piątek, 25 maja 2018

Nad Bugiem.














Ty, polska mordo, jeszcze żyjesz!?

„W 1943 roku (miałam wówczas dziesięć lat) nasza wieś Aleksandrówka na Wołyniu boleśnie doświadczyła kilku napadów rezunów ukraińskich wywodzących się z naszych i sąsiednich wiosek. Najtragiczniejszy z nich miał miejsce 15 lipca około godziny 9 wieczorem. Bandyci – uzbrojeni w widły, siekiery, maczugi, noże oraz broń palną okrążyli naszą wioskę i zaczęli spędzać ludzi w jedno miejsce. A gdy ktoś próbował uciekać, wówczas strzelali za nim. Schwytane dzieci brali za nogi i głową uderzali o węgieł domu czy innego budynku. Pamiętam dokładnie, jak moi rodzice podeszli do nas, do czwórki dzieci, mówiąc, że banda jest bardzo blisko i musimy uciekać z wioski. Zrozpaczeni, w pośpiechu pożegnali się z nami.
Mieszkańcy wsi w górnym rzędzie Ziółkowscy i Adamowiczowie zamordowani przez OUN-UPA we wrześniu 1943 roku
Ojciec do przygotowanych przez mamę węzełków włożył nam na drogę (zamiast pieniędzy, którym w domu ograbionym przez wojnę nie było) po butelce bimbru mówiąc, że gdy będziemy głodne, to ktoś da nam za niego kromkę chleba, lub talerz gorącej strawy. Rozbiegliśmy się w różne strony. Gdy dobiegłam do pszenicznego zagonu, padł strzał i poczułam straszny ból w nodze. Karabinowa kula przeszła przez stopę. Porażona postrzałem upadłam i zaczęłam się czołgać przez zboże do najbliższej wysokiej miedzy, pod którą wygrzebałam jamę i w niej przeleżałam do świtu.

Cudem ocalona…

Do poranka słychać było odgłosy strzelaniny i przerażające krzyki męczonych i mordowanych ludzi. Noga coraz gorzej bolała. Byłam bliska omdlenia. Wtedy przypomniałam sobie o wódce w węzełku. Z koszuli, nasączonej alkoholem, zrobiłam sobie opatrunek. Ziemię, która leżała obok wygrzebanej jamy rozsypałam garściami po zbożu, aby nikt nie mógł domyśleć się, że pod miedzą ktoś jest. Mijały dzień po dniu, wyczerpał się skromny zapas żywności i głód oraz pragnienie zaczęły mi coraz bardziej dokuczać. Za napój służył mi bimber, a jedzeniem były ziarna wyłuskane z kłosów zbóż. Po tygodniu, w niedziele czy poniedziałek – nie pamiętam dokładnie – usłyszałam we wsi jakieś odgłosy. Po chwili rozpoznałam głos Ukrainki – Ulany Sidor, naszej sąsiadki, z którą rodzice moi dobrze żyli, a ja nawet nazywałam „ciocią”. Głodna i obolała odważyłam się pójść do niej, ale nie mogłam stanąć na zranioną nogę, która mocno spuchła i bardzo mnie bolała. Z trudem doczołgałam się na pobliskie podwórze, na którym była owa „ciocia” i ze łzami w oczach zaczęłam ja prosić o kawałek chleba. Ona groźnie popatrzyła na mnie i z nienawiścią w oczach na cały głos wyrzuciła z siebie: Ty, polska mordo, jeszcze żyjesz!? Następnie chwyciła za stojącą przy ścianie motykę. Ze strachu nie czułam bólu okaleczonej nogi, tylko poderwałam się i zaczęłam uciekać. Mściwa Ukrainka, goniąc za mną, zgubiła mój ślad. Chyba myślała, że uciekłam na drogę, a ja, klucząc między zabudowaniami, powróciłam do swojej kryjówki w zbożu pod miedzą. Noga bardzo opuchła i tak bolała, że nie mogłam się ruszyć. Pod opuchlizną w ogóle nie było widać stopy.
Żywiłam się tylko ziarnami zboża i – stale się modląc tak, jak nauczyła mnie mama – coraz częściej myślałam o śmierci.
Najprawdopodobniej po jedenastu dniach Ukraińcy postanowili zrobić porządek po tym napadzie, gdyż dookoła unosił się niesamowity fetor rozkładających się ciał. Szli więc od podwórza do podwórza, dróżkami i po zbożach, a gdy znaleźli jakiegoś nieboszczyka, to go zakopywali na miejscu.
Prześladowcy byli coraz bliżej mnie, a ja przerażona nie wiedziałam co mam robić i w tym momencie usłyszałam nad sobą głos jednego z Ukraińców, z którym moi rodzice też zawsze żyli w sąsiedzkiej zgodzie. Nazywał się on Harasym Łukajczuk. Szedł wolno i dyskretnie mówił do mnie: Nie ruszaj się stąd, może cię nie zauważą. Wieczorem przyjdę po ciebie. Twój brat jest już u mnie. Poszedł dalej, a ja miałam szczęście, bo nikt więcej nie zbliżał się do mojej kryjówki. Wieczorem Łukajczuk, tak jak obiecał, przyszedł do mnie. Wsadził mnie w worek, zarzucił na plecy i zaniósł do swojego domu. W izbie obejrzał postrzeloną nogę. Była bardzo opuchnięta i cała czerwona. Po namyśle orzekł, że nie można zwlekać, tylko trzeba jechać do szpitala, do Kowla. Ukrainiec Łukajczuk obwiązał mi twarz chustką i włożył mnie do tzw. maniaka, z którego karmi się konie w czasie postoju. Następnie przysypał mnie obrokiem i położył na wóz. Natomiast mego ukrywanego brata Stanisława, który był ranny w brodę w czasie ucieczki przed rezunami, posadził obok siebie i ruszyliśmy w drogę. Gdy dojechaliśmy do Lasu Świniarzyńskiego, wyskoczyli z zarośli bandyci i zaczęli wypytywać woźnicę, gdzie i po co jedzie. Nasz wybawca, Harasym Łukajczuk wytłumaczył im, że wiezie bardzo chorego syna do lekarza i wskazał na mojego brata. Rezuni dali mu wiarę i pozwolili nam odjechać.
Tak dotarliśmy szczęśliwie do Kowla, gdzie przyjęto nas do zatłoczonego szpitala, a mnie zrobiono operację. Brat wyzdrowiał wcześniej i wypisano go z leczenia, ja zostałam dłużej. Po około 20 dniach przyszła do mnie w odwiedziny mama. o której od dawna nic nie wiedziałam. Niestety, mama nie mogła być przy mnie dłużej, bo zostawiła ojca i rodzeństwo ukrytych w lesie, w pobliżu naszego domu.

