środa, 28 marca 2018

Zamach na '' Waltera''.

28 marca 1947 roku w Jabłonkach koło Baligrodu ,w Bieszczadach, w zasadzce zorganizowanej przez kompanię "Szturmowiec" -5 pod dowództwem porucznika UPA, Stepana Stebelskiego "Chrina" i "Stacha" zginął wiceminister obrony narodowej generał Karol Świerczewski ps. "Walter".
Doszło do tego podczas inspekcji posterunku konnej grupy manewrowej Wojsk Ochrony Pogranicza. Wasyl Hałasa, zastępca przywódcy OUZ Zakerzońskiego Kraju wspominał o tej zasadzce na łamach książki Bogdana Huka pt. "Za to, że jesteś Ukraińcem": "O tym, że tam zginął generał "Walter", dowiedziałem się na drugi dzień z radia i prasy. Sam "Chrin" wiedział tylko tyle, że tą drogą będzie jechała delegacja wojskowa złożona z osób wysokiej rangi. Pod względem militarnym to było niezłe osiągnięcie UPA. Również od strony propagandowej (...) ponieważ przełamała blokadę informacyjną o naszej walce. Pisała o niej nie tylko polska, ale także cała prasa europejska". W raporcie "Rena" p.o. dowodcy odcinka "Łemko" czytamy: "28.03.47 roku o godz. 9.30 oddziały Chrina i Stacha urządziły zasadzkę na szosie Baligród- Cisna. Pierwszy samochód był osobowy i jechali nim z odkrytymi głowami brzuchaci żołnierze. W momencie tym zagrzmiały nasze erkaemy. Z osobowego samochodu wyskakują żołnierze, między krótkimi jest jeden gruby, z odkrytą głową, który nie zajmując stanowiska wydaje rozkazy. Do potoku wbiega gruby, łysy żołnierz z okrzykiem: "Jestem trafiony!" Przybiega do niego dwóch żołnierzy, do ktorych mówi: "Chłopcy, weźcie mnie, umieram". Wtenczas serie erkaemistów dobijają ostatecznie, jak się później okazało , generała broni, drugiego wiceministra obrony narodowej- Karola Świerczewskiego."
Prócz gen. Świerczewskiego zginęli ppor. Józef Krysiński oraz kierowca generała, kpr. Stefan Strzelczyk. Na wniosek Ministra Obrony Narodowej za" ''bohaterskie zachowanie się w walce z ukraińskimi bandami faszystowskimi, w której zginął gen. broni Świerczewski Karol'' nadano Order Krzyża Grunwaldu III klasy: podporucznikowi Józefowi Krysińskiemu (pośmiertnie), chorążemu Zygmuntowi Blumskiemu i kapralowi Stefanowi Strzelczykowi (pośmiertnie). Krzyż Walecznych nadano strzelcowi Romanowi Nedbale i strzelcowi Kazimierzowi Środzie. Zabójstwo generała Świerczewskiego przez wiele lat funkcjonowało nie tylko w propagandzie komunistycznej, ale także w świadomości znacznej części społeczeństwa polskiego jako przyczyna rozpoczęcia akcji "Wisła".
Na zdjęciu gen. broni Karol Świerczewski. Był uczestnikiem rewolucji październikowej, od 1918 roku służył w armii radzieckiej. W czasie wojny polsko- bolszewickiej walczył po stronie generała Tuchaczewskiego. W latach 1936-38 był dowódcą brygady, a następnie dywizji międzynarodowej w hiszpańskiej wojnie domowej. Od 1943 roku służył w Wojsku Polskim, m.in. był zastępca dowódcy 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, a w latach 1944-45 dowodził 2 armią WP. Od 1944 roku należał do Centralnego Biura Komunistów Polskich. Był współodpowiedzialny za terror wobec żołnierzy Armii Krajowej.
 

niedziela, 25 marca 2018

Krwawe zapusty.

W nocy z 22 na 23 lutego 1944 r. ukraińscy nacjonaliści zamordowali ponad stu mieszkańców Berezowicy Małej w powiecie tarnopolskim. Ponad 20 polskich zagród puścili z dymem. Nazajutrz, w środę popielcową, pozostali przy życiu Polacy pochowali w pośpiechu zabitych i uciekli z rodzinnych stron. Podzielili los milionów rodaków na polskich Kresach.

Zapisywanie białych plam

Mord w Berezowicy Małej był jedną z typowych rzezi dokonanych w latach 1943-45 przez ukraińskich nacjonalistów na ludności polskiej zamieszkującej Kresy. W napadach na poszczególne wioski liczba ofiar najczęściej szła w setki, czasami „tylko” w dziesiątki, a już pojedynczych i najczęściej zapomnianych polskich mogił na tych ziemiach nikt nie zliczy.
Ostrożne szacunki wskazują, że na Wołyniu i Podolu Ukraińcy wymordowali grubo ponad 100 tys. Polaków. W samej Berezowicy Małej jednej nocy z rąk bandytów Ukraińskiej Powstańczej Armii padło 131 osób, z których 30 spalono żywcem.
O Polsce za Bugiem i o martyrologii ludności kresowej w okresie PRL-u nie wolno było głośno mówić. Po 1989 r. jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać stowarzyszenia kresowiaków, a w ślad za nimi ukazywać się monografie dokumentujące życie na Kresach i ukraińskie zbrodnie. Za sprawą świadków, którzy najczęściej własnym sumptem wydają swoje wspomnienia, Kresy powoli przestają być białą plamą na mapie naszej narodowej martyrologii.
W tej niejako „czarnej serii” dokumentującej zagładę polskich Kresów w latach czterdziestych ubiegłego stulecia ukazało się już wiele pozycji, m.in. książka Władysława Kubowa pt. „Polacy i Ukraińcy w Berezowicy Małej koło Zbaraża”, Jana Białowąsa „Wspomnienia z Ihrowicy”, Władysława Bąkowskiego „Zagłada Huty Pieniackiej” czy „Podolskie korzenie” Jana Kanasa, opisujące życie i tragiczny koniec społeczności polskiej we wsi Łozowa.

Zmęczeni i osaczeni

Zima na Kresach w pierwszych miesiącach 1944 r. była wyjątkowo sroga – śnieżna i mroźna. Dla miejscowej ludności był to okres wytężonej pracy. Cofający się przed Armią Czerwoną Niemcy organizowali na Podolu linię obrony. Do kopania okopów i zwożenia drzew na umocnienia zmuszali miejscową ludność. Mieszkańcy położonej w pobliżu historycznego Zbaraża Berezowicy Małej pracowali przy niemieckich umocnieniach codziennie, nawet w niedziele. Władysław Kubów, jeden z niewielu żyjących do dziś berezowiczan, pamięta pilnującego ich Niemca krzyczącego: „weiter weiter, schneller”, i uderzającego szpicrutą po cholewie buta.
– Pomyślałem wtedy sobie, żeby tak kiedyś nasze role zamieniły się – wspomina pan Władysław. – I tak się stało, bo mniej więcej po roku to ja pilnowałem Niemców przy kopaniu okopów w Lanzbergu, dzisiejszym Gorzowie.
W Berezowicy po całodziennej pracy przy zwożeniu drzewa i rozbijaniu zamarzniętej ziemi ludzie myśleli tylko o odpoczynku. Tak przeszedł we wsi karnawał i nawet w zapusty nikt nie miał ochoty na zabawę. Tymczasem w nieodległym sąsiedztwie wsi zaczęły gromadzić się znaczne siły przybywających z Wołynia banderowców. Polaków ostrzegali przed nimi znajomi Ukraińcy, a także wysyłani na przeszpiegi wywiadowcy. W obawie przed UPA we wsi zorganizowano nocne posterunki i patrole. Jednak tej akurat nocy berezowiczanie – po części ze zmęczenia, a po części licząc na bliskość niemieckiego wojska – zlekceważyli ten obowiązek.

Polski orzeł

Nocą, gdy zmęczeni mieszkańcy Berezowicy Małej pogrążyli się już we śnie, od północy furmankami i saniami nadciągnęli banderowcy. Było ich kilkuset. Wprawieni w rzeziach na Wołyniu podchodzili w ciszy, starając się wykorzystać element zaskoczenia. Napad zaczęli od wymordowania mieszkańców przysiółka położonego kilometr od wsi. Zabijano bez jednego wystrzału. Piotra Szewczuka przerąbano siekierami na trzy części. Wdowę Katarzynę Tomków i jej siedmioro dzieci zakłuto bagnetami. Janowi Nowakowskiemu cięciem siekiery w usta przerąbano głowę. Zginął też najbliższy sąsiad Nowakowskiego – Józef „Słunka”, a także jego matka i siostra. Śmierć poniosła także nieomal cała rodzina Kurylczuków, która tego akurat dnia zebrała się w komplecie, by pochować zmarłą w połogu żonę Władysława Kurylczuka. Jego trzyletniego synka Ukraińcy nabili na bagnet i wijącego się z bólu unieśli do góry, a gdy dziecko machało rękoma, śmiali się, że to polski orzeł. Rzeź w przysiółku przeżyła tylko szwagierka Kurylczuka, którą siedem razy pchnięto bagnetem, a także przeoczona przez rezunów córeczka Nowakowskich. Oprawcom zdołał wyrwać się również Władysław Kurylczuk. W koszuli i kalesonach, po pas w śniegu dobiegł do wsi, wszczynając alarm.

Riżut, riżut

– Riżut, riżut – krzyczał co sił, przebiegając przez całą wieś Kurylczuk, ratując w ten sposób życie wielu mieszkańców Berezowicy. Jednak zanim zaspani ludzie zdążyli przygotować jakąkolwiek obronę, do wsi wtargnęli Ukraińcy. Rodzina Jaworskich z bronią w ręku podjęła walkę z bandytami i dzięki temu przeżyła. Przeważnie jednak ludzie szukali ocalenia w ucieczce. Biegli do lasu, chowali się po sadach lub w obejściach ukraińskich sąsiadów. Wiele osób w popłochu schroniło się w nielicznych we wsi murowanych oborach. Części udało się ukryć w kamiennych schronach pobudowanych wcześniej na wieść o rzeziach wołyńskich. Niebronione domostwa były bez trudu zdobywane przez banderowców. W umocnionym niczym twierdza spichlerzu Antoniego Kwaśnickiego Ukraińcy rozbili podwójne i zaryglowane od wewnątrz drzwi. Sześcioosobową rodzinę po zamordowaniu obłożyli słomą i podpalili. Podobny los spotkał 30 osób, które schroniły się w murowanej oborze Mikołaja Sesiuka. Ukraińcy najpierw wyprowadzili z niej inwentarz, a potem rozstrzelali z karabinu maszynowego posadzonych pod ścianą ludzi. Choć oborę podpalono, kilku osobom udało się przeżyć. Postrzelony Michał Budnik uciekł przez strych, zostawiając zabitą żonę i czworo dzieci. Ocalał też Hryńko Pańczyszyn. Ukraińcy zastrzelili mu żonę i córeczkę, a jemu samemu darowali życie, gdy odmówił po ukraińsku pacierz. Mimo postrzału w pierś przeżyła też Maria Dżygała. Oprzytomniała w płonącej oborze i przedarła się z niemowlęciem przez ścianę ognia.
Więcej szczęścia mieli ludzie, którzy ukryli się w murowanej oborze Jana Krąpca, ojca o. prof. Mieczysława Alberta Krąpca, słynnego filozofa, wieloletniego rektora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Obora Krąpców nie została całkiem spalona, gdyż leżała zbyt blisko budynków ukraińskich sąsiadów. Zresztą sąsiad ten uratował życie Polakom, gdyż oszukał banderowców, mówiąc, że obora Krąpca była już przeszukiwana. Z ukrywających się w niej ludzi zginęła „tylko” Paulina Ciurys, która nie wytrzymała nerwowo i wyszła na podwórze. Banderowcy zastrzelili ją, a następnie przerżnęli na pół piłą.
Ucieczką do lasu salwował się miejscowy ksiądz Jan Mądrzak. Razem z rodziną Ziółkowskich, u których mieszkał, uciekł do pobliskiego zagajnika. Brnąc po pas w śniegu, wydostali się też z wioski bracia Władek i Bronek Kubowowie. Strzelali do nich nie tylko Ukraińcy, lecz także stacjonujący w rejonie Turowej Góry Niemcy, na których obecność tak liczyli Polacy. Braciom udało się dotrzeć do znajomych we wsi Dobrowody.

Wspólna mogiła

Bracia Kubowowie wrócili do Berezowicy nazajutrz rano. Przywitał ich swąd spalonych ciał i tlące się pogorzeliska. Obok domu dostrzegli ojca pochylonego nad zwęglonymi zwłokami leżącymi w śniegu. Okazało się, że szukał synów…
– Gdy szliśmy przez wieś, wszędzie widzieliśmy trupy i zgliszcza – wspomina po latach Władysław Kubów. – Przed swoim domem leżał zakłuty Jan Szymków, ojciec naszego kolegi Tadzika. Niektóre zwłoki były tak spalone, że nie sposób było ich zidentyfikować. Władek Kubów zajrzał też do domu swojego kolegi Franka Sowińskiego. Zdrętwiał na widok leżących obok siebie zastrzelonych rodziców Franka i jego samego, w dramatycznej pozie przewieszonego przez okno. – Widać kule skosiły go przy próbie ucieczki – wnioskował Kubów.

Tej nocy zginęło w Berezowicy Małej 131 polskich mieszkańców. Zamordowanych grzebano w niezwykłym pośpiechu. Pozostali przy życiu musieli zdążyć z pochówkiem za dnia, by nie nocować we wsi-cmentarzysku. I nie tyle chodziło o lęk przed złymi duchami, co przed powrotem nacjonalistów ukraińskich, którzy w bestialski sposób mordowali dosłownie każdego napotkanego Polaka.
– Popalone trupy pozbierano w prześcieradła, włożono do paczek i tak pochowano – wspomina Maria Kozibroda, której udało się uciec w czasie masakry do lasu. – Ksiądz Jan Mędrzak powiedział, żeby wszystkich pochować w jednym grobie – to będzie pamiątka tych wydarzeń. – Zbiłem dużą skrzynię i włożyłem do niej żonę i czworo dzieci – wspomina ranny i poparzony owej nocy Michał Budnik. – Nie zostali jednak pochowani. Zawieźliśmy skrzynię ze zwłokami na cmentarz i tak ją zostawiliśmy. Zbliżał się wieczór i trzeba było uciekać…

Exodus

Większość berezowiczan schroniła się w Tarnopolu. Wielu miało tam rodziny i znajomych. Wkrótce zaczęło się oblężenie i zdobywanie miasta przez Sowietów. – Sowieccy żołnierze padali jak muchy, a Niemcy zmuszali Polaków do grzebania ich – opowiada Władysław Kubów. – Miasto było bombardowane z samolotów, ostrzeliwane przez artylerię i czołgi. Bomba zniszczyła cały nasz dobytek: konie, krowę, sanie, worki ze zbożem i mąką, a także rower – dodaje.
Walka o Tarnopol trwała pięć tygodni. Poszczególne dzielnice przechodziły z rąk do rąk. – Do naszej piwnicy wpadali raz zdyszani Niemcy, a za chwilę Rosjanie – opowiada Kubów. – Przepędzali nas z dzielnicy do dzielnicy. Głód nieraz zaglądał nam w oczy. Po zajęciu Podola przez Armię Czerwoną niedobitki berezowiczan wróciły w rodzinne strony. Ukraińskie bandy jakby przycichły, ograniczając się do sporadycznych napadów. Burza rozpętała się pod koniec 1944 roku.
 W listopadzie dokonano napadu na pobliską polską wieś Gontowa, dokonując masowej rzezi jej mieszkańców. Wśród Polaków narastała groza i strach. Berezowiczanie bali się nocować w domach. Coraz zimniejsze noce spędzali w lasach lub u zaufanych ukraińskich sąsiadów.
W listopadzie w biały dzień dokonano mordu, który wstrząsnął polską społecznością Berezowicy Małej.
– Stałam przy oknie, patrząc na ulicę – wspomina Maria Kozibroda. – Kogoś prowadzą, a on tak głośno prosi ich i błaga o życie. To był Franek Kubów. Powiesili go na krzaku bzu. Dnia 14 grudnia ukraińscy bandyci w niezwykle okrutny sposób zamordowali sołtysa Pawła Wiśniowskiego i Piotra Kubowa. To był przełomowy moment. – Ludzie powiedzieli, że jak zabili Piotra i Pawła, to trzeba uciekać – wspomina Maria Kozibroda. – Uciekliśmy do Tarnopola, gdzie czekała już polska delegacja, która wyrobiła nam karty ewakuacyjne…

Niepotępiony terror

– Moi przodkowie żyli na tych ziemiach przynajmniej od 1608 r. – mówi o. prof. Mieczysław A. Krąpiec. – Do tej pory są zachowane księgi parafialne, gdzie to można prześledzić. Najbliższa polska parafia była wtedy w Podkamieniu oddalonym o 28 km od Milna, skąd pochodziła moja rodzina. Tak zresztą jak i pozostała ludność polska zamieszkująca te ziemie nie byliśmy jakimiś emigrantami.

