środa, 26 września 2018

Mord w stodole.

W poniedziałek rano 30 sierpnia 1943 r. przyszedł do mnie syn. Wkrót­ce przyszło do mego domu dwóch Ukraińców. My wcześniej pochowaliśmy świąteczne ubrania, buty pod podłogę i w drzewo kożuchy. Jeden z bandytów zapytał się: „nyma bilsze nykoho ?” – i zabrał nas: mnie, żonę i syna na zebranie do szkoły. Był tam sam ich przedstawiciel, tylko s…syn chytry był, stał za szkołą przy płocie. Przy pasie miał pistolet i szablę. Na placu by­ło już dużo ludzi: kobiety, dzieci, starcy, mężczyźni. Pełne były dwie duże sale w szkole i plac przed szkołą – w sumie około 300 osób, ale jeszcze ciąg­le spędzali. Ten ich przedstawiciel powiada: „ot, nasz komandir przyjedzie za piwhodyny i was pouczy”. Delikatnie, cholera, bo to wszystko chłopy byli! Wszystko w kawalerii służyli „Tylko nie szlać się po placu – mówi – zajdźcie do szkoły”.
No więc wszyscy idą do szkoły na zebranie. Ale co się robi… Jak tylko zaszliśmy do szkoły, to zaraz wszystkie okna zostały obstawione przez Ukraińców. Niebawem wzięli czterech mężczyzn na „badanie”, za chwilę drugich czterech, potem trzecią i czwartą czwórkę mężczyzn. Nikt nie wra­cał z „badania”, strzału żadnego jednak słychać nie było. Zauważyłem jed­nego oprawcę z siekierą taką krótką do rąbania gałązek. Dalej za domem stało ich dużo, tylko się ukrywali, żeby ludzie nie zorientowali się o co cho­dzi. Piąty raz wzięli dziesięć osób, szósty raz znów dziesięć, siódmy raz wzięli i mnie na „badanie”. Obstawili nas dookoła i mówią: oddajcie broń, zegarki, bo jak dostaniecie w skórę, to i tak będziecie musieli oddać. My mówimy, że nie mamy ani broni, ani zegarków. Doszliśmy do budynków Strażyca. Ja patrzę, stodoła u Strażyca była na dwa klepiska, jedne drzwi były zamknięte, jedne otwarte. Obok drzwi obory też otwarte. Patrzę dalej, a tam na pole widać drzwi z tyłu stodoły pootwierane. My podeszliśmy z pięć może mniej metrów i jeden z nich krzyknął: „siadać i rozbierać się”. Wszyscy posiadali. Kto się rozebrał, to zabierali za te zamknięte drzwi. Tam za drzwiami był wykopany rów i z klepiska prosto do rowu. Zabijali siekie­rami. Podeszli do mnie: „rozbieraj się!“. Miałem na sobie porwaną koszulę i spodnie, świąteczne ubranie zostawiłem specjalnie w domu. Rozbierali z butów, ubrania; zostawiając w koszuli i kalesonach. Jeden z nich mówi: „puszczaj chaj ide”. Gdy wszedłem za drzwi, na lewo zobaczyłem kupę ubrań, na prawo zaś butów. Cofnąłem się. „Niet, met, nie tudy, tudy” – mówi jeden i pchnął mnie lekko do przodu. Tok był obstawiony. Uderzali siekierą i do dołu. Jak on mnie pchnął, to ja między nimi i w pole! Ten lucyper co stał nad nimi krzyknął: „strilaj!”. Padł pojedynczy strzał. Nie trafił mnie. Na­stępnie z karabinu maszynowego dostałem serię w pośladki i w nogi z od­ległości kilku czy kilkunastu metrów. Z bólu aż przysiadłem. Zaczęły się krzaki, ciągle uciekałem, bez przerwy też strzelali. Kule gwizdały mi nad głową strącając gałązki. Gdy dobiegłem do Przychodka (nazwa łąki) dosta­łem kulę w ramię. Skończyły się krzaki, zaczął się odkryty teren, rów z wodą i druty kolczaste – ogrodzenie. Zaczepiłem się paskiem na drutach, pasek zostawiłem. Chciałem schować się na Jaśkach (nazwa łąki), lecz zobaczy­łem, że dwóch upowców ściga mnie nadal i strzela do mnie. Chciałem do­biec do Ludwika, ale tam mogli mnie złapać. Przeskoczyłem kładkę i skie­rowałem się na Rogową Niwę (nazwa pastwiska), jeden kilometr długości. Tam dostałem kulę w pierś. Uciekałem takim zygzakiem cały czas, aż do­biegłem do lasu. Do mieszkań nie uciekałem, bo tam mogli być i rabować. Jak dobiegłem do lasu, to przestali strzelać. Nie oglądałem się. Bałem się. Tak zawzięcie strzelali, bo nie chcieli, żeby pozostał świadek ich mordów.
Smulska Marianna, córka „Hrabinki” ocalała ze stodoły. Witia opowiada­ła, że z kolonii przypędzali ludzi do stodoły, bo w szkole już nie było miejsca. Widziała jak w ostatniej dziesiątce pędzili na śmierć Jana Szweda (mego dziadka) i Antoniego Smulskiego.
Jak dobiegłem do lasu, przeleżałem całą noc bez przytomności. Rano obudziłem się w kałuży krwi. Potem spotkałem Walczaka, Juliana Szweda i Karolinę Szwed, która porwała chustkę z głowy i przewiązała mi ramię. Krew ciągle mi leciała. Przez jakiś czas szedłem razem z nimi. Bolały mnie ręka i noga. Oni mnie zostawili. Doszedłem do Równa. We wsi nikogo nie było. Sam nie wiedziałem dokąd idę. Zaszedłem do Antona (ogrodnik) i do Giecyka. Wołałem, ale nikt nie odpowiadał. Nagle zobaczyłem babę z drą­giem. Zapytałem gdzie Giecyk i poprosiłem o wodę. Gdy ona poszła, zdjął mnie wielki strach. Zacząłem uciekać na łęgi. W olszynie odpocząłem – przewróciłem się. Przez przestrzelone płuca uciekało mi powietrze. Poleżałem, zrobił się dzień, poczułem się silniejszy i zacząłem wstawać. Koszula i kalesony były całe we krwi, jeden wielki skrzep. Próbowałem, ale nie mog­łem wstać. Podczołgalem się do krzaka, chwyciłem go zdrową ręką i za któ­rąś próbą wstałem na nogi. Doszedłem do Buga.
Gdy chłopy na placu chciały się bronić, to Kacper Oleśko był przeciwny, mówił, że jak będziemy uciekać, to nas pozabijają a tak to nas pobadają i puszczą.
Do Bugu podwiózł mnie Buszko. Z drugiej strony przypłynęło łódką dwóch chtopaków i zabrało mnie do doktora Stępkowskiego. Maria z Równa dała mi koszulę, kalesony, przebrała mnie. Zawieziono mnie do Chełma, do szpitala.
W szkole zginęła moja żona. Po roku 1944 byłem na Woli i w Ostrów­kach. W studni były jeszcze trupy ludzkie. Bandyci zabili mi trzech synów i żonę. Mnie i matkę ciężko ranili.


wtorek, 25 września 2018

''Partyzanci'' z Dominopola .