Pewnego dnia lekarz oznajmił, że z nogi nic nie będzie, bo się nie goi i trzeba będzie ją uciąć. Strasznie się rozpłakałam, ale cóż mogłam zrobić. Tego samego dnia przyszedł do szpitala mój wybawca – Łukajczuk – . Wiadomość, którą mi przekazał, całkiem mnie dobiła. Moi rodzice oraz brat i siostra zostali w sposób bestialski zamordowani. Rodzice świadomi faktu, że ze wszystkimi Ukraińcami zawsze żyli w wyjątkowej zgodzie i z nikim nie mieli żadnych zatargów, opuścili las i wrócili do wioski. Jeszcze tego samego dnia miejscowi rezuni otoczyli nasz dom, włamali się do środka i najpierw bagnetami zakłuli moją 11-letnią siostrę Irenę. Później zaczęli znęcać się nad mamą. Ojciec wyrwał się z łap oprawców i stanął w jej obronie. Wówczas jeden z Ukraińców zastrzelił go. Następnie długo pastwili się nad 13-letnim bratem Henrykiem, zanim wyzionął ducha. Wszystkich pochowano na kukurzysku po spalonej stodole. Lekarz w Kowlu na szczęście zmienił decyzję i zdecydował odwieźć mnie do szpitala w Łucku. Tu zostałam poddana kolejnej operacji. W łuckim szpitalu przebywałam od sierpnia do grudnia. Gdy wypisano mnie z leczenia, nie wiedziałam co mam robić, bo w mieście nikogo nie znałam. Wyruszyłam więc o lasce do Włodzimierza Wołyńskiego, mając nadzieję, że spotkam tam kogoś znajomego. Niestety, bardzo się zawiodłam. Domem moim stało się więc na cały zimowy miesiąc targowisko, a łóżkiem stragan, na którym w dzień handlowano. Ludzie na rynku karmili mnie z litości. Byłam brudna, zmarznięta i zawsze głodna. W mroźne noce ukradkiem wślizgiwałam się do przydomowych komórek i chlewów. Żyłam w ciągłym strachu, bojąc się napotkanych ludzi, gdyż nie potrafiłam odróżnić, kto jest Polakiem a kto Ukraińcem. Tak też spędziłam Boże Narodzenie i Nowy 1944 Rok.
Którejś nocy usłyszałam odgłosy jadących wozów konnych i polską mowę. Podeszłam do krawędzi szosy, aby zobaczyć co się dzieje. Na jednej z furmanek rozpoznałam swojego brata Władysława. Po krótkiej rozmowie posadził mnie na wóz i zabrał ze sobą. Okazało się, że brat jest w partyzantce i do jednego z oddziałów 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej, stacjonującego w lasach koło Zasmyk, wiezie prowiant. Jakiś czas byłam z partyzantami, robiąc wszystko co mogłam przy kuchni polowej. Po pewnym czasie brat stwierdził, że dłużej nie mogę żyć w tak trudnych warunkach. Poza tym w dalszym ciągu bolała mnie noga, zaczęła puchnąć i ponownie musiałam chodzić o lasce. Któregoś dnia brat zabrał mnie z lasu i zawiózł do znajomego we Włodzimierzu. Nie wiem jak się nazywali moi nowi opiekunowie, gdyż byłam tam krótko, bowiem rodzina ta postanowiła uciec z miasta pulsującego nienawiścią do Polaków. Mnie ponownie pozostał rynek i żebranie o kawałek chleba. Ze wstydem wyciągałam rękę do obcych ludzi. Jedni się litowali, inni wyganiali precz.
Trwało to do chwili ucieczki Niemców i rozpoczęcia masowych wysiedleń Polaków za linię Bugu. Wysiedleńcy całymi gromadami szli i jechali furmankami do Polski, a ja wraz z nimi podpierając się laską. Po pewnym czasie jeden z wozów zatrzymał się i woźnica zapytał mnie, dokąd idę? Odpowiedziałam, że tam, gdzie wszyscy. Wziął mnie więc na furmankę i zabrał ze sobą. Po kilku dniach rodzina ta dotarła do Sitańca w Zamojskiem, gdzie osiedliła się na stałe. Ja z konieczności zostałam u nich na długie cztery lata jako parobek. Za jedzenie i byle jakie odzienie pracowałam ponad siły. Nie wysyłano mnie do szkoły. Spałam w kuchni pod stołem na worku wypchanym słomą. Moi gospodarze, mimo, że byli małżeństwem bezdzietnym, nie potraktowali mnie, sierotę, jak swoje dziecko. Szczególnie gospodyni była osobą pozbawioną uczuć macierzyńskich, obojętna na niedolę i łzy dziecka. Czasem myślałam, że nie jest Polką. Jedynie jej mąż, gdy zaharowana, padająca ze zmęczenia płakałam, litował się nade mną i starał się ulżyć mi w pracy.
Ludzie na wsi bardzo mnie żałowali i współczuli mojej ciężkiej doli. Pewnego razu kierownik szkoły, który najbardziej bolał nad moim losem, przechodząc koło łąki zobaczył, że przy 2-3 stopniowym przymrozku pasę boso krowy, nie wytrzymał i napisał skargę do jakiejś instytucji. W niedługim czasie przyjechała kilkuosobowa komisja i zabrała mnie do Domu Dziecka w Puławach.
Niedługo minie 50 lat od chwili,
gdy jako 10-letnie dziecko straciłam rodziców,
rodzeństwo i dom rodzinny.
Najpiękniejsze lata zazwyczaj beztroskiego dzieciństwa i młodości przeżyłam w nędzy, poniewierce, głodzie, chorobie i ciężkiej pracy. Widziałam rzeczy tragiczne i straszne, wręcz niewyobrażalne. Nieraz byłam bliska śmierci. Prosiłam też Boga, by zabrał mnie do siebie, gdyż jestem sama, chora, bezbronna i głodna, pozbawiona miłości rodziców. Niepojęty w swej dobroci Stwórca jednak nie pozwolił zgasić płomienia mojego życia. To, że przetrwałam grozę tamtych lat pożogi, krwi i zagłady Polaków, zawdzięczam jedynie Wszechmogącemu Bogu. W maju 1991 roku, dzięki staraniom i szczególnej pomocy Pani Teresy Radziszewskiej, sekretarz Zarządu Głównego Stowarzyszenia Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu, udało mi się ekshumować szczątki mojej rodziny z Aleksandrówki i przenieść je na cmentarz w Hrubieszowie oraz sprawić katolicki pogrzeb. Marzyłam o tym przez prawie pół wieku i wreszcie spadł mi kamień z serca. Jestem bardzo szczęśliwa, że doczekałam chwili, gdy mogę uklęknąć przy grobie moich Najbliższych i modląc się, odbywać z nimi nigdy nie kończącą się rozmowę.”

