środa, 31 stycznia 2018

Od ''Psów '' wara !

Kiedy poważny recenzent poważnego pisma uważa, że „Psy” Pasikowskiego opowiadają jedynie historię zapijaczonego funkcjonariusza SB i złego senatora z chrześcijańskiej partii, to wiedz, że coś jest nie tak. Bo bieżąca polityka i lansowany światopogląd dotyka nawet kulturę i prawdziwą klasykę.



O gustach się nie dyskutuje i nie twierdzę, że ''Psy '' Władysława Pasikowskiego muszą podobać się wszystkim. Ale w tym przypadku nie chodzi o to, że recenzent krytykuje walory artystyczne filmu, dostrzega w nim dziury fabularne albo uważa, że aktorstwo stało na niskim poziomie.

W tym przypadku mamy bowiem do czynienia z całkowitym wypaczeniem istoty filmu, tendencyjną recenzją pisaną pod konkretną tezę i zwyczajnym oszukiwaniem czytelników. No bo w końcu jeśli ktoś nie do końca orientuje się, czym są „Psy”, to raczej po tej recenzji nie wyrobi sobie na ich temat obiektywnego zdania. A to wszystko, podkreślmy jeszcze raz, ukazało się w poważnym tygodniku i wyszło spod pióra poważnego krytyka i poety, który otrzymał nagrodę „Zasłużony dla Polszczyzny”.

No cóż, żyjemy w takich czasach, że nikt nie oszczędza nawet klasyków polskiej kinematografii i brutalnie wciąga je w propagandową walkę. No bo przecież wiadomo, że jeśli esbek to pijak, krętacz i morderca, próbujący ustawić się w nowym ustroju jak najwygodniej, a jeśli chrześcijański senator to wzór cnót i przykład do naśladowania, któremu nie można nic zarzucić. A przecież rzeczywistość nie jest, i w latach 90. również nie była, czarno-biała, podobnie zresztą jak „Psy”, których nie da się ot tak po prostu zaszufladkować.

I skoro nawet ten kultowy film dostaje po łbie, to co będzie następne? „Dzień świra”? „Dług”? A może „Chłopaki nie  płaczą '',lub ''Sztos''?

wtorek, 30 stycznia 2018

Najwyższy grób świata.

Zielone Buty to zaledwie jedne z około 300 ludzkich zwłok, na które można natknąć się na Mount Everest. Praktycznie każdego roku na najwyższej górze Ziemi giną ludzie, którzy nie wytrzymują surowych warunków. Większość z nich na zawsze pozostaje na górskim szlaku.


Tak naprawdę nikt nie zna dokładnej liczby ciał, która zalega na Mount Everest, ani ostatecznej liczby ludzi, którzy przegrali walkę z górą. Optymistyczne szacunki zakładają, że w tym momencie na najwyższej górze świata leży nieco ponad 200 zwłok, choć większość badaczy utrzymuje, że liczba zmarłych dobija do trzeciej setki.     . Tekst pochodzi z Gazety Wyborczej.

Zielone Buty - najbardziej znane zwłoki

Najbardziej znane ludzkie zwłoki na Mount Everest, to z pewnością tak zwane Zielone Buty. Tak w żargonie himalaistów nazywa się ciało anonimowego wspinacza, który zmarł pod szczytem góry na wysokości ok. 8500 metrów. Ubrany w charakterystyczne zielone buty, leży tam prawdopodobnie od 1996 roku. Spora część osób uważa, że ciało należy do 28-letniego himalaisty Tsewanga Paljora, który miał zginąć w partii podszczytowej najwyższej góry świata 10 maja 1996 roku. Zwłoki leżą na górze od ponad 20 lat. Ułożone w zagłębieniu skalnym, stanowiły punkt orientacyjny dla pozostałych wspinaczy. W 2014 roku pojawiły się informacje, że zniknęły. Ciało ponownie zlokalizowano w 2017 roku. 

Cmentarzysko Mount Everest

Tuż obok Zielonych Butów żywot zakończył angielski nauczyciel matematyki 34-letni David Sharp. Brytyjski wspinacz zginął pod szczytem Mount Everestu 15 maja 2006 roku. Kontrowersje wzbudzało zachowanie wspinaczy, którzy mijali go na Mount Everest. Z relacji innych himalaistów wynika, że David Sharp umierał na oczach około 40 osób. Pojawiły się zarzuty, że w tym czasie woleli oni kontynuować wspinaczkę niż ratować życie Brytyjczyka. Tej tezie przeciwstawiane są relacje wspinaczy, którzy próbowali pomóc Sharpowi, ten jednak był w bardzo ciężkim stanie. Ostatecznie jego ciało zostało ściągnięte z góry w 2007 roku. Tydzień po śmierci Davida Sharpa, podczas wspinaczki na Mount Everest zginęła trójka himalaistów: Igor Plyushkin, Thomas Webber oraz Vitor Negrete.
Czemu ciała pozostają na górze? Jak tłumaczyła na łamach portalu onet.pl podróżniczka Monika Witkowska, chodzi m.in. o zwyczaj. Wspinaczy zostawia się w miejscu, które ukochali. 
Już po czterech godzinach od śmierci ciało jest zamarznięte na kamień, przez co staje się bardzo ciężkie, a w dodatku, przy silnym wietrze, działa jak stawiający opór żagiel (w rezultacie do jego niesienia potrzeba kilku osób, w trudnym terenie narażających się na niebezpieczeństwo). Niżej z kolei, gdzie przygrzewa słońce, transportowane ciało bardzo szybko się… psuje - opisywała Witkowska.
Jak wynika z nieoficjalnych statystyk, na Mount Everest zginęło najwięcej obywateli Nepalu (według różnych źródeł ponad 100), a także Hindusów, Japończyków i Brytyjczyków. Na samym Mount Everest zginęło 7 Polaków. Niestety, bilans ofiar śmiertelnych w całych Himalajach oraz Karakorum jest o wiele większy. W tych górach życie straciło ponad 50 Polaków. Ostatnia tragedia miała miejsce na Nanga Parbat. Ze wspinającej się dwójki Tomasz Mackiewicz i Elizabeth Revol udało się uratować tylko kobietę.
My, alpiniści, kochamy życie tym mocniej, im bliżej jesteśmy chwili, kiedy możemy je utracić - mawiała Wanda Rutkiewicz.
Co zabija ludzi wysoko w górach? Ze względu na bardzo częsty brak możliwości przeprowadzenia sekcji zwłok, ciężko wskazać na konkretną przyczynę, ale z relacji ocalałych himalaistów wynika, że najbardziej zabójcze są lawiny, odpadnięcia od skał, upadki i wyziębienie. Część ginie na zawał serca lub obrzęk płuc. W 1985 roku Barbara Kozłowska, która zdobywała Broad Peak zginęła, tonąc w górskim strumieniu po tym, jak została wciągnięta pod wodę przez ciężki plecak.




niedziela, 28 stycznia 2018

Być dumny jak Polak, a wstydzić się jak Francuz.

Rafał Fronia, uczestnik polskiej wyprawy na K2, opisał na swoim blogu przebieg akcji ratunkowej na Nanga Parbat. Uczestniczyli w niej jego koledzy: Denis Urubko, Adam Bielecki, Jarosław Botor i Piotr Tomala. 


Fronia jest członkiem ekipy, której celem jest zdobycie szczytu K2 położonego 300 km od Nanga Parbat. To właśnie członkowie tej wyprawy ruszyli na pomoc Tomaszowi Mackiewiczowi oraz Elisabeth Revol, którzy utknęli na ośmiotysięczniku.
Fronia od samego początku wyprawy prowadzi tzw. „Dziennik Wyprawowy”. Dzięki niemu mogliśmy poznać kulisy dramatycznej akcji, w której uczestniczyła czwórka jego kolegów: Denis Urubko, Adam Bielecki, Jarosław Botor oraz Piotr Tomala.  
Dzień za dniem. Zdobywamy górę. Góra, dół. Góra, dół. Czas płynie, Góra się stawia, wiatrem otrząsa się z ludzkich insektów. W wolnych chwilach śledzimy świat, głównie górski, gdzie podobni do nas zdeterminowani ludzie lodu walczą o laur… z własną słabością, pogodą i jej kaprysami. I oczywistym jest nasze zainteresowanie Nangą. Tomek i Eli. Ile można? Trochę pukamy się w głowy, siódma zimowa próba, kto, kto ma tyle determinacji aby tak walczyć. Próbować. Jakby porażki nie istniały, Tomek wracał z kalendarzową zimą jak bumerang pod tę Górę. Jak wędrowny ptak, któremu nie odpowiadały ciepłe, afrykańskie zimowiska, opuszczał Polskę i frunął pod Nangę. Okopywał się i próbował. Walczył. Siódmy raz! Wyruszyli z Eli do szczytu 15 stycznia. A my robiliśmy swoje na K2 – pisze we wstępie swojej notki himalaista.
Od 15 stycznia, od 10 dni Elizabeth Revol i Tomek Mackiewicz są w ataku szczytowym, nie odpuścili. Ruszyli drogą Messnera, daleko z lewej strony od bazy. Z dnia na dzień zbliżali się do kopuły szczytowej. Gdy przyszło załamanie pogody sprawa się skomplikowała. 26 stycznia dostaliśmy info. Alpiniści utknęli gdzieś na 7400, jest źle. Revol informowała o złym stanie Tomka. – kontynuuje swoją narrację Fronia.