Na Kresach byliśmy u siebie

Zdaniem o. prof. Krąpca, na Kresach doszło do celowej, zorganizowanej eksterminacji Narodu Polskiego na ogromną skalę. Świat wiedział o tym ludobójstwie, lecz milczał. Dokonując bezkarnych czystek etnicznych, nacjonaliści ukraińscy dowiedli, że jest to skuteczny sposób osiągania celów politycznych. Tym samym przetarli drogę współczesnym formom terroryzmu, które dopiero dziś po zaatakowaniu Stanów Zjednoczonych spotkały się z radykalnym potępieniem. Ukraińska Powstańcza Armia była typową organizacją terrorystyczną w dzisiejszym rozumieniu tego pojęcia. Świadczą o tym choćby makabryczne rzezie bezbronnej ludności polskiej na Kresach. Nie lepiej postępowała również ze swoimi rodakami. Niestety, dziś trwa proces oczyszczania UPA ze zbrodniczej przeszłości. Usiłuje się na trwałe przypisać tej organizacji miano „partyzantki” czy formacji narodowowyzwoleńczej.
Zdaniem licznych historyków, a także kresowian, stanowi to nadużycie i zakłamywanie prawdy historycznej. Jest to niedopuszczalne zarówno przez wzgląd na ofiary banderowskich zbrodni, jak i na pamięć prawdziwych bohaterów walczących w partyzantce narodowowyzwoleńczej, którzy przecież z mordowania starców, kobiet i dzieci nie czynili metody walki.
– Widzę głęboki sens w powracaniu do tych spraw – uważa o. prof. Mieczysław Krąpiec. – Trzeba ujawniać i piętnować zbrodnie UPA, aby już się nie powtórzyły. Ukraina powinna sama zdobyć się na potępienie bandytów spod znaku UPA, a nie stawiać im pomniki i poświęcać ulice – dodaje ojciec profesor.

niedziela, 18 marca 2018

Zwycięstwo zapomnianej armii.

Bitwa o twierdzę Kołobrzeg, to 11 dniowe krwawe zmagania głównego zgrupowania 1 Armii Wojska Polskiego, liczące pod koniec bitwy 29 000 polskich żołnierzy z hitlerowską załogą twierdzy wpieranej z morza przez okręty wojenne Kriegsmarine. Kołobrzegu bronił liczący 10 000 żołnierzy hitlerowski garnizon twierdzy, dowodzony przez barwną postać weterana „Africa Korps”, byłego mieszkańca Południowej Afryki płk. Fritza Wilhelma Fulride. Bitwa o Kołobrzeg, to największa miejska bitwa wojska polskiego. Bitwa zwycięska, o znaczeniu strategicznym, która złotymi zgłoskami zapisała się w historii oręża polskiego.
W skład obrony miasta wchodziły niedobitki z dywizji: 15 Dywizji Grenadierów SS „Lettland”, DP „Barwalde”, bataliony budowlane, rezerwowe i „Volkssturm”. 15 marca do Kołobrzegu ze Świdwina przybył batalion alarmowy „Kell” z 5 pułku fortecznego. Wsparcie obrońcom zapewniały czołgi Grupy Pancernej „Bayer”, sformowanej na bazie remontowanych czołgów Dywizji Pancernej „Holstein” oraz pociąg pancerny Panzerzug 72A dowodzony przez kpt. Rominga. Relatywnie silna była niemiecka artyleria, składająca się z przeciwlotniczych dział kalibru 88 i 105 mm, dział nabrzeżnych 280 mm, haubic 105 mm oraz 19 ciężkich wyrzutni rakietowych kalibru 280 mm „Nebelwerfer”. Z morza garnizon twierdzy swą artylerią wspierały dwa niszczyciele flotylli „Narwik”, Z -34 i Z -43 każdy z czterema armatami 150 mm oraz okresowo pancerniki kieszonkowe „Lutzow” i „Admirał Scheer”.
Problemem obrońców była sytuacja humanitarne. W mieście znajdowała się licząca ok. 85 000 grupa uchodźców, którą trzeba było ewakuować. Miasto przed wojną liczyło niespełna 30 tys. mieszkańców.
4 marca twierdzę zaatakował 45 Korpus Pancerny płk. Morgunowa 1 Armii Pancernej Gwardii, a następnie 272 Dywizja Strzelców z 19 Armii ze składu 2 Frontu Białoruskiego. Trwające kilka dni ataki Armii Czerwonej załamały się w ogniu obrony i zakończyły się fiaskiem. 7 marca pod miasto podeszła 1 Armia Wojska Polskiego i rozpoczęła się trwająca 11 dni krwawa bitwa.
Najpierw z marszu do ataku ruszyła 6 Dywizja Piechoty generała Szejpaka, potem generał Popławski skierował do ataku na miasto 3 Dywizję Piechoty i wsparcie artyleryjskie (3 Brygada Haubic – 60 haubic 122 mm i 5 Brygada Artylerii Ciężkiej – 36 armatohaubic 152 mm). Obrońcy walcząc w oparciu o umocnienia polowe, ufortyfikowane koszary , osłonięte rowem przeciwpancernym stawiali silny opór. O zaciekłości walk niech świadczy fakt, że na dokonany 12 marca wyłom 7 pułku z 3 Dywizji, która zdobyła kościół św. Jerzego, hitlerowcy wykonali 11 desperackich kontrataków. Polacy wykrwawiali się w ciężkiej miejskiej bitwie walcząc o każdy dom i barykadę bronioną przez Niemców.
12 marca, w obliczu nieskuteczności ataku, dowódca Frontu marszałek Żukow zezwolił na dalsze wzmocnienie sił. Do walk weszły: 4 Dywizja Piechoty, dwa pułki artylerii przeciwlotniczej, 4 pułk czołgów ciężkich z czołgami IS-2 uzbrojonych w działa 122 mm (radzieckie odpowiedniki „Tygrysów”.
13-14 marca 1945 Polacy zdobyli przednią linię obrony, w tym tzw. „Białe koszary”. W budynkach koszar, dokonano makabrycznego odkrycia . W jednym z pomieszczeń hitlerowcy spalili żywcem 13 polskich żołnierzy, których wcześniej wzięli do niewoli. Do walk włączyło się też polskie lotnictwo, ataki szturmowych IŁ-2 zniszczyły wiele niemieckich dział i wyeliminowały niemało faszystowskich żołnierzy.
15 marca drogą morską, Niemcy przerzucili liczący 400 żołnierzy batalion „Kell” i rzucili go do kontrataku. Daremnie. Polskie natarcie przełamało druga linię obrony i sytuacja Niemców była przesądzona. Bronili się jeszcze jednak przez 3 dni.
18 marca przy silnym wsparciu artylerii, polskie oddziały szturmem zdobyły port skąd cały czas trwała ewakuacja obrońców. Bitwa była skończona, hitlerowska twierdza padła.
Jak opowiadał mi w latach 80 tych XXw, celowniczy moździerzysta z 4 Dywizji Piechoty Stanisław Teżyk, : „nastała cisza, nad miastem unosił się dym, a na głowicy portu w niebo sterczało kilkanaście długich luf niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. To był wreszcie koniec. Płakaliśmy, tak „stare chłopy” , płakaliśmy, obejmując się wzajemnie. To był koniec, koniec piekła w którym straciliśmy tylu kolegów”.
Ogółem w bitwie o Kołobrzeg Niemcy stracili ok. 8000 żołnierzy z czego 4000 dostało się do niewoli reszta zginęła lub została ranna. Ok 2000 żołnierzy w tym dowódcę twierdzy ewakuowano drogą morską. Pierwsza Armia WP również poniosła dotkliwe straty. Poległo 1013 żołnierzy 2 552 zostało rannych, a 142 uznano za zaginionych bez wieści. Łącznie oddziały 1 Armii Wojska Polskiego straciły 3 807 żołnierzy i oficerów . Dla porównania w bitwie o Monte Cassino, poległo 945 polskich żołnierzy. Wojska radzieckie pozostawiły na polu boju dodatkowo 420 zabitych, spoczywają do dziś na okolicznych cmentarzach. Za prowadzenie bitwy i uratowanie części garnizonu droga morską, oraz umożliwienie ewakuacji przeszło 80 000 cywili, płk. Fritza Wilhelma Fulride w dowództwie 3 Armii Pancernej Hitler odznaczył wysokim odznaczeniem. Pułkownikowi Fullride przyznano liście dębu do Krzyża Rycerskiego. Po drugiej stronie kilkanaście polskich jednostek i radzieckich uzyskało zaszczytne miano „kołobrzeskich”.
Po zakończeniu walk, 18 marca uroczyście Wojsko Polskie, w obecności delegacji 1 i 2 Armii Wojska Polskiego, której przewodził późniejszy premier płk. Piotr Jaroszewicz, dokonało Zaślubin Polski z Morzem. Wrzucając pierścień do morza i wbijając polską flagę w Bałtyk dokonał tego przed frontem tysięcy rozentuzjazmowanych żołnierzy kapral Franciszek Niewidziajło z 7 pułku piechoty.
To historyczne wydarzenie upamiętnia do dziś monumentalny pomnik autorstwa Wiktora Tołkina.
Warto przypomnieć, że na kanwie zmagań polskich żołnierzy o Kołobrzeg nakręcono dramat „Jarzębina Czerwona” w reżyserii Czesława i Ewy Petelskich. W filmie zagrała plejada polskich aktorów lat 60-tych z Andrzejem Kopiczyńskim, Andrzejem Łapickim, Władysławem Kowalskim, Wacławem Kowalskim i Stefanem Friedmanem na czele. Film ten do tej pory uchodzi za prawdziwy majstersztyk sztuki filmowej i jest dziełem ponadczasowym ,mimo obrzucania łajnem przez różnej maści ''krytyków''.

piątek, 16 marca 2018

Mord UPA w Gozdowie /k Hrubieszowa.

15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pracowników Polskich Kolei  Państwowych.
Sotnia UPA dowodzona przez Pawła Filipczuka "Karpo" najpierw wznieciła w tej miejscowości pożar, który wywołał panikę wśród mieszkańców. Większość uciekającej ludności próbowała znaleźć schronienie na stacji kolejowej, gdzie stał specjalny skład wagonów pociągu ratunkowego do Hrubieszowa, który w razie alarmu miał ewaukować Polaków. Z nieznanych przyczyn pociąg ten nie odjechał tego dnia ze stacji w Gozdowie. Ludność zaczęła rozchodzić się do domów. Część kolejarzy została na stacji. Około godziny 1.30 rozległy się strzały z północnego kierunku wsi, po czym została zerwana łączność z Hrubieszowem. Upowcy otoczyli wagon techniczny, w którym znajdowali się jeszcze ludzie, a następnie wylegitymowali wszystkich, po czym na miejscu pozostawili tylko Polaków, których zamordowali siekierami. Druga grupa ukraińskich bandytów wtargnęła na dyżurkę, gdzie bagnetami zabiła dyżurnego ruchu i kolejną grupę Polaków.
W napadzie zginął również jeden z żołnierzy bahnschutz,’u, którzy próbowali ostrzec stację, drugiemu udało się schronić na strychu pobliskiego budynku. Ze stacji uzbrojone oddziały przeniosły się na wieś, gdzie zamordowały jeszcze kilka osób.

poniedziałek, 12 marca 2018

Zbrodnia w kolonii Borówka i okolicach. Relacja Mieczysława Kobyłeckiego.

Niesłychane morderstwo polskiej rodziny o nazwisku Klinkiewicz, z żoną i 2 córkami było we wsi Biczal, gm. Derażno. Zostali porąbani siekierami, na podłodze były znaki siekiery i dużo krwi. Ściany były pokrwawione, zabici przez miejscowych Ukraińców. Ja przez tą wieś przejeżdżałem. Zobaczyłem koło Klinkiewiczów dużo ludzi zgromadzonych. Mnie to zaciekawiło. Zapytałem się co się stało? Odpowiedziano – młynarza Klinkiewicza z całą rodziną zamordowano. Wszedłem do mieszkania i zobaczyłem ten widok. Zacząłem pytać, a jeden z Ukraińców odpowiedział: „budemo ryzaty Lachów”. Był to sierpień 1942 r. W tym roku przeważnie Ukraińcy rabowali nocami polskie rodziny. W tych stronach był pierwszy wypadek morderstwa. (…)

Nadchodziła jesień 1942 r. Ukraińska policja aresztowała księdza Kowalskiego w Derażnem i nauczyciela Dykę w Michałówce. Parafianie zrobili listę z podpisami, żeby księdza i nauczyciela wypuścić i udali się do Kreislandwirta. Mieszkał w pałacu Potockiego w Derażnem. Niemiec obiecał, że wypuszczą, ale jak Ukraińcy księdza i nauczyciela aresztowali, od razu odwieźli do Kostopola i tam ich rozstrzelano. Nasza grupa w sierpniu 1942 r. – Niemcy i nacjonaliści ukraińscy wyjechali na obławę, bo z lagru uciekło kilku jeńców sowieckich, osłabiając posterunek. Nasz oddział dokonał napadu na posterunek policji niemieckiej. Zdobyto wówczas 17 karabinów, 5 pistoletów i wiele amunicji i granatów, co pozwoliło na uzbrojenie oddziału. Rok 1943. Coraz więcej jest na wioskach wypadków. Polacy zaczęli szukać schronienia w miastach i większych środowiskach polskich. Znany mnie był Dąbrowski Stanisław, mieszkał wieś Czudwy nad rzeką Horyniem, gm. Derażno. W tejże wsi było 2 rodziny polskie, a około 90 rodzin ukraińskich. Upewniali Dąbrowskiego, że w ich wsi nikomu włos z głowy nie spadnie. Pewnego dnia Dąbrowski poszedł do młyna, też do Polaka o nazwisku Brocik Franciszek, żona i córka Lodzia. Cała rodzina Brocików wymordowana przez bulbowców. Dąbrowski z młyna przyniósł z młyna mąkę, bo jego żona miała piec chleb. Gdy Dąbrowska miała miesić chleb, oddała dziecko mężowi. Dąbrowska Maria zauważyła grupę bulbowców. Wchodzą do mieszkania i pytają gdzie on chodził. Odpowiedział, że chodził do młyna zemleć żyto na mąkę. Wtem wyrwano jemu dziecko z ręki. Rzucili o ścianę. Dąbrowska zaczęła płakać. Uderzył ją Ukrainiec. Wyprowadzili Dąbrowskiego na podwórko, skrępowali ręce drutem. Dąbrowska zobaczyła, że dziecko nie żyje, męża mordują, ucieka przez okno. Koło domu niedaleko było bagno, trzęsawisko. Zaczęli strzelać za nią. Ona upadła. Bulbowcy myśleli, że ją trafili. Ona pół dnia przeleżała w tym mokradle do zmroku. Podczas ciemności 4 kilometry przyszła do swoich rodziców do kol. Borówka, i to opowiedziała. Było to w miesiącu marcu. Byłem i ja w ten dzień w Borówce jak się o tym dowiedziałem. Z Borówki wyjeżdżał Romaniuk Antoni z całą rodziną. Gdy minął kolonię dojeżdżając do lasu, całą rodzinę rozstrzelano. 

W ten dzień wracam do Janowej Doliny. Polacy w tej kolonii prosili, żebym nie jechał, bo mnie mogą zabić. W połowie drogi w wiosce ukraińskiej Korczynie zepchnęli mnie z roweru i go zabrali, a do mnie powiedzieli: szo ty za Odyn – ja odpowiedziałem – swij – to wtikaj piszkom. Poszedłem do Janowej Doliny i opowiedziałem Pawłowskiemu. Na drugi dzień Pawłowski opowiedział Kniczorowi o tych zajściach. Uradzili, że trzeba wysłać parę chłopaków z Borówki. Więc ja Kobyłecki, Mazurek, Podlewski, Kosarzycki i Pawłowski jako dowódca. Doszliśmy szczęśliwie lasami. Wioski omijaliśmy. Odpoczęliśmy. Całą tę noc czuwaliśmy nad całą kolonią   i zauważyliśmy, że bulbowcy coś szykują. Radzimy gospodarzom, żeby stąd uciekali, bo jest tu niewesoło i w tej chwili zjawił się Ukrainiec. Nas nie zauważył. Byliśmy w pokoju. Ten Ukrainiec mówi gospodarzowi: panoczku wtikajte i ja z wami budu wtikaty i tak wsich Polakiw wymordujut. Ten Ukrainiec nazywał się Siergiej Kopernik. Jego dwóch braci było bulbowcami, a Siergiej miał Polkę narzeczoną i dlatego wszystko opowiedział – gdzie ma być zasadzka. Jak będą jechać to zrobią masakrę. Było do ucieczki 3 drogi. Zebrało się 27 furmanek. Zrobiliśmy naradę z gospodarzami, że pojechaliśmy dalszą drogą, traktową, bo na krótszych drogach może być niebezpiecznie. Tak się stało. Drogi krótsze były obstawione przez bulbowców. Wyruszyliśmy w drogę 8 kilometrów, las 2 km. Pola, wieś Susk – sami bulbowcy. Wjechaliśmy do Suska. Ukraińcy wyszli na drogę i na nasz cały konwój przyglądają się, a nas wszystkich strach ogarnął, że nas nie puszczą. Nikt nas nie zatrzymał. Jechaliśmy, ale przeszkodą był most na Horyniu. Aby przejechać most: 1 km łąki i znowu 11 km las i Klewań. W Klewaniu ulokowaliśmy wszystkich uciekinierów, odpoczęliśmy 1 noc. 