W maju 1943 r. banda bulbowców z Wołczaka koło Dominopola, pow. Włodzimierz Wołyński użyła podstępu, udając się do polskich wsi i osiedli: Turia, Marszałkówka, Mikołajówka, Swojczów i innych, nawołując do wstępowania do organizującej się rzekomo polskiej partyzantki i twierdząc, że zostało zawarte porozumienie polsko-ukraińskie dla wspólnej walki przeciw­ko Niemcom. Warunkiem przyjęcia było posiadanie własnej broni palnej lub granatów w większej ilości. W ten sposób zwerbowano do dziewięćdziesię­ciu młodych chłopców w wieku 15-20 lat.
Jako symbol pojednania i przymierza została niby ustalona odznaka na czapce w kształcie koła przedzielonego po połowie barwami narodowymi Polski i Ukrainy (jedna połowa biało-czerwona, druga niebiesko-żółta) wiel­kości dużego guzika. Nad tą odznaką Ukraińcy mieli jakoby umieszczony tryzub, a Polacy orzełka. Pierwsi zwerbowani w ten sposób polscy party­zanci wysyłani byli do polskich wsi i osiedli w celu zwerbowania nowych ochotników z bronią oraz dla zbierania dobrowolnych datków w postaci żywności z przeznaczeniem dla polskich partyzantów. Ja osobiście w ciągu miesiąca spotkałem się trzy razy z tymi „partyzantami” – dwa razy w Turii i raz w Swojczówce – gdzie przebywałem w niedzielę u mego stryja Bronis­ława Leśkiewicza. Wśród przybyłych tam partyzantów byli osobiście mi znani koledzy: Henryk Brzózka, Grzegorz Błędowski z Mikołajówki, Stanis­ław Lachowski z Czernówki i Buczek (imienia nie pamiętam) z Jasionówki. Z ich relacji dowiedzieliśmy się, że są zakwaterowani w stodołach w Dominopolu wartę zaś w nocy pełnią tylko Ukraińcy. Posiadaną broń, nawet nie­kompletną na noc zdają do magazynu pilnowanego wyłącznie przez bul­bowców. Razem ze stryjem wysunęliśmy propozycję, aby porozmawiać z innymi partyzantami Polakami i dyskretnie namówić ich do dezercji do domów lub do Włodzimierza, bo to wyglądało na „śmierdzącą” i bardzo po­dejrzaną sprawę. Grzegorz Błędowski, najstarszy wiekiem z tej grupy, bardzo się uniósł i powiedział, że jeżeli jeszcze ktokolwiek przedstawi podobną propozycję, to on osobiście zamelduje o tym w sztabie, a my będziemy mieli wielkie nieprzyjemności. Jak go bowiem poinformowano w sztabie, wkrótce z Kowla mają przybyć polscy oficerowie, którzy będą ich szkolić. Sprawę za­łagodziła butelka bimbru i po wymianie zdań „partyzanci” odeszli, uważając zachętę do dezercji za niebyłą.
W lipcu lub sierpniu 1943 r. spotkałem byłego partyzanta z Dominopola Stanisława Lachowskiego we Włodzimierzu, który usłuchał przestrogi zdezerterował. Banderowcy widząc, że oddział „polskiej partyzantki” od jakiegoś czasu nie powiększa się, a raczej szczupleje, wydali wyrok skazujący na Polaków w Dominopolu. W końcu czerwca lub na początku lipca banderowcy zorganizowali nad ranem, przed wschodem słońca, masowy mord ludności polskiej, która liczyła około 60 rodzin, w sumie ok. 400 osób. Wymordowano też cały oddział „partyzantki polskiej” w Dominopolu, a wśród nich zginęli osobiście mi znani koledzy: Henryk Brzózka, Jan Sobiepan, Grzegorz Błędowski i Józef Falkiewicz – obaj z Mikołajówki, Stanisław Gaczyński z Ossy i wszyscy pozostali w liczbie około dziewięćdziesięciu. „Partyzanci” rekrutowali się ze wsi: Ossa, Budki Ossowskie, Kisielówka, Jasio­nówka, Czernówka, Mikołajówka, Kowalówka, Leżachów, Swojczów, Swojczówka i wielu innych. Świadkiem tego mordu był Bronisław Kraszewski, w owym czasie mieszkaniec Dominopola, który wracał do domu po dwu­dniowej nieobecności ze wsi Wandywota, od Linkiewicza. Oto jego relacja:
Wczesnym rankiem, przed wschodem słońca, dochodząc do Dominopola, chciałem przebyć rzekę w bród, bo na moście stała warta banderowska, z którą nie miałem ochoty się spotkać, gdy usłyszałem przeraźliwe krzyki i pojedyncze wystrzały. Przeczuwając zło, ukryłem się w krzakach nad rzeką Turią i widziałem jak banderowcy otoczyli widoczne w poświacie brzasku domy zamieszkałe przez Polaków. Niektórzy wśród brzęku tłuczonych szyb wskakiwali przez okna do mieszkań. Z tych domów dochodziły odgłosy ude­rzeń i mrożący krew w żyłach krzyk mordowanych. Czasem było słychać de­tonację granatu. Nie wszyscy jednak spędzali noce w domach mieszkal­nych, bowiem niektórzy spali w stodołach, na strychach obór itp. i ci mieli szansę na nieco dłuższe życie. Mimo gęstej obstawy, nielicznym Polakom udało się cudem wymknąć z rąk bandyckich i ukryć się w pobliskich zaroś­lach, ogrodach i kurnikach.
Oprawcy po spenetrowaniu domów przystąpili do przeszukiwań pozosta­łych zabudowań gospodarczych i ogrodów, skąd z okrzykami tryumfu wy­ciągali ukrytych i bezlitośnie mordowali, najczęściej siekierami lub innymi podobnymi narzędziami. Zdawać by się mogło, że „szczęśliwcy”, którzy nie­zauważeni zdołali odbiec dalej od zabudowań i ukryć się, po przebyciu łąki w nadbrzeżnych krzakach, mieli szansę na uratowanie życia. Okazało się niestety, że nie na długo. Wschodzące na bezchmurnym niebie słońce oświetliło blaskiem miejsce kaźni, a w jego promieniach widoczne były jak na dłoni smugi rosy, strząśniętej z trawy przez osoby szukające schronienia, pędzone panicznym, obłędnym strachem. Bezlitośni bandyci szybko do­strzegali te ścieżki i jak sprawni myśliwi po świeżych tropach dopadali na koniach swoje ofiary i żądni mordu, z łapami umazanymi po łokcie we krwi, z ochrypłym okrzykiem : „Lachy tut!” mordowali dzieci i kobiety, nie oszczędzając nikogo.
„Polskim partyzantom” wyjątkowo, co pewien okres czasu, wydawano przepustki do domów, w celu zmiany bielizny. Dzień wcześniej przed po­gromem w Dominopolu taką przepustkę otrzymał Nieczyporowski – imienia nie pamiętam. Spóźniony, nic nie wiedząc o mordzie, wracał do oddziału w Dominopolu, odwożony przez młodszego brata. Obaj zostali zatrzymani przez wartę banderowską na moście przez rzekę Turię. Wartownicy wypro­wadzili ich nad brzeg rzeki i kazali rozbierać się. W tej sytuacji Nieczyporowski, wykorzystując nieuwagę oprawców, którzy siłą zdzierali ubranie z młodszego brata, rzucił się do rzeki. Udało mu się zbiec, mimo wystrzałów z karabinu posyłanych w jego kierunku, dopadł łoziny i znikł z oczu swoim prześladowcom. Pod osłoną nocy bezdrożami dotarł do Włodzimierza. Młodszy brat na wieki pozostał nad brzegami rzeki Turii.
Tego dnia wyszedłem pieszo z Włodzimierza na rozpoznanie do wsi Tu­rii. Aby ominąć warty ukraińskie, stojące na głównym trakcie Marcelówka – Mogilno, udałem się okrężną drogą przez Ludmiłpol, Gnojno i groblę do Turii. W Gnojnie spotkałem przypadkowo mojego ojca, który w grupie kilku znajomych mu Ukraińców wyznania ewangelickiego żywo dyskutował i wraz z wszystkimi wpatrywał się w widoczne na horyzoncie ogromne obłoki czar­nego dymu. Nadjeżdżający wozem wyładowanym sianem mieszkaniec Gnojna, zapytany o przyczynę gęstego, czarnego dymu, unoszącego się ponad konturem lasu, odległego o ponad 10 km, odpowiedział: „każut szczo Nimci napały noczju na Dominopol, mnoho ludej wystrelaiy, a seło pidpałyły i ono horyt do siej pory”. To wyjaśnienie zasługiwało na wiarę i uspokoiło dyskutantów, którzy rozeszli się do domów, a my z ojcem bez przeszkód dotarliśmy do Turii. Nikt wówczas nie przypuszczał, że to bandyci spod znaku tryzuba, po krwawej masakrze ludności polskiej w Domrnopolu i zagładzie partyzantów, podpalili owe zabudowania i winą za to obarczyli Niemców.