piątek, 18 maja 2018

Ostatni taki hippis.

18 maja 2013 roku, w wieku 66 lat zmarł na zawał serca Marek Jackowski - jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów rockowych. Założyciel (wraz z Milo Kurtisem), gitarzysta i twórca repertuaru grupy Maanam (1975). Wcześniej grał w zespołach: Impulsy, Vox Gentis i Ossian, współpracował z zespołem Marka Grechuty Anawa. Wydał dwa solowe albumy ''No 1" (1994) i "Fale Dunaju" (1995). Był kompozytorem ponad stu piosenek, z których więcej niż połowa stała się przebojami, a najbardziej znanym przebojem Marka Jackowskiego jest utwór ,,Oprócz błękitnego nieba''.
 

Spacerkiem po Włodzimierzu.

Włodzimierz Woł. to urokliwe miasteczko położone ledwie kilkanaście kilometrów od granicy z Polską, pełne fajnych miejsc, sympatycznych barów i kawiarenek , warte odwiedzenia o każdej porze roku.  Czytelnikom mojego bloga proponuję zatem krótką , wirtualną wycieczkę po  deszczowym w ostatnich dniach  Włodzimierzu . Zdjęcia pozyskane z portalu Bug.org.




















środa, 16 maja 2018

Pawło Szandruk -ostatni dowódca SS Galizien.

Stosunki polsko–ukraińskie to kwestia niezwykle skomplikowana, budząca spore emocje i konflikty. O ludobójstwie dokonanym przez UPA na Polakach powiedziano już bardzo wiele, pojawiło się mnóstwo książek, przeprowadzono liczne dyskusje, upamiętnienia, a także nakręcono bardzo dobry film „Wołyń”. Niewielu zna dzieje życia pewnego człowieka, które okazało się niezwykle ciekawym wątkiem w historii obu narodów.