„Rusza urzędnicza machina”

W dalszej części swojego wpisu Fronia opisuje problemy związane ze startem helikoptera, które znacznie opóźniły wylot ekipy ratunkowej. Wszystko ze względu na fakt, iż Pakistańczycy domagali się gwarancji finansowej. Ostatecznie, dzięki polskiemu MSZ, sprawę udało się rozwiązać i śmigłowiec zabrał ratowników pod Nanga Parbat.
Około 12. Śmigła ruszyły. Biegniemy na helipad, targamy wory. Z dołu, nad moreną narasta warkot silników. Lecimy po nich, lecimy! Wiem, wiem to. Uratujemy ich! Śmigła wzmagają wiatr, straszne zimno, grabieją dłonie. Szczękają zęby. Patrzę na twarze tej czwórki. Ich radość, ich determinacja, upór. Tak, w tej jednej chwili poczułem dumę, że jestem Polakiem. Żadnych wątpliwości. Żadnego wahania. Wszyscy jesteśmy przekonani o słuszności decyzji. Milknie szum maszyn. Polecieli – relacjonuje himalaista.
Jest… dolecieli. Jak czujące zdobycz wilki Denis z Adamem rzucili się w ścianę. Zapada noc, wiatr, zimno, a Oni idą, pną się metr za metrem Kuluarem Kinshofera ku Eli i ku Tomkowi. Oni gdzieś tam są, Eli wie, wie że po nią idą. Schodzi do nich, schodzi! Ma problemy, odmrożenia, trudno jej posługiwać się sprzętem. Nie ma wieści od Tomka (…) Ok 2:00 Wilki dopadły zdobycz. Mają Eli. W Orlim Gnieździe ratownicy dotarli do poszkodowanej! Schodzą. O 7:45 ruszają w dół, w dół ściany Kinshofera – czytamy.

„Być dumny jak Polak, a wstydzić się jak Francuz”

W dalszej części wpisu Fronia krytycznie wypowiada się o Francuzach, którzy nie zaangażowali się w akcję ratunkową. Opisuje, że w momencie, gdy Urubko i Bielecki sprowadzali Revol na dół, znów pojawił się problem z helikopterem i sfinansowaniem przelotu maszyną.
Dwa heli na 12.00 do C1. Idzie dobrze… cisza, przerwało połączenie. Adam i Denis zjeżdżają z Eli ścianą… czekamy w napięciu, kiedy wejdą w trawers? Budzi się europejski świat. Budzą się media, telefon ożywa. Znów głód wiadomości wstrząsa trzewiami społeczeństwa: co się dzieje? Gdzie są? Co z Tomkiem… Znów sprawa śmigła, znów ambasada, lotnisko, naciski i spekulacje. Trzeba ich stamtąd zabrać, podjąć helikopterem i jak najszybciej przewieźć w dół. Mamy opłacony tylko jeden lot. Lot to dolary… szept, coraz głośniej padają pytania: a gdzie są Francuzi? Dlaczego w ogóle rozmawiamy o pieniądzach? Czy ktoś w Polsce, w bazie, w polskiej ambasadzie powiedział: a pieniądze? Nie! Dziś mam prawo powiedzieć: Być dumny jak Polak, a wstydzić się jak Francuz. Dla nas nie ma znaczenia skąd jest Revol i Mackiewicz. Nieważne kto płaci. Chłopaki rzucili się bez zastanowienia w lód Nangi narażając życie… Polska wysłała śmigła…a Francja? Czy to ważne, że to my inicjujemy, płacimy i ratujmy? Dla nas nie. Ale czy sen Paryża jest tak mocny, że nie obudził go krzyk ich własnej rodaczki? – pyta.

Polak potrafi...Wielicki i Cichy na Mount Everest

Na fali olbrzymiego  entuzjazmu mediów wyczynem polskich himalaistów chciałem przypomnieć  jeden z  wielu dawniejszych sukcesów Polaków. 

Wielicki i Cichy na Mount Everest

- Cieszę się ogromnie, że zrobili to, o czym marzyli i za co my trzymaliśmy kciuki – powiedziała Wanda Rutkiewicz na wieść o tym, że Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki 35 lat temu, 17 lutego 1980 dokonali pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest.
Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy w bazie po pierwszym zimowym wejściu na Mount Everest 17 lutego 1980 rokuKrzysztof Wielicki i Leszek Cichy w bazie po pierwszym zimowym wejściu na Mount Everest 17 lutego 1980 roku.
                         
                                    
A droga na najwyższy szczyt świata wtedy, w 1980 roku okazała się wyjątkowo trudna. Sytuacja wyglądała dramatycznie. 13 lutego dwaj wspinacze: Ryszard Szafirski oraz kierownik zimowej wyprawy na Mount Everest - Andrzej Zawada wyszli na przełęcz południową. 14 lutego Szafirski wyniósł butle z tlenem na wysokość 8150 m, natomiast Andrzej Zawada pozostał w namiocie. Źle się czuł. Jeszcze tego samego dnia obaj zdecydowali się na zejście w dół, do obozu III. W tym czasie inni członkowie grupy: Zygmunt Heinrich i Pasang Norbu Sherpa postanawiają iść w górę do obozu IV. Nie wiedzą, że w tym czasie Andrzej Zawada schodzi ze szlaku, omija obóz III i schodzi 200 m poniżej niego.
Walka z czasem
O tych dramatycznych chwilach, przeżywanych przez ekipę kilkaset metrów od wierzchołka Mount Everest, opowiadał w programie radiowym prowadzonym przez Dariusza Szpakowskiego i Włodzimierza Szaranowicza 17 lutego 1980, ówczesny Prezes Polskiego Związku Alpinizmu, historyk, dr Andrzej Paczkowski.
- O 22.00 Cichy, który przygotowywał się do zdobycia szczytu, wyrusza na poszukiwanie szefa ekspedycji - mówił Andrzej Paczkowski. - Znajduje go rano 15 lutego.
Napięcie rosło, nikt nie myślał w tych okolicznościach o wspinaczce na szczyt, choć wszyscy mieli świadomość, że 15 lutego kończy się formalne zezwolenie na wejście, uzyskane od władz Nepalu. Szczęśliwie wieczorem do bazy dotarła wiadomość, że Polacy mogą przedłużyć wyprawę o dwa dni. Zaczął się wyścig z czasem. Sytuacja była dramatyczna. Znaczna część zespołu maszerowała już w dół.   
Warszawa, 1980-03-16. Himalaiści - Leszek Cichy (L) i Krzysztof Wielicki (P) udzielają wywiadu na lotnisku Okęcie. Polacy jako pierwsi na świecie zdobyli szczyt Mont Everest zimą.
Biało-czerwone proporczyki na szczycie
Ale Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy nie dali za wygraną, poszli w górę. - 16 lutego Wielicki i Cichy, przy pięknej pogodzie wyszli do obozu IV - kontynuował prezes PZA. - Nie mogli iść dalej. Niebo się zachmurzyło, zanosiło się na burzę. Następnego dnia było podobnie – wiatr i zachmurzenie. Himalaiści podejmują jednak decyzję o ataku na szczyt.  
17 lutego 1980 o godz. 14.40 czasu miejscowego, Polacy zdobyli Mount Everest. Leszek Cichy, inżynier geodeta z Warszawy, lat 29 i Krzysztof Wielicki, inżynier elektronik z Wrocławia, lat 30, jako pierwsi ludzie na świecie weszli na najwyższą górę świata zimą.
Nieprzystępna góra
- Z Everestem jest tak, że im wyżej, tym trudniej - opowiadała Wanda Rutkiewicz, która także była gościem audycji. - Trzeba się wspinać idąc z czekanem, butami obutymi w raki i trzeba się stale przytrzymywać, by zachować równowagę. Końcówka jest bardzo ciężka, ponieważ wieje bardzo silny wiatr na grani pozbawionej śniegu.
- Czekaliśmy na ten moment bardzo długo – komentował Dariusz Szpakowski. - Wydawało się, że ten atak na szczyt będzie nieudany, i mimo, że był parokrotnie ponawiany, to jednak nie nastąpi, i że ta wielka góra oprze się dużej odwadze tych kilkunastu ludzi.