sobota, 22 września 2018

Utopili ich w Styrze.

20 września 1939 roku w osadzie wojskowej Borowicze w powiecie Łuck członkowie Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów zakończyli trwający trzy dni pogrom. Z rąk OUN-owców pochodzących głównie ze wsi Topólno zginęło 50 żołnierzy Wojska Polskiego oraz 8 cywilów.
Żołnierzy najpierw ostrzeliwano, a następnie razem z cywilnymi uciekinierami zatrzymano w pobliskiej szkole, po czym wszystkich utopiono w rzece Styr.

środa, 19 września 2018

Zabić matkę. Fragm. opow. Stanisława Srokowskiego.

Nikt by tego wszystkiego nie wytrzymał, gdyby ciotka Elza jednym ciągiem opowiadała. Gdyby te

straszne historie zebrała w jednym miejscu. Ale ona rozkładała je na raty, fragmenty, epizody, mówiła

z przerwami, jakby chciała Radę Starszych oswoić ze światem prawdziwym, jakiego jeszcze nie znali,

choć wydawało się im, że już wystarczająco dużo o nim wiedzą. Przyzwyczajała radę do rzeczy, które

nadchodzą. By w niczym nie była zaskoczona. Dawała do zrozumienia, że lepiej wiedzieć, niż nie

wiedzieć, przewidzieć, niż nie przywidzieć, bo i tak wcześniej czy później nas to spotka.

Nie bardzo się z takim rozumowaniem zgadzał dziadek Ignacy, bo któregoś wieczoru burknął: –

Lepiej by było, Elza, byś nam tego nie opowiadała.

A matka dodała:

– Dziecko słucha.

Ciotka Elza jednak uparła się przy swoim i odparła: – Gdyby ludzie nie opowiadali nam świata,

gdyby nie mówili, że świat ten jest zły, stałby się jeszcze gorszy. A przez to, że mówimy, zło się

trochę cofa, zatrzymuje się, choćby na moment, by sprawdzić, czy już o nim wiemy. I wtedy szukamy

ratunku.

Wydało mi się całkiem prawdziwe to, co ciotka mówi. Jak na mój malutki rozum, miała rację. Ale

matka strasznie się marszczyła, zerkała na zapiecek i marudziła. I być może to jednak ona miała rację.

Gdyż zło się nie cofnęło ani nie zatrzymało.

Bo oto ciotka opowiedziała nam, co się stało w jednej z chat koło Dryszczowa. Zjawiło się w niej

trzech bandytów. Gospodyni akurat piekła chleb. Wyjęli chleb z pieca, kobiecie i mężczyźnie przybili

dłonie gwoździami do stołu i kazali patrzeć, co robią z dzieckiem, które leżało w kołysce. Wsadzili je

do pieca, położyli na palenisku, wyjęli z torby butelkę z wódką i chlusnęli na ogień. Buchnął płomień i

objął ciało długimi, czerwonymi językami. A oni rechotali, oblizywali palce i pokrzykiwali, że

szykują smaczny obiad. Płacz dziecka trwał krótko. Kobieta i mężczyzna szlochali i podrywali się od

stołu. Ale im bardziej się szarpali, tym bardziej rozszarpywali swoje rany. W końcu ustali, opadli

głowami na stół i cichutko łkali. Wtedy bandyci wyjęli skwierczące jeszcze ciało, położyli przed nimi

na dużym drewnianym talerzu, podali noże, kazali kroić i jeść. Kobieta zemdlała, a mężczyzna ryczał

jak zranione zwierzę. Jeden z morderców chlusnął na kobietę wiadro wody, by ją ocucić, a gdy

otworzyła oczy, odkroił kawałek spieczonego ramienia, wbił na nóż i siłą wpychał kobiecie do ust.

Mężczyzna, miotający się bezsilnie przy stole i wyjący jak wilk, posiwiał, podniósł głowę i patrzył

niewidzącym wzrokiem przed siebie. Zwariował. Mordercy podpalili dom i zniknęli wśród drzew.

I wtedy wylazł spod łóżka chłopiec, który w ostatniej chwili zdołał się tam ukryć i wszystko

słyszał. Wyskoczył z płonącego domu i opowiedział, co się stało.

Zamieniłem się w szczura, który ucieka przed złym światem. A potem w ptaka, który podrywa się

do lotu, ale ma urwane skrzydła. Stawałem się cieniem wielu rzeczy, które się nagle kurczyły i

pobladłe padały na ziemię. Nie wiedziałem, czy mam się wsunąć pod łóżko i pośród pajęczyn

zamieszkać, czy skulić na zapiecku i nasłuchiwać, co nowego jeszcze się zdarzy. Czmychnąłem po

pajęczej sieci spod łóżka na zapiecek i zastygłem, zerkając z góry na Radę Starszych, ale najbardziej

na ciotkę Elzę.

Ciotka siedziała z pochyloną głową. Jej milczenie było tak dojmujące, pełne przerażenia i bólu, że

matka już sobie nie mogła z nim poradzić, gniotła dłonie, zagryzała wargi, zamykała oczy i mocno

zaciskała powieki, rozpaczliwie błagając o pomoc ojca, ale ojciec zagryzł zęby, a potem ostrożnie

sprawdzał, czy ciotka nadal siedzi na swoim miejscu i czy to naprawdę ona, a nie sen lub jakieś

urojenia, halucynacja, która człowieka o każdej porze w tym strasznym czasie może dopaść. Nieraz

bowiem się zdawało, że jakaś zaczarowana zjawa staje przed nami, duch omotany szmatami, a nawet

czarci pomiot, który błyska ślepiami i nie wiadomo, czego od nas chce oraz co z niego wyjdzie. Tym

razem matka ostrożnie otworzyła oczy i trzęsącym się głosem, z rezygnacją rzuciła: – Mów, Elza!