Ukrainiec po stronie Polski

Nazywał się Pawło Szandruk, urodził się 28 lutego 1889 roku w Borsukach niedaleko Krzemieńca. Był ukraińskim wojskowym, który początkowo służył w armii carskiej, a następnie walczył przeciwko bolszewikom w armii Ukraińskiej Republiki Ludowej. Po zawarciu układu Piłsudski–Petlura dowodził brygadą, która działała u boku Wojska Polskiego.
W końcówce wojny z bolszewikami Polacy skierowali ukraińskich żołnierzy do obozów dla internowanych. Pierwsze lata powojenne były dla nich ciężkie, gdyż nie cieszyli się przychylnością władz polskich i żyli w bardzo skromnych warunkach. Sytuacja zmieniła się po zamachu majowym z 1926 r. Marszałek Józef Piłsudski przychylniej patrzył na kwestię ukraińską, co przełożyło się na polepszenie warunków bytowych ukraińskich weteranów i ich rodzin. W marcu 1927 r. utworzono tajny sztab ukraiński Ministerstwa Spraw Wojskowych, którego celem było zorganizowanie ukraińskich żołnierzy na wypadek zmiany sytuacji politycznej, czyli ewentualnej wojny z Sowietami. To dzięki temu Pawło Szandruk we wrześniu 1938 r. ukończył Wyższą Szkołę Wojenną polskiego Sztabu Generalnego, a następnie otrzymał kontrakt w stopniu podpułkownika Wojska Polskiego.
Służył w Wojsku Polskim we wrześniu 1939 r. i wsławił się uratowaniem polskiej brygady w bitwie pod Tomaszowem Lubelskim. Ze względu na ciężkie rany leczono go w prowizorycznym obozie jenieckim, a następnie w Kielcach i Łodzi. Po przesłuchaniach na gestapo osiadł w Skierniewicach, gdzie pełnił posadę kierownika miejskiego kina. Zatrudniał tam Polaków, którzy dzięki jego pomocy uniknęli wywózek.

Ratunek przed Stalinem

Niespodziewanie otrzymał wiadomość od władz niemieckich z poleceniem przyjazdu do Krakowa, skąd ostatecznie skierowano go do Rumunii. Okazało się, że Niemcy planowali współpracować z ukraińskimi wojskowymi podczas nadchodzącej wojny niemiecko-sowieckiej. Ukraińcy liczyli, że III Rzesza pomoże odzyskać Ukrainie niepodległość. Szandruk, który początkowo przyjął warunki hitlerowców, ostatecznie poprosił o pozwolenie na powrót do Skierniewic, gdyż zdał sobie sprawę, że Niemcy nie będą dążyć do utworzenia państwa ukraińskiego. Polityka niemiecka również wobec Ukraińców okazała się brutalna, a szans na utworzenie państwa nie było widać.
W listopadzie 1944 r. Szandruk otrzymał od prezydenta URL na emigracji, Andrija Liwyckiego, telegram z Berlina, w którym został wezwany do niezwłocznego stawienia się w stolicy Niemiec. Prezydent Liwycki poinformował Pawło Szandruka o planach utworzenia Ukraińskiego Komitetu Narodowego po stronie Niemiec, którego celem miało być uratowanie ukraińskiej emigracji przed bolszewikami oraz przejęcie kontroli nad wszystkimi wojskowymi jednostkami złożonymi z Ukraińców. Komitet powstał oficjalnie 17 marca 1945 roku, a na czele Ukraińskiej Armii Narodowej stanął sam Szandruk, mimo że początkowo podchodził z dystansem do planu prezydenta Liwyckiego, ponieważ nie ufał Niemcom.
Hitlerowskie władze zgodziły się na warunki Szandruka, czego skutkiem było sformowanie oddziałów ukraińskich, które poszły do walki pod własnymi sztandarami narodowymi. Przejął również dowodzenie nad 14. Dywizją Grenadierów SS, następnie skierował swoje oddziały na zachód i ostatecznie skapitulował przed aliantami zachodnimi. Niezwłocznie wystąpił do generała Andersa o interwencję w sprawie przyszłości jego wojska.
Dzięki Andersowi nie zostali oni wydani Sowietom i Szandruk mógł wraz ze swoimi żołnierzami pozostać na emigracji. W 1965 r. Pawło Szandruk został odznaczony przez gen. Andersa krzyżem Orderu Virtuti Militari za niezłomną postawę w bitwie pod Tomaszowem Lubelskim przeciwko Niemcom.

Cel? Walczyć z Sowietami!

Powyższe historia to jedynie krótkie streszczenie życia tego niezwykłego i z pewnością kontrowersyjnego człowieka. We wszystkich etapach jego życia widać jednak, że konsekwentnie zabiegał o podmiotowość Ukrainy oraz walczył przeciwko bolszewickim najeźdźcom. Najpierw robił to u boku Polaków, a następnie u boku Niemców, by ostatecznie znaleźć się w obozie de facto przegranego rządu polskiego w Wielkiej Brytanii. Mimo kontrowersyjnego epizodu związanego z SS nie dopuścił się żadnych zbrodni i nigdy nie wystąpił przeciwko Polsce, w której prawdopodobnie widział sojusznika, a za największe zagrożenie mógł uznać rosnącą potęgę sowiecką. Większość ukraińskich niepodległościowców pod koniec wojny z pewnością myślała podobnie jak Szandruk.
W obliczu zajęcia przez Armię Czerwoną wszystkich etnicznych ziem ukraińskich nie było widać już żadnej siły, której mogłaby jeszcze przydać się walka Ukrainy. Wyjątkiem pozostały hitlerowskie Niemcy, które w obliczu przygniatającej przewagi Sowietów rozpaczliwie poszukiwały sojuszników. Pawło Szandruk musiał zdawać sobie sprawę, że Hitler przegra wojnę zarówno z aliantami zachodnimi, jak i ze Związkiem Sowieckim. Jedną z jego motywacji musiała być chęć walki z Sowietami za wszelką cenę, co zapewne było podyktowane jego doświadczeniami z wojny 1920 roku. W obliczu przegranej III Rzeszy Szandruk poddał się, nawiązując kontakt z polskim rządem. Los Ukrainy był już wówczas przesądzony, jednak obrońcą Pawło Szandruka i jego żołnierzy został generał Władysław Anders. Warto przypomnieć, że w II Korpusie Polskim walczyło bardzo wielu Ukraińców, a Anders pamiętał o zasługach Szandruka z czasów września 1939 roku. Zapewne liczył również na współpracę w razie ewentualnego konfliktu amerykańsko–sowieckiego, na którym w perspektywie mogliby skorzystać zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. Do takiej wojny jednak nigdy nie doszło. Pawło Szandruk, podsumowując swoje wspomnienia, wyraził głęboki żal z powodu ignorancji aliantów wobec kwestii ukraińskiej państwowości, a także wobec tragedii Wielkiego Głodu, którą Zachód nigdy się nie zainteresował.
Pawło Szandruk zmarł 15 lutego 1979 roku w Trenton w USA. Jego życie i walka wciąż pozostają mało znanym elementem historii stosunków polsko–ukraińskich.