Rano wstaliśmy i zobaczyliśmy ludzi na wpół nago. To ludzie – Polacy co zostali w Borówce i Józefinie, którzy nie chcieli z nami jechać. Płakali, że nas nie posłuchali. Ich rodziny po naszym wyjeździe wymordowano i spalono. Zamordowany został Ostrowski Bronisław lat 35 z całą rodziną, żona i 5 dzieci, Sawicki Józef – 16 rocznik, Sawicka Agata – babcia, Zachorowska Antonina z rodziny Sawickich – męża miała Ukraińca i wielu innych, których nazwisk nie pamiętam. Było to w miesiącu marcu 1943r. Teraz nasza piątka, ja, Kobyłecki, Mazurek, Polewski, Kosarzycki wracamy lasami do Janowej Doliny przez Mendyki koło Derażnego. Po drodze spotykamy uciekinierów z Mendyk, że nie mamy po co iść, bo kolonia 1 i 2 Pendyk tej nocy została wymordowana i spalona. Tylko zostali przy życiu komu udało się zbiec. Tam ostrożnie podeszliśmy pod Mendyki. Widzieliśmy pełno trupów. Widzieliśmy jak banderowcy rabowali, ale nie mogliśmy z bulbowcami nawiązać walki  bo nas było 5, chociaż byliśmy uzbrojeni w pistolety maszynowe. Na polu walka z taką masą byłaby bezsensowna, bo bulbowcy byli z Derażnego, a na nich zasadzki nie było gdzie zrobić, bo były czyste pola. Nocą doszliśmy do Janowej Doliny. Za tych parę dni naszej nieobecności przybyło do Janowej Doliny bardzo dużo ludzi z pobliskich okolic polskiej ludności, że tu będzie bezpiecznie, że Niemcy obronią. Stało się inaczej, bo w wielki piątek w nocy bulbowcy napadają na Janową Dolinę, mordują polską ludność. Niemcy bronili swojej placówki. Myśmy bronili się w samoobronie, bo nie mogliśmy ujawnić Niemcom, że Polacy mają broń. W wielki piątek rano bulbowcy odstąpili. Mieszkania się paliły, pełno trupów polskich rodzin, co najmniej 1000 osób. Niemcy podstawili wagony i zaczęli ewakuować polską ludność. Trochę rodzin zostało w Kostopolu i Równem, a reszta do Niemiec na roboty. Nasz dowódca Pawłowski zorganizował grupę ludzi około 70. Mniejsza połowa była uzbrojona. 23 ludzi udaliśmy się lasami w kierunku Cumania przez lasy Radziwiłła. Część naszych ludzi którzy nie mogli iść, zostało w Cumaniu, reszta w dalszą tułaczkę lasami. Napotykaliśmy po drodze na bulbowców. Ataki szczęśliwie żeśmy odpierali, ale jeszcze dokuczał nam głód. 
Pamiętam jak 6 naszych ludzi udało się w nieznaną wieś po jedzenie, a to była ukraińska wieś. Koledzy przynieśli 8 bochenków chleba i kawałek słoniny, a co to było na 25 ludzi tak zgłodniałych. A jeszcze koledzy dowiedzieli się we wsi, że Ukraińcy powiedzieli, że jak jesteście Polakami to uciekajcie stąd bo tu pełno jest bulbowców i was wyrżną. Wyruszyliśmy w dalszą drogę. W połowie maja dotarliśmy do Rafałówki, gdzie nas samoobrona zatrzymała. Zjawił się komendant Apolinary Oliwa. W 1942 r. Pietrykiewicz Stefan kilka razy jeździł rowerem do Janowej Doliny do Łanińca w sprawach konspiracyjnych w miesiącu listopadzie i opowiadał jakie są trudności przejazdu i w miesiącu grudniu zjawia się jego brat Pietrykowicz do Janowej Doliny, że chce się widzieć ze Stefanem, a już 3 tygodnie jego nie ma. Zginął z rąk banderowców w czasie jazdy, jadąc z Łanińca do Janowej Doliny. 1943r., parafia Chłonowiec koło Derażnego. Ludność polską spędzono do kościoła, zamknięto i podpalono. Wszyscy zginęli przez bulbowców. 1943 r. kwiecień, wieś Radomianka gm. i parafia Derażne. Polacy ze wsi wyjechali do miasta Klewania, ale paru gospodarzy chciało coś więcej zabrać. Jadąc z powrotem do Radomianki minęli wieś Susk i w drodze do Radomianki zostali zatrzymani i wymordowani. Nazwiska Barszcz, Prychodko Stefan – 20 rocznik i 6 gospodarzy, których nazwisk nie pamiętam. Za tych 8 gospodarzy wieś Susk otrzymała surową karę bo polska policja, która była w Klewaniu to z Radomianki byli Polacy w policji. Oni pojechali zabrać zwłoki swoich rodzin. W Susku zostali zaatakowani przez bulbowców. Polacy podpalili wieś Susk. Bulbowcy podpalili most na rzece Horyniu, żeby polska policja nie mogła się wycofać. Policja wycofała się przez płonący most. Z policji był 1 zabity i 5 rannych. Byłem w 1943 r. w maju na wywiadzie – Kobyłecki – w Klewaniu u swoich znajomych i na polskim posterunku, żeby się dowiedzieć i tu opowiadali mnie o tym Susku i powiedzieli, że z Równego przyjechali Polacy po drzewo. Żeby więcej można się dowiedzieć poszedłem zobaczyć. A gdy tam przyszedłem to oni byli aresztowani przez Ukraińców, którzy służyli u Niemców, i kwatera była w sanatorium przedwojennym, byli to esesmani. Z tych aresztowanych wypuścili Kaczyńskiego Dionizego, lat miał 73, a zięcia Anastazego Kosarzyckiego i Niedziałka Antoniego wywieźli do obozu w Szapkowie koło Równego. Tam pracowali 3 miesiące. Taczki były na łańcuchach przykute do rąk. Podlewskiego Stefana lat 18 rozstrzelali w szkole w Klewaniu. Niedziałek obecnie mieszka w Przybysławic koło Świdwina.

niedziela, 4 marca 2018

Antypolski marsz we Lwowie.

Ulicami Lwowa przeszedł  wczoraj marsz, którego celami było pokazanie że to miasto banderowskie, oraz uczczenie rocznicy śmierci szefa UPA Romana Szuchewycza.


Pochód został zorganizowany pod hasłem: „Lwów nie dla polskich panów” przez Korpus Narodowy, czyli skrajnie nacjonalistyczną ukraińską partię związaną z pułkiem „Azow”. Odbył się w przeddzień rocznicy śmierci szefa UPA Romana Szuchewycza. Organizatorzy szacują, że w marszu wziął udział ponad tysiąc osób.
Marsz wyruszył o 18:20 czasu lokalnego, z lwowskiego rynku.  Kurwy galicyjskie  skandowały m. in. „Pamiętajcie obcy tu rządzą Ukraińcy”, „Kim jesteśmy? Ukraińcami! Czego chcemy? Siły!”, „Nasza ziemia – nasi bohaterowie”, „Sława Szuchewiczowi”, „Sława Ukrainie”, „Śmierć Lachom”.





sobota, 3 marca 2018

Pochówek Polski. Może tak było w Kryłowie.

Otworzyły się drzwi i na progu stanął ojciec. Nie od razu go poznałem. W wojskowym mundurze,

w długim zielonym płaszczu, z plecakiem na ramionach, w rogatywce z białym orłem na głowie, z

aluminiową manierką u boku i w butach z cholewami na nogach. Jakiś wychudły, z zapadniętymi

policzkami, ze szramą na czole i obandażowanym uchem. Stał i nie ruszał się. Jego ubiór był pomięty

i nadpalony, jakby przez ogień skakał.

Matce dech zaparło w piersiach.

Najpierw pobladła, potem poczerwieniała, chciała coś powiedzieć, wyciągnęła przed siebie ręce,

rzuciła się w stronę ojca i zdławionym głosem wydusiła:

– Wróciłeś, Janek, wróciłeś...

Obejmowała go, a ja stałem z boku, samotny i zagubiony. Musiała to zobaczyć, bo krzyknęła:

– Stasiu, tato wrócił! To tato. Nie poznajesz?! Wrócił. Z wojny wrócił!

I mocno przyciągnęła mnie do siebie.

– Z wojny wrócił – patrzyła na ojca, jakby sprawdzała, czy nie jest duchem. – Tato – jeszcze

wybełkotała, roztrzęsiona, zmieszana, to wpatrując się w ojca, to przygarniając mnie do brzucha.

Byłem mały. Miałem zaledwie kilka lat. Ale tę scenę zapamiętałem na zawsze.

Potem ojciec wziął mnie na ręce, tulił do piersi i burczał:

– Wyrosłeś, synku, wyrosłeś.

Postawił mnie na stole i dalej mi się przyglądał. Jakby sprawdzał, czy to naprawdę ja.

– Niby dwa miesiące to nic, a tak się zmienił – rzucił w stronę matki i przyglądał mi się uważnie.

Istotnie, w sierpniu 1939 roku wzięli ojca do wojska, a zjawił się w domu pod koniec października

i teraz nie mógł się nadziwić, jak się zmieniłem. A mnie korciło, by dotknąć manierki, bo była czymś

nowym w moim życiu, orła w koronie dotknąć, bo pięknie błyszczał. Chyba domyślił się, że mój

wzrok zajęty już jest czymś innym, bo zdjął czapkę, dał mi ją do ręki i pokazując orła, powiedział:

– To nasz polski orzeł, synku, zapamiętaj.

A potem odpiął manierkę od pasa i patrzył, jak przerzucam spojrzenie z przedmiotu na przedmiot.

Matka szybko coś upichciła, pomiaukując:

– Głodny jesteś, Janku, ciężka droga za tobą… Już podaję… Jajecznicę na boczku… – śpiewnie

szczebiotała, a ja się bawiłem już czapką, orłem i manierką.

Potem, gdy ojciec zrzucił plecak, zdjął płaszcz, umył się, posilił i jako tako do siebie doszedł,

długo i ze szczegółami opowiadał, jak się dla niego skończyła wojna. Jak żołnierze masowo pędzili na

koniach, pieszo i na rowerach do rumuńskiej granicy. Jak przedzierali się w trudzie przez most na

Czeremoszu, a działka i inna broń wpadały do wody, lecz oni tysiącami parli naprzód, bo już na

plecach czuli oddech nieprzyjaciela – sowieckie tanki i karabiny były tuż za nimi. Nie mieli nawet

chwili czasu, by rzucić się w toń rzeki i ratować armaty. I wtedy oddział ojca został rozbity, tuż przy

samej granicy, wojska sowieckie zablokowały mosty i nikt już nie miał szansy przebić się na Zachód.

Dowódca dał rozkaz ocalałym z pogromu, by każdy ratował się jak może. Bo nie ma już Polski. Tak

powiedział, nie ma już Polski, chłopcy. Została zagarnięta przez dwu wielkich wrogów, Niemców i

Ruskich. I nie ma innego wyjścia, tylko uciekać, gdzie się da. – Ale pamiętajcie – dodał – że przyjdzie

dzień, kiedy Ojczyzna was wezwie.

Nie rozumiałem wtedy, co to znaczy „Ojczyzna was wezwie”, ale musiało to znaczyć coś bardzo

ważnego, skoro ojciec wyprężył się i wciągnął powietrze, jakby zamierzał salutować.

– Jesteście Polsce potrzebni – ojciec, mówiąc to, przyglądał mi się. – I teraz każdy z was

odpowiada za najbliższych – po tych słowach mocno mnie przytulił. Westchnął głęboko, jakby chciał

mi osobiście i w tajemnicy przekazać jeszcze jakąś ogromnie ważną wiadomość, ale się rozmyślił i

ciągnął opowieść o powrocie z wojny.

Gdy pluton został rozwiązany, ojciec począł się rozglądać za znajomymi ze wsi albo z powiatu,

żeby razem z nimi wracać do domu, bo to i raźniej, i bezpieczniej, a gdy się już zebrali, to na noc

ukryli się w chaszczach, a o świcie jęli przemykać lasami w stronę Stanisławowa, Halicza i Podhajec.

Najgorsze były wsie ukraińskie, mówił, które musieli omijać z daleka, ponieważ docierały do nich

wiadomości, że Ukraińcy bardzo się zmienili i niechętnie widzieli polskich żołnierzy, a nawet na nich

napadali, dlatego musieli się mieć na baczności. Po drodze niektórzy z nich odłączali się od grupy,

zmniejszała się liczba niedobitków, aż w końcu zostało ich pięciu, dwu z Hnilcza, jeden z Panowic i

dwu z Horożanki, i przemieszczali się o zmroku, przeskakując z miejsca na miejsce i nasłuchując, czy

nikt ich nie śledzi albo nie goni. I tak dotarli do Halicza, a z Halicza już było blisko do domu, więc w

lepszych nastrojach zmierzali w stronę Byszowa i Dryszczowa. Nadszedł jednak dzień, kiedy mocno

poczuli trudy wielodniowej wędrówki – byli wygłodzeni, chudzi, zmizerowani, a dwaj z nich z

gorączką i świecącymi oczami chorowali – postanowili zakraść się do najbliższej ukraińskiej wsi, bo

tylko takie mieli w zasięgu wzroku, i zdobyć jakąś kurę, kartofle lub cokolwiek innego do jedzenia,

albo choćby coś do picia, i wreszcie odpocząć.

Gdy wydawało się, że wieś już śpi, na zwiady wybrał się ojciec z kolegą z Byszowa, Wojciechem

Mąką. Niebo zaciągało się ciemnymi chmurami i zanosiło się na deszcz.

Podkradli się bliżej, niedaleko pierwszych chat i okazałej cerkwi, ukryli się w krzakach, oglądając

się, nasłuchując i sprawdzając, czy ktoś nie wyjdzie z domu bądź nie zaskoczy ich od tyłu, bo nigdy

nie wiadomo, czego mogli się spodziewać i co mogło się jeszcze zdarzyć.

I wtedy usłyszeli wyraźny, śpiewny głos dochodzący ze wzgórza położonego niedaleko cmentarza,

jakby jakieś nabożeństwo się odprawiało, ceremonia kościelna, nieznany rytuał. Ale o tej porze? Przed

północą? W takiej ciemności? A poza tym, nie było tam żadnego kościoła ani cerkwi, tylko cmentarz i

wzgórze. A jednak wyraźnie słyszeli ludzką mowę, potem znowu śpiewy, toteż stali się czujni, a

równocześnie pchała ich ciekawość. Usłyszeli jakby chór kobiecy, który intonował ukraińskie pieśni.

Słychać było piękne, melodyjne i młode głosy. Robiło to wśród ciemności, ledwie rozjaśnionej

błyskającymi na niebie gwiazdami oraz powoli wydobywającym się zza chmur księżycem,

niesamowite wrażenie. Byli wstrząśnięci i oniemiali. Nigdy się z niczym podobnym o takiej porze

nocy nie spotkali. A brali już udział w niejednej uroczystości.

Chwilowy bezruch szybko minął, podpełzli w stronę grupy i przywarli w zaroślach, widząc sporą

gromadę świątecznie ubranych ludzi – mężczyzn w wyszywanych koszulach, w czapkach z tryzubami

na głowach, strojnie odziane kobiety w barwnych chustach i kolorowych spódnicach, wyszykowane

jak na wesele, młodziutkie dziewczyny równo ustawione, jakby śpiewające w chórze. Obok nich stał

ukraiński pop z długą siwą brodą, w liturgicznych szatach, wysoki, postawny i właśnie unosił dłoń do

nieba, gdy zwrócili uwagę na jeszcze coś innego, na świeży, dopiero co usypany kopiec widniejący za

plecami zgromadzonego tłumu; pośrodku tego kopca dostrzegli odsłonięty dół. Nie mieli pojęcia, co

to wszystko znaczy, ta dziwna świąteczna atmosfera o tej porze, ci ludzie odświętnie ubrani, kobiety,

dziewczyny, mężczyźni, pop, zawieszone na gałęziach drzew płonące lampy, żagwie i świece w rękach

ludzi, a przede wszystkim ten świeżo usypany kurhan i dół w nim ziejący pustką.

Zerkali po sobie i wzruszali ramionami.

I wtedy zaczęły się uroczystości. Wcześniejsze śpiewy musiały być wstępem do nieznanego

rytuału. Podsunęli się na skraj zarośli, by lepiej widzieć, co się tam dzieje. Ich oczom ukazała się

scena, która całkowicie ich zmroziła.

Na znak uniesionej do góry ręki popa, zza tłumu wydobyło się dwu może dziesięcioletnich

chłopców w czapkach z tryzubami na głowach, trzymających w rękach jakieś zawinięte pakunki, a za

nimi trzy dziewczynki mniej więcej w takim samym wieku z czerwono-czarnymi flagami, w

wyszywanych koszulach ze znakami białego krzyża, w środku którego widniał tryzub wpisany w

czarny trójkąt na czerwonym tle, a całość objęta była ciemną obręczą i literami w środku: OUN. Nie

wiedzieli, co to wszystko znaczy, ku czemu zmierza. Nie mieli pojęcia, jaki sens mają te trzy litery.

Nigdy dotychczas czegoś takiego nie spotkali. Wszystko było tajemnicze i zagadkowe.

Przestało być tajemnicze i zagadkowe dopiero wtedy, gdy chłopcy rozwinęli pakunki i wyjęli z

nich mundur polskiego żołnierza, długą bluzę z kołnierzem obrzuconym haftem w kształcie wężyka,

spodnie, czapkę rogatywkę z białym orłem w koronie, i widzieli, jak chłopcy wyjmują jeszcze polską

flagę i podają ją, a potem mundur najgodniejszemu, jak można było wnosić z wyglądu, mężczyźnie,

który stał obok popa z poważną, groźną miną i poruszał niespokojnie czarnym wąsem, co było widać,

bo niebo się przejaśniło, chmury cofnęły, gwiazdy jasno świeciły, a księżyc wisiał na jednej z gałęzi i

bił od niego wielki blask, więc wszystko było widoczne jak na dłoni.

Mężczyzna przyjął od chłopców mundur, flagę, ktoś podał mu też godło narodowe, wielkiego

białego orła, obrócił się, a za nim pop i całe zgromadzenie, i dostojnym krokiem ruszyli w stronę

kopca i ciemnego dołu. Mężczyzna stanął nad jamą, przez moment zawahał się, zdawało się, że sobie

z czymś nie radził, bo dał jakiś znak, zbliżył się do niego drugi mężczyzna, wziął mundur i flagę, a

najważniejszy uniósł orła do góry i na chwilę zastygł, jakby się nad czymś zastanawiał. Panowała

wielka cisza.

Ojcu w tym momencie serce zamarło. Przestał oddychać i wpatrywał się z napięciem w to, co się

tam działo. Mężczyzna wciąż trzymał w górze białego orła, a potem gwałtownym ruchem rzucił go do

jamy. Przez chwilę zapanowała taka cisza, że słychać było tylko szmer liści, lecz zaraz zerwała się

burza oklasków. Gdy mężczyzna powtórzył tę samą ceremonię z polską flagą, unosząc ją do góry, a

potem z pogardą w oczach i z wykrzywioną twarzą rzucił do dołu, rozległa się druga fala oklasków. Za

każdym razem pierwszy zaczynał klaskać pop, a po nim biła brawa cała gromada.

