitki polskiej społeczności naszego powiatu gromadziły się na placach miasta, ludzie rozpaczliwie szukali noclegu lub chociaż prowizorycznego schronienia. Widziałem taką dużą grupę na rampie kolejowej, całkiem niedaleko szopy w której się tymczasowo zatrzymaliśmy. Mogłem się napatrzeć na tragedię i cierpienie tych ludzi, gdy chodziłem z moim tatem, aby z nimi porozmawiać. Ojciec wypytywał wielu z nich, skąd są i co się u nich we wsi wydarzyło. Dziś przypominam sobie następujące miejscowości: Chobułtowa, Barbarówka, Oseredek.
Następnego dnia było już mieście dużo rozbitków. Pod wpływem kolejnych, mrożących krew w żyłach, relacji naocznych świadków ludobójstwa ukraińskiego, ludzi w mieście ogarnął strach. Powszechnie obawiano się, że Ukraińcy w ślad za uratowanymi ofiarami mordów, napadną zbrojnie na Włodzimierz. Niewiele brakowało, a doszło by do paniki. Kilka dni po pogromie ok. 15 lipca, do miasta przywieźli całą rodzinę z Chobułtowej. Ciała tych 7 osób widziałem osobiście, były wręcz nieludzko zmasakrowane, złożone na placu niedaleko stacji kolejowej wciąż przyciągały kolejnych ciekawskich. Moją uwagę od razu przykuły straszne cierpienia, jakie zadano tym ludziom: mieli poodcinane nosy, wydłubane oczy, a oczodoły zapchane sianem i słomą. Kobiety miały poodcinane piersi i porąbane nogi. Wywarło to na mnie niezatarte wrażenie, czułem wielki, piekący ból, przez kilka dni miałem nawet kłopoty z jedzeniem.
Około tygodnia po pogromie Michał i Bolesław Roch oraz Tadeusz albo Roman Roch poszli nocą w trzech na Zastawie, aby zobaczyć co się stało z naszą rodziną. Pamiętam, że wdowa Amelia była namawiana przez Michała Rocha do ucieczki, jednak mimo że jej dwaj synowie Tadeusz i Roman chcieli ona zdecydowała się zostać w domu.
11 lipca 1943 r. w nocy z soboty na niedzielę, na ich dom był napad podczas którego zamordowano wdowę Amelię lat ok. 60 oraz jej najmłodszą córeczkę Zosię lat ok. 14. Tej nocy Tadeusz Roch spał w swojej stodole, między słomą a ścianą, a jego rodzony brat Roman w ogrodzie w kapuście, niedaleko łąki. Romek Roch opowiadał mi osobiście, że nad ranem już robiła się „szarówka” posłyszał jakieś głosy, a w chwilę później jakieś głośne, przeraźliwe wręcz krzyki, dochodzące od domu Grzegorza Rocha. Jednak nie zdecydował się tam pobiec, gdyż na podstawie tego co słyszał, poznał, że są to krzyki mordowanych ludzi. Szybko ukrył się w pobliskich szuwarach i przesiedział tam cały dzień. Romek opowiadał mi także, że Tadek też obudził się w stodole, gdy Ukraińcy zaczęli dobijać się do drzwi domu Grzegorza. Widział przez szpary w ścianie stodoły, jak Ukraińcy wpuszczeni do domu, po chwili całą rodzinę wyprowadzili na podwórko. Przodem szły dzieci Grzegorza i jego żony. W tym momencie było jeszcze cicho i spokojnie, wszystko wskazywało na to, że gospodarze nie spodziewali się najgorszego. Na pewno mieli nadzieję, że to zwykłe najście, które zakończy się przesłuchaniem lub co najwyżej pobiciem i groźbami, tym razem było jednak inaczej. Gdy dzieci były już na dworze, Ukraińcy nagle uderzyli je siekierami w głowę, natychmiast zginęli wtedy: syn lat ok. 16 oraz dwie córki, starsza lat ok. 25 i młodsza lat ok. 20. Gdy matka zorientowała się, że dzieci zostały zaatakowane, dopiero wtedy zaczęła histerycznie krzyczeć i właśnie te krzyki słyszał Roman w ogrodzie. Możliwe, że któreś z dzieci też zdążyło krzyknąć przed samą śmiercią. Po zarąbaniu dzieci wyprowadzili Grzegorza i jego żonę, pierwsza porąbana została żona lat ok. 60. Wtedy bandyci zaczęli się zastanawiać jaką śmierć zadać gospodarzowi i wtedy Tadek usłyszał wyraźnie takie słowa jednego z Ukraińców do pozostałych: „Oo, uciekł nam do miasta i przyszedł z powrotem. Trza mu dać lekkie skonanie!” Zaraz potem Tadek zobaczył, jak za chwilę powiesili go na jabłonce, tuż obok ich domu rodzinnego. Tak skonał Grzegorz lat ok. 60.