wtorek, 1 maja 2018

''Dubowyj''-sprawca zagłady Janowej Doliny.

Ukraińscy zbrodniarze nigdy nie zostali ukarani za mord Polaków na Wołyniu ( i nie tylko na Wołyniu). Ich państwo nie tylko  pozwala im go świętować, ale gloryfikuje zbrodniarzy i ich czyny, fałszując prawdziwą historię relacji polsko-ukraińskich.  Natomiast nasze państwo  ciągle zapomina o swoich pomordowanych  rodakach, ten rozdział naszej narodowej historii traktuje po macoszemu nie reagując na karygodne działania strony ukraińskiej. Kwiecień jest  istotnym miesiącem pamięci o zbrodniach OUN- UPA na Wołyniu, ze szczególnym podkreśleniem zbrodni jaka miała miejsce w Janowej Dolinie.  75 lat temu, w nocy z 22 na 23 kwietnia ( z czwartku na wielki piątek, przed Świętami Wielkanocnymi 1943 r.), w czasie ataku bandytów z UPA zginęło tam  co najmniej  600 osób ( liczba ta może być znacznie większa, ponieważ nikt do tej pory dokładnie nie zbadał tej sprawy, a faktem jest, że w osadzie znajdowała się znaczna liczba uciekinierów z okolicznych wsi wcześniej zaatakowanych przez UPA) , zamordowanych w tradycyjny dla banderowców okrutny sposób. Dziś we wsi  przemianowanej na Bazaltowo, stoi upowski pomnik mówiący o… „likwidacji polsko-niemieckich okupantów Wołynia”. Urąga to w  jawny sposób  prawdzie jaka jest tam ukryta. ..Na wiosnę 2003 r. w Janowej Dolinie w obecności ukraińskich  władz i duchowieństwa  odsłonięto tablicę upamiętniającą na-pad UPA z jakże wymownym napisem:
„Wmurowano ku czci 60-lecia Ukraińskiej
Powstańczej Armii. Tu 21-22 kwietnia
1943 roku sotnie z grupy Zakrawa pod
dowództwem «Dubowego» zlikwidowały
jedną z najlepiej umocnionych baz wojskowych polsko-niemieckich okupantów
na Wołyniu [...]. W walce zlikwidowano
niemiecką i polską załogę, wyzwolono z
obozu jeńców wojennych i powstrzymano
terrorystyczne akcje przeciwko okolicznym wsiom, które przeprowadzali polsko-niemieccy zaborcy”.
21 kwietnia 2014 r. działacze Prawego Sektora z obwodu równieńskiego uczcili 71. rocznicę napadu Ukraińskiej Powstańczej Armii na miasteczko Janowa Dolina. Modlitwę w intencji upowców odmówił o. Ihor, dziekan Ukraińskiej Autokefalicznej Cerkwii Prawosławnej.  Strona ukraińska   ( między innymi historyk :Petro Mirczuk ), uważa, że doszło tam do „jednego z największych zwycięstw” UPA, która zlikwidowała „bazę polsko-niemieckich okupantów Wołynia”. Ukraińscy historycy podają liczbę ofiar – po stronie „polsko-niemieckich okupantów” zginąć miało ok. 600 osób, przy 8 zabitych i 3 rannych po stronie UPA.  Uczczono również głównego bohatera wydarzeń.
 Major Iwan Łytwynczuk pseud. Dubowyj  – urodził się w 1917 r. w Dermaniu na Wołyniu.
Studiował w prawosławnym seminarium duchownym w Krzemieńcu.. Od 1937 do 1939 przebywał w więzieniu za działalność w OUN. na terenie II RP.  W 1943 roku był organizatorem oddziałów UPA na terenach północno-wschodniego Wołynia. Dowodził okręgiem wojskowym UPA „Zahrawa”, jednym z trzech okręgów wchodzących w skład grupy UPA-Północ. Obok Dymytra Klaczkowskiego  " Kłyma Sawura"dowódcy UPA-Północ – Łytwyńczyk był jednym z głównych organizatorów rzezi na polskiej ludności Wołynia. Jego  sotnie  jako pierwsze na Wołyniu przystąpiły do eksterminacji Polaków.  Napady dowodzonego przez niego oddziału cechowały się szczególną brutalnością. To Dubowyj  odpowiada za zamordowanie 170 Polaków, w nocy z 26 na 27 marca 1943 roku we wsi Lipniki. A w kwietniu  brał bezpośredni udział w napadzie na Janową Dolinę. Ukraińskie oddziały powstałe z połączenia oddziałów UPA, dezerterów z Ukraińskiej Policji Pomocniczej oraz tzw. "czerni" – okolicznego ukraińskiego chłopstwa, otoczyły Janową Dolinę, odcinając wszystkie potencjalne drogi ucieczki. W ataku, rozpoczętym około północy wzięły udział pierwsza sotnia UPA pod dowództwem „Jaremy” oraz sotnia „Szauli”. Całością osobiście dowodził I oczywiście „Dubowyj”.  