Ojciec przecierał oczy ze zdumienia. Mąka leżał z otwartą gębą i wyglądał jak otumaniony.

Najważniejszy Ukrainiec wrzucał teraz po kolei do czarnej jamy części munduru, spodnie, bluzę i

na koniec czapkę. Ale zanim ją wrzucił, demonstracyjnie zerwał z niej orzełka, splunął na niego i

cisnął nim o ziemię, a kilku jego kompanów ze wściekłymi wyrazami twarzy deptało go, łamało,

gniotło butami, a potem kopnęło do dołu, szyderczo się przy tym uśmiechając. Na końcu poleciała

czapka. Za każdym razem tłum bił brawo. A pop z uznaniem kiwał głową, zaś najważniejszy obok

niego burknął:

– Wże ne bude Polszczy. Wże wmerła – nachmurzył się, jakby się szykował do zadania ostatniego

ciosu.

Ceremonia musiała powoli zbliżać się ku końcowi, bo głos zabrał pop, który stanął nad jamą i

patrząc na tłum, powiedział:

– Jednych już się pozbyliśmy. Teraz pozbędziemy się drugich, Polaczków. To, co tutaj zrobiliśmy,

to tylko znak, symbol, ale niedługo wymieciemy ich z naszej ziemi – huknął.

Rozległy się ogłuszające brawa. A pop jeszcze raz uniósł do góry dłoń i tłum uciszył się, wpatrując

się w niego z nabożną czcią.

– Skończyły się czasy pańskiej Polski! – wołał po ukraińsku. – Skończyło się hańbienie dumnego

ukraińskiego narodu – nabrał powietrza. – Właśnie pochowaliśmy Polskę – rozkręcał się i wołał coraz

głośniej. – Raz na zawsze i nieodwołalnie. Już nigdy but polskiego jaśnie pana nie zdławi naszego

gardła. Pogrzeb tego trupa stanie się pierwszym krokiem do odrodzenia naszego wielkiego narodu.

Tak bardzo byli zasłuchani w jego słowa, jakby samego archireja mieli przed sobą.

– Nastał czas Samostijnej Ukrainy! – Teraz już krzyczał. – Czas tryzuba! – uniósł wysoko głowę,

jakby czekał na aplauz. I doczekał się. Huragan braw trwał długo, a kiedy wreszcie ucichł, pop mówił

dalej: – Za chwilę zakopiemy grób, a na kurhanie stanie maszt i zawiśnie ukraińska flaga. I już na

zawsze będzie tutaj łopotać – wydął wargi i tak zastygł. I wtedy posypały się kolejne brawa. – Kurhan

sławy! – pop wskazał ramieniem kopiec. I wszyscy potoczyli wzrokiem za jego gestem.

Ojciec poczuł się tak źle, jakby umierał. I jakby to jego chowali. Zwalił się na niego ciężar,

którego nie był w stanie dźwignąć. Leżał przytłoczony strasznym bólem, gniewem i przerażeniem. I

nie wiedział, co ma robić. Pierwszy raz widział taki pogrzeb. Leżący obok Mąka też nie mógł

wydobyć głosu.

Pop jakby sobie coś przypomniał, bo znów głośno zawołał:

– Kochani bracia i siostry, posłuchajcie. To początek naszego wielkiego marszu po wolność.

Jeszcze popłynie polska krew, popłynie długimi rzekami, a łzy szerokimi potokami. Nie zważajcie na

to, gdy nadejdzie nasz czas. Będziecie oczyszczali z kąkolu naszą ukraińską ziemię. Musimy tutaj

przysiąc, że nie spoczniemy, aż wszystkie wrogie korzenie, łącznie z małym dziećmi, zniszczymy –

wysunął do przodu podbródek, nadął się jak indor i ryknął: – Przyrzekacie wobec Boga i jego sługi?! –

A tłum odpowiedział: – Przyrzekamy! – Pop nabrał tchu i ciągnął: – Nie zważajcie na nic i nie

kierujcie się sumieniem. Współistnienie Polaków i Ukraińców to wrzód, który musicie przeciąć. Za

zabicie Lachów dla tworzenia wolnej Ukrainy grzechu nie będzie. Kto w Boga wierzy, kto ma tyle sił,

aby unieść strzelbę albo choćby nóż, niech idzie przeciwko Lachom pijawkom, a Bóg odpuści wam,

bracia i siostry, wasze grzechy, jakbyście pielgrzymkę odbyli do Ziemi Świętej. Zabijajcie ich we śnie

i na jawie, na polu, w lesie i w domu. Nie znajcie wobec nich litości. Uczcie swoich synów i córki, że

wojna przeciwko Lachom to święta wojna. Ale dobrze się do niej przygotujcie. Nadszedł czas… – i

huknął: – Ukraina bez Polaków! Ukraina tylko dla Ukraińców!

Ojciec był zdruzgotany.

– Pogrzebali Rzeczpospolitą – szepnął. – A teraz nas chcą pogrzebać. – Spojrzał na Mąkę. Jeszcze

kilka dni temu z Rzeczpospolitą na ustach wyskakiwali razem z transzei. Jeszcze słyszał okrzyki

porucznika Wilka, gdy wzywał do boju:

– Za Polskę! Za Rzeczpospolitą! Za Orła Białego!

I oto nie ma już Polski. Nie ma Rzeczypospolitej. Nie ma Orła Białego…

A na kurhanie wciąż trwała uroczystość. Pop zaintonował pieśń cerkiewną. Podjęły ją chórem

kobiety, a po nich mężczyźni. Gdy skończyli śpiewanie, pop, dyrygujący całą uroczystością, dał nowy

znak i mężczyźni, dobywszy skądś łopaty, poczęli zasypywać dół. Wiatr powiewał szatami, a wszyscy

byli wpatrzeni w znikającą pod ziemią Polskę, jej flagę i Orła Białego.
Na zdjęciu pochówek Polski w Kryłowie.

Wysoki, postawny mężczyzna nachylił się ku dziewczynom z chóru, one pokiwały głowami i

wybuchła radosna pieśń weselna, jakby wesele już się odbywało, uciecha zapanowała, radość wielka,

wszyscy byli szczęśliwi. Na szczycie kurhanu wyrosła i załopotała na wietrze czerwono-czarna flaga i

zawisł tryzub.

Ojciec i Mąka poczęli się wycofywać. Nie czuli już głodu ani zmęczenia. Głowy mieli wypełnione

smutnymi obrazami pochówku Polski. Czuli na sobie ciężar tego spotkania. Ojca bolało serce. Mąka

jakby uwiądł, nogi się pod nim uginały.

Kiedy wrócili bez jedzenia, koledzy rzucili się na nich z pretensjami, że nic nie przynieśli i jak tak

dalej pójdzie, umrą z głodu. Byli tak wściekli, że już sami chcieli ruszać do najbliższej wsi, by zdobyć

jakiś prowiant, ale gdy ojciec z Mąka zaczęli opowiadać, co im się przytrafiło i co zobaczyli, nastroje

się zmieniły. Zrozumieli, że żyją już w innym świecie. Jeszcze kilka dni wcześniej mieszkali obok

Rusinów czy Ukraińców, jak kto chce, byli ich sąsiadami, powiernikami, przyjaciółmi, a tu nagle

pogrzeb Polski. I nie ma już dobrych sąsiadów, przyjaciół, znajomych. Trudno im było w to uwierzyć.

Mimo przekonującej opowieści wątpliwości nie ustępowały. Bo jakże to tak?! Setki lat wspólnego

życia, z dziada pradziada, wspólne wesela, święta, praca w polu. Nawet wspólne msze święte, w

kościele albo w cerkwi. A teraz nagle koniec z tym wszystkim?! Koniec z przyjaźnią, znajomością,

sąsiedztwem?! Jakże to tak? Nie mieściło się to w głowach. Jednym gestem można wszystko zmienić,

przekreślić, wymazać? Było to nie do przyjęcia. A jednak odbył się pogrzeb Polski! Ciągle nie mogli

w to uwierzyć. I kazali jeszcze raz sobie powtarzać, wypytywali o szczegóły, flagi, tryzuby, popa,

śpiewy, a ojciec i Mąka powtarzali. Wtedy dopiero uznali, że sprawa jest poważna i nie należy jej

lekceważyć. To nie był kaprys tego czy innego popa, tylko jakiś nakaz odgórny, myśleli. Ale jaki?

Skąd przyszedł? Nie wiedzieli. A że byli żołnierzami, przeszli odpowiednie szkolenia, zdawali sobie

sprawę, że jak w jednej wsi odbywa się taki pogrzeb, to może się on odbywać w setkach podobnych

wsi, na całej polskiej ziemi. Ścierpła im skóra. Zastanawiali się, co mają począć ze sobą, z rodziną, z

Polską. Nie dość, że Rzeczpospolita przegrała wojnę z Niemcami. Że nóż wbili jej w plecy Sowieci.

Teraz jeszcze głowę podnosi sąsiad. I ma złe zamiary. Ale jakie? Jak daleko sięgają? – zastanawiali

się. – Czy to nie były tylko popisy? Stroszenie piór? – Mieli markotne miny i smutne spojrzenia. Na

dodatek, jak już wiadomo, byli wściekle głodni, wyczerpani, ledwie się trzymali na nogach, spali na

stojąco. W końcu postanowili, że muszą przeczekać do następnego dnia, a później zdecydują, co robić

dalej. Może pod wieczór na skraju lasu znajdą jakieś dzikie owoce i przeżyją, trafią na zająca, sarnę, a

nawet na dzika, mają kilka karabinów, więc jakoś sobie poradzą. Na razie muszą ochłonąć po tym

wszystkim, co usłyszeli.

Zrobili krótki rekonesans i znaleźli stojącą pod lasem samotną i, jak im się wydawało, opuszczoną

stodołę, a właściwie szopę ze słomą w środku i postanowili w niej przenocować.

Najstarszy stopniem, kapral Bakuła, wyznaczył wartownika, bo musieli się pilnować, by nikt ich

nie zaskoczył, więc kapral wyznaczył szeregowego Cieślika, który miał pełnić wartę przez dwie

godziny, a potem zmienić go miał starszy strzelec Iglak, a po Iglaku, już nad ranem, ojciec. Pozostali

poszli spać. Porozkładali się, gdzie kto mógł, przeważnie na dole, na wszelki wypadek, bo gdyby się

coś działo, łatwiej będzie uciekać. Tylko ojciec wspiął się na stertę słomy, legł między dwiema

belkami, by się w nocy nie zsunąć, i szybko zasnął. Zawsze lubił odosobnione miejsca, góry, pagórki,

stożki, wspinanie, i tak mu zostało. I wtedy naszedł go sen, ale jakby i nie sen, a głos na jawie, ale i

nie na jawie, tylko we śnie, jakby sen we śnie, i wszystko naraz, jawa, nie jawa, i sen, nie sen. W

pierwszej chwili nie wiedział, co to wszystko znaczy. Słyszał jakieś hałasy, głosy, krzyki, wołania.

Myślał, że to echa wojny, piętrowe wspomnienia, czyli sen we śnie. Ale to nie był sen we śnie. To była

realna, konkretna rzeczywistość. Otworzył oczy i usłyszał dochodzące go z dołu jęki, skargi i

szyderczy śmiech. Już świtało. Przez dziurę w dachu wdzierało się ostre światło. Uniósł głowę i

zdrętwiał. Na klepisku leżeli powiązani sznurami jego koledzy, jeden obok drugiego, a nieznani

mężczyźni wciskali im do gardeł szmaty i kneblowali usta. Powoli krzyki i jęki przycichły. Nad

żołnierzami kołysali się zarośnięci chłopi z nożami, siekierami i widłami w rękach. W mig pojął, co

się stało. Zostali zaskoczeni we śnie. Mimo warty. Pewnie wartownik, tak samo zmęczony i

bezgranicznie wyczerpany jak inni, zasnął i wtedy tamci wtargnęli do stodoły, rzucili się na śpiących,

sznurami ich powiązali jak prosiaki i stali teraz rozkraczeni i szydzący, w pozach zwycięzców.

– No i gdzie ta wasza pańska Polska? – kpili.

– Gdzie ułani na koniach?! Szlachta, całuję rączki, wasze zamki, pałace i dwory!? Czyje teraz to

wszystko?

Żołnierze próbowali wydobyć z siebie głos, ale z gardeł dobywało się tylko niewyraźne rzężenie,

ciężkie gulgotanie i zdławione wybuchy wściekłości, jakby do siebie samych mieli pretensje, że dali

się tak zaskoczyć i schwytać w pułapkę. Leżeli twarzami do ziemi, z wykręconymi na plecy rękami i

związanymi nogami. A tamci triumfowali. Chwytali się pod boki i dopiekali ofiarom:

– Gdzie wasz marszałek Rydz? Jak tchórz wymknął się z Polski!

– Gdzie butne miny i pogarda dla biednego ukraińskiego ludu?

– Aż się kurzyło, jak z podwiniętymi ogonami zmykali wasi dowódcy przez rumuńską granicę. A

wy nie zdążyliście, polskie orły?! – zarykiwali się ze śmiechu i zjadliwie dogadywali. A żołnierze co

chwilę podrygiwali, podskakiwali, jakby się zrywali do buntu, lecz nie mieli żadnych szans. Byli tak

mocno skrępowani, że żaden z nich nie był w stanie uwolnić się z więzów.

Ojciec, niewidziany przez nikogo, ostrożnie obserwował scenę na dole i zastanawiał się, co ma

zrobić. Skoczyć na mężczyzn, którzy trzymali siekiery w garściach, czy uciekać ze stodoły. Skok nic

by nie dał. Też by go związali jak warchlaka. I zadźgali nożami. Uciekać również nie miał gdzie.

Rozglądał się z nadzieją w sercu, że znajdzie jeszcze jakąś lukę w tym szczelnym kordonie, jakieś

wolne miejsce na dole, dziurę w ścianie, po tej lub po tamtej stronie, da nura i zniknie w krzakach.

Jednak nie znalazł niczego takiego. A równocześnie drżał na myśl, że któryś z drabów wespnie się na

stertę słomy i go odkryje. Zerkali w górę, popatrywali na belki, lecz nie sprawdzali, co się wyżej

znajduje, jakby uznali, że wszyscy padli ze zmęczenia na klepisko i sen ich zmorzył. Ojciec jednak

wciąż czuł się niepewnie. Zdał sobie bowiem sprawę, że w każdej chwili mogą go znaleźć. Nawet

pomyślał, by się zaryć w słomie, ale zląkł się, że usłyszą jego ruchy i będzie po nim. Stali koło wrót,

panowali nad całością i było ich dziesięciu. Policzył dokładnie. I to kilkakrotnie. Mysz by się nie

prześlizgnęła. Przed oczami przeleciał mu pogrzeb Polski. Śmierć w ciemnej jamie. Przeszły go

ciarki. Zdawało mu się, że tak się trzęsie, iż porusza także słomę. Ale nie poruszał. A ich miał jak na

dłoni. Stali z butnymi minami i pogardliwymi uśmieszkami.

– Nie mogłem, Mańciu – zwrócił się do matki, jakby się usprawiedliwiając. – Nie mogłem nic

zrobić. Bo cokolwiek bym zrobił, już by mnie nie było. A tak wciąż żyłem i miałem nadzieję, że Bóg

mnie wybawi. A ja ściągnę wtedy pomoc. Ale gdzie tam?! Ruszyć się nie mogłem – powtarzał.

Prześladowały go wyrzuty sumienia. I dręczyły do końca życia.

No ale teraz leżał nieporuszony.

I wtedy się zaczęło. Związanie i upokorzenie to był dopiero początek.

Rzucili się na kaprala Bakułę, jako najstarszego stopniem, unieśli go do góry, rzucili na deski

ułożone na dwu kozłach, zdarli mundur, ściągnęli buty i przez chwilę zostawili tak nagiego,

powiązanego sznurami. Nie spieszyli się. Zachowywali się tak, jakby pragnęli go poddać jakiejś

próbie. By poczuł strach, by się tym strachem napełnił, by strach przeniknął jego ciało i duszę, by

wdarł się do serca i umysłu. I żeby udzielił się pozostałym żołnierzom. I zobaczyli ten strach w

oczach Bakuły. Jakiś toporny osiłek, jak się później okazało, dowódca tej zgrai, z ciężkimi łapami i

kamienną gębą, kazał wszystkich jeńców poprzewracać do góry twarzami, by mogli widzieć, co jego

podwładni robią z kapralem.

Potężni mężczyźni rozkaz natychmiast wykonali. I już żołnierze leżeli na plecach. Wtedy dopiero

zabrali się za Bakułę. Pękaty dowódca skinął głową, a dwaj młodzi chłopcy w wyszywanych

koszulach, poszarpanych bluzach i pomiętych spodniach, stanęli z nożami nad Bakułą i zaczęli się nad

nim pastwić. Najpierw się nim bawili. Gwałtownie unosili do góry noże i trzymali je nad głowami,

jakby się zastanawiali, w co uderzyć, w oko, szyję, brzuch czy może w genitalia.

Ojciec, widząc tę scenę, zastygł, przestał się trząść, jakby było coś znacznie gorszego niż strach,

jakaś wyższa siła idąca z głębi ciała, która niosła za sobą pytanie, po co jest życie i jak się ono kończy.

