środa, 31 października 2018

Polsko-ukraińskie walki o Lwów.

105 lat temu, 31 października 1918 r., rozpoczęły się walki ukraińsko-polskie we Lwowie. W obronie miasta bohaterską kartę zapisała ochotnicza młodzież gimnazjalna - "Orlęta Lwowskie".
Na przełomie października i listopada Ukraińcy zajęli kluczowe obiekty w mieście. Próba opanowania przez nich Lwowa była konsekwencją proklamowania 19 października państwa ukraińskiego przez Ukraińską Radę Narodową.
Dowództwo nad polskimi oddziałami (złożonymi z członków POW, Polskich Kadr Wojskowych, byłych żołnierzy Polskiego Korpusu Posiłkowego) objął 1 listopada kpt. Czesław Mączyński. Wśród wyróżniających się w walkach oficerów byli późniejsi generałowie WP: Roman Abraham, Bernard Mond i Mieczysław Boruta-Spiechowicz.
Polscy mieszkańcy Lwowa spontanicznie zgłaszali się do szeregów. Walczono m.in. o Górę Stracenia, Górę św. Jura, rejon Szkoły Kadeckiej, ulicy Bema, Dworzec Główny, Pocztę Główną, dzielnicę Zamarstynów. Polskimi redutami były m.in. Szkoła Sienkiewicza i Dom Technika.
Odsiecz oddziałów Wojska Polskiego, dowodzona przez ppłk Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza dotarła do Lwowa 20 listopada. Wspólne uderzenie obrońców Lwowa i sił odsieczy, które nastąpiło 21 listopada zmusiło oddziały ukraińskie do opuszczenia miasta. 22 listopada nad ranem Lwów znalazł się w polskich rękach.
W szeregach obrońców Lwowa znalazło się 6022 osób, w tym 427 kobiet. 1422 obrońców Lwowa nie miało ukończonych 17 lat. Nazwano ich „Orlętami Lwowskimi”. Najbardziej znany wśród nich jest Jurek Bitschan, syn Aleksandry Zagórskiej, która podczas obrony Lwowa była komendantką Ochotniczej Legii Kobiet. Czternastoletni Bitschan, uczeń gimnazjum, zgłosił się do jednego z walczących oddziałów i poległ na cmentarzu Łyczakowskim.
W listopadowych walkach zginęło 439 obrońców Lwowa. Największą grupę poległych – 109 osób – stanowili uczniowie szkół średnich.
Współczesny pisarz ukraiński Jurij Andruchowycz, stwierdza: „W ulicznych walkach 1918 r. we Lwowie Polacy wygrali z Ukraińcami przede wszystkim dlatego, że było to ich miasto – i to nie w jakimś abstrakcyjno-historycznym wymiarze, ale właśnie wymiarze konkretnym, osobistym – to były ich bramy, podwórza, zaułki, to oni znali je na  pamięć, choćby dlatego, że właśnie tam umawiali się na randki ze swoimi pannami”. W 1910 roku Polacy stanowili 51 proc ludności Lwowa, Żydzi 28 proc., Ukraińcy 19 proc.
Opanowanie Lwowa przez Polaków nie zakończyło jednak walk o miasto.
Aż do końca kwietnia 1919 roku znajdowało się w okrążeniu a walki toczyły się na przedmieściach. Lwów znajdował się pod ostrzałem artyleryjskim. Ukraińskie pociski sięgały śródmieścia.
Wojska Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej dwa razy były bliskie zdobycia Lwowa. 27 grudnia 1918 roku rozpoczęło się natarcie na przedmieściach Lwowa. Krwawy, nocny bój toczył się z 28 na 29 grudnia w Persenkówce. Wydawało się, że ukraińskie oddziały utorują sobie drogę do centrum miasta. Twardy opór Polaków złamał jednak impet ich natarcia.
16 lutego 1919 roku Ukraińcy przypuścili gwałtowny atak na Lwów, odparty przez obrońców miasta. Na początku marca wydawało się, że Lwów zostanie zdobyty. Generał Tadeusz Rozwadowski, dowodzący we Lwowie i Galicji Wschodniej, liczył się z upadkiem miasta. Myślał o przebiciu się załogi wojskowej do Przemyśla.
Idące z odsieczą zgrupowanie pod dowództwem gen. Wacława Iwaszkiewicza przywróciło newralgiczne połączenie kolejowe Przemyśla ze Lwowem. 19 marca pierwsi żołnierze odsieczy weszli do Lwowa.