Tadeusz widział też, jak zginęła jego matka, opowiadał wszystkim, że ta sama grupa Ukraińców po wymordowaniu rodziny Grzegorza przeszła pod drzwi jego domu i zaczęła się dobijać do środka. W końcu udało im się wejść do środka i po chwili słyszał niewyraźnie jak matka prosiła kilku oprawców o darowanie jej życia. Potem wszystko ucichło, po chwili zobaczył jednak, że mężczyźni opuszczają dom i odchodzą. Tadek wspominał także, że rozpoznał jednego z napastników, ale dzisiaj już nie pamiętam, o kim mówił. Wiem zaś na pewno, że to był Ukrainiec z Kohylna. Bandyci nie podpalili zabudowań i prawie na pewno nic nie wynieśli z domu. Po około dwóch godzinach na Zastawie przyszła druga grupa Ukraińców i zaczęli chować ciała pomordowanych. Całą rodzinę Grzegorza wrzucili do dołu po kartoflach, tuż przy ich własnej chałupie. Ciało wdowy Amelii Roch wrzucili do lochu po kartoflach i zawalili go.
Tadek siedział przez całą niedzielę w stodole, dopiero gdy już się zrobił wieczór, zobaczył idącego podwórkiem Romana i też wyszedł z ukrycia. Razem weszli do swojego domu i zobaczyli rozpuszczone pióra na podłodze. Zaraz opuścili dom i uciekli do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie się zatrzymali. Po kilku dniach odnaleźli Michała i Bolesława Rocha i nas i wszystko nam opowiedzieli. Wtedy właśnie zapadła decyzja, że pójdą do domów jeszcze raz i zabezpieczą ciała najbliższych przed zwierzętami.
Gdy przyszli na Zastawie była noc, poznali jednak, że wszystko w domach jest splądrowane, a co lepsze rzeczy zabrane, bydło też. U Grzegorza zabezpieczyli ciała, przysypując je bardziej ziemią i poszli do domu Amelii. Tam zobaczyli na podłodze wiele piór z rozprutej pościeli. Michał Roch przechadzając się po domu natknął się na jakiś spory przedmiot. Zatrzymał się i zaczął macać co to jest, w pewnym momencie poczuł, jak włosy „rosną” mu dosłownie na głowie, zrozumiał bowiem, że ma w rękach głowę ludzką. To była raczej na pewno głowa Amelii, gdyż tylko ona była w domu w czasie napadu. Tę głowę dołączyli do reszty pochowanych ciał. Zaszli też do domu Kuszpitów, dom był pusty i splądrowany, gdy nic nie znaleźli, opuścili Zastawie. Romek opowiadał mi jednak, że podczas napadu Ukraińców na Zastawie zamordowana została też pani Kuszpitowa lat ok. 65. Kuszpity to była dalsza rodzina Rochów. Jest mi wiadome, że mąż i dzieci pani Kuszpitowej uratowali się, bowiem w czasie napadu nie było ich w domu. Moja mama Michalina namawiała starą Kuszpitkę, aby uciekała razem z nami do miasta, kiedy była jeszcze szansa, wtedy ona zwierzała się mamie tak: „Ja się nie boję Ukraińców, oni mnie nie ruszą, bo ja ich wszystkich pomagałam odbierać przy porodach.” A znała się rzeczywiście dobrze na rzeczy, dlatego do wielu porodów była wzywana. Żyjąc tą nadzieją pozostała w domu i nie skorzystała z szansy ucieczki.