Tak nam później tłumaczył. Coś takiego go naszło. Patrzył w dół, przepełniony nieznanym dotąd

bólem i czuł wielki ciężar w sobie. I z tym ciężarem w oczach patrzył, jak nagle noże w tych rękach,

które wisiały nad ciałem kaprala, po słowie dowódcy „rękawiczka”, spadły w okolicy łokcia i wbiły

się głęboko w ciało, a kapral skręcał się i wył z bólu. A oni kroili mu skórę, jak gdyby kroili zwierzę

do uboju. Wycinali wokół łokcia krąg i popatrywali na herszta, jakby go pytali, czy dobrze kroją,

zgodnie z jakąś instrukcją, wedle ustalonych z góry reguł i norm. Watażka skinął głową, tamci się

oblizali i cięli dalej. Gdy już nadcięli skórę dokoła łokcia, odłożyli noże na bok i znowu zerknęli na

herszta. Ten dał znak, by pracowali dalej. Była to bowiem dla nich taka sama praca jak kopanie

ziemniaków czy sznurowanie butów. Popatrywali po sobie i ściągali skórę z ręki, poczynając od

łokcia, wzdłuż przedramienia i posuwali się niespiesznie w stronę dłoni. Jakby z zająca skórę ściągali,

raz ciągnęli z zewnętrznej strony ręki, raz z wewnętrznej, aż dotarli do nadgarstka. Na moment

przerwali, rozejrzeli się za czymś, podszedł do nich jeden z pozostałych oprawców, wyjął z kieszeni

zawiniątko z solą i posypał nią ranę. Kapral zawył, wygiął się, unosząc do góry brzuch, wyrywał się ze

sznurów, lecz bezskutecznie, więzy były mocne i wrzynały się w ciało, więc szarpiąc się, odczuwał

jeszcze silniejszy ból. Ściągali mu już skórę z dłoni i palców. A gdy skończyli, unieśli ociekającą

krwią „rękawiczkę” zwycięskim gestem do góry i zawiesili na jakimś haku, jak flagę narodową, by

schła. Kapral wił się z bólu.

Pozostali żołnierze patrzyli na tę scenę z przerażeniem, pobladli i zastygli.

Ojcu zmącił się umysł i wydawało mu się, że walczy na wojnie z jakimiś potworami, wojna

zamienia się w polowanie, polowanie w musztrę, musztra w pogoń za zwierzyną, która ma ludzkie

głowy, ogarnęły go jakieś rojenia, koszmary senne, zwidy, omamy i halucynacje. Wielokrotnie potem

to powtarzał.

Oprawcy odwrócili się ku hersztowi i czekali na jego rozkazy. Podszedł do nich, poklepał po

plecach, powiedział, że spisali się na medal, zdali egzamin i udowodnili, że są silni i dzielni, zasłużyli

się Samostijnej Ukrainie, tak powiedział, Samostijnej Ukrainie, i mogą teraz odpocząć. A do dzieła

przystąpią pozostali.

I przystąpili.

Zrzucili kaprala z desek, a on spadł na ziemię i wył na klepisku.

Spętanych żołnierzy układali teraz na deskach dwaj inni oprawcy, a po nich następni i tak aż do

rana. Chwytali noże, siekiery lub piły i pastwili się nad ofiarami. Jednemu oczy wykłuli, drugiemu

jakiś niezdarny wizerunek ptaka z rozwiniętymi skrzydłami nożem wycięli na piersiach i krzywiąc się

z obrzydzeniem, wykrzykiwali, że to polski orzeł, który do nieba nie poleci, trzeciemu pasami skórę z

pleców ściągali, a w stodole rozlegały się stłumione przez kneble jęki i krzyki.

Ich jednak to nie obchodziło.

Siekierami palce u nóg odrąbywali, przez wargi do uszu druty przeciągali.

Ojciec poczuł jak pot zalewa mu twarz, skronie i ścieka po szyi. Znowu opadły go jakieś zjawy i

widma, i dusiły. Nawiedzały omamy, rojenia i napady gorączki. Wydawało mu się, że jest w kilku

miejscach naraz. Tracił przytomność. Ale widział jeszcze, jak wykrwawiają się jego koledzy, a krzyki

i jęki odbijały się echem od ścian. Zdawało mu się, że znowu wróciła wojna, na okopy waliły się

pociski, spadały bomby, a trupy fruwały w powietrzu. A potem unosiły się ku niebu i machały mu

rękami. Aż ocknął się z tych koszmarów i przetarł oczy.

Było już jasno, dzień wstał na dobre. Słońce świeciło i wdzierało się do wnętrza przez otwarte

wrota i dziurę w dachu. Na zewnątrz zauważył dwu wartowników z karabinami na plecach.

Obserwowali okolicę, choć i tak mało kto mógłby się tu zbliżyć. Stodoła znajdowała się daleko od

wsi, więc wartownicy niewiele mieli do roboty. Palili papierosy i coś tam sobie w dali pokazywali.

A w stodole jęki, krzyki i wycia nie ustawały.

I te jęki, krzyki i wycia uratowały mu życie.

Wykorzystał moment, gdy już wszyscy krzyczeli z bólu i powstał jeden wielki harmider, zarył się

w słomie i tam pozostał. Dochodziły go stłumione rozkazy i chrapliwe, męskie odpowiedzi. Domyślał

się, że jakieś nowe i gorsze cierpienia znoszą teraz jego koledzy. W pewnym momencie usłyszał

mocny głos, jakby komendę, a po chwili poczuł dym. Dochodzące go wołania słabły, jakby mężczyźni

się oddalali. A ogień lizał mu już stopy. Ogarniały go języki płomieni. Wydobył się na wierzch i

rzucił w dół, by ratować kolegów. Ale potężna ściana ognia odgrodziła go od nich. Zdążył zobaczyć

tylko w błysku sekundy obraz, który nim wstrząsnął do głębi. Żołnierze wisieli przywiązani do belki

głowami w dół, a ogień zżerał im twarze, szyje i ramiona. Buchnęły mu w oczy płomienie. Paliła się

już cała stodoła. Rzucił się w stronę wrót, parł po omacku przez ogień w kierunku światła i po chwili

znalazł się na dworze.

Gdy padł na ziemię, paliły mu się nogawki i rękawy u płaszcza. Szybko zdusił płomienie. Słyszał

jeszcze wycie kolegów, którzy umierali w płonącej stodole, a on nie był w stanie im pomóc. Ogień

buchał z taką siłą, że musiał się gwałtownie cofnąć, by go nie spalił. A wokół nikogo już nie było.

– Nie mogłem, Mańciu – zwracał się załamany do matki, siedzącej z pochyloną głową. – Nie

mogłem nic zrobić. – Patrzył na nią w taki sposób, jakby prosił o przebaczenie. – Nikt i nic nie mógł

już zrobić – powtarzał.

Matka się do niego przytuliła i mocno objęła.

Usłyszałem jeszcze, jak spytała:

– I co teraz, Janek, z nami się stanie?

– Nie wiem, Mańciu – odparł i spojrzał w okno.

A za nim skierowała tam wzrok i matka.

Ja także spojrzałem w okno i zobaczyłem, jak mój ukraiński przyjaciel, Sławko, w czapce z

tryzubem nad czołem, buduje jakiś kopiec i wbija w niego czerwono-czarną flagę.

A nad nim stoi jego dziadek i coś do niego mówi.

Zagłada Borszczówki ,pow. Równe. /uwaga, tekst zawiera opisy scen drastycznych/

ZAGŁADA BORSZCZÓWKI

Uwaga: wspomnienia zawierają również opis drastycznych scen.
 
Było to o świcie 3 marca 1943 roku. Pamiętam, była straszna wichura. Wiatr zrywał snopki z dachów, łamał drzewa. Huczało niesamowicie. Właśnie oglądałem na podwórku, jakie wiatr porobił mi szkody, gdy usłyszałem kilka strzałów od strony Borszczówki. A że wiatr wiał z tamtej strony, słychać było wyraźnie. Zaniepokoiło ranie to bardzo. Strzały w tym czasie zwiastowały, że w Borszczówce są Niemcy, tym bardziej, że spodziewaliśmy się ich codzień.
Poszedłem do mieszkania i podzieliłem się swoim niepokojem i strachem z żoną.
Co robić? siedzieć, czy uciekać? Ten problem nie dawał nam spokoju. Siedzieć źle i uciekać nie dobrze!
Postanowiliśmy zaczekać, może coś się wyjaśni. Wszak brat pojechał przed chwilą do Borszczówki. Był sołtysem. Może przyśle wiadomość, poradzi co robić.
Wyszedłem znowu na podwórko i znowu usłyszałem strzały. Już teraz byłem przekonany, że w Borszczówce są Niemcy. Ale po co strzelają? Do kogo? Czyżby do ludzi? Chyba nie! Może do psów - tam ich tyle było i takie złe.
Wracam do mieszkania i oznajmiam żonie, że już jestem pewien, że w Borszczówce są Niemcy. Poleciłem żonie, na wszelki wypadek ubrać dzieci, aby były gotowe do ucieczki. Co chwila spoglądam w okno, czy ktoś nie idzie.
Znowu wychodzę na dwór. Wiatr nie wstaje. Jest silny i chłodny. Chwilami pada śnieg tak gęsty, że na dziesięć kroków nic nie widać. Na podwórku był teść. Pytam się, czy słyszał strzały. Mówi, że słyszał. Martwiły mnie bardzo te strzały.
Wtem z prawej strony, od strony Lidawki zobaczyłem ogromne kłęby dymu. Paliła się sąsiednia wieś Lidawka, jak później się dowiedziałem.
Znowu usłyszałem strzały i wybuchy granatów. Coraz więcej zaczęło zanosić dymem i spalenizną. Biegałem jak szalony do mieszkania i na dwór, wchodziłem na strych, skąd przez okienko widać było sadybę Sikorskich. Patrzyłem, czy jego zabudowania nie palą się, poczym wracałem do mieszkania, do żony.
Co robić? - pytałem się, Można było zwariować ze strachu i niepewności. Bratowa była spokojniejsza. Mówiła - jakby tam było coś groźnego, to Olek powiadomiłby nas o tym.
 
Trochę uspakajałem się, ale jak wyjdę na podwórko i słyszę strzały, a dym coraz większy niesie, ogarnia mnie znowu strach. Już dym czuć było w sieniach i mieszkaniu. Wiatr wiał akurat z Borszczówki. Wtem zaszczekał pies. Rzuciłem się do okna. Jechał konno sąsiada syn. Wybiegłem z żoną na dwór do niego. Powiedział - jeździłem lasami zobaczyć co tam się dzieje. Cała Borszczówka się pali. My w tej chwili uciekamy do Choniakowa. Zawrócił konia i galopem odjechał.
Żona jak posłyszała o tym, pobiegła do mieszkania i mówi, że w tej chwili ucieka z dziećmi do Narajówki. Łatwo było powiedzieć, ale czy tam za lasem nie stoi Niemiec, a jak zobaczy to śmierć. Ryzyko było wielkie. Za chwilę żona wyszła z mieszkania z wystraszonymi dziećmi.
Popatrzyłem jeszcze raz dookoła czy nie idą Niemcy. Na szczęście sypnął taki śnieg, że na dziesięć kroków nic i nikogo nie było widać. Z tego skorzystała żona. Ja zostałem z teściem i bratową. Stałem i patrzyłem jak żona i dzieci zniknęły w burzy śnieżnej. Po kilku minutach jak przeszła śnieżyca, zobaczyłem je już pod Narajówką.
Śnieg przestał padać. Były to tak zwane marcowe planety, jak to w tych stronach nazywano, to znaczy, że pada śnieg, momentalnie słońce i znowu śnieg i.t.d. Właśnie już było słońce i jasno. Obserwowałem jak żona prowadziła młodszą córę, a starsza biegła w tyle. Były już dwieście metrów od wsi Narajówki.
A co, jeżeli tam są Niemcy? - pomyślałem sobie. Nie było wykluczone, że tam ich nie ma.
I znowu wychodziłem na strych, patrzyłem, czy sadyba Sikorskiego nie pali się. Później wracałem do mieszkania wyglądałem oknem i czekałem na powrót brata.
Może przyjdzie, chyba jemu nic się nie stanie, jest sołtysem - tak myślałem.
Już było po dwunastej - czym dłużej nie było Niemców tym byłem pewniejszy, że ich już dziś nie będzie. Bratowa coraz to bardziej martwiła się, że nie wraca brat i córa Wala. Wreszcie ubrała się i mówi - pójdę do Borszczówki, dowiem się, dlaczego nie wracają.
Biegałem nadal na strych i słuchałem strzałów i patrzyłem na zegarek. Co godzina zmniejszało się niebezpieczeństwo, że dotrą do nas, a z centrum Borszczówki było cztery kilometry.
Już było niedaleko wieczora, jak zobaczyłem, że z Narajówki idzie człowiek w kierunku naszego domu. Stanął za krzakami i patrzył. Podszedłem do niego. Był to znajomy chłopak z Narajówki. Żona posłała go dowiedzieć się, co tu słychać.
Powiedziałem mu, że wkrótce do żony przyjdę. Dowiedziałem się od niego, że w Narajówce nie ma Niemców.
Już zapadał zmrok, a brata jak nie było tak nie ma. Już by i bratowa powinna była wrócić. Co to jest, że ich nie ma? Czyżby zginęli Martwię się nadal - przeczucie mam złe. A może brata aresztowali? Ale gdzie jest Wala? - tak sobie rozmyślałem.
Po jakimś czasie już byłem pewien, że Niemcy dziś nie przyjdą, Nagle zaszczekał pies. Ktoś szedł do nas. doznaję sąsiada. Opowiedział mi, że widział i rozmawiał z dziewczyną, której udało się uciec z Borszczówki. Ona jemu opowiedziała, że Niemcy zabijali bez wyjątku, a budynki palili. Szkołę też spalili, a tam był brat Oleś. Czyżby zginął?
Już zapadł zmrok, jak wróciła bratowa, ale już nie z Borszczówki, a z Narajówki. Opowiedziała mi, jak spotkała fury, które jechały już do nas. Od furmanów dowiedziała się, że szkoła spalona i ludzie wybici. Niemcy kazali im jechać w naszym kierunku, a sami mieli za nimi iść. W tym czasie ukazały się na niebie rakiety, które oznaczały koniec egzekucji i to nas uratowało.
Bratowa wzięła chleba i słoniny i poszła do Narajówki. Poszedłem i ja. Szedłem skradając się i co chwilę nadsłuchując. W jednym miejscu zauważyłem, że na przeciw mnie ktoś szedł. Stałem za drzewem i obserwowałem. Już było kilka kroków do mnie, gdy ten ktoś zauważył mnie. Skoczył w bok i zaczął uciekać. Była to sąsiadka, jak później okazało się.
W Narajówce znalazłem żonę i dzieci. Tam nimi zaopiekowali się dobrzy ludzie. Nakarmili i położyli do łóżka. Żona przykucnęła przy dzieciach, a je położyłem się jak stałem na podłodze.
Spałem może dwie godziny. Śniło mi się coś strasznego. Jak obudziłem się i zrozumiałem jaka jest rzeczywistość, strach mnie ogarnął. Nie potrafię tu opisać co przeżywałem. Nie byłem pewny czy Niemcy w dzień nie wrócą i nas nie wykończą.
Co robić? Czy siedzieć tu, czy uciekać dalej. Ten problem nie dawał mi spokoju. Człowiek nie był pewien, co z nim i jego rodziną do wieczora stanie się. Nie był też pewny, czy Niemcy odjechali i czy dziś nie powrócą na nasz kąt wykończyć resztę tych, co zostali przy życiu.
W każdym razie do domu nie wolno wracać. Był tam staruszek, ojciec żony. Inwentarz żywy na karmie. Musiałem tylko pójść dopóki, noc, przynieść coś do jedzenia i trochę odzieży. Budzę gospodarza i proszę, żeby ze mną poszedł i pomógł mi przynieść potrzebne rzeczy. Bez gadania wstaję, ubieram się i idziemy. Do dnia jeszcze było ze dwie godziny. Zbliżając się do swego domu, stawałem i słuchałem, czy jest cicho, czy nie szczeka pies.
Sto kroków od sadyby kazałam gospodarzowi zaczekać. Poszedłem sam, a to z powodu psa. Pies mógł narobić alarmu, zobaczywszy cudzego człowieka. Zza stajni nie było widać domu. Podszedłem do stajni i zawołałem na psa, z początku cicho, później głoś niej. Pies nie odzywał się i to mnie zaniepokoiło.
Gdzie on jest? Co tam się dzieje? Może wczoraj byli Niemcy, zabili teścia i psa. Pomału wychodzą zza stajni, widzę, że w kuchni świeci się. Czyżby teść już nie spał? Cichutko skradam
się pod okno. Może zobaczę kogoś.
Wtem skrzypnęły drzwi od kuchni. Niemcy! - przemknęło mi przez głowę i pędem rzuciłem się z powrotem tam, gdzie zostawiłem człowieka. Niestety jego już tam nie było. Zawołałem kilka razy cicho, później głośniej - gospodarza nie było. Jeszcze większy strach mnie oblatuje. Uciekam do Narajówki do swoich, nie dowiedziawszy się niczego.
W domu gospodarza nie zastaję. Za jakiś czas przychodzi, przynosi trochę żywności i ubrania. Okazało się, że myśmy się minęli. On za mną po krótkim czasie poszedł do mego domu. Jak uciekałem, on był z drugiej strony zabudowań. Wtedy wyszedł na dwór teść. On teścia poznał i z teściem poszedł do mieszkania. Pies był w kuchni i dlatego nie szczekał. Potem szukali i wołali mnie, a ja w tym czasie wracałem w strachu do Narajówki.
Podziękowałem gospodarzowi za jego trud i dobroć. Muszę tu nadmienić, że człowiek ten, który zaopiekował się moją rodziną, był Ukraińcem.
Żona i dzieci już nie spały, Na dworze był dzień. Co chwila wychodziłem i słuchałem, czy nie szczeka mój pies i czy nie palą się moje zabudowania. Z tego miejsca było widać moją sadybę jak na dłoni.
W dzień znowu słychać było strzały w Borszczówce. Jasne było, że są tam Niemcy. Czy nie przyjdą na nasz kąt i czy nie będą nas tu szukać? - Może uciekać dalej? Co robić? - głowa wysycha. Ludzie jednak radzą, nie uciekać dalej.
Ten dzień był mi rokiem. Co chwila czekałem na coś strasznego. Wieczorem dowiedziałem się, że Niemcy byli w Borszczówce, łapali świnie, owce, kury, które im wczoraj uciekły. Co nie mogli złapać zabijali z karabinów. Stąd były te strzały. 
O bracie, siostrze i ich dzieciach tego dnia nic nie dowiedziałem się - żyją czy zabici. Postanowiłem jutro rano pójść do wsi Hłuboczek. Tam byli znajomi. Myślałem, że coś od nich dowiemy się.
 