Leszek

Nz: Leszek Cichy prezentuje notatkę, którą w 1979 roku Ray Genet zostawił na wierzchołku Mount Everest, aut. Ryszard Dmoch (17 .02.1980), Wikipedia/dp
Polacy atakowali Mount Everest przez półtora miesiąca. Udało się osiągnąć sukces w "doliczonym czasie gry". - To był gol strzelony w dogrywce, można powiedzieć - mówił dr Andrzej Paczkowski. - Gol strzelony w bardzo trudnych warunkach, z dzisiejszej łączności z bazą wynikało, że zespół, który wchodził na szczyt miał ogromne kłopoty, silny wiatr, duże zachmurzenie. Wielicki i Cichy ze szczytu przekazali do bazy; "Gdyby to nie był Everest, to byśmy nie wyszli dzisiaj z obozu IV".
Do czego zdolny jest człowiek
Autorzy audycji zaprosili do studia również dr Jana Serafina, który sam miał być uczestnikiem wyprawy na Mount Everest, ale musiał się z niej wycofać i pozostał w Polsce. - Dla mnie, jako lekarza jest pasjonujące to, do jak wielkich wysiłków jest zdolny ustrój człowieka – mówił na antenie. – Jak szeroka jest skala możliwości adaptacji, możliwości. Przecież trzeba sobie zdać sprawę, że tam działa cały szereg czynników. Po pierwsze bardzo niskie temperatury, sięgające minus 40 stopni, co przy silnym wietrze czyni te temperatury zupełnie nieludzkimi, zbliża je do tych, które są chyba jedynie na powierzchni Księżyca. Po drugie – co jest jeszcze ważniejsze – olbrzymie niedotlenienie. My musimy zdać sobie sprawę, że na wysokości szczytu Mount Everestu człowiek znajduje się stale na pograniczu świadomości i nieświadomości, nawet w stanie idealnej aklimatyzacji, tam ta równowaga czynności biologicznych  jest niesłychanie chwiejna – dodał.
Polskie szlaki wysokogórskie
To był debiut Krzysztofa Wielickiego na ośmiotysięczniku. - Od samego początku wyprawy należał do najbardziej aktywnych - powiedział prezes PZA. Zakładał pierwszy obóz razem z Zygmuntem Heinrichem. - W ten sposób może odpadnie jeden z mitów, że ludzie młodzi nie nadają się do alpinizmu wysokościowego - stwierdził dr Jan Serafin.
Były w Himalajach przypadki, że zdobywano najwyższe wierzchołki, ale już brakowało sił na zejście w związku z załamaniem pogody. Tym razem wyprawa zakończyła się sukcesem.
Dlaczego tak długo nikt nie atakował najwyższej góry świata zimą? Posłuchaj, co mieli do powiedzenia na ten temat goście Dariusza Szpakowskiego i Włodzimierza Szaranowicza.
 

Warszawa, 

                                                                                              
  
            

czwartek, 25 stycznia 2018

Napad rezunów na Karczunek Wołyński i Uściług. Relacja ocalałej p. Jadwigi Kowalczyk.

(…) Pamiętam bardzo dobrze, że jeszcze przed rzezią do naszego domu przyszła nasza sąsiadka Ukrainka, niestety nie pamiętam dziś jak miała na imię i nazwisko. Wiem jednak, że jej dom oddalony był od naszego około 500 metrów, a jej syn miał na imię Wołodia i wiele razy bywał w naszym domu, bowiem zalecał się do mojej starszej siostry Marii. Ta dobra kobieta ukraińska tak ostrzegała moich rodziców: „Miewam złe sny, w których naszą kolonię i innych Polaków w okolicy, Ukraińcy też pomordują i nie zostawią was żywych. Lepiej gdzieś uciekajcie.” 19 lutego 1944 r. z samego rana banda UPA zaatakowała naszą kolonię i jej polskich mieszkańców. Atak rozpoczął się od domu Wenenów!!! Pamiętam jak mój tato krzyknął do mamy: „Szybko zbieraj dzieci, bo napadła nas banda! Już pali się dom Anielki i Ignacego!” Mama zaraz zabrała nas na wóz, tam dała nam pierzyny i pędem, co koń wyskoczy uciekaliśmy do miasta Uściług. Gdy wyjeżdżaliśmy z naszego podwórka, dopiero wtedy na własne oczy zobaczyłam ten ogień, który już objął cały dom mojej cioci Anieli. Z stamtąd też dochodził straszny pisk, okrutnie męczonego człowieka, jeszcze nie wiedzieliśmy że właśnie mordują naszego wujka Ignacego, choć oczywiście domyślaliśmy się tego, ale i tak nie byliśmy im wtedy w stanie pomóc. Jak dziś pamiętam jak gwałtownie tato poganiał konia i jak szybko uciekaliśmy. Ten głęboki ślad w sercu, który towarzyszy mi już kilkadziesiąt lat, to prezent od ukraińskich siepaczy, niech im ziemia lekką będzie. Ponieważ konie niemal cwałowały i to przez cały czas, szybko dojechaliśmy do rogatek, wydawałoby się bezpiecznego dla nas miasta. Gdy oglądnęłam się do tyłu, to nad naszą kolonią, widziałam już bardzo dużą łunę ognia, wszystko się paliło, słyszałam też strzały karabinowe!!!
Moja ciocia Aniela Wenena, która przeżyła napad na ich dom, po wojnie w naszym domu opowiadała mi osobiście, jak Ukraińscy oprawcy napadli na nich, było to tak: „Ukraińcy o świcie podpalili nasz dom, gdy zobaczyłam ogień, zdołałam się ukryć w ziemiance. To był taki prowizoryczny schron, tymczasem mój mąż Ignacy nie zdążył się tam schronić, ponieważ był kaleką i miał jedną nogę drewnianą. Kiedy Ukraińcy go złapali, od razu zaczęli ostro przesłuchiwać. Wszystko dokładnie słyszałam, bowiem moje schronienie było niedaleko nich. Ukraińscy bandyci widząc, że jest w domu sam, zaczęli krzyczeć do niego wyraźnie zdenerwowani: „Gdzie reszta rodziny, gdzie są twoi synowie?”. A wtedy mój mąż wyraźnie wystraszony też krzyczał do nich rozpaczliwie tak: „Nie mam rodziny, nie mam synów. Jestem sam.”. Oni jednak widać mu nie uwierzyli, bo strasznie zaczęli się na nim mścić, najpierw połamali mu ręce a potem obie nogi. Tak umęczonego, na wpół żywego wrzucili do ognia. Mój mąż, a twój wujek Kaziu zginął wtedy w płomieniach w strasznych męczarniach. Ja tymczasem siedziałam w ukryciu przez dwa dni i bardzo cierpiałam po stracie mojego ukochanego męża Ignasia. Po pewnym czasie wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam, że wszystko zostało spalone, a po moim mężu nie było nawet śladu.” Nie pamiętam jednak co się działo dalej z moja ciocią, po tym jak wyszła ze schronu, pewnie w jakiś szczęśliwy sposób dostała się do Polski.