29 kwietnia 1919 roku Lwów został ostatecznie uwolniony od ostrzału artyleryjskiego.
W drugą rocznicę zakończenia listopadowych walk o Lwów, 22 listopada 1920 roku, marszałek Józef Piłsudski odznaczył herb miasta Krzyżem Virtuti Militari. Podczas dekoracji powiedział: „Za zasługi położone dla polskości tego grodu i jego przynależności do Polski, mianuję miasto Lwów kawalerem Krzyża Virtuti Militari”.
Walki o Lwów były fragmentem polsko-ukraińskiej wojny o ziemie między Sanem a Zbruczem. Zakończyła się ona w lipcu 1919 roku, gdy wojsko polskie wyparły siły ukraińskie za Zbrucz. (PAP)

wtorek, 30 października 2018

''Ojciec leżał twarzą do ziemi...''

W miejscu gdzie był nasz dom, teraz sieją pszenicę. Jak bym wyszedł za Chołoniewicze i patrzył przed siebie, to widać i pole i las. Znajdowała się tam kolonia Halinówka. Matka moja Zinida – była Czeszką, ojciec – Ukrainiec. Po sąsiedzku mieszkali Polacy – Wesoły (brat mojej mamy), często odwiedzaliśmy się. Nasza chatka stała na skraju lasu. 
Pewnego dnia, doskonale pamiętam, że było to latem, słońce wschodziło, matka strasznie zaczęła krzyczeć – „Banderowcy idą!” Uciekliśmy do lasu. Banderowcy bali się nas gonić, wiedząc, że niektórzy mężczyźni mają broń i w każdej chwili mogliby dać odsiecz. Naszą wioskę spalili. Przeprowadziliśmy się do Chołoniewicz, tam ojca rodzina miała pusty dom.
Banderowcy uczyli swoich sympatyków strzelać. Organizowane były nawet kursy. Głównym nauczycielem był Ostap Łebediuk. Ojca mego też zmuszali do szkolenia – odmówił. Został za to zamordowany. Dobrze pamiętam rozpacz matki po tym, jak dowiedziała się, że ojciec nie żyje. Wyrok banderowskiego sądu brzmiał – „zamordować”, a sędzią była nacjonalistka o przezwisku „Smolicha”. Kiedy furmanką przejeżdżała przez wieś, matka biegła za nią i lamentowała: „Powiedz gdzie jest mój Pietro”. „Szukaj go na Hadesach”- usłyszała. Za wsią było urwisko, matka biegła tam i zauważyła kobietę kopiącą ziemniaki – „Nie widziałaś mojego Pietra?” – „Leży w rowie”.
Wypłakała się biedna nad nim i wróciła na wioskę. Trzeba było organizować pogrzeb. Stryjek Michajło, siostry ojca mąż, zaprzągł konia (ja byłem z nim i wszystko widziałem na własne oczy). Ojciec leżał twarzą do ziemi, a ręce z tyłu były omotane drutem kolczastym. W mojej głowie krew się zagotowała, jak zobaczyłem ten widok. Zawinęliśmy go w koc i pochowaliśmy.
Pamiętam straszną biedę i nędzę, a nas było czworo. Najstarsza Maria miała wtedy może 12 albo 14 lat. O rok młodsza Zosia, potem ja i najmłodszy Wasyluk – nie więcej jak trzy, cztery latka. Tak minęła kolejna jesień i zima, pełna niepokoju, strachu. Niekiedy coś stuknie, puknie na podwórku, a mama cała w nerwach przy oknie – to po mnie przyszli. Ten strach był wszechobecny, żyliśmy w ciągłym stresie. 

Pod koniec zimy tragedia nie obeszła stroną naszego domu. Był wieczór, paliło się w piecu. Znienacka ktoś zaczął głośno walić po oknach – „Dzieci to za mną” płakała mama i miotała się z kąta w kąt, szukając miejsca na schowek, a nieproszeni goście wyłamywali drzwi.