Nazajutrz wstałem, jeszcze było ciemno, pożegnałem żonę i dzieci i poszedłem. Do Hłuboczka trzeba było iść przez Borszczówkę. Dochodząc do Borszczówki już był biały dzień. Szedłem szybko. Liczyłem na to, że rano Niemcy nie przyjadą. Dochodzę do pierwszego domu, tam się jeszcze kurzy i tli. Tu w pierwszym domu mieszkała moja siostra i jej dwie córki. Z domu i zabudowań ani śladu. Pozostała kupa zgliszcz. Na zgliszczach jeszcze dyni się. W powietrzu czuć spalenizną.
Podchodzę bliżej - jakiś strach mnie ogarnia. Wstępuję na pogorzelisko. Tu był pokój siostry. Na ziemi znajduje znajome metalowe przedmioty - nożyce, maszynka i dużo innych rzeczy. Szczątków trupów ani kości nie widać, może uciekli - pomyślałem. 
Idę dalej. W drugim pokoju pod ścianą widzę kości rozmaitych rozmiarów. Duże, małe i jeszcze mniejsze. Ale czego tak mało kości i takie drobne kawałeczki, jak gdyby kto młotkiem je potłukł. Nigdy nie wyobrażałem, że człowiek może się tak spalić, że z ciała nic nie zostanie.
Stałem chwilę i patrzyłem na te szczątki siostry i jej córek. Łzy cisnęły mi się do oczu. Przypomniałem sobie, jak tydzień temu wstecz były obie córy siostry na urodzinach mojej córki, Steni. Była i córka brata - Wala, były wesołe i rozbawione. Starsza córka siostry grała na gitarze, a te tańczyły i śpiewały. Powiedziałem wówczas do żony: Szkoda, że nie ma aparatu, dobrze byłoby je sfotografować. Jakbym przeczuwał, że już nigdy ich nie zobaczymy.
Ale nie ma czasu roztkliwiać się. Idę dalej, muszę dowiedzieć się o losie brata i jego córki. Później mogą nadjechać Niemcy. i ze mną koniec.
Przy następnej sadybie takie same zgliszcza. Kilka kur chodzi przy zgorzelisku. Został tylko żuraw przy studni i kawałek opalonego płotu, na którym siedziało kilkanaście kruków. Kruki przeraźliwie krakały. Dalej z lewa kiedyś była sadyba De'Bobre, z którym służyłem w wojsku. Teraz tylko ruiny. Na zgorzelisku siedzi pies i przeraźliwie wyje, tam dalej jemu drugi wtóruje.
Idę dalej coraz to inne widoki, jeden od drugiego okropniejszy Tuż przy samej drodze spalona sadyba Niezbrzyckiego. Widzę, kilkanaście kruków na czymś żeruje. Co to może być? Podchodzę bliżej. Kruki z krzykiem odlatują. Widzę, leży opalony trup chłopca lat około dziesięciu. Uszy i nos obgryzione przez psy. Leży o parę kroków od spalonej stodoły. Tu widocznie był zabity i dlatego nie spalony. Prawdopodobnie był to syn Niezbrzyckiego.
Wszędzie pełno kruków. Przelatują z miejsca na miejsce i przeraźliwie kraczą. Skąd to nabrało się ich tyle. Zleciały chyba z całej okolicy. Czytałem kiedyś, że kruki są bardzo solidarne i kiedy znajdą gdzieś żer, sobie tylko znanym. krzykiem zwołują się nawzajem.
Idę dalej. Tylko po płotach i żurawiach widać było, gdzie były zabudowania. Przyspieszam kroku aby prędzej opuścić to miejsce kaźni gdzie dwa dni temu wstecz było życie i radość. Teraz pozo-stały zgliszcza, przeraźliwe wycie psów i krakanie kruków.
Przy wyjściu z Borszczówki z prawej strony zostało nie spalonych kilka domów. Dlaczego ich Niemcy nie spalili? Były różne przypuszczenia, ale tej tajemnicy nikt nie rozwiązał.
Za Borszczówką z lewej strony stało kilka domów. Mieszkali w nich Ukraińcy. One też zostały spalone i znaku po nich nie zostało.
Idę dalej do Hłuboczka. Tam okrążyła mnie gromada ludzi. Rozpytują kto zginął, a kto został żywy. Odpowiadam im, że sam jeszcze nie wiem. Przyszedłem może tu coś dowiem się o losie brata. Idę do sołtysa, może on coś więcej będzie mi mógł powiedzieć. Niestety nic nie wiedział. Sołtys jedzie zaraz do gminy na odprawę. Proponuje, aby z nim jechać. Może tam coś konkretnego dowiem się. Postanowiłem jechać.
Po drodze rozmawiam z sołtysem i furmanem. Dowiaduję się od nich dużo. Opowiedzieli, jak Niemcy i ukraińska milicja przyjechali do Hłuboczka. Tam zostawili furmanki, a sami ruszyli w szyku bojowym w kierunku Borszczówki. Później jak wrócili z Borszczówki, zwołali ludzi i powiedzieli im, że zniszczyli Borszczówkę za przechowywanie i sprzyjanie z radziecką partyzantką. Powiedzieli, że spotka ich to samo, jeżeli będą zadawać się z partyzantką.
W Hoszczy, w gminie nie dowiedziałem się o bracie nic, prawdopodobnie został zabity. Niemcy tylko powiedzieli sołtysowi, że kto z mieszkańców Borszczówki został żyw - niech wraca i pracuje. Nic im już nie grozi. Nakazali też sołtysowi, aby wziął ze swojej gromady ludzi ze szpadlami i wykopali mogiłę przy drodze (nie na cmentarzu), do której mieli zwieźć trupy i kości pobitych i zakopać nie stawiając krzyża. Oni rzekomo mieli sami postawić słup z tablicą, na której mieli napisać, za co Borszczówka została zniszczona.
Widziałem w Hoszczy ulotki, w których Niemcy ostrzegali ludność, aby nie zadawała się z partyzantami bo spotka ich to co spotkało ludzi w Borszczówce i Lidawce.
 
Jadąc z powrotem spotkaliśmy dużo furmanek, które jechały z Borszczówki. Na wozach byli Niemcy i wieźli blachę ze spalonych domów oraz inne rzeczy. I znowu ogarnia mnie strach na widok Niemców. Czy nie byli tam u nas? Bałem się ich strasznie. Sołtys jedzie do Hłuboczka, a ja schodzę z wozu i idę przez pola do Narajówki, do swoich uciekinierów, żony i dzieci.
Zmrok już zapadł i było ciemno. Idę i co jakiś czas staję i przysłuchuję się, czy ktoś nie idzie. Wychodzę na górkę. Widzę, że w oddali coś się pali. Akurat w tej samej stronie jest moja sadyba. Dreszcz mnie przeszedł. To znaczy Niemcy byli tam u mnie. Widziałem jak wracali. A może tam do domu wróciła żona z córkami Może już nie żyją? Nie zobaczę ich! Może są pomordowane?
Pot na mnie wystąpił, nogi pode mą się uginają. Usiadłem na ziemi. Co robić? Jak dowiedzieć się?
Może trzysta metrów stąd stoi dom. Ludzie tam znajomi, może od nich dowiem się. Idę tam. Nie idę, a skradam się po cichutku. W oknach blask. Nie dochodząc kilkanaście kroków od zabudowań pies mnie zwęszył i zaczął szczekać. Był na łańcuchu.
Pomału zbliżam się do sadyby. Widzę cień człowieka przy stodole. Podchodzę jeszcze bliżej, poznaję gospodarza, a on mnie.
- Czy są Niemcy w Borszczówce? - zapytałem.
- Byli w dzień, niedawno odjechali - odpowiada.
- A co pali się i gdzie?
- Został nie spalony dom Myślińskich i jego właśnie Niemcy zapalili.
Kamień spada mi z piersi.
Zapraszają do mieszkania. Tam gosposie szykują kolację. Gospodarz stawia butelkę bimbru i mówi:
- Wypijmy, póki jesteśmy żywi. Teraz taki czas, że człowiek nie wie co go czeka jutro. Po zniszczeniu Borszczówki nic nie robimy, nie ma chęci do niczego.
Po kolacji i paru kieliszkach siły mnie opuściły. Byłem słaby i bardzo wyczerpany. Do Narajówki było cztery kilometry. Było tak ciemno, że o pięć kroków nic nie było widać. Chciałem iść, ale po usilnej prośbie gospodarzy, zostałem na noc. Spałem jak zabity.
Jeszcze było ciemno, jak wyruszyłem w drogę. Już rozwidniło się gdy podchodziłem do Narajówki. Przed wsią spotkałem człowieka od którego dowiedziałem się, że wczoraj w Narajówce byli partyzanci, zranili Niemca, który przypadkowo tam się znalazł. Połowa wsi rozbiegła się po lasach i okolicznych wioskach, reszta ze strachem czeka przybycia Niemców. On sam w tej chwili idzie w lasy. O mojej rodzinie nic nie wie. Powiedziawszy to szybko odszedł.
Stałem chwilę namyślając się co robić. Pędzę biegiem do rodziny do Narajówki. Na podwórku spotykam gospodarza. Jakże był zmieniony. Zrobił się czarny na twarzy.
- Czekam Niemców i śmierci - powiedział do mnie. Żona pana wczoraj wieczorem poszła z dziećmi w kierunku wsi Sknyt.
 
Co robić? Trzeba uciekać, ale gdzie? W jaką stronę? Niemcy mogą spotkać i koniec ze mną. Jakże żałowałem, że poszedłem wczoraj od żony i dzieci. Może ich już nie zobaczę.
Czas nagli. Idę z powrotem w kierunku Borszczówki. Tam dziś będą grzebać pomordowanych. Ja koniecznie chciałem tam być i pochować swoich - brata z córeczką, siostrę i jej dzieci.
W Borszczówce spotkałem sołtysa z Hłuboczka z ludźmi i dwie fury do zwożenia trupów. Szukali miejsca do kopania mogiły. Wybrali małe wzgórze nad drogą na ogrodzie Trockich, jak kazali Niemcy.
Poszedłem z sołtysem do spalonej szkoły, szukać szczątków brata. Znajduję zniekształcony kadłub człowieka. Leży na ziemi. Nogi ma spalone, głowa roztrzaskana Została tylko dolna szczęka, między żebrami wypalone ciało. Przez dziury widać wątrobę i płuca. Pomyślałem, czy to brata szczątki? Przypomniałem, że brat miał dwa złote zęby w dolnej szczęce. Trzeba odwrócić. Obracam spalony kadłub, smarując ręce w upieczonym i spalonym ciele. Dwa zęby były, błyszczą. Tak, to jest brat! Dla pewności szukam przy zwłokach, rozgarniając popiół i węgiel. Znajduję zapalniczkę i klucz od mieszkania. Teraz już jestem pewny, że mam przed sobą brata w postaci bryły spieczonego i okopconego ciała. Stanęło mi w pamięci, jak tydzień temu byłem u niego i widziałem jak mył się bez koszuli. Był taki czyściutki, a teraz?
Ale nie ma czasu rozmyślać. Jeszcze mam szukać Walę, córkę brata, a później siostrę z dziećmi. A w głowie kłębią się myśli czy nie przyjadą tu Niemcy i nie wykończą pozostałych.
Idę do drugiego pokoju, tam pod ścianą rozgarniam węgle i popiół. Znajduję kosteczki - żeberka, kawałki czaszki, kości z nóg i rąk. Ciała przy nich ani odrobinę. Były to kości z małego dziecka, ale czy to kości Wali?
Grzebię dalej i znajduję blaszany guziczek, jeden, drugi i medalik Matki Boskiej. Przypatruję się guziczkom. Tak! Wala miała je przy sweterku. Są to kości Wali. Zbieram je na kupę. Rozglądając się na wszystkie strony, czy nie idą Niemcy.
Pozbierałem tych kości może połowę. Reszta została pod gruzami, Spieszę się. Jeszcze trzeba iść i szukać siostry i jej dzieci. Tuż niedaleko leży mój spalony rower i wirówka do mleka, którą brat wziął na przechowanie do szkoły. Takie rzeczy trzeba było zdawać Niemcom. Nie przechował... Wszystko i wszyscy zginęli.
W spalonym domu, gdzie mieszkała siostra, kości nie znajduję. Jak już pisałem, były w drugim pokoju. Szukam jakiegoś naczynia, aby je pozbierać. Na osmalonym płocie wisi blaszana brytfanka. Wkładam do niej części kości - reszta zostaje. Wracam do miejsca gdzie kopią wspólną mogiłę. Kopią wąski rów na dwa metry szeroki, na dziesięć długi. Zmieszczą się zwłoki i kości stu dwudziestu siedmiu osób. Kilka trupów dalsza rodzina potajemnie pogrzebała na cmentarzu. Całych trupów może było ze trzydzieści, reszta kadłuby i kości.
Nadjeżdża pierwsza fura z pomordowanymi - była to rodzina Trockich. Pomagam ich zdejmować. Pierwszy trup był Alojzego, mego kuma. Chrzcił moją starszą córkę Stenię. Był ciepło ubrany. Na palcu widzę, złotą obrączkę. Dostał dwa postrzały. Kładziemy go na ziemi tuż przy mogile.
Mogiła jeszcze nie wykopana. Zdejmujemy starego Trockiego. Jest bardzo ciężki. Kładziemy rzędem, jeden przy drugim. Teraz zdejmujemy Witka - był jeszcze kawalerem. Dzień przed masakrą przyjechał do domu (pracował w gminie). Teraz zdejmuję małego chłopca Janusza, syna Alojzego. Ma może cztery lata. Kula trafiła go niżej czaszki. Kilka zębów wybitych, jeden na skórce wisi na zewnątrz. Kładę go na zwłokach jego ojca. Tak biedny kochał swego jedynaka.
Teraz zdejmujemy starą Trocką. Jest opalona. Zabita była w sieniach, a reszta rodziny na dworze. Następną kobietą była żona Alojzego. Była ślicznie ubrana. Miała złotą obrączkę na palcu, a na ręku pasek od zegarka. Zegarek ktoś zdążył zabrać.
Teraz zdejmujemy pannę Polę i jej młodszą siostrę.
Były to córy Trockich. Najstarsza córka Trockich została ranna w głowę, straciła przytomność i to ją uratowało. Po masakrze ludzie ją znaleźli i odratowali.
Ostatnią była siostra żony Alojzego. Była to śliczna młoda dziewczyna. Zauważyłem, że miała palce uwalane ziemią. Za paznokciami było błoto. Biedna - widocznie ciężko konała, grzebiąc palcami ziemię.
Było ich wszystkich dziesięcioro w rodzinie Trockich. 
Teraz jadę z woźnicą do szkoły po brata. Martwię się, jak tu brata, siostrę i ich dzieci pogrzebać, aby byli razem. Na jednym podwórku wpada mi w oczy koryto do pojenia koni. Jest nowe, dość szerokie. Czy nie wykorzystać to koryto jako trumnę? - przychodzi mi do głowy. Postanowione! Zajeżdżamy na podwórko, wkładam z woźnicą koryto na wóz. Teraz oglądam się za deskami, którymi można będzie przykryć koryto. Odbijam od bramy dwie deski - akurat pasują.
Już nam gotową trumnę. Wkładamy zwłoki brata do tej trumny i wsypuję kosteczki Wali. Będą razem.
Jedziemy do miejsca kaźni siostry i jej córek. Tam z brytfanki wysypuję ich kości do trumny i jeszcze wybieram z popiołu. Po drodze do mogiły zabieramy jeszcze szczątki dwóch rodzin.
Postanawiam coś napisać i włożyć do trumny. Znajduję butelkę. Piszę na kartce papieru: Wieczny odpoczynek Wam Kochani i Drodzy - Olesiu, Zosiu, Walu, Klaro i Wisiu, niewinnie pomordowani w dniu 3 III 1943 roku. Zwijam listek i wkładam do butelki. 
Miałem na myśli, że przyjdzie czas po wojnie i pochowamy ich szczątki na cmentarzu. Niestety tak się nie stało. Pod kości włożyłem butelkę z pismem. Gwoździe już miałem przyszykowane i zabiłem trumnę deskami. Byłem zadowolony, że udało mi się choć tak zebrać szczątki swoich najbliższych.
Mogiła była już gotowa. Dno mogiły wyścielono słomą. Z jednego końca układano trupy, z drugiego sypano kości i wrzucano kadłuby. Dużo trupów było obgryzionych przez psy, gdyż minęło cztery doby jak zostali pomordowani. Psów we wsi było dużo. One musiały coś jeść. Słychać było i teraz ich okropne wycie. Kruki szukając żeru z krzykiem przelatywały z pogorzeliska na pogorzelisko.
Rodzinę Trockich ułożyli jeden przy drugim. Synka Alojzego ułożyli między tatusiem i mamusią. Jeden z tych co był na dole zdjął z siebie marynarkę, obwinął nią małego Janusza i położył go między rodzicami. Był to Pomerański.
Postawiłem trumnę w której byli moi najbliżsi tuż przy zwłokach Trockich. Była jeszcze jedna trumna ze szczątkami Władysława Sikorskiego. Pamiętam, żona jego przywiozła tę trumnę w ostatniej chwili - gdy już był włożony do mogiły. Z mogiły go wydostali i włożyli do trumny. Był na wpół spalony. Zabili go w domu Murawskich, do których przybył w odwiedziny i oddać pożyczone wiadro. Podczas wkładania go do trumny, żona jego strasznie płakała.
Co raz to podjeżdżała fura do mogiły, przywożąc trupy i kości, które z łoskotem wrzucano do mogiły. Po włożeniu wszystkich trupów i kości, mogiłę przykryto słomą i zasypano ziemią. Było tam sto dwadzieścia siedem osób w wspólnej mogile. Byli tam starcy, młodzi, dzieci i niemowlęta. Były kobiety stare, ciężarne, śliczne młode dziewczęta i małe dziewczynki. Nie było tam przy tym pogrzebie ani księdza, ani żadnego przemówienia. Nikt też nie płakał za wyjątkiem Heleny Sikorskiej i mnie. Nie postawiono też krzyża na mogile, gdyż tak kazali Niemcy. Dopiero po jakimś czasie, ci co zostali przy życiu zrobili i postawili duży dębowy krzyż. Byłem i ja przy robieniu i stawianiu tego krzyża.
Po zasypaniu mogiły, sołtys zdjął czapkę i mówi do swoich ludzi: pomódlmy się za ich dusze. Dziś my ich pogrzebali, jutro nas ten los może spotkać. Wszyscy poklękali przy mogile i modlili się w Po modlitwie wstali i odeszli do domów. Mieli oni swoje domy, swoje rodziny w sąsiedniej wsi. A ja co miałem robić? Stałem sam przy mogile i nie wiedziałem dokąd mam iść i gdzie szukać swojej rozproszonej rodziny - żony i córeczki.
Zmrok już powoli zapadał, musiałem gdzieś iść. W tej chwili zazdrościłem tym, co tu leżą spokojnie bez żadnych trosk.
Po spaleniu Borszczówki rozmawiałem z tymi ludźmi, do których strzelano i którzy zostali lekko ranni. Drodzy natomiast udali zabitych i w ten sposób uszli śmierci. Później, po wyjściu Niemców z mieszkania, udało się im uciec do lasu. Od nich dowiedziałem się szczegółów mordu.
Było to tak: Zachodzili Niemcy do mieszkań przeważnie po dwóch. Jeżeli było kilka pokoi, zbierali wszystkich do jednego i puszczali serię z automatu. Cała rodzina waliła się na ziemię. Potem wychodzili i szli do drugiego domu. Kto był lekko ranny, czy symulował zabitego, uciekał. Po tych co zabijali, szli drudzy Niemcy i ukraińska policja. Wyprowadzali oni konie, krowy i świnie, a później podpalali wszystkie zabudowania.
Uciekło w ten sposób osiem osób. Jedna z ocalałych Pań opowiadała, że Niemcy weszli do mieszkania i zaczęli od razu strzelać. Ona otrzymała trzy postrzały. Upadła nieprzytomna. Jak długo leżała, nie wie. Kiedy odzyskała przytomność, zobaczyła ojca i męża w kałuży krwi. Na podwórku byli jeszcze Niemcy. Wyprowadzali konie i krowy ze stajni. Tylnymi drzwiami ucieka nieprzytomna ze strachu do sąsiada. Prawie w ślad za nią i tu przychodzą Niemcy i tu po raz drugi razem z sąsiadami została powtórnie postrzelona. Dostała znowu dwie kule. I tym razem strzały nie były śmiertelne. Po wyjściu Niemców, kobieta wyczołgała się z domu i uciekła. Po kilku dniach kobieta ta urodziła zdrowe dziecko.
Drugi wypadek był taki: Niemcy zachodzą do jednego domu. Była tam liczna rodzina. Zbierają wszystkich pod ścianę, puszczają serię z automatu i wszyscy padają na ziemię. Matka całym ciężarem zwala się na swego syna, młodego chłopaka. Ten udaje zabitego i leży cicho. Po masakrze Niemcy wychodzą. Chłopak wysuwa się spod zwłok matki i przez okno ucieka do lasu.
W ten sposób uratowało się, jak już pisałem kilka osób, z którymi rozmawiałem i od których dowiedziałem się, jak Niemcy przeprowadzali tę masakrę. Napisałem tylko o dwóch uratowanych. Ci, o których nie piszę, mniej więcej w ten sam sposób uszli śmierci.
Po jakimś czasie spisałem nazwiska wszystkich pomordowanych i przechowuję je do tej chwili. A te pozostałe polskie zagrody na Krańcach Borszczówki w tym i moja zagroda w krótkim czasie były spalone przez Banderowców, a mieszkańcy którzy ocaleli rozbiegli się we wszystkie strony świata.
 