KOSZMAR W UŚCIŁUGU

Tymczasem ja i moja rodzina, gdy tylko dojechaliśmy do rogatek miasta Uściług, utknęliśmy w długim korku furmanek pełnych uciekających ludzi, zupełnie tak jak my. Okazało się, że na drewnianym moście stoją Niemcy i sprawdzają wszystkich wjeżdżających do miasta. W tym czasie za nami ustawił się już długi korek, może nawet taki, jaki był jeszcze przed nami. Gdy zbliżyliśmy się już do tego mostka do naszej furmanki podeszło dwóch uzbrojonych chłopów ukraińskich i szli dalej z nami, prowadząc nas tam gdzie mieli rozkaz nas odprowadzić. W ten sam sposób eskortowane były wszystkie furmanki z uciekinierami. Zanim to się jednak stało do naszej furmanki podeszła niezauważona nasza znajoma sąsiadka Ukrainka, która wzięła za rękę mojego starszego brata Mariana i powiedziała do niego cicho: „Chodź szybko i nic się nie odzywaj! To ci uratuję życie!” Marian zaufał jej i poszedł, a ona odprowadziła go gdzieś na bok, a potem wróciła jeszcze raz, tym razem po mnie. Złapała mnie za rękę i powiedziała tak: „Chodź szybciutko, uciekaj, bo was wybiją!”. Jednak ja się wyrywałam i krzyczałam przy tym: „Ja chcę być z mamą, jak mamę zabiją, to i niech mnie zabiją!”. Mama moja też mnie gorąco namawiała, abym uciekała z tą Ukrainką, mówiła tak: „Uciekaj tam do Mańka, bo zginiesz!” Gdy ja upierałam się, że nie chcę iść, że nie odejdę od mojej mamy, zauważył te targi jeden z ukraińskich żołnierzy, natychmiast podleciał do tej Ukrainki i uderzył mnie kolbą po rękach, a potem brutalnie odepchnął w stronę naszej furmanki. Żołnierze Ukraińscy chcieli chłopca zabrać z powrotem do naszej fury, ale ta Ukrainka ochroniła go, mówiąc że to jej syn. Marian po wojnie opowiadał mi to osobiście, mówił tak: „Kiedy banderowcy chcieli mnie wrócić na naszą furmankę, nie pozwoliła na to, upierała się, że jestem jej dzieckiem.”. Nie są to jedyne dowody na to, że eskortowali nas Ukraińcy i że to oni planowali straszną masową rzeź, setek niewinnych Polaków. Poznałam ich także po ich mowie, mówili bowiem bardzo dobrze i swobodnie po ukraińsku.
Pamiętam, że eskortujący nas partyzanci – bandziory przyprowadzili nas na jakiś plac miasta, przy jakiejś drodze i tam ustawili nas wszystkich w szeregu, furmanka przy furmance, a następnie uważnie nas pilnowali. Zebrało się nas około 40 furmanek, a może nawet więcej, na każdej z nich całe polskie rodziny, starsi, młodsi i dzieci. Ludzie musieli być nie tylko z naszej kolonii, ale z całej najbliższej okolicy, a przecież to byli już tylko ci, co zdołali ujść z życiem spod rezunowej siekiery. Siedzieliśmy cały dzień i nigdzie się nie ruszaliśmy, a przecież to była zima, na dworze był duży mróz, przynajmniej kilkanaście stopni poniżej zera. Mieliśmy pewność, że pilnujący nas chłopi to Ukraińcy, dlatego ludzie byli coraz bardziej niespokojni w oczekiwaniu na to co ma się wydarzyć. Niektórzy widząc przechodzących Niemców starali się z nimi rozmawiać i prosili, aby nas wzięli pod swoją ochronę, kiedy jednak zauważyli, że żołnierze niemieccy w ogóle nie reagują na ich prośby mówili miedzy  sobą zatrwożeni tak: „Oni nic nam nie pomagają, ale jeszcze nas pilnują, abyśmy czasem stąd nie pouciekali. Oni muszą być w zmowie z Ukraińcami.”. Nasza sytuacja była więc bardzo dramatyczna, ludzie obawiali się, że nas tu Ukraińcy za zgodą Niemców wszystkich wybiją, ludzie gorzko powiadali: „Tutaj już nikt nie uratuje, bo Niemcy są w zmowie z Ukraińcami i nas tutaj dziś wybiją!”. Ludzie byli wyraźnie zrezygnowani, opuszczały ich siły, bardzo się przy tym bali i coraz bardziej żarliwie się modlili, oczekując już właściwie zbiorowej egzekucji.
Pamiętam, że gdy na dworze powoli zaczęło robić się szarawo, na środek placu wyszedł jeden z tych pilnujących nas Upowców i wydał rozkaz, aby wszyscy zeszli z furmanek i stanęli rzędem obok swoich wozów. Ja i cała moja rodzina posłusznie ustawiliśmy się rzędem przy naszej furmance. Moją dwuletnią siostrzyczkę Leokadię, moja mama trzymała na rękach. Wtedy dwóch, do tej pory stojących przy naszym wozie Ukraińców przystąpiło do sprawdzania naszych furmanek, czy czasem nikt się nie ukrył w pościeli i miedzy innymi rzeczami. Ludzie już bardzo płakali i jeszcze żarliwiej modlili się o zmiłowanie i życie dla nich i ich rodzin, wołali do Boga, aby ich ocalił od niechybnej śmierci z rąk ukraińskich siepaczy. W tym czasie czterech Ukraińców wytoczyło duży karabin, to było coś na kółkach, z dużą lufą, długą na dwa metry, a następnie ustawili na placu, dosłownie naprzeciwko nas, lufą wprost do naszego, długiego rzędu ludzi. Po chwili wystrzelili z tego karabinu, jakby na pokaz. Może chcieli nas w ten sposób jeszcze bardziej przestraszyć, kosztem „Polaczków” nieco się zabawić, albo po prostu próbowali broń, czy w odpowiednim momencie się nie zatnie. Po chwili jeden z tych Uraińców przejechał tą straszną lufą karabinową, po całym naszym rzędzie ludzi, zupełnie tak, jak by do nas celował. Pamiętam, że robił to dokładnie i powoli, niejako wcelowywał się w nas, a przecież patrzyły na to takie dzieci, jak ja i wiele młodszych. To było potworne, naprawdę trudno wyrazić, co człowiek czuje w takim momencie, przecież ta długa lufa wymierzona wprost naszych serc i twarzy, właściwie w każdej chwili, mogła zacząć wyrzucać w naszym kierunku ukraińskie „pocałunki, kwiaty i prezenty”, na naszą ostatnią drogę. W tym momencie ludzie i my wszyscy byliśmy już przekonani, że zaraz przyjdzie po nas śmierć, aby zabrać nas z tego bez wąpienia łez padołu. Wciąż było słychać płacz i potężniejącą z każdą chwilą modlitwę. Mój tato zdjął czapkę, a ja bardzo blada, kurczowo trzymałam się spódnicy mojej mamy. Ta katorga trwała przynajmniej kilka minut. Nie przypominam sobie, czy zabrali nam wtedy konie. I własnie wtedy, w szalonym pędzie wjechał na plac konno, jeszcze inny ukraiński partyzant i zaczął głośno krzyczeć: „Na pomoc, na pomoc!” W tym momencie zrobił się duży popłoch między pilnującymi nas banderowcami-bandziorami, szybko zostawili nasze furmanki, ciężki karabin załadowali na wóz i odjechali w kierunku naszej wsi Karczunek Wołyński, gdzie właśnie toczyła się ostra bitwa partyzancka. Jak się później dowiedziałam nasi wspaniali AK-owcy przyszli z pomącą mordowanym naszym sąsiadom, dając wtedy atakującym Ukraińcom ciężkie baty.   Dowiedziałam się tym już po wojnie, w naszym domu w Siedliskach od Polaka, pana Józefa Szewc, który osobiście opowiadał mojej mamie, jak on sam i jego towarzysze broni z oddziału Armii Krajowej przyszli nam ze zbawienną pomocą. Pan Józef mówił wtedy tak: „Jakby nie nasza partyzantka, to nikt by z Was nie przeżył, bo by Was tam w Karczunku, a potem na tym placu w Uściługu wszystkich wybili!”. Opowiadał przy tym, że tego dnia o mało całkowicie nie zlikwidowali atakującego, ukraińskiego oddziału, w każdym razie sporo tego dnia banderowców wybili, mówił tak: „Z naszego oddziału zginęło tylko parę żołnierzy, natomiast zrobiliśmy wtedy dobrą robotę, dużo ich żeśmy natłukli i gdyby nie ta pomoc z Uściługa, to bylibyśmy wszystkich ich tam wybili.”. Po wojnie pan Józef Szewc także osiadł w naszej wsi Siedliska pod Zamościem i tu założył rodzinę, niestety już nie żyje. Zanim jednak zmarł poinformował nas, że jego oddział Armii Krajowej atakował od strony lasów, położonych w okolicy Piatydni.

Mord w parku  w Usciługu.

Kiedy już Ukraińcy zostawili nas samych na tym miejskim placu Uściługa, zapadł już zmrok. Mimo to wszyscy pośpiesznie rozjeżdżali się gdzie kto mógł, każdy w inną stronę. Szukaliśmy sobie bezpiecznego schronienia, a ponieważ Niemcy zamknęli most na rzece Bug, nie mogliśmy dostać się na drugą stronę. Jednak ludzie czuli, że nie mają nic do stracenia, że Ukraińcy prawie na pewno jeszcze po nich wrócą, a wtedy nic ich nie uratuje przed niechybną śmiercią, dlatego wiele rodzin przeprawiało się przez wodę wpław, jak kto umiał. Gdzie było płytko ludzie przechodzili na drugi brzeg cali i zdrowi, jednak większość z uciekinierów nie znała rzeki, dlatego wielu ludzi potopiło się, wiem o tym ponieważ mówiła mi o tym moja mama. Tymczasem ja i moi rodzice oraz pozostałe rodzeństwo, schroniliśmy się w mieście, blisko parku w pożydowskiej kamienicy. Rodzice planowali przenocować jakoś do rana, a potem ruszyć gdzieś dalej w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. W tej kamienicy oprócz nas mieszkała już wcześniej, jedna rodzina ukraińska oraz jedna polska, której ci Ukraińcy obiecali, że będą ich ochraniać, podając w razie czego za swoich. Ci Polacy byli nam bardzo dobrze znani, ponieważ byli naszymi sąsiadami z kolonii Karczunek, to był pan Kazimierz Miszczak i jego żona.
Gdy tylko tam zamieszkaliśmy, ukraińska gospodyni od razu ostrzegła nas, że nie może nam w niczym pomóc, ponieważ już jest nas za dużo, a ona już jednej rodzinie polskiej obiecała pomoc. Tłumaczyła się, że już więcej nie może nas przyjąć, aby się nie narażać i abyśmy czasem wszyscy nie zginęli. Nie wygnała nas jednak, powiedziała tak: „Jeśli chcecie zostać, możecie. Musicie jednak radzić sobie sami.” Ledwie godzinę później do tej kamienicy przyszło dwóch uzbrojonych banderowców i weszli do pokoju, w którym przebywała cała nasza rodzina. Pamiętam bardzo dobrze, że gdy tylko weszli ogarnął nas straszny lęk, ja sama czułam, że zbliża się nasza śmierć i chociaż byłam jeszcze dzieckiem, domyślałam się, że nas tutaj wybiją. Po chwili usłyszałam głos naszego taty, który jeszcze w pokoju, zaczął prosić tych bandytów tak: „Darujcie nam życie, my nikomu nic nie winni.”. Wtedy jeden z tych partyzantów ukraińskich tak powiedział w języku ukraińskim: „Paszoł! Ty z dziećmi tutaj, a syn twój w lesie!”. Zaraz po tych słowach jeden z nich chwycił tata za ramię, skierował w jego stronę karabin i kazał mu iść bez sprzeciwu naprzód, w tym czasie drugi wziął z kolei moją mamę i poszli za nimi, wychodząc gdzieś z kamienicy. W tym momencie mój starszy brat Zdzisław szybko wybiegł z tego pokoju i kamienicy na dwór, a ja instynktownie pobiegłam zaraz za nim. Zdzisław uciekł do drewutni, która stała obok kamienicy, oddalona około 50 metrów i zaczął zakopywać się w drzewie. Widząc co on robi, także i ja zaczęłam się okładać porąbanymi kawałkami drzewa, to były takie zwykłe „polana”, jakimi się zwykle pali w piecu, a ostatnio coraz częściej w kominkach.
Z tej kupy drzewa mogliśmy swobodnie obserwować przez szpary w ścianie szopy park i dlatego jesteśmy naocznymi świadkami tego wszystko co się tam wydarzyło, a było tak: zobaczyliśmy, że na brzegu parku, około 200 m od szopy, w której byliśmy ukryci, stało tych dwóch Ukraińców, a z nimi nasi rodzice. Gdy Ukrainiec szykował się strzelać naszego tatę, mój tata poprosił tak: „Chcę się przeżegnać.” widziałam jak zdjął czapkę i włożył pod pachę i w tym momencie bandyta strzelił mu w tył głowy, a tato od razu upadł. Nie zdążył się nawet przeżegnać. W tym samym momencie drugi Ukrainiec strzelił w tył głowy mojej mamie i ona też padła martwa! Gdy już zabili naszych rodziców, zobaczyliśmy z bratem że kaci wracają z powrotem do kamienicy, z której my już zdążyliśmy uciec. Jednak teraz dopiero zaczęliśmy się bać jeszcze bardziej, obawialiśmy się bowiem, że widząc naszą ucieczkę, zaczną nas szukać, a gdy nas tu znajdą, niechybnie zginiemy tak jak nasi rodzice. Gdy tak przeżywaliśmy, drżąc o własne życie, zobaczyliśmy jak prowadzą naszego brata Stanisława lat ok. 15, w to samo miejsce kaźni. Gdy ci dwaj prowadzili go, słyszałam jak brat prosił ich tymi słowami: „Darujcie mi życie, oddam wam wszystko co mam, mój złoty zegarek”! Bandyci nic się jednak nie odzywali i kiedy przyprowadzili go do ciał zabitych rodziców, w ten sam sposób, co wcześniej strzelili mu w tył głowy!” (…)