– „Och dzieci moje biedne, będzie nam to co z ojcem”. Nie było możliwości ucieczki. Banda w chacie, było czterech mężczyzn. Pamiętam, że jednego wołali „Gróć”, a drugiego „Mycia”. Jeden stał z automatem z okrągłym dyskiem, drugi przy nim trzymał karabin z bagnetem. Odróżniałem broń i wiedziałem, że bagnet był niemiecki, bo szeroki. Bandyta uderzył matkę w piersi, upadła i krzyknęła: „Dzieci, uciekajcie!” Maria wyrwała do drzwi, ja za nią. Za próg nie zdążyłem wybiec, złapał mnie bandyta i dostałem czymś ciężkim w głowę. Wpadłem w noc, a kiedy ocknąłem się, nie cieszyłem się, że żyję. Bolało całe ciało, krzyknąłem. Od tego krzyku, bólu, strachu, rozrywało piersi, nie chciało się żyć. Matka leżała pośrodku chaty na lepkiej, czerwonej od krwi podłodze. Całe ciało było pokłute bagnetem. Wydawało się, że jej ciało gwoździami poprzybijano do podłogi. Obok niej martwa Zosia. Miała połamane, zmasakrowane ręce, może chciała obronić matkę, a bandyci nie pozwolili jej tego uczynić. To, co było rękoma wyglądało jak dwa polana obciągnięte skórą. Pomyślałem, ze to koniec świata. Życie w chacie wygasło i stało się prawdziwym piekłem.
Ostatni raz spojrzałem na matkę i wydawało się, że na jej wymęczonej twarzy zostało to, co chciała powiedzieć w ostatniej chwili: „Jak to synku, prosiłam, abyś uciekał”. Zerwałem się na nogi, zachwiało moim ciałem. Chciałem biec od tego strasznego miejsca, wszystko jedno gdzie i usłyszałem płacz najmłodszego Wasyla. „Braciszku kochany, ty żyjesz”- podleciałem do małego. Leżał omotany kocem, tak jak wieczorem matka go ułożyła. Wziąłem go na ręce, odwinąłem koc, a z niego wylała się krew. Okazało się, że i jego dźgnęli bagnetem. Przedziurawili mu gardło. Mały krwawi, a ja nie wiem jak mu pomóc. Pobiegłem do sąsiadki, zwali ją Wiroczką (do tej pory mieszka w Chołoniewiczach) – „Weźcie Wasylka” prosiłem ją – „Bo naszych wszystkich zamordowali”. Wiroczka posłuchała i przyszła. Dzieci ona miała w podobnym wieku co ja. Do nich wcześniej też przychodziliśmy chować się od bandytów. Wzięła małego Wasyla, obmyła, do rany na gardle coś przyłożyła, a ten płacze – jeść prosi. No to Wiroczka zupy podstawiła i jego karmiła łyżeczką, a ona przez dziurkę w gardle wylewa się. Pożył mój braciszek niedługo.
Poszedłem po wsi rodziny szukać, znalazłem ciotkę. Karmiła mnie przez parę miesięcy, ale dłużej nie mogła. Potem byłem u wujka Iwana – rodzonego brata ojca. Ten swoich miał dziewięcioro albo dziesięcioro dzieciaków, ale też łyżkę dostałem. Rosły wujkowe dzieci, a ja z nimi. One poszły do szkoły, ja też. Dyrektor szkoły, kiedy się dowiedział, że jestem sierotą, przytulił mnie mocno jak kiedyś ojciec i powiedział: „Najstraszniejsze to ty synku przeżyłeś, teraz nie zginiesz”. Pozmieniał moje dokumenty i zapisał, że jestem w 1940 roku urodzony, po to, abym jak najdłużej pomoc dla sierot mógł otrzymywać. Jak jego losy potoczyły się – nie wiem, ale bardzo bym chciał spotkać się z nim, ukłonić się nisko, podziękować za to niewielkie kłamstwo, które uczynił dla mojego kawałka chleba.

Dorastaliśmy w te powojenne lata szybko. A mnie wstyd ogarniał – chłopcy, moi rówieśnicy, z ojcami w pole do pomocy jeździli, a ja ciągle do szkoły. Poszedłem więc do miasteczka Kiwierce, znalazłem komendanta wojskowego i prosiłem o przyjęcie mnie do wojska. Opowiedziałem o swoim losie, prosiłem, aby komisja ustaliła, ile tak naprawdę mam lat. Major do którego mnie skierowano już nie był młodym człowiekiem. Wysłuchał mnie, podszedł do okna, odwrócił się, a ja widziałem, jak drżą mu plecy. Domyśliłem się, że on płacze. Może za moim, a może za swoim, a może nad naszymi losami. Stałem w milczeniu i też cichutko płakałem. Po tym spotkaniu dojrzałem, komisja ustaliła, że jestem z 1936 roku, wkrótce zostałem żołnierzem awiatorem.