Michał, Bolek i jeszcze Romek albo Tadek Roch z Zastawia poszli na Barbarówkę, a potem wstąpili do Tartaku, gdzie też w ten sam dzień pogromu pomordowanych zostało wielu Polaków. W jednym z domów spotkali żywego Polaka, który opowiadał im nazwiska pomordowanych i wydarzenia jakie miały tu nie dawno miejsce. Gdy wrócili, opowiadali nam wszystkim, że tam na Tartaku Ukraińcy pomordowali dużo ludzi. Napad miał miejsce w tę samą niedzielę, co cały pogrom w okolicy. Z tartaku poszli jeszcze na Teresin, do którego nie było daleko. Michał Roch opowiadał mi także, że był po pogromie w Kohylnie, gdzie spotkał Ukraińca, który był sąsiadem Drabików. Czy to była ta sama wyprawa, czy inna, już nie pamiętam. Właśnie ten Ukrainiec opowiedział Michałowi jak została zamordowana cała ich rodzina. 11 lipca 1943 r., w niedzielny ranek przyszli do Drabików banderowcy i weszli do domu. Po chwili zaczęli mordować tych, którzy byli w domu. W chałupie zabili matkę i dwie córki, tymczasem dwaj synowie spali w stodole. Gdy Ukraińcy wykryli ich kryjówkę, jednego chłopca zabili na miejscu, a Józek rzucił się do ucieczki przez pola. Nie zdołał jednak uciec i gdy go dopadli to go też zabili. Prawdopodobnie miał przed śmiercią prosić bandytów, aby mu darowali życie. Michał dowiedział się także, że ciała pomordowanych Ukraińcy wrzucili do lochu, kopca z drewnianych kołków na kartofle, który znajdował się na miedzy Drabików i Żyda Moszko Bejdera, potem wszystko zawalili. Jeśli chodzi o rodzinę Brzozowskich, to prawdopodobnie ta rodzina się zachowała. Brzozowski był co prawda Polakiem, ale jego żona była Ukrainką, istnieje więc pewna nadzieja, że mogli zostać podczas tego samego pogromu oszczędzeni.

środa, 31 października 2018

Polsko-ukraińskie walki o Lwów.

105 lat temu, 31 października 1918 r., rozpoczęły się walki ukraińsko-polskie we Lwowie. W obronie miasta bohaterską kartę zapisała ochotnicza młodzież gimnazjalna - "Orlęta Lwowskie".
Na przełomie października i listopada Ukraińcy zajęli kluczowe obiekty w mieście. Próba opanowania przez nich Lwowa była konsekwencją proklamowania 19 października państwa ukraińskiego przez Ukraińską Radę Narodową.
Dowództwo nad polskimi oddziałami (złożonymi z członków POW, Polskich Kadr Wojskowych, byłych żołnierzy Polskiego Korpusu Posiłkowego) objął 1 listopada kpt. Czesław Mączyński. Wśród wyróżniających się w walkach oficerów byli późniejsi generałowie WP: Roman Abraham, Bernard Mond i Mieczysław Boruta-Spiechowicz.
Polscy mieszkańcy Lwowa spontanicznie zgłaszali się do szeregów. Walczono m.in. o Górę Stracenia, Górę św. Jura, rejon Szkoły Kadeckiej, ulicy Bema, Dworzec Główny, Pocztę Główną, dzielnicę Zamarstynów. Polskimi redutami były m.in. Szkoła Sienkiewicza i Dom Technika.