I tak przestała istnieć kol. Borszczówka. Pozostały tam tylko zgliszcza i wspólna mogiła, zapomniana przez ludzi i Boga. Stałem na skrzyżowaniu dróg i namyślałem się gdzie mam iść. Do Narajówki czy Hłuboczka? Postanowiłem iść do Hłuboczka do teściów. Idąc rozmyślałem gdzie mogą być w tej chwili żona i dzieci. Może wróciła do Narajówki, a tam, także mieli przyjechać Hitlerowcy, może ich już nie ma, nie żyją, pomordowane. Wszystko mogło być. W Hłuboczku dowiedziałem się od teściów, że żona, dzieci i bratowa Kasia są u szwagrów. Bardzo tym się ucieszyłem, że są żywe i ich jeszcze zobaczę. Poszedłem tam do swoich uciekinierów. Opowiedziałem im wszystkim o tym smutnym pogrzebie swego brata, siostry i ich dzieci. Wręczyłem dla bratowej znalezione metalowe przedmioty, klucze, zapalniczkę, Wali metalowe guziczki i medalik Matki Boskiej. Bratowa zobaczywszy te przedmioty swoich najbliższych gorzko płakała. 
Były to smutne i niepewne czasy. Czy nie spotka nas los jeszcze gorszy od tych co leżą tam na Borszczówce we wspólnej mogile. Czy przeżyjemy te okropne czasy - tak myślałem. Szwagierka zaprasza do kolacji. Ja od wczoraj wieczór nic nie jadłem i jeść mnie nie chciało się po tych strasznych widokach, jakie dziś oglądałem na Borszczówce. Smutna i gorzka była ta kolacja. Po kolacji zasnąłem mocno, byłem wyczerpany tym strasznym przeżyciem. Śnił mi się tej nocy zamordowany brat Oleś. 
Mieszkaliśmy w Hłuboczku kilka dni, bojąc się wrócić na swoją gospodarkę. Nie byłem pewny, że faszyści pięknego dnia przyjadą i wymordują tych co ocaleli z masakry. Co dnia dochodziły do nas rozmaite niewesołe wiadomości. Na przykład, że Ukraińcy będą mordować Polaków, że w Symanowie kopią doły na Polaków jak poprzednio kopali na żydów itd. itd. Człowiek żył w te czasy jak dziki zwierz nie wiedząc dnia i godziny kiedy mógł być zamordowany w straszny sposób. Wystarczyło aby we wsi zawarczał motor lub auto, czy padł strzał, a już skóra cierpła od strachu, czy nie przyjechali faszyści, aby nas wykończyć. 
Po kilkunastu dniach wracamy ze strachem do domu. Jedziemy przez spaloną Borszczówkę. Widoki okropne, tam gdzie były gospodarstwa, zostały tylko zgliszcza, osmolone płoty i żurawie przy studniach, gdzieniegdzie szwędały się po zgliszczach wygłodzone psy szukając pożywienia, a kruki z krzykiem przelatywały z pogorzeliska na pogorzelisko. W dwóch miejscach gdzie były domy stały już krzyże. Widocznie ktoś z dalszej rodziny postawił te krzyże, na miejscu kaźni. Widok był straszny z bogatej kwitnącej kolonii pozostały tylko zgliszcza. Jadąc tak przyglądałem się każdej spalonej zagrodzie, przypominając tych co tu mieszkali. Tu na przykład była szkoła i świetlica, chluba całej kolonii. Ile to razy tam bawiłem się za kawalerki, później z żoną. Tam urządzali przedstawienia amatorskie, w których brałem udział ja i żona. Teraz tam kupa zgliszcz, w których bez trudu można znaleźć kosteczki brata i Wali. 
 
Nasi najbliżsi sąsiedzi zobaczywszy nas powracających cieszyli się bardzo. A w domu ojciec żony nie mógł nacieszyć się swymi wnuczkami. Bardzo ich kochał.
W mieszkaniu była straszna pustka i bałagan. Żona z miejsca zabrała się do sprzątania mieszkania, ja wyszedłem oglądać gospodarkę. Wszędzie trzeba było przyłożyć ręce. Niestety po spaleniu Borszczówki nie było ochoty do roboty. Człowiek o jednym myślał, czy nie przyjadą faszyści, aby nas wykończyć. Postanowiłem wykopać schron, do którego w razie, gdy przyjadą faszyści, moglibyśmy się schronić. Zrobiłem schron w szopie, a wejście do niego było ze stajni, miał też dwa wyjścia, pracowałem przy tym dwa dni. Drugi schron zrobiłem w lesie. Żyliśmy jak dzikie zwierzęta i w każdej chwili mogliśmy schronić się do ziemi. Każdego dnia ktoś z nas stał przy oknie na obserwacji, z którego była widoczność na 200 metrów, w razie by jechali czy szli hitlerowcy, wszyscy schronilibyśmy się do schronu. Było to takie nasze życie w strachu i niepewności. A najwięcej bałem się o swoje dzieci i żonę, że mogą zginąć. Z tym nie mogłem się pogodzić.
Ale czas leczy. Zaczęliśmy przyzwyczajać się do tego życia. Obudziła się we mnie żyłka gospodarza; pora była siać jęczmień, owies i reszta zboża. Czy będę zbierać czy nie, posiać trzeba. Posadziłem też ziemniaki (niestety, jak później okazało się, wszystko przepadło, uciekliśmy rzucając wszystko).
Niemcy jakoś nie przyjeżdżali stawiać słup i tablicę, na której mieli napisać za co spalili i wymordowali ludzi w Borszczówce. Postanowiliśmy sami zrobić i postawić krzyż na mogile pomordowanych. Umówiliśmy się jednego dnia i sami zrobili i postawili duży krzyż pośrodku mogiły.
Jak już wspominałem zaczęliśmy stopniowo zapominać o zbrodni hitlerowców i przyzwyczajać się do tego życia. 
 