Tego się po matce nie spodziewałem.

Jeszcze przed chwilą broniła mnie przed zjawami, marami świata. Twierdziła, że nie powinienem

takich rzeczy słuchać, a tu raptem: „Mów, Elza!”. Co ma mówić, myślałem. Znowu ma opowiadać o

tych strasznych rzeziach?! O tych potworach, które zieją siarką i ogniem? I po nocach mnie ścigają. A

ciotka uniosła głowę i walnęła: – Stary Bąk zarąbał siekierą Wołodźkę.

– Co?! – jęknęła matka.

Ciotka skinęła głową.

Po usmażonym w piecu dziecku, zdawało mi się, że już wszystko jestem w stanie znieść, nawet

odrąbaną przez starego Bąka głowę. Ale okazało się, że nie było to takie proste. Znałem starego Bąka.

I znałem Wołodźkę. Różne już rzeczy tutaj słyszałem, ale by stary Bąk zarąbał siekierą własnego

syna, tego jeszcze nie słyszałem. Co innego, kiedy Ukraińcy ścinali głowy Polakom. To już

wiedziałem. Bo nasłuchałem się tego po uszy. Albo że Żydów dźgali, Cyganów gnali ze wsi. To też

słyszałem. Ale żeby Ukrainiec zarąbał siekierą drugiego Ukraińca, na dodatek własnego syna, tego nie

mogłem pojąć. A tu nagle stary Bąk obharatał Wołodźce głowę. A może nie obharatał?! Może się

ciotce przywidziało, broniły się we mnie ostatnie szańce zdrowego rozsądku. Albo się przesłyszała,

myślałem. I to tak nagle obharatał?! – nie dawałem wiary. Przecież to był Wołodźka. Silny jak tur

chłopak. Nie pozwoliłby na to. A poza tym, myślałem, był miły, kopał ze mną szmaciankę, lubił

opowiadać wice, śmiał się, nawet rechotał, jak coś go rozśmieszyło. Pomagał rodzicom w domu. Ze

studni wodę do chaty nosił. Krowy poił. Dach ojcu naprawiał. Sąsiadom z pola snopki zwoził. Po

łąkach z młodszymi chłopakami ganiał. Ludziom starszym na polu pomagał. Nikt na niego nie

narzekał. A jego piękna matka, Lusia Bąk, która z polskiej rodziny Wysockich się wywodziła, błagała

Boga, by Wołodźkę na popa wyświęcić. Bo pobożny był. Co niedzielę do cerkwi chodził. Ręce jak

święty przed ołtarzem składał. Pieśni pięknie w chórze śpiewał. A głos jaki miał?! Artystą zostać

mógł. Tak gadali ludzie. A tu takie nieszczęście?! Stary Bąk głowę mu odrąbał. Dlaczego? Po co?

Kiedy? Nikt tego nie wiedział, poza ciotką Elzą. Musiało się to stać o zmroku.

Siedzieliśmy, jakby piorun w chatę walnął. Zaćmienia dostali wszyscy. Nikt się nie ruszał. Matka

głośno przełknęła ślinę i niemo się wpatrywała w ciotkę. Była blada, jej twarz zrobiła się

pergaminowa, usta zsiniały i zaschły, jak suszona śliwka. Dziadkowie wyglądali, jakby byli

sparaliżowani. Wujkowie mieli zamknięte oczy. A ja coraz bardziej zanikałem. Jakaś straszna

ciemność gęstniała mi przed oczami, spod powiek czmychały sine cienie, a w środku mroków jakiś

potwór z rogami się miotał.

– To było tak – usłyszałem niski, chrapliwy głos ciotki. – Któregoś dnia syn Bąka, Wołodźka, gdy

matka podała śniadanie, zrobił się jakiś butny, niechętnie na nią patrzył, z gniewem podnosił oczy, a

nigdy się tak nie zachowywał. Ojciec nie zwracał na to uwagi. Matka pomyślała, że się nie wyspał,

ponieważ poprzedniego dnia poszedł do lasu i wrócił późną nocą. Od pewnego czasu tacy ukraińscy

chłopcy jak on zbierali się poza wsią, o czymś żywo rozprawiali, a potem szli do lasu. Nic

nadzwyczajnego w tym nie było. Młodzi mają różne zachcianki, tłumaczyła ciotka. Tym razem też coś

we własnym gronie załatwiali. A potem ruszyli w stronę zagajnika. Tylko że po takich wyprawach

Wołodźka się zmieniał. Już nie ganiał z chłopakami za piłką. Nie pomagał sąsiadom drewna rąbać ani

snopów z pola zwozić. Zamknął się w sobie i rozmyślał. I właśnie tego ranka był ponury, ze zmiętą

twarzą, nieswój i zamyślony. Matka, jak co dzień, podała mu śniadanie, jajecznicę z trzech jajek ze

skwarkami z boczku, pajdę chleba z masłem i serem, na dodatek kawałek kiełbasy, ale on jeść nie

chciał. Odsunął nerwowo miskę i burknął, że nie jest głodny. Na matkę nawet nie spojrzał. Tylko

rzucał ukradkowe spojrzenia na ojca, jakby sprawdzał, czy ojciec widzi jego dziwne zachowanie. A

stary Bąk patrzył w okno i nic nie mówił. Matka jeszcze raz zachęciła Wołodźkę, by jadł, ale on się

już nie odezwał, tylko wzruszył ramionami, jakby go to nie dotyczyło. Scena powtórzyła się i

następnego dnia. A był to dzień, gdy w pobliskim lesie polscy chłopi znaleźli martwe ciała dwu

nieznanych osób. Wieść o tym lotem błyskawicy rozniosła się po okolicy. Zapanowała trwoga, że

mordy do wsi się już zbliżają. Wołodźka nie zjadł tego dnia także obiadu. Matka popatrzyła na niego

ze smutkiem, a on wyszedł z domu i wrócił dopiero pod wieczór. Matki wtedy w chacie nie było,

poszła do swego dziadka po gęś na niedzielę. Wołodźka wszedł do izby i zastał samotnego ojca, który

milcząco się w niego wpatrywał. Wołodźka wyczuł od progu, że ojciec ma do niego pretensje i spytał:

– Co jest, ojciec?

– Co się z tobą, Wołodźka, dzieje? – zagadnął ojciec. – Śniadania nie chcesz jeść, znikasz na cały

dzień z domu, obiadu odmawiasz matce, dlaczego? – patrzył na niego w skupieniu. – Co się takiego

stało, że tak się boczysz?

Wołodźka wzgardliwe wydął usta i palnął:

– Nie będę jadł z ręki Polki.

– Co? – nie zrozumiał ojciec.

Myślał, że się przesłyszał. Aż uniósł się z siedzenia.

– Nie będę jadł z ręki Polki – z butą powtórzył Wołodźka.

– Jakiej Polki? – ojciec wbił w niego wzrok.