Osada najpierw została ostrzelana z broni maszynowej. Niewielkie oddziały napastników podkładały pod domy słomę i podpalały, podsycając ogień naftą. Przez okna wrzucali granaty. Uciekający z płonących domostw Polacy byli zabijani za pomocą broni palnej oraz siekier i noży. Według jednego ze świadków masakry, część dzieci wbito na pal. Kilkuosobowy personel miejscowego szpitala został wymordowany, zaś sam szpital podpalony. Chorzy i ranni zginęli w płomieniach. Niemiecki oddział stacjonujący w Janowej był zbyt mały liczebnie ( 100 żołnierzy), by dać odpór napastnikom w terenie. Niemcy odpowiadali ogniem tylko wtedy, gdy upowcy znaleźli się zbyt blisko koszar, dzięki czemu część domów została nietknięta. Ale nie tylko z tego powodu,  bo od 1941 r. działała w miejscowości  grupa  ZWZ-AK porucznika Stanisława Pawłowskiego ps. „Cuchaj”. Począwszy od sierpnia zorganizowano kilkanaście karabinów i kilka pistoletów. To oni zorganizowali opór  na osiedlu „C”, w  murowanych budynkach mieszkalnych. . Te domy jedynie nie uległy zniszczeniu.  Julia Korycka, świadek zbrodni w swoich wspomnieniach napisała: . W piwnicy do której zeszli lokatorzy, bronił nas i nasz blok sąsiad bohater Tadzio, miał broń, strzelał do podchodzących podpalaczy przez okna piwnic Było kilku takich obrońców , o których wspominają ocaleni nie podają jednak nazwisk. Spłonęło blisko 100 domów. UPA zdobyła w Janowej Dolinie materiały wybuchowe; chęcią ich pozyskania był następnie tłumaczony cały atak. Ocaleli mieszkańcy Janowej Doliny zostali przez Niemców wywiezieni do Kostopola. Janina Pietrasiewicz - Chudy, mieszkanka Janowej Doliny, której udało się ujść z życiem z masakry wspomina: Pamiętam małe dzieci nadziane na pale na Alei Spacerowej. Całe rodziny z nożami w plecach leżące w krzakach, spalone moje koleżanki. (...) Ci, co pozostali przy życiu, wykopali jeden bardzo długi grób, gdzie stał krzyż. Było to miejsce przeznaczone na budowę przyszłego kościoła. Pamiętam ten grób. Tę straszną "kupę" ludzkich ciał, popalonych, pomordowanych, wśród których były kobiety i dzieci. Według różnych źródeł dostępnej mi literatury, podawana jest liczba pomordowanych od 900 do 2000 ludzi. (...)  Moja rodzina ocalała, ale moja mama tej jednej nocy zupełnie osiwiała. Janowa Dolina. Ilekroć wspomnę tę nazwę, widzę oślepiającą jasność, potworny huk, trzask ognia, słyszę krzyk i jęki palonych żywcem ludzi oraz wrzaski w języku ukraińskim. Do dnia dzisiejszego każdy Wielki Piątek poświęcam pamięci pomordowanych i mimo że minęło już tyle lat zawsze w tym dniu, same płyną mi z oczu łzy. 
 P.S.  W trakcie odsłaniania pomnika 18 kwietnia 1998, 50 aktywistów organizacji „Ruch” demonstrowało, trzymając transparenty z napisami „Won polscy policjanci”, „Won SS-sowskie sługusy”. (https://wkrakowie2013.wordpress.com/2013/08/29/janowa-dolina/ )
Petro Mirczuk w opracowaniu „Ukrajińska Powstańska Armija 1942-1952. -Dokumenty i Materiały”, Monachium 1953  (wznowienie Lwów 1991) twierdzi, że atak na Janową Dolinę był walką z Niemcami, dla których stanowiła ważny punkt gospodarczy. Polacy zaś walczyli po stronie Niemców, tworzyli w Janowej Dolinie potężną placówkę samoobrony. Wersję tę powiela także „Litopys UPA”, t. 5, s. 20.  Ta wersja która ma usprawiedliwiać banderowskie ludobójstwo popełnione na Polakach nie odpowiada faktom. Pod okiem Niemców Polacy próbowali stworzyć ośrodek samoobrony, ale zorganizowali jedynie niewielki oddział ZWZ-AK
Leon Popek: w swoim   referacie  wygłoszonym  w czasie konferencji popularnonaukowej „Wołyń 1943 r. Początek”, która odbyła się 6 lutego 2013 r. w siedzibie Teatru NN w Lublinie stwierdził , że: JANOWA DOLINA (22/23 KWIETNIA 1943 R.). JEDEN Z NAJWIĘKSZYCH MASOWYCH MORDÓW DOKONANYCH PRZEZ PODZIEMIE BANDEROWSKIE NA POLSKIEJ LUDNOŚCI  WOŁYNIA..