niedziela, 21 stycznia 2018

Młody, dzielny i o pięknej duszy ...

"Warszawa"
"Bryła ciemna, gdzie dymy bure, poczerniałe twarze pokoleń, nie dotknięte miłości chmury, przeorane cierpienia role. Miasto groźne jak obryw trumny. Czasem głuchym jak burz maczugą zawalone w przepaść i dumne jak lew czarny, co kona długo. Wparło łapy ludzkich rojowisk w głuchych ulic rowy wygasłe, warcząc czeka i węszy groby w nocach krwawych i gromach jasnych. Jeszcze przez nie najeźdźców lawa jako dym się duszny powlecze, zetnie głowy, posieje trawy na miłości, krzywdzie człowieczej. Jeszcze z wieku w wiek tak się spieni krew z ciemnością, a ciemność z brukiem, że odrośnie jak grom od ziemi i rozewrze niebiosa z hukiem. Bryła ciemna, miasto pożarne, jak lew stary, co kona długo, posąg rozwiany w dymy czarne, roztrzaskany czasów maczugą. I znów ująć dłuto i rydel, ciąć w przestrzeni i w ziemi szukać, wznosić wieki i pnącze żywe na pilastrach, formach i łukach. I w sztandary dąć, i bić w kamień, aż się lew spod dłoni wykuje, aż wykrzesze znużone ramię taki głaz, co jak serce czuje".
22 stycznia 1921 roku w Warszawie urodził się Krzysztof Kamil Baczyński (zdjęcie) poeta, podchorąży Armii Krajowej, podharcmistrz Szarych Szeregów, w czasie Powstania Warszawskiego żołnierz Batalionu Parasol.
Pochodził z rodziny o tradycjach wojskowych i nauczycielskich. Jego matka pochodziła z zasymilizowanej rodziny żydowskiej. Był absolwentem Gimnazjum i Liceum imienia Stefana Batorego w Warszawie. W tej samej, co on klasie uczyli się również Tadeusz Zawadzki, Jan Bytnar oraz Maciej Aleksy Dawidowski.
W czasie nauki w gimnazjum należał do Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej „Spartakus''.
Po ukończeniu gimnazjum w 1939 roku i zdaniu matury miał zamiar zostać studentem Akademii Sztuk Pięknych, ale wybuch wojny uniemożliwił mu kontynuowanie nauki.
W roku 1942 ożenił się z córką znanego właściciela drukarni przy ulicy Pięknej w Warszawie, Barbarą Drapczyńską. W tym samym czasie podjął studia polinistyczne na tajnym Uniwersytecie Warszawskim oraz pracował jako szklarz, węglarz i telefonista. W roku 1943 porzucił studia, by poświęcić się pracy konspiracyjnej i poezji. W roku 1944 ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty "Agricola", by jeszcze w maju tego samego roku podjąć służbę jako starszy strzelec podchorąży. Jednocześnie był wtedy również kierownikiem działu poezji miesięcznika społeczno-literackiego Droga. W lipcu 1944 roku, służąc pod pseudonimem Krzyś został zastępcą dowódcy III plutonu 4. kompanii batalionu Parasol. W czasie powstania walczył w rejonie placu Teatralnego.
Poległ na posterunku w pałacu Blanka 4 sierpnia 1944 w godzinach popołudniowych (ok. 16), śmiertelnie raniony przez
strzelca wyborowego ulokowanego prawdopodobnie w gmachu Teatru Wielkiego. Odznaczony pośmiertnie Medalem za Warszawę 1939-1945 (1947) i Krzyżem Armii Krajowej . Pochowany pierwotnie na tyłach Pałacu Blanka. Po wojnie ciało przeniesiono na Cmentarz Wojskowy na Powązkach.
W swoim dorobku miał cztery tomiki wierszy, a także wiele utworów napisanych, które ukazały się w prasie konspiracyjnej.
 

sobota, 20 stycznia 2018

Miłość aż po grób .

Romeo i Julia z Sarajewa

   Byli młodzi, piękni i szaleńczo w sobie zakochani. Ich związek z góry skazany był na porażkę, jednak oni nie chcieli się poddać. Serb Boško Brkič i Bośniaczka Admira Ismič mieli tylko jedno marzenie - być razem, ponad wszelkimi podziałami etnicznymi, w opanowanej wojną domową Jugosławii. W oblężonym Sarajewie, gdzie kule snajperów nie rozróżniały narodowości, ich miłość przegrała ze śmiercią, która choć zabrała im wszystko, nie była w stanie ich rozdzielić… 


   On - prawosławny chrześcijanin, ona - muzułmanka. Ich jedyną szansą na wspólne szczęście była ucieczka. Jednak wojenna rzeczywistość doprowadziła do tragedii, która stała się smutnym symbolem kraju, gdzie brat występował przeciwko bratu, a dzieci przeciwko rodzicom. Wolność czekała na nich po drugiej stronie mostu, do której nigdy nie doszli. Oto tragiczna historia „Romea i Julii z Sarajewa”

W BAŁKAŃSKIM KOTLE

Josip Broz Tito (1892-1980).
Po jego smierci Jugosławia
pogrążyła się w kryzysie.
   Jugosławia była jedynym europejskim krajem, który spod hitlerowskiej okupacji wyzwolił się samodzielnie. Choć państwo znalazło się w bloku wschodnim, nie było uzależnione od ZSRR w takim stopniu, jak pozostałe kraje „demokracji ludowej”. Jugosławią rządził Josip Broz Tito, który cieszył się niesłabnącym poparciem społeczeństwa.

   Potrafił sprawić, że wiele odmiennych etnicznie i religijnie narodów potrafiło żyć razem, mimo wielu wewnętrznych konfliktów. Po jego śmierci, w roku 1980, kraj pogrążył się w narodowościowym i ekonomicznym kryzysie. Napięcia na tle rasowym i religijnym rosły, a następni przywódcy nie potrafili rozwiązać tego problemu.   Gdy Sarajewo przygotowywało się do zorganizowania XIV Zimowych Igrzysk Olimpijskich w roku 1984, w Jugosławii panował względny spokój. Młodsze pokolenia obrazy wojny znało tylko z opowieści. Ludzie różnych religii i ras żyli obok siebie. Często dochodziło do mieszanych małżeństw pomiędzy nimi. Nikogo nie dziwił widok chrześcijanina w meczecie i muzułmanina w kościele, zwłaszcza w tej części kraju, zwanego Bośnią. 
Boško Brkič i Admira Ismič w Sarajewie.
  Właśnie wtedy, 1 stycznia 1984 roku, gdy w Sarajewie obchodzono Nowy Rok, Boško poznał Admirę. Oboje mieli po 16 lat i cały świat przed sobą. Choć byli różni, szybko przypadli sobie do gustu. On – spokojny i nieśmiały Serb, który wraz z rodziną przyjechał do Bośni kilka lat wcześniej, gdy jego ojciec (zmarł kilka lat później) dostał pracę w miejscowej siedzibie ONZ. Ona była jego całkowitym przeciwieństwem. Wyzwolona muzułmanka mieszkała w Sarajewie od urodzenia. Nikt nie wróżył im szczęścia, mimo to młodzi postanowili zostać parą. Nikt nie miał wątpliwości, że połączyła ich wielkie uczucie.