– Twojej żony – hardo odparł Wołodźka.

Nie matki powiedział, tylko „twojej żony”.

Bąk ciężko usiadł na ławie i nie spuszczał z niego oczu. Musiało go to mocno dotknąć, bo wyczuł

w słowach Wołodźki pogardę, ale powstrzymał gniew. Poruszał szczękami, lecz nie wybuchnął, choć z

natury był gwałtowny. Jeszcze nie tak dawno tulił go do piersi, opowiadał mu bajki o rycerzach i

królach, którzy śpią w górach, o Wernyhorze, duchach i zjawach, które nawiedzają żywych, a

Wołodźka prosił go o nowe opowieści. Może rzeczywiście na popa by go wyświęcić, myślał już tak

jak żona. I do wyższych szkół wysłać. Tak mu dobrze z oczu patrzy. A tu nagle takie zachowanie. Nie

poznawał go. Nie rozumiał, dlaczego jego syn do swojej matki odnosi się jak do wroga, z niechęcią, a

nawet z pogardą.

– Dlaczego tak mówisz? – panował nad sobą. Jednak to było trudne. Wstał z ławy i począł chodzić

po izbie. Po chwili zatrzymał się przed Wołodźką i z żalem spytał: – Dlaczego, synku? Przecież to

twoja matka.

– Polka! – palnął Wołodźka z odrazą.

– Twoja matka – wyraźnie, wolno i z naciskiem powiedział ojciec. Ale po chwili zbladł. Bowiem

Wołodźka mściwie wysyczał: – Zarżnę ją! – i zmierzył starego Bąka zimnym spojrzeniem.

– Matkę zarżniesz? – pochylił się nad nim ojciec.

– Tak, zakatrupię, jak lochę – wycedził Wołodźka.

Stary osłupiał. Pierś przeszył mu gwałtowny ból. Poczuł, jak szybko wali mu serce. Przez chwilę

trwał nieporuszony. Czuł, jakby mu w środku coś pękło. Przecież to niemożliwe, myślał i patrzył

zdruzgotany na Wołodźkę. Przypomniał sobie, jak Wołodźka był mały i przez długie miesiące

chorował na płuca, a matka noc w noc nie spała, czuwała przy jego łóżku, tuliła go i śpiewała

piosenki, nosiła na rękach. A rano padała ze zmęczenia. Ale nie ustawała w pielęgnowaniu. A teraz?…

Patrzył na syna i wydało mu się, że to nie jego syn, a ktoś daleki, obcy i zimny jak lód. Zacisnął zęby,

a potem z nadzwyczajnym wysiłkiem spytał: – Jak to zrobisz? – wbił w niego ciężkie, ciemne oczy.

– Chcesz wiedzieć? – ożywił się Wołodźka, sądząc, że ojciec staje po jego stronie. Jakby go do

spisku wciągał.

– Tak – odparł nieoczekiwanie ojciec, wykrzywiając twarz. Wołodźka uznał to za dobry znak. Bo

przecież ojciec był Ukraińcem. A Ukraińcy trzymają się razem.

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Wołodźka upewnił się i zrobił krok w jego stronę.

– Naprawdę – przez twarz ojca przesunęła się ciemna chmura. I to musiał Wołodźka zauważyć i

również uznał za dobrą monetę, bo ochoczo rzucił: – Już dawno to zaplanowałem.

– Dawno? – ojciec jak gdyby zbierał się w sobie. Przez jego twarz przebiegł dziwny skurcz.

– Tak, dawno – z zapałem odparł Wołodźka.

– I jak to zrobisz? – ojciec wciąż nie spuszczał z niego oczu.

– Pokazać ci? – Wołodźka wciągał starego coraz głębiej w sieci spisku.

– Pokaż – skinął głową Bąk.

– Jesteś pewny, że chcesz? – zawahał się Wołodźka.

– Tak, synku, chcę – dziwnie ciepło powiedział Bąk. Wołodźka uznał to za przyzwolenie.

– Dla Samostijnej Ukrainy? – spytał.

– Tak, synku, dla Samostijnej Ukrainy – kwaśno odparł ojciec, ale Wołodźka już tak był przejęty

poparciem starego, że rzucił się do drzwi i krzyknął: – Chodźmy do stodoły!

– Dlaczego do stodoły? – spytał stary.

– Bo tam ją zarąbię.

– Siekierą? – staremu twarz zmieniła się nie do poznania, zgorzkniała, stwardniała, jednak tego

Wołodźka już nie dostrzegł, bo mu się nie przyglądał.

– Siekierą – potwierdził.

Odwrócił się, zrobił kilka kroków w stronę sieni, wziął siekierę i pokazując, pochwalił się: – Już ją

naostrzyłem. Jest teraz ostra jak brzytwa – pogładził ostrze.

Stary z ciężkim sercem przyglądał się jego twarzy. Zdawało mu się, że już nie poznaje syna. Niby

ten sam, te same rysy, oczy, czoło, policzki, nos, ten sam chód, głos, a jednak już inny, obcy, cudzy.

Coś mu się w środku zmieniło, pomyślał. Ale kiedy? Jak? Dlaczego? Kto tego dokonał? Bo przecież

nie ja, zastanawiał się. I chciał go spytać, co się z nim stało, ale nie zdążył.

– Chodź – Wołodźka pociągnął go za sobą.

Szli do stodoły, jeden za drugim, w milczeniu.

A gdy znaleźli się w środku, Wołodźka wyjął spod słomy drewnianą kłodę i postawił ją na środku.

– Przyniosłeś ją z drewutni? – spytał ojciec.

– Tak, z drewutni – poświadczył Wołodźka.

– Dawno?

– Dawno.

– To od kiedy chcesz matkę zabić? – upewniał się stary.

– Matkę?! – gniewnie burknął Wołodźka. – Sukę!

Stary zagryzł wargi. Poruszył szczęką. Ale opanował się.

– Od kiedy więc chcesz ją zabić? – ponowił pytanie.

– Od dawna – twardo odparł Wołodźka.

– To pokaż, synku, dokładnie pokaż, jak to zrobisz – dziwnie łagodnym, spokojnym głosem

powiedział stary, przełknął ślinę i czekał na reakcję.

Wołodźka wsunął siekierę za pas i odrzekł z pogardą: – Jak ta Polka pójdzie do stodoły po plewę,

skoczę za nią, położę głowę na pieńku i za jednym zamachem odrąbię – mówił, jakby kurę miał zabić.

Stary poczuł, jak mu się ziemia spod nóg usuwa. Wytarł pot z czoła, który mu spływał już po

karku.

– A jak się zacznie wyrywać? – spytał. Czuł, jak wali mu serce.

– I na to mam sposób – chełpił się Wołodźka.

– Jaki? – dociekał stary, zaciskając pięści.

Wołodźka wsunął rękę w słomę koło belki i wyjął konopny sznur.

– Mocny! – pochwalił się, szarpiąc.

– Mocny – gorzko powiedział ojciec, ale i tym razem Wołodźka nie zwrócił na to uwagi.

– Zwiążę ją, położę głowę na pieńku… – opowiadał, ale stary Bąk mu przerwał.

– Umiesz wiązać? – spytał.

– Możesz się przekonać – z przechwałką odrzekł Wołodźka. – Ja będę Polką, a ty mną – wyciągnął

do starego sznur. – Ja ci powiem, co masz robić.