Nigdy nie zapomniałem tych wydarzeń. Przed oczyma skręcone drutem kolczastym ręce ojca i pokłuta bagnetem twarz matki. Wyobraziłem sobie ich młodymi ludźmi. Jestem pewien, że z setki zdjęć na pewno poznałbym ich.
O starszej siostrze opowiem. Kiedy przyszła Wiroczka po Wasylka, zobaczyła, że nie ma jej w chacie wśród zabitych. „Szukaj Marię” – powiedziała – „Być może ona u kogoś ze swojaków schowała się”. Ucieszyłem się, że nie zostałem sam na świecie. Szukałem, lecz do swojaków nie doszedłem. Jakieś czterysta metrów od naszego dworu leżała zabita.


piątek, 26 października 2018

Tragedia Katerynówki.

W pierwszych dniach lipca 1941 r. Niemcy zajęli Rożyszcze i okolice. Władzę ustanowiła społeczność narodowości ukraińskiej – podobnie jak we wrześniu 1939 r., tylko tym razem bez udziału narodowości żydowskiej.
Utworzona z ludności narodowości ukraińskiej policja dała o sobie znać wychwytywaniem jeńców radzieckich, przeprowadzaniem rewizji i rożnymi działaniami przeciwko ludności polskiej. Już w lipcu osiągnęła niemałe wy­niki. Policja składała się z ludzi najbardziej nieprzejednanych, a jednocześ­nie doskonale znających teren. W mojej okolicy: Rożyszcza. Rudnia, Wełnianka, Sitarówka, Olganówka Stara i Nowa, Katerynówka, Retowo itd. – działali ci sami, którzy w okresie władzy radzieckiej 1939-1941 r. występo­wali jako jej rzecznicy. Wymienić tu należy takich jak: Ławrientij Parfeniuk – urzędnik finansowy Sielsowietu Katerynówka, za Niemców zaś pełnomocnik Urzędu w Rożyszczach, Marko Bojarczuk – przewodniczący Sielsowietu, a i później również, Wołodia Parfeniuk syn Ławrientija, policjant posterunku w Rożyszczach i pełnomocnik na wsie Katerynówka, Olganówka Stara i Nowa oraz Retowo. Jego brat Wiktor i siostra Maria pracownicy Urzędu w Rożyszczach byli donosicielami i pierwszymi rabusiami Żydów. Mekrta z Olganówki – odpowiedzialny za kontyngenty siły roboczej do Niemiec. Z jego to inicjatywy zostało wywiezionych wielu Polaków i Polek, stanowią­cych trzon inteligencji polskiej. Chodziło o to, żeby pozbyć się tych wszyst­kich, którzy mogli w przyszłości zaszkodzić nacjonalistom ukraińskim. Wy­mienić tu należy także Tura z Nowej Olganówki – członka Rady w Rożysz­czach oraz Sławatycza, Iwana Szuma z Katerynówki – członka Rady Ko­mendy Policji w Rożyszczach jak też wielu innych z Rudni, Wełnianki i sa­mych Rożyszcz. Właściwa ich rola ujawniła się w okresie zakładania gett i rzezi ludności polskiej. Liczyli się w szczególności tacy „zasłużeni” jak Tur, Sławatycz, Bojarczuk, córka Bojarczuka Nastia Bojarczuk. Oni to właśnie po wyzwoleniu w 1944 r. weszli po raz drugi w skład władzy radzieckiej, aby oddać jak największe usługi donosicielskie na Polaków jako członków „band polskich”.
Duże obszary leśne oraz pomoc ludności polskiej, łatwość zdobywania broni i amunicji pozwoliły obronić się części jeńców radzieckich przed licz­nymi obławami i łapankami. Już w lipcu 1941 r. w lasach retowskich schroniła się pewna grupa żołnierzy radzieckich, która przetrwała dzięki gajowym Suchowieckiemu i Ferencowi. O poczynaniach policji ukraińskiej dowiady­waliśmy się powoli, ale systematycznie. 2 moich rówieśników utworzono grupę zwiadowczą, której zadaniem było działanie na rzecz ludności pol­skiej, jeńców radzieckich oraz obserwacja wszystkich sytuacji i zamierzeń policji.