   Miłość Boška i Admiry nie rozróżniała rasy i religii. Ich rodzinom nie pozostało nic innego, jak zaakceptować ten związek. Tylko babcia Admiry miała wątpliwości. Starsza kobieta, pamiętająca okrutną wojnę, ostrzegała dziewczynę, by nie ufała Serbom. Boško był jednak inny i Admira ufała mu bezgranicznie…

  Wszędzie byli razem. Szkoła średnia, studia, potem praca. Młodzi nie rozstawali się nawet na chwilę. Tylko raz chłopak zniknął z życia Admiry na rok. Nie była to jednak ich decyzja. Jak większość jego rówieśników poszedł do wojska. Poborowy Jugosłowiańskiej Armii Ludowej obiecał swojej dziewczynie, że wróci cały i zdrowy. Gdy tylko mógł, słał Admirze listy, w których zapewniał o swoim oddaniu:
Boško Brkič jako poborowy w mundurze
Jugosłowiańskiej Armii Ludowej.
„Najdroższa ukochana, nie mogę spać po nocach z tęsknoty. Myślę o Tobie. Jesteś moim jedynym szczęściem, jakie mam. Moje wszystkie drogi prowadzą do Ciebie”

   Ona odpowiadała równie pięknymi słowami:
„Mój ukochany Boško. Sarajewo nocą to najpiękniejsze miejsce na świecie. Nie chciałabym żyć nigdzie indziej, chyba, że coś nas do tego zmusi. Wytrzymaj proszę, jeszcze tylko chwila i znowu będziemy razem. Nic nas już wtedy nie rozdzieli”

   Gdy Boško wrócił do swojej ukochanej, Jugosławia nie była już taka, jak w dniu kiedy się poznali. W „bałkańskim kotle” wrzało coraz bardziej. Dni zjednoczonego kraju zdawały się być policzone…

BRAT PRZECIW BRATU

Ratko Mladić (z lewej) i Radovan Karadžić (z prawej).
Dla Serbów byli bohaterami narodowymi.
Przez Międzynarodowy Trybunał Karny dla byłej Jugosławi zostali
oskarżeni o zbrodnie wojenne. Proces Mladića wciąż trwa.
Karadžić został skazany na 40 lat więzienia.
   Na początku lat 90. XX wieku nic już nie mogło zatrzymać rozpadu kraju. W roku 1991 trzy republiki ogłosiły niepodległość - Chorwacja (25 czerwca), Słowenia (25 czerwca) i Macedonia (17 września). Bośniacy marzyli o tym samym, więc gdy w marcu 1992 ogłoszono tam referendum, wynik był jednoznaczny. 99,7% głosujących opowiedziało się za odłączeniem Bośni i Hercegowiny od Jugosławii. Miesiąc później w kraju ogłoszono niepodległość, co nie spodobało się zamieszkującym te tereny Serbom. Serbska armia postanowiła siłą zatrzymać bośniackie marzenia o wolności…

   5 kwietnia 1992 roku wojska Republiki Serbskiej, wspierane przez Jugosłowiańską Armię Ludową, zajęły wzgórza wokół stolicy Bośni - Sarajewa. W jednej chwili dawne zatargi pomiędzy mieszkańcami odżyły ze zdwojoną siłą. Wszelkie różnice kulturowe i religijne znowu stały się problemem. Jedni uważali się za Serbów, inni za Muzułmanów, którzy od połowy lat 70. XX wieku posiadali status narodu. Bośniacy nie chcieli żyć obok Chorwatów i na odwrót. Większość mieszkańców opowiedziała się po jednej ze stron konfliktu. Nagle sąsiad zaczął występować przeciwko sąsiadowi, brat przeciwko bratu, dzieci przeciwko rodzicom.

   Byli też tacy, którzy czuli się po prostu „miejscowymi” i nie chcieli brać udziału w podziale. Dla nich Sarajewo było wspólnym domem. To tej grupy należeli także Boško Brkič i Admira Ismič. Nie chcieli żyć w kraju ogarniętym wojną domową. Nie chcieli także opuszczać swojego miasta. Okazja do ucieczki z miasta istniała jeszcze w pierwszych tygodniach wojny. Zostali, tęsknota za własnym domem wydawała się być silniejsza niż strach przed kulami.

KULE Z ALEI SNAJPERÓW

Ostatnie zdjęcie Boška i Admiry wykonane przed wojną.
   Rodzina chłopaka próbowała przekonać go, aby uciekał na pobliskie wzgórza, gdzie stacjonowali serbscy żołnierze, pod dowództwem Ratko Mladića. Kazali mu przyłączyć się do serbskiej armii, która ostrzeliwała teraz Bośniaków. Boško odmówił. Nie chciał zabijać, a przede wszystkim nie chciał zostawić Admiry. Wszyscy jego serbscy sąsiedzi widzieli teraz w dziewczynie bośniacką muzułmankę, czyli największego wroga. Boško tego nie rozumiał i nie mógł się z tym pogodzić.

   Wkrótce parę odwiedził ich najlepszy przyjaciel. Przed wojną był kryminalistą, kilka razy lądował w więzieniu. Teraz stał się prawą ręką przywódcy Muzułmanów w Bośni, prezydenta Aliji Izetbegovića. Przyjaciel chciał pomóc parze i wywieźć ich bezpiecznie z miasta, ale postawił jeden warunek - Boško miał w zamian przyłączyć się do niego i walczyć z Serbami. Chłopak odmówił. Stwierdził, że nie może strzelać do Serbów, bo są jego braćmi.

   Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące. Kule snajperów nie przestawały terroryzować mieszkańców Sarajewa. Boško i Admira każdego dnia ogromnie ryzykowali, aby się zobaczyć. Ich domy były oddalone od siebie o kilka kilometrów. Młodzi, aby się zobaczyć, zmuszeni byli raz dziennie przebiegać przez niebezpieczne rejony „Alei Snajperów” - owianej złą sławą ulicy Smoka z Bośni (oryg. Zmaja od Bosne), gdzie snajperzy, ukryci w opuszczonych wieżowcach, strzelali do cywilów, próbujących przedostać się na drugą stronę miasta.

   Gdy Boško udawał się na spotkanie z ukochaną, jego matka Radmila zostawała w domu sama. Za oknem wciąż słyszała odgłosy wybuchów i strzałów. Nie mogła tego dłużej znieść. Postanowiła uciec z miasta, jednak rodzice Admiry przekonali ją, by zamieszkała u nich. Kobieta nie chciała się na to zgodzić. Wiedziała jak wielkie niebezpieczeństwo może na nich sprowadzić. Muzułmanie pomagający Serbom uznawani byli za zdrajców, a wszyscy wiedzieli jaki los czeka kolaborantów. Zijah Ismič, ojciec Admiry, postawił sprawę jasno - w jego domu to on decyduje kogo przyjmie pod swój dach. Radmila dała się przekonać, ale wytrzymała tam tylko miesiąc. Strach przed żołnierzami okazał się silniejszy.

Ulica Smoka z Bośni (oryg. Zmaja od Bosne/Улица Змаја од Босне), która podczas wojny w Bośni służyła jako
przyczółek dla wielu stanowisk snajperskich. Było to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w całym mieście.
Potocznie nazywana "Aleją Snajperów" (oryg. Snajperska aleja/Снајперска алеја)


GDY ŚMIERĆ CZEKA ZA KAŻDYM ROGIEM

Boško i Admira podczas swoich ostatnich wakacji.
   Boško odszukał jednego ze znajomych, który służył w sztabie obrony miasta. Udało mu się załatwić transport matki i wkrótce kobieta zamieszkała za wzgórzach. Była bezpieczna, ale każdego dnia drżała o los swojego syna. Słyszała jak bomby spadają w okolicach ich domu.

   W tym czasie Boško i Admira postanowili zamieszkać razem. Nie chcieli już ryzykować. Coraz głośniej mówiło się, że wkrótce Sarajewo zostanie trwale podzielone. Wybrali mieszkanie nad rzeką Miljacką, niedaleko „Alei Snajperów”. Po miesiącach ostrzeliwania miasta tylko tam znajdowały się bloki nadające się jeszcze do zamieszkania. Nie byli tam bezpieczniejsi, ale byli razem, a tylko to się dla nich liczyło. Raz w ich okna strzelali Bośniacy, raz Serbowie. Kule nie rozróżniały narodowości…

Napis ostrzegający przed snajperami
na "Alei Snajperów" w Sarajewie.
   Mimo trwającej wojny, młodzi starali się żyć normalnie. Gdy tylko mogli, wychodzili na spacery, dokarmiali bezpańskie psy, pomagali sąsiadom. Śmierć czekała jednak za każdym rogiem. Raz Admira cudem uniknęła śmierci, kiedy na targu w centrum miasta, na tłum kupujących spadł pocisk moździerzowy. Kilkadziesiąt osób zginęło, tyle samo było rannych.

   Boško też ocierał się o śmierć. Podczas jednej z wizyt w mieszkaniu opuszczonym przez niego i jego matkę, w ścianę bloku uderzył pocisk z serbskiego działa. Pół bloku runęło, jednak chłopakowi nic się nie stało.


ZGINĄĆ OD KUL CZY Z GŁODU?