– No? – mruknął stary, biorąc sznur. Wołodźka odstawił siekierę i kontynuował, pokazując

miejsce, w którym się rozegra scena.

– Rzucę ją twarzą do ziemi, zwiążę ręce… – położył się na klepisku. – Wiąż mnie, o tak – wysunął

ramiona, pokazując, co ojciec ma z nim robić.

Stary pochylił się nad nim i związał ręce.

– A teraz nogi – instruował Wołodźka.

Stary związał mu nogi.

– Przeciągnij sznur z nóg do głowy i zawiąż na szyi od pleców – pouczał.

Gdy stary wykonał polecenie, Wołodźka powiedział: – Widzisz, jak dobrze opanowałem wiązanie.

– Uczyli was tego w lesie? – spytał chrapliwie stary, przypominając sobie teraz jego wędrówki po

nocy, ale mu się głos zaciął, jakby w środku coś pękło.

– Tak – odparł Wołodźka. – Uczyli nas. I wielu innych rzeczy nas uczyli. „Dekalog ukraińskiego

nacjonalisty” znam na pamięć – chełpił się. – Możesz mnie obudzić w nocy, a zacznę recytować jak

pacierz – był wyraźnie rozemocjonowany. – Widzisz, ruszyć się nie mogę – próbował wyprostować

nogi, ale nie był w stanie. – Bo jak ruszę nogą – tłumaczył – pętla zaciska się na szyi. Polka ani

drgnie. I zrobię z nią, co zechcę – chwalił się.

– Dobrześ to, synku, wykombinował – rzucił stary, patrząc w ziemię.

– Podłóż pieniek pod głowę i weź siekierę – polecił Wołodźka.

Stary podłożył mu pieniek pod głowę i stanął nad nim z uniesioną do góry siekierą.

– Mocny plan? – zdążył jeszcze spytać Wołodźka, gdy usłyszał: – Mocny, synku!

Siekiera błysnęła, a głowa Wołodźki potoczyła się po klepisku. Fontanna krwi trysnęła na boki.

Stary zacisnął zęby, wolnym krokiem opuścił stodołę i po niedługim czasie razem z żoną, z tobołkami

na plecach, ruszyli w świat.

Nikt tego wieczoru w naszej izbie już się nie odezwał.

Ciotka Elza pokiwała głową, omotała się chustami i wyszła.

Po niej w milczeniu chatę opuścili dziadkowie i wujkowie.

A ja całą noc widziałem, jak stary Hreczuch odrąbuje synowi głowę.

I nie mogłem zasnąć.


poniedziałek, 17 września 2018

... Kiedy opuszczała na zawsze rodzinną wieś, żegnał ją makabryczny koncert...

(…) Już od początku 1943 roku zdarzały się zabójstwa Polaków. W marcu z rąk upowców zginęli w Bielinie pani Kondracka z synem i pan Stadnicki. W kwietniu uzbrojona przez Niemców policja ukraińska uciekła do lasu z niemieckich posterunków wzmacniając liczebnie i militarnie oddziały OUN-UPA.
W maju ukraińscy nacjonaliści napadli na osadę Janowa Dolina, zamordowali około 600 Polaków, domy ich obrabowali a potem spalili. Niemcy obecni w okolicy nie ingerowali. Również w maju w czeskiej wsi Wołkowyja upowcy w okrutny sposób zamordowali mego wujka księdza Hieronima Szczerbickiego i jego kolegę księdza Jerzego Cieślińskiego. Lipiec 1943 roku był miesiącem masowej rzezi ludności polskiej na Wołyniu, ginęły cale wsie polskie. W zbrodniczych napadach brała często udział miejscowa ludność ukraińska, nierzadko byli to sąsiedzi a nawet krewni ofiar. W Izowie koło Uściługa, w ukraińskiej wiosce mieszkali nasi krewni, siostra mego dziadka Macieja Szczerbickiego, Feliksa z mężem Józefem Oberda i córką Wiktorią. Oberdowie zostali zamordowani a Wiktoria – ciężko ranna – zmarła po 8 dniach w szpitalu we Włodzimierzu. Przed śmiercią zdążyła ujawnić nazwiska oprawców. Byli to sąsiedzi, kumowie, którym Oberdowie trzymali dzieci do chrztu. Druga córka, która wyszła za mąż za Ukraińca zginęła wraz z nim, bo nie wykonał on rozkazu UPA i nie zamordował żony Polki. Częste były przypadki rozchodzenia się małżeństw mieszanych w tym strasznym czasie. Dopiero po wojnie schodzili się ponownie.
zofia-ziolkowskaWe wsi Turobin o mieszanej ludności polsko-ukraińskiej mieszkała moja kuzynka Antosia Uleryk z rodziną. Tylko ona przeżyła napad, w czasie którego wszyscy Polacy zostali wymordowani. Według jej relacji w niedziele o świcie do mieszkania weszli Ukraińcy, część z nich w niemieckich mundurach i z karabinami, pozostali ubrani po cywilnemu uzbrojeni byli w siekiery, widły, noże i młotki. W czasie poszukiwania „broni” wymordowali wszystkich domowników – 8 osób. Antosia ciężko ranna zemdlała, a kiedy odzyskała przytomność zobaczyła jak rezuni dobijali rannych. Ją też dobijano parokrotnie bagnetem. Nie trafili jednak w serce lecz w rękę i cudem przeżyła. Półprzytomna z bólu i przerażenia usłyszała wołanie ojca, który ciężko ranny wymieniał kolejno domowników i błagał o ratunek. Kiedy upewniła się, że oprawcy wyszli, posadziła ojca pod ścianą, pozostawiła mieszkanie pełne trupów i krwi i wyszła aby zobaczyć co się dzieje u sąsiadów. Ujrzała zakrwawioną dziewczynę wracająca do mieszkania, aby ratować płaczące dziecko – siostrę. Antosia uczyniła to samo, ale gdy wróciła do domu ojciec już nie żył. Wtedy pożegnała swoich najbliższych i szybko ukryła się w ogrodzie, bo usłyszała tętent koni. To patrol ukraiński sprawdzał obejścia i dobijał jeszcze żyjących. Zabili dziewczynę z dzieckiem, do niej leżącej w konopiach i prawie martwej ze strachu dojechali po śladach. Wiele razy naprowadzali na nią konie, wreszcie jeden z jeźdźców stwierdził „tu padochła” i kiedy odjechali.
Antosia postanowiła udać się do ciotki. W drodze natknęła się na kolejny uzbrojony patrol. Tym razem byli to dwaj znajomi Ukraińcy. Uklękła przed nimi i prosiła o darowanie życia. Tylko nie przyznawaj się do tego. Im zawdzięcza życie, gdyż pouczyli ją jak ma się dostać do szpitala we Włodzimierzu i poradzili poczekać do wieczora. Kiedy opuszczała na zawsze rodzinną wieś, żegnał ją makabryczny koncert – psy wyły, ryczały głodne nie wydojone krowy, rżały konie, ale harmonia grała, a pijani ukraińscy oprawcy śpiewali i bawili się.

czwartek, 6 września 2018

... od strony Zapola wkraczał tłum z widłami i siekierami...