Pierwsza taka grupa powstała w Katerynówce. Należeli do niej: Henryk Kamola, Leon Wilk, Stanisław Szachnowski, Mieczysław Pechfa, Zygmunt Habrych. Ferenc i Suchowiecki wówczas gajowi zaprzysięgli nas. Naszym zadaniem było wyszukiwanie i staranie się o broń, amunicję, odzież oraz wyżywienie dla żołnierzy radzieckich, utrzymujących się w lasach retows­kich. Źródłem broni, amunicji, obuwia i płaszczy były groby żołnierzy, którzy zostali pogrzebani w tych okolicach. Nie były to praca łatwa i przyjemna. Po przejściu frontu, zabitych żołnierzy grzebano ze wszystkim, co leżało obok i z tym, co mieli przy sobie. Chociaż nacjonaliści ukraińscy, a w szczegól­ności Wołodia Parfeniuk policjant i Mykiła zobowiązywali mieszkańców do zrównywania grobów z ziemią.
Wspomniana grupa szybko się rozrastała, przybywali coraz to nowi ko­ledzy z różnych miejscowości. Nasi ojcowie już wcześniej byli zorganizowani i udzielali nam rad i wskazówek. Byliśmy tymi, którzy ze względu na swój młody wiek wykonywali niekiedy zadania, których nikt inny nie był w stanie wykonać. Jesienią1941 r. otrzymaliśmy polecenie przewiezienia broni przez Rożyszcze do nowopowstającej grupy. Wówczas to poznaliśmy nowych chłopaków ze wsi Sitarówka, Wełnianka, Rudnia i z Rożyszcz, którzy poma­gali nam i z którymi wspólnie wykonywaliśmy różne zadania.
Pod koniec 1942 r. dowiedzieliśmy się o powstawaniu partyzantki, a nieco wcześniej o małych oddziałach Samoobrony, które już wspólnie wspomagały się organizacyjnie. Dochodziły też coraz częściej wiadomości, że nacjonaliści ukraińscy zamierzają rozprawić się z ludnością polską na Wołyniu. Zaczęto więc budować schrony, ukryte i zamaskowane na wypa­dek zaskoczenia. Prowadzono też szkolenie w obchodzeniu się z bronią i amunicją.
Już na początku 1943 roku słyszało się o pojedynczych mordach w róż­nych miejscowościach. Mordy takie występowały w odległych wsiach i w różnych okolicznościach, potwierdzały jednak coraz bardziej zamierzenia nacjonalistów ukraińskich. Strach przed okrutną śmiercią zaczynał narastać wśród miejscowej polskiej ludności. To mobilizowało Polaków i tak w mojej miejscowości, w Katerynówce powstał mały oddział samoobrony. Na komendanta wybrano mojego ojca (dziś już nie żyjącego) Jerzego Wardacha.
Żołnierzami byli sąsiedzi: Sakowski z synem Piotrem, Wawrzyniec, Piotr i Roman Mękalowie, Jan i Stefan Kowalczykowie, Jan Walenty i Szachnowski. Każdy z nich budował schron w swoim gospodarstwie, zamaskowane przejścia z domu do schronu. Zaopatrywano się w broń i amunicję, a przez pewien okres wszystkie rodziny zbierały się na noc w jednym miejscu, w schronie. Mężczyźni pełnili warty, a dzieci i kobiety spały w schronie. Ta­kie życie było bardzo uciążliwe, to też z nadejściem wiosny 1943 r. zanie­chano takich praktyk i każda rodzina w Katerynówce miała sama czuwać nad swoim bezpieczeństwem. Było to akurat na kilka dni przed napadem.
W nocy z 7 na 8 maja 1943 r. banda nacjonalistów ukraińskich napadła na Katerynówkę. Prawie jednocześnie zaczęty płonąć zabudowania polskich rodzin. Rozległo się wycie psów, ryk bydła, rżenie koni, kwik, pisk. Trzaski i szum olbrzymich płomieni zagłuszały wszystko. Powstało istne piekło. Każdy ratował się przed ogniem, bandyci zaś wyłapywali wybiegających z domów i mordowali. Pomimo, iż posiadali broń palną to morderstw doko­nywali przy użyciu noży w najbrutalniejszy sposób. Rozpruwano i wypusz­czano jelita, wyłamywano ręce i nogi, dzieci zabijano tłukąc je głowami o ściany domów itp.