Slobodan Milošević (1941-2006).
Były prezydent Serbii. Zmarł podczas procesu przed
Międzynarodowych Trybunałem Karnym dla Byłej
Jugosławi w Hadze. Został oskarżony o wywołanie
konfilktów wojennych w Kosowie i Bośni.
   Dni pełne niebezpieczeństw mijały, a końca konfliktu nie było widać. Zaczęło brakować jedzenia, środków czystości i benzyny. Po roku od rozpoczęcia oblężenia miasto mogło polegać już tylko na powietrznych dostawach zaopatrzenia, które za zgodą Serbów organizowało ONZ. Samoloty z żywnością lądowały na pobliskim lotnisku, gdzie żołnierze sił UNPROFOR-u (United Nations Protection Force - Siły Ochronne Organizacji Narodów Zjednoczonych) miały za zadanie rozprowadzać w Sarajewie jedzenie i benzynę.

   Żołnierze w niebieskich hełmach od dawna bezczynnie przyglądały się masakrom ludności cywilnej, teraz wielu z nich postanowiło sobie nieuczciwie dorobić. Zamiast rozdawać żywność potrzebującym, zajęli się przemytem i handlem z Muzułmanami. Zapasy trafiały do rąk przyjaciela Boško - tego samego, który proponował mu przejście na stronę Bośniaków.

   Boško i Admira głodowali. Wiedzieli już, że jedynym ratunkiem dla nich jest ucieczka za wzgórza. Przedostanie się na serbską stronę oznaczało wielkie niebezpieczeństwo dla Admiry, która z racji swojego pochodzenia była dla Serbów „wrogiem”. Na początku maja 1993 roku młodzi nie mieli już innego wyjścia. Zostając w mieście zginą - jeśli nie zabiją ich kule, to wkrótce umrą z głodu. Czas uciekał…

MOST NADZIEI

Most Vrbanja na rzece Miljacka, widok współczesny.
   W mieście nie było już dla nich miejsca. Chłopak został kila razy pobity na ulicy przez Bośniaków, Admira coraz częściej atakowana była przez Serbów. Obojgu grożono śmiercią, jeśli się nie rozstaną. Para nie mogła się na to zgodzić. Powtarzali, że woleliby umrzeć razem niż żyć osobno. Boško postanowił więc działać…

   Ponownie odwiedził przyjaciela ze sztabu. Tam dowiedział się, że na serbską stronę można uciec tylko wąskim korytarzem przez most Vrbanja na rzece Miljacka, na zachód od Starego Miasta. Na moście czasami dochodziło do wymiany ludności cywilnej lub zaopatrzenia, jednak doskonała widoczność dla snajperów sprawiała, że miejsce to było znakomitym celem. Wielu ludzi zginęło, próbując przedostać się na drugą stronę. Po jednej jego stronie znajdowali się serbscy żołnierze, dowodzeni przez Ratka Mladića i Radovana Karadžića, po drugiej siły chorwackie i bośniackie. Przyjaciel ze sztabu również odradzał młodym ucieczkę w tym okresie. „Teraz to niebezpieczne, poczekajcie” - prosił, lecz para nie mogła już czekać…

   Na moście istniały niepisane zasady, dotyczące ewakuacji mieszkańców. Respektowały je obie strony konfliktu. Przecież serbscy żołnierze też mieli rodziny w bośniackiej części miasta i wszelkimi siłami próbowali wydostać je z piekła wojny. By przejść przez most trzeba było mieć kontakty i Boško takie miał. Jego przyjaciel ponaglany obiecał pomoc. Skontaktował się z Serbami. Doszło do porozumienia. Boško i Admira będą mogli przejść przez most w ciągu kilku najbliższych dni. Przyjaciel ze sztabu otrzymał gwarancję. Na umówiony znak, 19 maja 1993, planowali przeprawić kuzyna jednego z serbskich żołnierzy. Właśnie tego dnia, tuż przed nim, miałaby przejść serbsko-bośniacka para. Nie wcześniej i nie później. Żołnierze obu stron obiecali, że na jedną godzinę odłożą wtedy broń.

W OBJĘCIACH NA PRZEKÓR ŚMIERCI

Ciała Boška Brkiča i Admiry Ismič. Zdjęcie wykonano
na drugi dzień po ich śmierci. Obok nich wciąż widoczne
są ich bagaże, które wkrótce zaginęły.
   Nastał czas pożegnań. 13 maja dziewczyna obchodziła 25-te urodziny. W domu jej rodziców panował jednak smutny nastrój. Matka Nera płakała, ojciec Zijah zamknął się w łazience i nie chciał wyjść. Wszyscy odradzali Admirze ucieczkę. Wiedzieli, że po serbskiej stronie dziewczyna nie będzie bezpieczna, a wojna w Sarajewie przecież kiedyś musi się skończyć. Może za rok, a może za miesiąc. Lepiej przeczekać. Admira była jednak zdecydowana. Tłumaczyła rodzicom, że nie może zostawić ukochanego, bo jest dla niej całym światem. Jeśli zostanie tutaj bez niego, to tak jakby już umarła. Zapytała: „Co byś zrobiła mamo, gdyby chodziło o ciebie i tatę?”. Matka nie odpowiedziała i już nigdy więcej nie próbowała córki namawiać do pozostania.

   19 maja 1993 roku Boško dostał wiadomość, że mogą iść. Młodzi byli już spakowani. Wielkie czarne torby zawierały ubrania i rzeczy osobiste. Resztę musieli zostawić w domu. Po obu stronach mostu po raz kolejny padło zapewnienie, że nie nikt nie wystrzeli. Admira pomachała do serbskich żołnierzy, a ci pokazali, że mogą ruszyć. Ciężkie torby nie ułatwiały im ruchów. Ruszyli powoli i przyspieszyli kroku dochodząc do połowy mostu. Boško i Admira trzymali się za ręce, uśmiechali się. Od wolności dzieliło ich kilka metrów…

   Słońce powoli zachodziło. Gdy para minęła połowę drogi, dwóch serbskich żołnierzy zrobiło kilka kroków w ich kierunku. Mieli ich przejąć i bezpiecznie odprowadzić do czekającego na nich samochodu. Młodzi zaczęli biec…

   Nagle z niewiadomego kierunku padł strzał. Boško padł na ziemię niczym rażony piorunem. Zginął na miejscu. Admira stanęła jak wryta, spojrzała na ukochanego i zaczęła krzyczeć. W tym momencie rozległ się drugi strzał. Dziewczyna upadła kilka kroków dalej. Drugi strzał trafił ją w plecy. Żołnierze cofnęli się i za wszelką cenę próbowali namierzyć snajpera. Bez skutku. Ciemność coraz bardziej panowała nad mostem w Sarajewie. Po kilku minutach Admira podniosła głowę i zaczęła głośno płakać. Odwróciła się w stronę ukochanego i z wielkim trudem podczołgała się do niego. Leżąc tuż przy nim, objęła go ramieniem i zastygła w bezruchu. Zmarła kilka sekund później…

Zdjęcie, które wstrząsnęło światem. Martwi kochankowie na moście w Sarajewie.
Dopiero po czterech dniach zabrano ich ciała i pochowano. Brak na zdjęciu toreb, które zostały rozkradzione.


RAZEM JUŻ NA ZAWSZE

Pierwszy pogrzeb Boška i Admiry na cmentarzu Lukavica w Sarajewie.
Trzy lata później ciała przeniesiono do nowego cmentarza Lion,
 gdzie również spoczęli w jednym grobie.
   Do dziś nie wiadomo, kto oddał strzały. Serbowie oskarżali o to Bośniaków, a Bośniacy Serbów. Chorwaci wskazywali wszystkich pozostałych. Nikt się nie przyznał. Nikt nie poniósł konsekwencji.

   Admira Ismič i Boško Brkič zginęli w wieku 25 lat. Następnego ranka zniknęły ich torby z rzeczami osobistymi. Ich ciała leżały w objęciach, pozostawione na moście, przez cztery kolejne dni. Nikt nie miał odwagi ich zabrać. Żadna ze stron nie chciała ryzykować. Serbowie, Bośniacy, Chorwaci - wszyscy bali się snajperów. Wreszcie podjęto decyzję. Serbowie wysłali czterech muzułmańskich jeńców, którzy w nocy ściągnęli z mostu zwłoki zakochanych.

   Kilka dni później zrozpaczona rodzina Admiry zorganizowała pogrzeb, na który przybyła matka Boško, ryzykując tym samym własnym życiem. Trumny Boška i Admiry spoczęły w jednym grobie, na wyraźne polecenie rodziny, która postanowiła nie rozdzielać zakochanych. Mieli wiele problemów, by tego dokonać. Władze cmentarza nie chciały się zgodzić, by obok siebie spoczęli chrześcijanin i muzułmanka.

   Na serbskim cmentarzu Lukavica mszę pogrzebową odprawił serbski pop, kapelan serbskiej armii. Modlił się z przejęciem, ale tylko i wyłącznie za Boška. O Admirze nie wspomniał nawet jednym słowem. Przecież dla niego dziewczyna była niewierną, a do tego wrogiem armii, której pop służył.
   Trzy lata później, w roku 1996, rodzina zdecydowała się na dokonanie ekshumacji ciał Boška i Admiry, aby pochować ich na nowym cmentarzu Lion w Sarajewie. Zamówiono specjalny portret zakochanych, który do dzisiaj znajduje się na ich wspólnym grobie. Żyli razem, umarli razem i pozostali razem już na zawsze…

Pomnik kochanków wśród innych ofiar wojny domowej w byłej Jugosławii.