Odsiecz oddziałów Wojska Polskiego, dowodzona przez ppłk Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza dotarła do Lwowa 20 listopada. Wspólne uderzenie obrońców Lwowa i sił odsieczy, które nastąpiło 21 listopada zmusiło oddziały ukraińskie do opuszczenia miasta. 22 listopada nad ranem Lwów znalazł się w polskich rękach.
W szeregach obrońców Lwowa znalazło się 6022 osób, w tym 427 kobiet. 1422 obrońców Lwowa nie miało ukończonych 17 lat. Nazwano ich „Orlętami Lwowskimi”. Najbardziej znany wśród nich jest Jurek Bitschan, syn Aleksandry Zagórskiej, która podczas obrony Lwowa była komendantką Ochotniczej Legii Kobiet. Czternastoletni Bitschan, uczeń gimnazjum, zgłosił się do jednego z walczących oddziałów i poległ na cmentarzu Łyczakowskim.
W listopadowych walkach zginęło 439 obrońców Lwowa. Największą grupę poległych – 109 osób – stanowili uczniowie szkół średnich.
Współczesny pisarz ukraiński Jurij Andruchowycz, stwierdza: „W ulicznych walkach 1918 r. we Lwowie Polacy wygrali z Ukraińcami przede wszystkim dlatego, że było to ich miasto – i to nie w jakimś abstrakcyjno-historycznym wymiarze, ale właśnie wymiarze konkretnym, osobistym – to były ich bramy, podwórza, zaułki, to oni znali je na  pamięć, choćby dlatego, że właśnie tam umawiali się na randki ze swoimi pannami”. W 1910 roku Polacy stanowili 51 proc ludności Lwowa, Żydzi 28 proc., Ukraińcy 19 proc.
Opanowanie Lwowa przez Polaków nie zakończyło jednak walk o miasto.
Aż do końca kwietnia 1919 roku znajdowało się w okrążeniu a walki toczyły się na przedmieściach. Lwów znajdował się pod ostrzałem artyleryjskim. Ukraińskie pociski sięgały śródmieścia.
Wojska Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej dwa razy były bliskie zdobycia Lwowa. 27 grudnia 1918 roku rozpoczęło się natarcie na przedmieściach Lwowa. Krwawy, nocny bój toczył się z 28 na 29 grudnia w Persenkówce. Wydawało się, że ukraińskie oddziały utorują sobie drogę do centrum miasta. Twardy opór Polaków złamał jednak impet ich natarcia.
16 lutego 1919 roku Ukraińcy przypuścili gwałtowny atak na Lwów, odparty przez obrońców miasta. Na początku marca wydawało się, że Lwów zostanie zdobyty. Generał Tadeusz Rozwadowski, dowodzący we Lwowie i Galicji Wschodniej, liczył się z upadkiem miasta. Myślał o przebiciu się załogi wojskowej do Przemyśla.
Idące z odsieczą zgrupowanie pod dowództwem gen. Wacława Iwaszkiewicza przywróciło newralgiczne połączenie kolejowe Przemyśla ze Lwowem. 19 marca pierwsi żołnierze odsieczy weszli do Lwowa.
29 kwietnia 1919 roku Lwów został ostatecznie uwolniony od ostrzału artyleryjskiego.
W drugą rocznicę zakończenia listopadowych walk o Lwów, 22 listopada 1920 roku, marszałek Józef Piłsudski odznaczył herb miasta Krzyżem Virtuti Militari. Podczas dekoracji powiedział: „Za zasługi położone dla polskości tego grodu i jego przynależności do Polski, mianuję miasto Lwów kawalerem Krzyża Virtuti Militari”.
Walki o Lwów były fragmentem polsko-ukraińskiej wojny o ziemie między Sanem a Zbruczem. Zakończyła się ona w lipcu 1919 roku, gdy wojsko polskie wyparły siły ukraińskie za Zbrucz. (PAP)

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...