SMERT’ LACHAM – SŁAWA UKRAJINI” – relacja Jana Wereszczyńskiego

W dniu 3 lipca 1943 r. około godz. 12 w południe uzbrojona w karabiny i noże banda ukraińskich nacjonalistów, podająca się za partyzantów radzieckich, okrążyła ze wszystkich stron wieś Zielony Dąb ([też:] Góra Wereszczyńskich) i pod przymusem doprowadziła wszystkich schwytanych Polaków na teren naszego podwórka. Na podwórzu gospodarstwa Wacława Wereszczyńskiego (naszego ojca) [we] wsi Zielony Dąb, gmina Zdołbunów, woj. Równe, w stodole dokonano wymordowania wszystkich zgromadzonych, za wyjątkiem mego brata Ambrożego, który sprytem wyślizgnął się z tego przeklętego kręgu. Ofiary napadu siłą wciągano do stodoły, zadając im okrutne męczarnie, zadając nożami w klatkę piersiową rany kłute, uśmiercając w ten sposób dorosłych. W pierwszej kolejności mężczyzn, na czele ojca Wacława Wereszczyńskiego, co jeszcze widział Ambroży, a następnie kobiety. W końcowej fazie dzieci wpędzono [do środka] i żywcem spalono w zamkniętej stodole. Pomordowanych w stodole osobiście chowałem wraz ze stryjem Stanisławem Wereszczyńskim i ciocią Antoniną Jasińską oraz stryjem Marcelem Wereszczyńskim, obecnie już nieżyjącymi.

Relacja Jana Wereszczyńskiego

Zwłoki, opalone ogniem, dorosłych osób – ręcznie przenosili do dołu wyżej wymienieni mężczyźni, a ja z wyżej wymienioną ciocią – zwłoki bardzo zwęglonych dzieci. Zwłoki najmłodszych dzieci były tak doszczętnie spalone, że leżały tylko bardziej wysycone solami wapnia fragmenty szkieletów, które przy dotyku rozsypywały się na popiół. Zbieraliśmy je do wiadra (zachowane fragmenty tych szkieletów) i przenosiliśmy je do wspólnego grobu. Przyczyną masywnego spalenia była gruba warstwa słomy przy drewnianej ścianie, którą usiłowali pokonać przy próbie ucieczki.
(…) W godzinach rannych dnia 3 lipca 1943 r., osobiście i nie przypadkiem byłem świadkiem wspólnego zebrania wszystkich bliższych i dalszych sąsiadów ukraińskich, w lesie na tak zwanej „Łysej Górze”, z udziałem obcych mężczyzn, siedzących w kręgu około 20 osób. Do zebranych kilkakrotnie dochodził 2-osobowy patrol cywilów uzbrojonych w karabiny i oddalał się bardzo szybko z uzyskaną dyspozycją. Z ukrycia rozpoznałem naszego sąsiada Huka Sawatia. Po odejściu trzeciego czy czwartego patrolu, jeden z siedzących (chyba For) wstał w tym kręgu i głośno z przekąsem, i przekleństwem powiedział „Ech wy żydki, laszki, my wam dame jajka, mleko.” Miało to też związek z obecnością ubiegłej nocy w naszej wsi grupy partyzantów radzieckich, zabierających żywność od ukraińskich sąsiadów (bo od Polaków nie było już co zabierać). Wprawdzie zdążyłem uprzedzić ojca, a następnie matkę o nieuchronnym napadzie, ale ich zwlekanie z ucieczką skończyło się tragicznie. Piszę o tym dlatego, że w zawiłym biegu wydarzeń prawdopodobnie ma to związek z ujawnieniem sprawców wykonania mordu 3 lipca 1943 r. na wyżej wymienionych ofiarach naszej wsi. W 1960 r. w Szczecinie zacząłem starania o uzyskanie rekompensaty za pozostawione mienie ojca na Wołyniu. Po uzyskaniu urzędowych informacji zwróciłem się do Konsulatu Polskiego w Kijowie. Pismem z dnia 5 lipca 1969 r. nr 3162/1523/59 Konsulat PRL w Kijowie zawiadomił Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Szczecinie, Wydział Spraw Wewnętrznych, że brak jest materiałów dla stwierdzenia posiadania nieruchomości we wsi Zielony Dąb, a według oświadczenia mieszkańców obywatel miał rzekomo sprzedać posiadane mienie w 1943 r. i opuścił je. W odpowiedzi skierowanej do Konsulatu PRL w Kijowie wyjaśniłem, w jaki sposób mój ojciec opuścił posiadaną nieruchomość i że z tej przyczyny będą błędne opinie na ten temat od niektórych mieszkańców Zielonego Dębu. Szczególnie [ze strony] Huka Fora, Huka Sawatia i Stepańczuka Aleksandra, ponieważ mieli oni bezpośredni udział w organizowanym napadzie mordu 3 lipca 1943 r., w którym ojciec zginął.
Dostałem [następnie] poświadczenie archiwalne na podstawie zeznań pierwszych dwóch świadków wyżej wymienionych i pouczenie, że sprawa mordu wyżej wymienionego, (czyli ojca) może być załatwiona tylko na drodze sądowej w miejscu mego zamieszkania. Złożyłem więc taki wniosek do sądu w Szczecinie w tej sprawie, ale po pewnym czasie otrzymałem zawiadomienie z Prokuratury Powiatowej w Szczecinie, że sąd umorzył postępowanie karne na mocy amnestii (przytoczono wiele paragrafów). Zachowałem pełną dokumentację z tamtego okresu.
W związku z czynnościami wspólnych starań z bratem Ambrożym o upamiętnienie pomordowanych Polaków w naszej wsi, Ambroży przebywał w sierpniu ub. roku w Zielonym Dębie. Z rozmów z mieszkańcami dowiedział się, że w czasie władzy radzieckiej dwóch sprawców tej zbrodni 3 lipca 1943 r. było sądzonych i odsiadywali wyroki. Nawet były z nimi wizje lokalne w toku postępowania sądowego, a nawet jeden z nich odsiadywał 25 lat. Sądzę, że w archiwach NKWD, znajdujących się na terenie [Ukrainy w gestii] obecnych władz, można uzyskać interesujące dowody – jako wątek „bohaterskich czynów UPA” – tych i innych zbrodni.