POSTSCRIPTUM...

Współny portret Boška i Admiry na ich grobie.
Już nic i nikt ich nie rozłączy...
   Kilka dni po tej tragicznej nocy, amerykański korespondent wojenny Kurt Schork sfotografował martwą parę na moście Vrbanja, już bez skradzionych toreb, jego zdjęcie obiegło cały świat, stając się zarówno symbolem bratobójczej walki jugosłowiańskiego narodu, jak i wielkiej miłości, która za nic ma różnice etniczne i religijne. Schork jako pierwszy opisał również losy kochanków. Ich historia poruszyła wszystkich do tego stopnia, że o Boško Brkiču i Admirze Ismič zaczęto mówić „Romeo i Julia z Sarajewa”. Po takim właśnie tytułem rok później powstał o nich film dokumentalny dla BBC.

   Rodziny zastrzelonej pary długo walczyły z władzami miasta o to, aby zmienić nazwę mostu na „Most Romea i Julii”. Odrzucono ten pomysł nie podając żadnych argumentów. Zamiast tego zmieniono nazwę na „Most Suady i Olgi”, upamiętniając tym samym dwie kobiety - Suadę Dilberović, studentkę medycyny z Dubrownika i Olgę Sučić, urzędniczkę bośniackiego parlamentu, które zostały również zastrzelone na tym moście. Bośniacy uznali je za pierwsze ofiary oblężenia oraz wojny w Bośni.

   Rodzice Admiry oraz matka Boška przyjaźnią się do dzisiaj. Mieszkają blisko siebie i codziennie się odwiedzają. Rozmawiają o swoich dzieciach, o ich miłości i tragedii, oglądają ich wspólne zdjęcia i płaczą. Serbska chrześcijanka i bośniaccy muzułmanie - jakże inni, jakże podobni… 

Sarajewo dzisiaj. Widok na cmentarz ofiar wojny w Bośni. W tych okolicach mieszkała para zakochanych

piątek, 19 stycznia 2018

środa, 17 stycznia 2018

Zbrodnia dokonana przez galicyjskich rezunów na mieszkańcach wsi Połowce w woj. tarnopolskim.

W nocy z 16 na 17 stycznia 1944 r. zgrupowanie bojówek OUN-UPA, liczące około 200 terrorystów, dokonało straszliwego w skutkach morderczego napadu na plebanię rzymskokatolicką, polskie domy i zagrody, na bezbronne rodziny Kościków, Pawłowskich, Grodeckich, Malaków, Głowackich, Czaporów, Grzesiowskich.
Ekshumowani Polacy – mieszkańcy wsi Połowce
porwani nocą przez UPA i zamordowani. Oprawcy zrabowali odzież ofiar.
Napastnicy, zaopatrzeni uprzednio w powrozy i pakuły, wdarli się do wsi wraz z licznym taborem sań. Wywalali i rozbijali drzwi wejściowe domów (według listy poskrypcyjnej), pojedyńczo wyprowadzali domowników, krępowali ich powrozami, kneblowali usta pakułami, a następnie układali ofiary na saniach. Akcja trwała do północy, po czym ukraińscy terroryści z 27 porwanymi oddalili się w nieznanym kierunku. Część ludności polskiej zdołała się uratować. Trzynaście osób wraz z księdzem proboszczem Bernardem Pyclikiem schroniło się na kościelnym strychu, gdzie od kilku miesięcy -- pomimo dokuczliwego zimna -- ksiądz proboszcz nocował.
Głowacki schronił się na strychu własnego domu, sądząc że terroryści będą mordować tylko mężczyzn, jak to niekiedy czynili. Po oddaleniu się napastników Głowacki wydostał się przez otwór krytego słomą dachu. Tułając się w bieliźnie i boso doznał odmrożenia nóg, następnie znalazł się w szpitalu w Czortkowie. Początkowo w obawie przed otruciem odmawiał przyjmowania posiłków. Podczas przesłuchania prowadzonego przez niemieckich funkcjonariuszy Kripo i Gestapo hospitalizowany Głowacki zeznał, że wśród napastników rozpoznał 13 znajomych miejscowych Ukraińców.
W kilka dni później z miasteczka Jagielnica, położonego opodal, nadeszła wiadomość, że 21 stycznia 1944 r. niemieccy funkcjonariusze SS w czasie polowania na zwierzynę leśną natknęli się przypadkowo na trupy wystające spod śniegu i gałęzi. Ciała pomordowanych -- dorosłych i dzieci -- przysypane były cienką warstwą ziemi i przykryte gałęziami. Z udziałem niemieckiej żandarmerii i policji kryminalnej odkryto i wyjęto z tej świeżej mogiły 26 nagich zwłok, które zostały ułożone na polanie i zidentyfikowane. Stwierdzono urzędowo, że ofiary przed uśmierceniem były rozebrane do naga, męczone i torturowane.
Twarze ofiar były zmasakrowane przez obcinanie nosów, uszu, rozcięcie szyi, wykłucie oczu, duszenie za pomocą sznurów- arkanów sporządzonych ze skręconego przędziwa i namydlanych, by się szybciej i łatwiej zaciskały.
Zmasakrowane zwłoki ze sznurami na szyjach przedstawiały widok przerażający. Stwierdzono urzędowo, że zginęli śmiercią gwałtowną i męczeńską: Bazyli Czapor, Kazimierz Czapor, Mikołaj Czapor, Bronisław Głowacki, Stefania Głowacka, Grodecka, Grodecki, Bronisław Grodecki, Kazimierz Grodecki, Teofil Grodecki, Petronela Hryk i jej mąż Wasyl Hryk, Aniela Kościk, Antoni Kościk, Ewa Kościk, Michalina Kościk, Emilia Malak, Jan Malak, Maria Pawłowska, Leon Pawłowski, Mieczysław Pawłowski, Mikołaj Pawłowski, Olga Pawłowska, Zbigniew Pawłowski.
Ponadto zamordowane zostały dwie siostry zakonne ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej (ss. Służebniczki Starowiejskie): Anastazja Izmaela Bartosz i Amelia Witolda Borowska. [...] Siostry te prowadziły miejscową ochronkę liczącą 28 dzieci [...] a jedna z nich była organistką.[...]
Brak było jedynie zwłok kościelnego imieniem Jan.
Dowody powyższej zbrodni oraz przebieg identyfikacji ofiar niemiecka policja kryminalna -- Kripo udokumentowała urzędowo co najmiej na 10 kliszach fotograficznych, które zostały przejęte przez polskiego starostę konspiracyjnego w Czortkowie, noszającego pseudonim Mohort, niezwykle zasłużonego dla dokumentacji zbrodni terrorystów OUN-UPA na kresowej ludności polskiej.
Polacy z Jagielnicy ofiarowali trumny i na własnych ramionach wynieśli zwłoki pomordowanych poza miasta, do sań. Pogrzeb ofiar, dzięki staraniom polskiej ludności ze wsi Słobódka Dżuryńska, gdzie duszpasterzem był ks. Wacław Szetelnicki, odbył się w Połowcach w dniu 24 stycznia 1944 r. W pogrzebie uczestniczyło około 800 osób.
Każdą ofiarę zaniesiono uprzednio do jej domu, gdzie została obmyta i ubrana, a następnie wyprowadzono procesją na miejscowy przykościelny cmentarz, do przygotowanego tam zbiorowego grobu obok istniejącego już grobu ofiar pomordowanych w lipcu 1941 r. [...]
W związku ze zbrodnią w Połowcach w dniu 20 stycznia 1944 r. okupacyjne władze niemieckie dokonały aresztowania dwóch Ukraińców -- nauczyciela Jakowyszyna i gospodarza rolnego Flisaka, który użyczył zaprzęgu konnego sprawcom zbrodni. W kilka dni później -- 24 stycznia 1944 r. -- doprowadzono do czortkowskiego więzienia aresztowaną kobietę Ukrainkę o nazwisku Dumak z Połowiec.
Po masowym mordzie Polaków ze wsi Połowce już 18 stycznia 1944 r. terroryści OUN-UPA rozrzucili napisaną w języku ukraińskim ulotkę-komunikat, z której wynikało, że "unieszkodliwili 31 Polaków ze wsi Połowce (w tej liczbie 20 mężczyzn)" oraz podobnych przedsięwzięć "obronnych" (cudzysłów -- A.K.) użyli również we wsi Chomiakówka. Ulotka była podpisana: "Obrońcy urkaińskiego narodu."
Jagielnica, pow. Czortków. Identyfikacja zwłok mieszkańców wsi Połowce, zamęczonych przez terrorystów OUN-UPA.
Las w okolicy miasteczka Jagielnica, pow. Czortków. Przebieg identyfikacji 26 zwłok mieszkańców wsi Połowce, zamęczonych w torturach przez terrorystów OUN-UPA. Identyfikacja przeprowadzana przez widocznych na zdjęciu niemieckich funkcjonariuszy Kripo oraz żandarmerię w obecności pracowników służby leśnej i innych.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...