I tu znowu wyłoniło się nowe niebezpieczeństwo. Ten raz ze strony banderowców, którzy zaczęli mordować Polaków, z początku mordowali po jednej - dwie osoby i tylko mężczyzn i nocą. Widząc, że Niemcy na te wcale nie reagują, zaczęli coraz śmielej napadać na Polaków. Już trzeba było w dzień chronić się od Niemców, a w nocy od Banderowców. Zacząłem już bać się spać w domu, wychodziłem na strych stajni i tam spałem. Jakie to było spanie tylko ten zrozumie, który sam to przeżywał; tak trwało może 8-10 dni. Aż pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że w Hłuboczku zamordowali księdza ojca Milewskiego i gosposię. Po tym napadzie zaczęli Polacy uciekać do miasta Równe i Hoszczy.
Postanowiłem i ja bodaj odwieźć żonę i dzieci do Hoszczy, a sam miałem dojeżdżać do domu. Pojechałem do Hoszczy szukać kwatery dla żony i dzieci, miałem tam znajomych, którzy odstąpili jeden pokójt a przy okazji wymieniłem za słoninę - sól i cukier. Było to kilka dni przed Wielkanocą. 
Wracałem do domu zadowolony, że znalazłem mieszkanie i wymieniłam soli i cukru. Jadąc przez Hłuboczek stanąłem przy sklepie. W tym momencie posłyszałem śpiew, zobaczyłem jak z przeciwnej strony jechał wóz, na którym byli uzbrojeni i pijani ludzie. Nie dojeżdżając do sklepu wóz stanął, a bandziory schodzą z wozu i idą z bronią w ręku. Zobaczywszy to ludzie tylnymi drzwiami uciekli do ogrodów, zostałem sam, ponieważ konie i wóz stały przed sklepem. Bandziory szli chwiejnym krokiem z karabinami gotowymi do strzału. Podchodzą do mnie i zapytują czyje konie? Moje - odpowiadam. A ty skąd? Z Borszczówki - mówię. W tym momencie zostaję silnie uderzony w kark, ledwo utrzymałem się na nogach. Czapka zlatuje z głowy. Dostaję jeszcze 2-3 razy. Dokumenty masz? Pokazuję jakie miałem. Czytają i chowają do kieszeni. Szukają po moich kieszeniach. Znajdują fotografię żony i list od brata. Zabierają też do kieszeni. Szukają też w wozie, zabierają sól i cukier, które wymieniłem za słoninę. Każą mnie obrócić się tyłem, bez gadania obracam się, słyszę jak repetują broń. Tu moja śmierć, pomyślałem, żegnajcie dzieci i żona. Stałem i czekałem strzału w tył głowy, strzał nie następował. Usłyszałem, że coś naradzają się. Nie śmiałem obrócić się. Stałem tak może minutę, dwie. Było to wyczekiwanie śmierci. Wtem nagle usłyszałem, że odchodzą - ja stoję jak stałem, dopiero jak usłyszałem, że odjeżdża wóz obróciłem się i zobaczyłem ich na wozie. Na ten widok coś ze mnie jak by usunęło się z głowy do dołu.
Teraz dopiero oprzytomniałem i odczułem, że boli ranie głowa i kark. Dopiero teraz zaczęli się schodzić ludzie i rozpytywać za co mnie bili i co za jedni. Zganiłem ich, że zamiast bronić mnie pouciekali po dziurach. Zabrali wszystko co wiozłem na święta, mogli też zabrać wóz, konie. Grunt, że ja zostałem przy życiu. Co to byli za jedni i skąd, nie dowiedziałem się o tym nigdy. Bałem się wracać do domu, ponieważ te zbóje pojechali w kierunku Borszczówki. Jednak jechać musiałem, tam w domu czekali na mnie żona i dzieci. Jadę pomału aby nie dopędzić zbójów. Za Hłuboczkiem usłyszałem strzały przed sobą. Bałem się jechać, stałem jakiś czas, później pomału jechałem rozglądając się na wszystkie strony - i tak dojechałem do Borszczówki. Za Borszczówką był las i zapadał zmrok, patrzyłem na wszystkie strony czy nie zobaczę bandziorów. Byłem przygotowany do ucieczki. Tej podróży nigdy nie zapomnę.
Zmrok już zapadł jak wróciłem do domu. W domu dowiedziałem się, że żona z dziećmi uciekła do Narajówki. Ponieważ była tam w pobliżu domu jakaś strzelanina, później jechali przez nasze podwórko jacyś ludzie i pytali się o mnie. Fakt był, że banderowcy, czy kto inny grasuje w pobliżu. Zjadłem na stojąco i w pośpiechu kolację i namyślałem się, co mam robić, czy iść do Narajówki szukać żony i dzieci, czy iść spać Kark i głowa bolały mnie od bicia i byłem taki wykończony, że ledwo stałem na nogach. Poszedłem jednak szukać miejsca do spania (w mieszkaniu już nie pamiętam kiedy spałem). Na dworze księżyc jasno oświecał okolicę, to było mi bardzo nie na rękę. Postanowiłem pójść spać do stodoły. Tam zaryłem się w słomie i usiłowałem zasnąć. Sen nie przychodził. Rozmaite myśli snuły mi się po głowie. Co robić? Jak przeżyć te niespokojne, groźne czasy?. Czy uciekać gdzieś daleko, zostawiając gospodarkę na pastwę losu, czy czekać, może się coś zmieni? Martwiłem się też o żonę i dzieci. Gdzie one biedne w tej chwili obracają się? Może już nie żyją? Nie zobaczę ich. Czy można było spać w takich chwilach? 
Na dworze widać jak w dzień. Księżyc świeci jak za dobrych czasów. Nie wie o tym, że ludzie chowają się w podziemiach jak dzikie zwierzęta, nie znając dnia ani nocy, kiedy zastaną zamordowane w straszny sposób przez ludzi - szakali. Myślałem też o tym, że jak napadną w taką jasną noc Banderowcy i zapalą budynki, to nie ujdę z życiem. Postanowiłem szukać pewniejszego miejsca. Wychodzę spod słomy i idę jak najdalej od sadyby. Tam nad rzeczką są krzaki, może tam prześpię się. Idąc tam napotykam wielką kupę zeszłorocznego 1iścia, którym były okryte kopce z ziemniakami. Czy nie schronić się do tych liści? Liście brudne, przemieszane z piachem, ale to nic. Chwilę namyślałem się i rozglądając się naokoło, czy kto nie idzie i nie zobaczy mojej kryjówki. Jak kret włażę pod liście. W ustach, w uszach i za kołnierzem odczuwam piasek i brak jest powietrza. Wyczołguję się pod wierzch tego liścia. Teraz oddycham świeżym i czystym powietrzem. Jednak zasnąć boję się z głową na zewnątrz liści. Cofam się po trochu z powrotem, zostawiając mały otwór. Myślałem, że to będzie dobre schronisko i tu się prześpię.
Już miałem usnąć, gdy usłyszałem, że ktoś idzie obok mnie. Liście wyraźnie zaszeleściły. Zamarłem na chwilę, przysłuchując się tym szmerom. Posłyszałem cichy stęk swego psa, który przyszedł po moich śladach i położył się tuż przy mojej głowie. Było to ładnie z jego strony. Miał pilnować swego gospodarza nie wiedząc o tym, że swoim szczekaniem zdradziłby moją kryjówkę. Musiałem zrezygnować z tej kryjówki. Wychodząc spod liści, pies radośnie skomli i majda ogonem. Głaszczę go po głowie i idę szukać nowego miejsca do spania. Pies idzie za mną. Muszę go uwiązać przy budzie. Uwiązuję psa i szukam innego miejsca do spania, co chwilę przysłuchując się i rozglądając czy nie idą Banderowcy.
Wlazłbym do schronu i tam spokojnie spałbym, tylko, że tam straszna wilgoć i są żaby. Nie wiadomo skąd się one tam biorą. Stałem tak i rozmyślałem gdzie skryć się. Gdzie znaleźć miejsce do przespania tej niecałej nocy. A w mieszkaniu stoją wolne lóżka i leżanka, na których już nie pamiętam kiedy spałem. A nocka cicha, jasna i ciepła. Księżyc z góry oświeca nasz uroczy zakątek i jakby ze zdziwieniem patrzył na naszą planetę, na której nie przyjęła się nauka Chrystusa, który uczył ludzi nie zabijać, kochać bliźniego swego i żyć w pokoju. Idę dalej szukać kryjówki, raczej nie idę, a ledwo wleczę nogami. Taki byłem wyczerpany i wykończony. Pobili mnie w drodze nieznani zbóje i zabrali wszystko co wiozłem na święta. Już repetowali broń, aby mnie zabić, coś poradzili się i odeszli. Za stodołą stała sterta słomy. Przy niej z boku była mała kupka słomy. Stąd najbliżej do lasu. W razie napadu uciekam w las do schronu. Wciskam się między stertę, a kupkę słomy i tu już zasypiam.
Do świtu już niewiele brakowało. Już był na dworze dzień jak posłyszałem szczekanie psa. Zerwałem się na równe nogi i zobaczyłem jak przez pola szła z Narajówki żona i dzieci. Poszedłem im na spotkanie. Cieszyłem się, że widzę ich żywych i zdrowych. Opowiadam żonie o swojej przygodzie pokazując posiniaczone miejsce od bicia, a żona opowiada o swoim przeżyciu i ucieczce do Narajówki. Popatrzyłem na przestraszone i nie wyspane dzieci. Trzęsły się ze strachu i zimna. Postanowiłem niezwłocznie uciekać do Hoszczy. Tam mieszkanie mam zapewnione. Tu każdy dzień staje się niebezpieczniejszy. Nie dziś to jutro zginiemy. 
Obydwoje gorączkowo składamy pościel do wozu, odzież i żywność. Ojciec i sąsiad odradzają nam tą ucieczkę. Żadna siła już nie wstrzyma naszego postanowienia. Mamy dość tego strachu, tej niepewności jutra. Było już wszystko gotowe do wyjazdu jak zawołałem obie córki (7 i 9 lat). Dzieci! - mówię, pożegnajcie się z tym waszym domem, tu żeście się urodziły, tu wyrosłyście. Tu zeszło wasze dzieciństwo. Może już nie zobaczycie tego domu, te wasze gniazdko. Dzieci płacząc całują futryny u drzwi. Na to wchodzi i żona - Co wyrabiacie? mówi do mnie. Po co doprowadzasz ich do płaczu? Sam nie co mi przyszło do głowy. Jakieś wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że opuszczają dzieci swój dom rodzinny, swoje gniazdko - na zawsze. Jedziemy na podwórko, siadamy na wóz. Zostaje tu tylko ojciec, który za nic w świecie nie chciał uciekać, odradzając też nam tej ucieczki. Ojciec ze łzami w oczach żegna swoje kochane wnuczki Stenię i Halę. Nie zobaczył ich więcej, a tak biedny je kochał.....
Jechałem ze strachem przez las, było tam pustkowie i dzikie miejsce. Jadąc przez Hłuboczek, jeden z moich znajomych Tyszkiewicz odradzał mi, aby nie wyjeżdżać do Hoszczy, a wracać do domu, że nie jest tak źle, że nic nam nie grozi itd. Jednak jak już pisałem, żadna siła nie wstrzyma mego postanowienia. W krótkim czasie, tego pana co odradzał mi wyjazdu, zginęła cała rodzina z rąk Banderowców.
W Hoszczy ulokowaliśmy się jak najlepiej, spaliśmy tu spokojnie jak w innym świecie. Tu jeszcze wówczas było spokojnie i bezpiecznie. Banderowcy jeszcze bali się napadać gdzie byli Niemcy.
Drugiego dnia pojechałem do domu. Teraz miałem dwa domy jeden w Borszczówce, drugi w Hoszczy. Byłem spokojny o żonę i dzieci, tu im w Hoszczy nic nie groziło. W domu po wyjeździe rodziny była straszna pustka i cisza, bardzo przykro było być w tym opuszczonym mieszkaniu. Spałem tej nocy na strychu stajni, rano zabrałem jeszcze niektóre potrzebne rzeczy z odzieży i żywności, nabrałem też koniom sieczki, owsa i wróciłem do drugiego domu. Pojutrze Wielkanoc, będziemy już świętowali nie w swoim domu, a w Hoszczy, wśród obcych ludzi w małym mieszkaniu, a tam był duży wygodny dom, w którym został teść i bratowej służąca. Jakże przykro było ojcu żony być samemu w takie wielkie święto, nie miał z kim podzielić się święconym, do kogo przemówić. Nie wiedział biedny, że były to jego ostatnie święta Wielkanocne w jego życiu. W krótkim czasie zginął z rąk Banderowców. A tak bardzo nam odradzał nie uciekać do Hoszczy. W Hoszczy żona i bratowa szykowały się do świąt w cudzym domu. Gorzkie i smutne były te święta w cudzym domu zwłaszcza dla bratowej - została sama. Ja jeszcze miałem żonę i dzieci i byliśmy razem ale czy jednego pięknego dnia nie zamordują mnie w drodze czy w domu — Banderowcy? 
Były to straszne i niepewne czasy, człowiek nie był pewny w dzień i w nocy kiedy mógł być zamordowany i to w straszny sposób. Przeżył dzień i noc to chwała Bogu. I tak w niepewności ci schodziły mi dnie i noce. 
Zaraz po świętach pojechałem do domu, zawiozłem ojcu ciasta i wędliny. Trzeba było na wszelki wypadek posadzić ziemniaki i posiać greczkę. Jakże głupi byłem, że to wszystko robiłem, może bym tego nie robił, ale moi sąsiedzi mieszkali na miejscu i uprawiali ziemię i ogród jak za spokojnych czasów. Czy mogłem ja nie sadzić ziemniaków, siać greczki. Co powiedzieliby sąsiedzi? I tak śmieli się, że wyjechała gosposia do miasta, a ogród nieuporządkowany. Wynająłem w Narajówce kobiety i posadziłem ziemniaki. Czy będę je zbierać czy nie, a posadzić trzeba, była to zasada gospodarza.
Pomimo, że były takie niepewne czasy, ludzie jeszcze łudzili się, że może coś się zmieni. Ale sytuacja co dzień była groźniejsza. W dzień nie bałem się tam przebywać i pracować, bo nie było wypadku, aby w dzień napadli na kogo Banderowcy, nocą natomiast bałem się spać w mieszkaniu, spałem na strychu w stajni. Kiedy była jasna noc szedłem daleko od domu i tam spałem. Pamiętam jak dokuczały mi komary. Jeden raz spałem z sąsiadem w rowie - było zimno i twardo. Czy było to spanie? Była to męka. 
Jeździłem tak co drugi dzień z jednego domu do drugiego przywożąc prowiant sobie i koniom. Jednego dnia zasiałem jeszcze grykę i letni rzepak, nie zostało ani jednego skrawka nie zasianego. Ozimina tego roku była bardzo ładna, żyto, pszenica jak las, owies, jęczmień zeszedł ślicznie. 
Chodziłem tak jednego poranka i podziwiałem jakie było ładne zboże. Słonko wschodziło jak zawsze, ptaki w lesie i polu śpiewały, wszystko co żyło cieszyło się pięknym majowym porankiem, tylko dusza moja płakała. Jakieś złe przeczucie gnębiło mnie i martwiło czy będę zbierać to piękne żyto, pszenicę i wszystko? Czy przeżyjemy tę straszną wojnę? Na świecie coraz było groźniej. Nie dosyć, że Niemcy zabijali, to jeszcze Banderowcy mordowali coraz zuchwałej. A w sadzie takie rzęsne czereśnie, wiśnie, jabłka i gruszki. Serce mi ściska się z rozpaczy i żalu. Czy będą tu jeszcze kiedyś biegać po tym sadzie moje dzieci i zbierać owoce jak za dawnych, spokojnych czasów?. A w pasiece huczy, tam wrze praca, pszczółki wlatują i wylatują z uli nosząc świeży miód, nie wiedząc, że ich gospodarza (mego brata) już nie ma wśród żywych. 
Zajdę do mieszkania - tam pustka i cisza, nie ma żony i dzieci, pozostałe meble jakby płakały. Na ten widok smutek mnie ogarnia, łzy cisną się do oczu. Nie słychać tu już głosów i śmiechu dzieci i żony. Jakże kiedyś tu było gwarno, przytulnie i wesoło w tym naszym gniazdku. Każdy kąt, każdy sprzęt coś mi przypominał. Stałem i myślałem czy zasiądę jeszcze kiedyś ze swoją rodziną za tym stołem do obiadu czy kolacji? Czy ugotuje jeszcze kiedyś żona obiad na tej kuchni? Miałem przeczucie, że to co było już nie wróci, że wszystko przepadło. Na tę myśl uciekałem z mieszkania ze łzami w oczach. Ale co to było w porównaniu z życiem? Niech wszystko ginie aby ocalić życie swoje i rodziny. Nabierałem żywność i jechałem do drugiego domu. Tam było moje życie, moja radość, moja rodzina. Tu już nie było nikogo -została pustka i wspomnienie o dobrych czasach.
Wracając do Hoszczy nie byłem pewny czy nie zamordują mnie w drodze i ta moja kochana rodzinka zostanie beze mnie. W tym drugim domu czekały moje pociechy, na ich widok na chwilę zapomniałem o tym nieszczęściu jakie nas spotkało. Po dwóch dniach znowu jechałem na swoje gospodarstwo i znowu przeżywałem bardzo, czy zajadę szczęśliwie czy nie zamordują w drodze, czy tam w Borszczówce. 
 
Było to w końcu maja jak dowiedziałem się, że w Lidawce w biały dzień napadli Banderowcy i wymordowali tych, którzy ocaleli od pogromu 3 III 1943 r. Tylko jeden człowiek uratował się z tych niedobitków. Ten uratowany człowiek zameldował w mieście o tym Niemcom. Niemcy powiedzieli do niego, że to sprawa nacjonalna i że oni do tego nie wtrącają się. Było to na rękę Banderowcom, mogli bez obawy mordować. 
Ja gdy dowiedziałem się o tym napadzie w biały dzień strasznie zaniepokoiłem się. Już bałem się jechać na Borszczówkę i tam przebywać. Niebezpieczeństwo tak zwiększyło się, że po przyjeździe na gospodarstwo siedziałem albo w schronie albo w krzakach, nic też nie robiłem. Człowiek nie znał dnia i godziny kiedy mógł być zamordowany. W nocy spałem na strychu w stajni. Miałem tam przy sobie widły i siekiery, w razie napadu broniłbym się do ostatka. 
Aż razu jednego, było to z rana, byłem w ogrodzie gdzie dwie kobiety z Narajówki pracowały przy grządkach. Odszedłem może 50 - 60 metrów od ogrodu jak zaszczekał pies, byłem akurat za żytem. Zobaczyłem, że szedł od strony podwórka nieznajomy osobnik, który podszedł w ogrodzie do kobiet, zbliżywszy się do nich zapytał gdzie jest gospodarz? Kobiety powiedziały, że byłem przed chwilą przy nich, rozglądali się po stronach szukając mnie wzrokiem. Ja siedząc w życie nie spuszczałem wzroku z tego osobnika. Trwało tak chwilę, później kobiety zaczęły pracować, a ten osobnik siadł na pniu i co jakiś czas rozglądał się po stronach. Po jakimś czasie zapytuje kobiet w jaką stronę ja poszedłem. Ja siedziałem w życie bojąc się ruszyć. Instynkt mi mówił, że to była moja śmierć — ten osobnik. 
Wtem zobaczyłem jak kobiety biegiem uciekały z ogrodu, nie było też tego osobnika i nie wiedziałem w którą stronę poszedł, to było najgorzej. Siedziałem i nie wiedziałem co mam z sobą robić. Wtem posłyszałem szmer w życie; szmer zbliżał się w moim kierunku. Strach mnie obleciał, co robić? siedzieć czy uciekać. Może nie zauważy, żyto wysokie i gęste. Przeżywam okropnie, pot mnie oblewa. Już ten ktoś był bliziutko, przypadłem do ziemi jak zając. 
Wtem wyłania się z żyta brata pies, kamień strachu spada ze mnie, teraz widzę, że muszę uciekać, bo pies mnie zdradzi szczekaniem gdyby kto szedł. Idę dalej w żyto, co jakiś czas nadsłuchując czy czego nie posłyszę - było cicho. Umierałem z pragnienia, a w mieszkaniu było mleko, woda ale wyjść z żyta bałem się i tak siedziałem do zmroku. Już tam w życie postanowiłem, że jak uda się mi ujść z życiem i dojechać do Hoszczy, już za żadne skarby tu nie wrócę. Słonko zaszło, jak skradałem się do swego domu jak złodziej, dopiero jak zobaczyłem teścia i dowiedziałem się, że nikogo nie ma, wpadłem do mieszkania i piłem dużo mleka, wziąłem chleba i słoniny i wyszedłem na podwórko. W mieszkaniu bałem się zostać, aby mnie nie zaskoczyli zbóje. 
Nagle zaszczekał pies, zobaczyłem znajomego człowieka z Narajówki. Szedł do mnie po kul słomy. Jutro raniutko miał zabić wieprzaka. Idąc z nim do stodoły posłyszałem strzały w kierunku Łaszanówki. Te strzały odebrały życie dwóm braciom z Borszczówki - dowiedziałem się o tym następnego dnia. Tej ostatniej nocy na swojej gospodarce prawie, że nie spałem, rozmyślałem jak i którędy wymknąć się stąd. Nie potrafię tu opisać jak bałem się. Nie żałowałem całej gospodarki, jedno miałem życzenie, ujść stąd z życiem.
 
Rano włożyłem do wozu trochę żywności, koniom obroku. Szybko zaprzągłem je do wozu. Już miałem odjechać jak przyszedł sąsiad M. Górski i powiedział mi o tym, że wczoraj wieczorem zabili braci Skaleckich. Ta wiadomość jeszcze zwiększyła mój strach. Odradzał mi też abym nie jechał. Już byłem pewny, że ten osobnik wczoraj przychodził po moją śmierć. Już nie pamiętam czy pożegnałem się z teściem. Odjechałem ten raz na zawsze rzucając na pastwę losu śliczne gospodarstwo, nowe zabudowania, sad, las, pole, pasiekę i wszystko. 
Może kto zapyta się, czy nie żal mi było tego wszystkiego? Nie! Myślałem tylko o jednym - ujść z życiem i zobaczyć się jeszcze z żoną i dziećmi. Życie było najdroższe. Jechałem pomału aby nie robić hałasu, jeżeli są w pobliżu zbóje, aby nie usłyszeli. Puściłem dopiero konie rysia jak wyjechałem z lasu. Tej jazdy nie zapomnę nigdy. Dopiero w Hoszczy poczułem się, że jestem uratowany. Na podwórku witały mnie żona i dzieci.
Żona od razu zauważyła, że coś się stało, że jestem nienormalny. Powiedziałem, że ostatni raz byłem w Borszczówce w swoim domu, że już nigdy tam nie pojadę. Co będziemy jeść my i konie - zapytała? Opowiedziałem co przeżyłem i ile miałem strachu. Zgodziła się biedna z losem. Postanowiłem sprzedać wóz, konie i wyjechać do Równa. Tu nie było już sensu zostawać, do Borszczówki nie pojadę. Nasza nadzieja, że może coś się zmieni prysła. 
Po dwóch dniach mojej ucieczki żona postanowiła tam pojechać, pojechała z jednym znajomym z Hłuboczka. W Hłuboczku jeszcze mieszkała jej matka i dwóch braci. Starsza córka nie chciała ją tam puścić, płakała, błagała aby tam nie jechała, córka taczała się po podłodze płacząc okropnie. Jednak żona pojechała.
 
Ja pisząc teraz te wspomnienia nie mogę darować, że puściłem żonę w to niebezpieczne miejsce tam, gdzie jej groziła śmierć straszna.
Po odjeździe żony tego dnia nie martwiłem się bardzo, ale drugiego dnia jak była pora aby wróciła, a jej nie było, przeżywałem strasznie. A dzieci siedziały w oknie i wyglądały mamusię. Jak popatrzę na te smutne wyczekujące dzieci swojej matki, strach mnie oblatywał, może nie wróci, może zamordowana już, a tu dzieci siedzą w oknie i wyglądają mamusię. Nie znachodziłem sobie miejsca, nie wiedziałem co mam robić, płakać czy głowę bić o ścianę. Już niedługo wieczór, a żony nie ma. Dzieci coraz więcej martwią się i zaczynają płakać. Można było zwariować z rozpaczy, przeżywałem strasznie. 
Wtem posłyszałem radosny krzyk dzieci, mamusia jedzie. Podbiegłem do okna i zobaczyłem wracającą żonę i bratową Kasię. Nie jestem w stanie tu opisać swojej radości zobaczywszy zdrową i całą żonę. Nie piszę już tu jak cieszyły się dzieci. 
Po kilku dniach dowiedziałem się, że były spalone wszystkie polskie zagrody w całej naszej okolicy. Ludzie którzy nie zdążyli uciec, byli pomordowani. Polskie ocalałe zagrody w Borszczówce też były spalone - w tym i moja zagroda. Teścia zamordowali, żywy inwentarz uprowadzili, ule z pszczołami zabrali - zostały tam zgliszcza i pustka. Nie było już tam do czego wracać, wszystko zginęło.
 
I tak był to ostatni raz mego pobytu w Borszczówce na swojej gospodarce. Tam gdzie wyrosłem, gdzie zeszło moje dzieciństwo i młodość, rzuciłem wszystko aby ratować życie dzieci, żony i swoje. Wszystko przepadło: nowy śliczny dom, ogromna stodoła, stajnia, chlew, pasieka, las, pole, łąka i sad. Po spaleniu zagrody został tam tylko wierny pies "Bosy", który tam długo jeszcze był i pilnował tego pogorzeliska, szczekając na każdego kto zbliżał się do tej kiedyś kwitnącej zagrody, a teraz zgorzeliska (o tym dowiedziałem się później od ludzi z Narajówki). 
Wierne psisko - w dzień szczekał, a w nocy wył czekając powrotu swoich gospodarzy, którzy już tam nigdy nie powrócili.
 

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...