W naszej wsi nie istniała żadna forma obrony. Były tylko bardzo opieszałe przygotowania do ucieczki do Krzemieńca. Cała nasza społeczność polska była bez reszty oddana wierze katolickiej, która, jak powiadali, pozwoliła wieki przetrwać naszym pokoleniom i zachować naszą narodowość na tych ziemiach naszych pradziadów. Większość zawierzyła kłamliwym obietnicom na parokrotnie zwoływanych zebraniach, na których „kaznodzieje spod znaku tryzuba” zapewniali Polaków, że nic złego im nie grozi, niech spokojnie pracują, a pogłoski o wydarzeniach w innych okolicach dotyczą tylko winnych. (…)
Po dokonaniu pochówku, który trwał kilka dni z powodu zaskakujących polowań na nas, zorganizowaną grupą około 11-12 osób (zabierając rodzinę z 2 małych dzieci na ręku i krową) dziesiątego dnia po napadzie przedostaliśmy się nocą przez lasy do Malinowa [gm. Szumsk, pow. Krzemieniec], a następnie do Szumska. Na dwa dni przed wymarszem do Szumska uratowała mi życie Huk Nastia, żona Huka Syły i matka Huka Sawatia, który miał mnie zabić na polecenie swego prowodyra. Polecenie to usłyszeliśmy z Nastią przez drzwi sąsiedniego pokoju. Nastia, narażając siebie, wyprowadziła mnie, ukrywając pod szeroką zapaską i ułatwiła mi ucieczkę. W Szumsku przygarnęła nas obu z Ambrożym rodzina Jankowskich, gdzie Ambroży pozostał z nimi aż do roku 1946.
W Szumsku istniała zorganizowana samoobrona AK, w której i mój był udział. Dowódcą tego oddziału był stryj Stanisław Wereszczyński, a potem Wydra (jego imienia nie pamiętam i pseudonimów też). Sekretarką była Teresa Puzichowska. Z bliżej mi znanych był Jankowski Stanisław, Wolski Mieczysław, Góral Cezary, Wereszczyński Marceli. Do samoobrony należał też Huk Wasyl, Ukrainiec żonaty z Polką Marią z domu Krajewska (nasza dalsza kuzynka) z Zielonego Dębu. Zginął on od kuli banderowców w czasie pełnienia warty na moście przed wjazdem do Szumska, od strony Cyranki. W okresach spodziewanych zagrożeń wszyscy Polacy gromadzili się w trzech obok siebie murowanych obiektach: kościoła, banku i domu prywatnego z zabezpieczonymi oknami. Mieliśmy kilka karabinów i fuzji myśliwskich oraz karabin maszynowy, uzyskany od żołnierzy węgierskich. Karabin maszynowy był obsługiwany przez Mieczysława Wolskiego i Stanisława Jankowskiego, umieszczony na wieży kościelnej.
duchowieństwo-ukraińskie-upa
W mojej ocenie główną winę za popełnione morderstwa na narodowości polskiej w tamtym okresie czasu na Wołyniu i nie tylko, ponosi duchowieństwo ukraińskie. Tak sądzę, ponieważ z zasłyszanych wiadomości w tamtym okresie czasu, komentowanych głośno wśród ludności polskiej, popi w cerkwiach poświęcali noże i nawoływali swych „bohaterów” do zbrodniczych czynów. Dlatego główną rolę przywódczą i inspiracją duchową prowadziło ukraińskie duchowieństwo.
W moim odczuciu większa część ludności ukraińskiej, niezaangażowanej, była przeciwna głoszonym ideom, ale z racji nałożonego reżymu nie mogła przeciwstawić się tak rozkręconej morderczej machinie. Sądzę tak z własnych doznań, ponieważ takie opinie można było usłyszeć w wyjątkowych przypadkach w czasie poufnych rozmów z takimi ludźmi.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...