dniu 29 IX 1943 r., w niedzielę po południu, doszła wiadomość, że zostaną wymordowane polskie wioski. Reakcje ludności były różne: jedni nie wierzyli w to, że ktoś tak ot sobie może przyjść i bez żadnej przyczyny wymordować polskie wsie, inni proponowali, aby wyjechać z rodzinami do Jagodzina, a jeszcze inni chcieli wioski bronić. Ta trzecia grupa dominowa­ła. Niestety, w tej grupie nie było ani jednego człowieka, który by znał się na rzemiośle wojennym i miał jaki taki autorytet. Brak było też rozeznania co do siły i uzbrojenia napastników.
W nocy z 29/30 IX 43 r. koło mego domu uformowała się kolumna wo­zów, załadowanych rodzinami chcącymi opuścić wioskę, ale niestety, zostali zawróceni w celu obrony wsi i to spowodowało, że niepotrzebnie zginęło aż tylu ludzi, bo około 480 osób. Wczesnym rankiem dnia 30 IX 43 r. wieś została ostrzelana na całej długości od strony południowej z broni maszynowej. Droga do Jagodzina została odcięta i gdyby nie wzniesienie, zza którego strzelali upowcy, wieś na pewno by się spaliła.
Chyba wszyscy się zorientowali, że aby bronić się przed taką siłą trzeba by mieć co najmniej od ośmiu do dziesięciu erkaemów. Banderowcy weszli do wioski po opadnięciu mgły, oczywiście uspokajając ludność i zapędzając do szkoły najpierw mężczyzn, a potem kobiety i dzieci na zebranie. Przed pójściem do szkoły kazałem rodzeństwu i ojcu wejść pod ułożony stos bali, przygotowanych na budowę, a sam chciałem się zorientować w sytuacji pod szkołą. Niestety, ojciec i rodzeństwo przyszli za mną pod szkołę i już nic dla nich nie mogłem zrobić. Jeszcze jakiś czas chodziłem między spędzoną ludnością polską i uzbrojonymi banderowcami, obserwując ich uzbrojenie i umundurowanie. Po ich zachowaniu doszedłem do wniosku, że nie będą łagodni i nikogo nie oszczędzą więc postanowiłem wycofać się spod szkoły, aby ukryć się w głębi wioski. Odszedłem od tłumu dopiero wtedy, gdy zaczę­li spędzać mężczyzn do szkoły, a kobiety do kościoła. Kiedy od strony Zapola wkraczał tłum Ukraińców obojga płci z widłami i siekierami, wycofałem się w głąb wioski z myślą że nie dam się zarąbać. Przebiegłem między doma­mi mieszkalnymi, a budynkami gospodarczymi aż do gospodarstwa Szwe­dów i znalazłem się w pułapce, bo akurat obejście Szwedów przetrząsali Ukraińcy. Było ich pełno na głównej drodze. Kogoś szamoczącego się do­prowadzali właśnie w kierunku szkoły. W tej sytuacji nie miałem innego wy­boru jak wejść pod płot, który od strony Szwedów był zarośnięty pokrzywa­mi, a w ogrodzie sąsiadów rosły dwa krzaki porzeczek i olbrzymie liście ło­pianu. Tam się ukryłem. Długo leżałem bez ruchu, aż w pewnym momencie usłyszałem głos Ukraińca: „bacz hde win sedit”. Początkowo myślałem, że mnie zobaczył i to już koniec, ale w tym momencie przyszła mi druga myśl, że dopóki nie zobaczę lufy karabinu w płocie, nie zdradzę swego ukrycia i w tym czasie usłyszałem płacz chłopca, lat może 10-ciu, Feliksa Szweda, który był ukryty w kopcu po ziemniakach. Jeden z Ukraińców kazał go za­strzelić, drugi zaś kazał iść do szkoły i chłopiec z płaczem poszedł w kierun­ku szkoły.
Leżąc pod płotem w ukryciu, przeżywałem jeszcze dwa zagrożenia, a mianowicie: pierwsze to, kiedy przerażona krowa pędziła w głąb wioski między zabudowaniami, sadząc przez płoty jak koń wyścigowy prosto na mnie. Bojąc się, że mnie roztratuje, poruszyłem się i to spowodowało, że nagle zahamowała tuż przede mną i zawróciła. Drugim zagrożeniem był pę­dzący na koniu Ukrainiec, który spojrzał w moim kierunku, kiedy się poru­szyłem, ale widać nie miał już czasu na działanie, ponieważ po chwili do wioski weszli Niemcy.
Z ukrycia wyszedłem wówczas, kiedy usłyszałem głos komendy nie­mieckiej i wtedy spotkałem mojego ojca i jeszcze kilka osób, między innymi kolegę szkolnego, mówiącego jako tako po niemiecku, Bolesława Trusiuka. On to prosił Niemców o ratowanie kobiet i dzieci. Kiedy to nie pomogło, pro­sił o wypożyczenie broni, bo odległość pędzonych kobiet i dzieci nie była większa niż 500-600 m od wioski. Niestety broni też nie pożyczyli i uśmie­chając się ironicznie odepchnęli go. W tym czasie stwierdziłem, że w studni Trusiuka, na podwórzu którego rozstrzeliwali mężczyzn, są zwłoki mojego pradziadka Władysława Kuwałka, liczącego 98 lat i trupy dzieci. Dzieci wrzucone do tej studni wyciągnięto później, ale niepodobna było je rozpoz­nać. Po wkroczeniu Niemców spomiędzy rozstrzelanych mężczyzn wstał Ju­lian Trusiuk, który chciał ocalić kobiety i dzieci, między innymi moją matkę lat około 50 i siostrę Olę z dzieckiem. Julian został później żołnierzem 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK i zginął 2-go kwietnia 1944 r. pod Zamłyniem. Miał pseudonim „Kowalski”.
Tego dnia niewielu wyszło z ukrycia, toteż nie można było zorientować się, ile osób ocalało. Ojca i stryja Aleksandra Trusiuka z synem Janem i oj­ca brata Tadeusza Kuwałka spotkałem zaraz po wkroczeniu Niemców do wioski. Natomiast o siostrze dowiedziałem się dopiero trzeciego dnia w Lubomlu. Siostra była ranna pod Sokołem trzykrotnie od jednej kuli; lewy bark, zbita czaszka pod prawym okiem i kostka prawej ręki. Opowiadała, że brat Henryk Kuwałek (11 lat) leżał zabity na jej nogach. Siostra miała wtedy 13 lat, wyszła z pobojowiska już pod wieczór i w pobliżu pomordowanych przenocowała, a następnego dnia rano poszła do wsi Wola Ostrowiecka i tam ją znaleźli skrwawioną i słabą chłopcy z powstającej samoobrony Rymacze-Jagodzin. Przewieziono ją do szpitala w Lubomlu.
Wrócę jeszcze do momentu spędzenia ludzi pod szkołę, aby scharakte­ryzować przewrotność Ukraińców, którzy początkowo rozmawiali grzecznie, wręcz po przyjacielsku. Kiedy jeszcze w zachodniej części wioski słychać było detonacje granatów, lub pocisków moździerza, przybiegła z płaczem dziewczyna, chyba Janina Fotek lat 18, mówiąc, że mama jest ranna. Na to szybko zareagował upowski oficer: „Tamaro, idź opatrz ranną” – zwrócił się do sanitariuszki. Obie poszły w kierunku zachodnim. Nie wiem jak daleko ją odprowadziła Tamara, bo chyba do rannej raczej nie doszły, ale oficer po­działał uspokajająco na tłum, który z zaufaniem wchodził do szkoły. Po la­tach spotkałem kolegę, który opowiadał, że życie swoje zawdzięcza matce, która podczas rozstrzeliwania przykryła go spódnicą i własnym ciałem. Za­nim z matką położył się w rzędzie do rozstrzelania, widział makabryczną i nieprawdopodobną scenę. Podczas układania, któregoś rzędu ludzi prze­znaczonych do rozstrzelania, Ukrainiec strzelił do chłopca lat może 3-4. Po­cisk zerwał mu wierzch czaszki i to dziecko wstało biegając to w jedną to w drugą stronę, płacząc, z otwartym, pulsującym mózgiem. Ukrainiec po­wtarzał strzały, a dziecko wciąż biegało. Dopiero któryś z kolei strzał uciszył płacz dziecka.
Co do pozytywnych zachowań Ukraińców wobec Polaków, to też się zdarzały. Wujek Bolesław Kuwałek mieszkał ze swoją rodziną w pobliżu granicy z Przekurką i tam się przyjaźnił z dwiema rodzinami ukraińskimi. Jednego z tych rodzin nazywali Mikolus, drugi chyba nazywał się Makar, wrócił na początku 43 r. z niemieckiej niewoli po kampanii wrześniowej, był w Wojsku Polskim kapralem. Podczas napadu UPA na Ostrówki, Wolę i Jankowce, wujek pracował przy budowie domu jako cieśla w okolicy Lu­bomla i kiedy się dowiedział o masakrze, już nie miał po co wracać do Ostrówek, ale jego rodzina – żona Helena, syn Eugeniusz, córki Leokadia i Marysia, synowie Stanisław i Jan oraz siostra żony Katarzyna przeżyli tę masakrę. Wspomniani Ukraińcy ukryli ich u siebie i w ukryciu trzymali ok. 3 dni. Następnie przeprowadzili do przeprawy na Bugu w Przewozie i oddali wujkowi. Mieszkają teraz gdzieś na Dolnym Śląsku w okolicach Lwówka i Wrocławia.
Trudno jest pisać o tych wydarzeniach temu, który sam je przeżył i stra­cił prawie wszystko, co najdroższe, to tak jak rozdrapywać przyschniętą ra­nę – czuje się wciąż ból w piersiach i dławi w gardle…


niedziela, 2 września 2018

Kaziu.

Piłkarz i oficer Ludowego Wojska Polskiego w stopniu porucznika. Urodził się 23 października 1947 roku w Starogardzie Gdańskim. W reprezentacji Polski grał w latach 1968-1978. Jej kapitanem był w latach 1973-1978. Był "Królem strzelców" na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium w 1972 roku. W kadrze narodowej rozegrał 97 meczy i strzelił 41 goli. Magazyn "France Football" w 1974 roku uznał Deynę trzecim piłkarzem Europy. Świetna technika, nieszablonowe zagrania i kapitalne fragmenty gry - tak można pokrótce scharakteryzować grę Kazimierza Deyny. Opisując jego grę, trudno wskazać jedną z cech jako największą zaletę. Na murawie zawsze wybierał trudne rozwiązania, niemal każde jego zagranie wnosiło dużą wartość do akcji zespołu. Słynął między innymi ze świetnych stałych fragmentów. Zdarzało się, że bramkarze stojący naprzeciwko Deyny, po jego strzałach z rzutów wolnych mogli obserwować lot piłki podkręconej tak, że przed finałem w siatce mijała całą szerokość bramki całkowicie zaskakując wszystkich dookoła. Przygodę z piłką nożną rozpoczął w klubie "Włókniarz" Starogard Gdański. Stamtąd trafił do kadry Okręgowego Związku Piłki Nożnej w Gdańsku. Później grał w reprezentacji Polski juniorów. W 1966 roku został powołany do wojska i trafił do Legii Warszawa. W 1978 roku uzyskał zgodę władz PRL na kontynuowanie kariery za granicą. Do 1981 roku grał w Manchester City. U schyłku kariery grał w USA w San Diego Sockers. Życie prywatne: W 1970 roku ożenił się z Mariolą Polasik, a w 1973 roku urodził się im syn Norbert. Kazimierz Deyna zginął w wypadku samochodowym w San Diego 1 września 1989 roku w wieku 42 lat. O okolicznościach jego śmierci wiadomo wiele, ale nigdy nie dowiemy się, czy nie była to próba samobójstwa. Wszystko za sprawą braku śladów hamowania prowadzonego przez Deynę pojazdu. Wiadomo natomiast, że wtedy był pod wpływem alkoholu. Maksymalna prędkość na tym odcinku drogi wynosiła 100 km na godzinę. Deyna znacznie tę granicę przekroczył. Może zasnął, może migające miarowo żółte światła ostrzegawcze trucka wziął za jakieś inne. Jechał bowiem tak, jakby niczego przed swoim samochodem nie widział. Jedynie pustą, wolną drogę. Deyna miał zapięte pasy, ale to mu nie pomogło. Przednia część samochodu została zmiażdżona aż do fotela kierowcy. Piłkarz nie żył nawet minuty od momentu zderzenia. Coroner napisał w raporcie, że przyczyną śmierci były liczne obrażenia głowy, klatki piersiowej, a w ślad za nimi także i wewnętrzne. -"Urazy były tak liczne i widoczne, że Deyna pochowany został z zabandażowaną głową" - pisze w książce Stefan Szczepłek. Gdy Kazimierz Deyna umierał, w niczym nie przypominał króla Warszawy, najlepszego polskiego piłkarza wszech czasów. Stracił wszystkie pieniądze, nie umiał odnaleźć się w życiu bez piłki. Pił. Dużo. Za dużo. Większość kibiców dziennikarzy i znajomych o śmierć Deyny obwinia podejrzanego biznesmena z USA. To on stracił pieniądze Deyny. Deyna był łatwy do zmanipulowania i naiwny, to wykorzystywał go. Gdzieś je ulokował w Szwajcarii i za chwilę okazało się, że konto jest puste. Utrata pieniędzy była druzgocącym ciosem dla Deyny. Już w Anglii przegrywał wielkie sumy w kasynach, grał nawet w dniu I Komunii Świętej swojego syna Norberta. W 2012 roku jego prochy przywieziono do Polski. 6 czerwca 2012 został pochowany w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Przy stadionie Legii w Warszawie odsłonięto jego pomnik. Kazimierz Deyna uważany jest przez analityków sportu za jednego z najlepszych polskich piłkarzy w historii tej dyscypliny. Wybrany Najlepszym Piłkarzem Polski XX wieku przez tygodnik "Piłka Nożna".Gdyby nie socjalizm byłby na równi z Pelé i Maradoną.  Franz Beckenbauer powiedział o Deynie, że dziś już nie ma takich graczy. To pokolenie się skończyło.
Fantastyczny wizjoner i filozof. Zawsze wiedział gdzie i jak zagrać lub minąć przeciwnika. Na boisku był niczym reżyser

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...