W Katerynówce tej nocy zamordowano 27 osób. Jak się później okazało w Klepaczowie oddalonym o około 6 km, oddzielonym od Katerynówki du­żym lasem, tej samej nocy zamordowano 30 osób z polskich rodzin. Kate­rynówka była zamieszkana przez ludność mieszaną zabudowania gospo­darcze były rozrzucone w formie kolonii w odległościach do 0,5 km i więcej jedno od drugiego. W naszym przypadku mieszkało tak po sąsiedzku 7 ro­dzin polskich, wokół nich zaś ukraińskie. Moja rodzina mieszkała raczej po środku, dlatego do nas schodziły się pozostałe rodziny i u nas omawiano wszystkie sprawy dotyczące bezpieczeństwa. Jednak jak już wspomniałem, właśnie na kilka dni wcześniej wszyscy rozeszli się do własnych domów.
Mord to był okropny. Wszystko spalono, resztki jeszcze dopalały się, czuć było odór spalonych zwierząt ciała ludzkie leżały obok siebie, niektóre na pół spalone. Pamiętam to wszystko jak by to było dziś. Gdy rozwidniało się obiegłem wszystkich pomordowanych, licząc, że komuś może być po­trzebna pomoc. Niestety, jedynie małe dziecko, dwuletni synek Piotra Mękała żył jeszcze. Miał obydwie rączki i nóżki wyłamane, na wpół przytomny prosił pić i za chwilę zmarł. Drugą osobą która dawała znaki życia była Zo­fia Koper, młoda dziewczyna. Miała rozpruty brzuch, jelita były zmieszane z ziemią zbroczone krwią. W potwornych męczarniach zmarła. Pozostałe osoby już nie żyły. Niektóre były okrutnie poszlachtowane nożami, a każdy był na pół obnażony, tak jak ułożył się do snu. Od rana zjeżdżały się rodziny pomordowanych z dalszych i bliskich wsi. Rozpacz, płacz, lament nie do opisania ogarnęły wszystkich. Około południa przyjechali Niemcy, popatrzy­li, poszwargotali i odjechali.
Pod wieczór ułożono wszystkich pomordowanych na drabiniastym wozie konnym i wraz z resztą żyjących opuściliśmy Katerynówkę na zawsze. W Katerynówce zostali wówczas zamordowani również Dunia z żoną (Pola­cy) oraz Ukraińcy Walery Błaszczuk z żoną i dzieckiem, także stara Błaszczakowa. Wszyscy zostali przewiezieni do Kiwerc i pochowani we wspólnej mogile.
Oto jak ocalała moja rodzina. Jak już wcześniej wspomniałem do nas schodziły się polskie rodziny. Gdy wszystkim dokuczyły już te codzienne wędrówki i postanowili spać we własnych domach, ojciec mój jakby coś przeczuwał. Nakazał matce, aby zabrała dzieci i poszła spać do schronu, sam natomiast pozostał na obserwacji. Wziął karabin maszynowy, obrał dogodne miejsce i czuwał. Około północy najpierw zaczęły ujadać psy, póź­niej jako pierwszy palił się dom Wawrzyńca Mękala, a za chwilę następny. Ojciec zorientował się, że jesteśmy zagrożeni, wpadł do schronu, obudził mnie i szybko zajęliśmy stanowiska w okopanym rowie wokół sadu. Sad i rosnąca przed nami wierzba na tle płonących zabudowań stwarzały cień i dogodne warunki na zmiany stanowiska, dzięki czemu bez przerwy szły krótkie serie z karabinu maszynowego i z mauzera. Zmienialiśmy się bardzo szybko, ostrzeliwując wokół siebie teren i dając pozory, że sad okalający budynki jest cały obstawiony. Bandyci nie odważyli się podejść bliżej. Tylko jeden raz pojawili się od strony Marka Bojarczuka, gdzie była dość głęboka jama. Zostali jednak zauważeni i po dokładnym ostrzale tego miejsca do końca nocy nie powtórzono próby podpalenia naszych budynków z amunicji zapalającej. Gdyby udało im się podpalić zabudowania, uzyskaliby lepszą widoczność i kto wie jakby się to dla nas skończyło.
To była ostatnia noc naszego pobytu w Katerynówce. Pod wieczór wraz z pozostałymi, którzy pozostali przy życiu, zabierając ciała pomordowanych, wyjechaliśmy do rodziny w Sitarówce. Sitarówka to wieś prawie polska, zamieszkała częściowo przez osadników wojskowych. Następnego dnia zgro­madziła się cała wieś i natychmiast zorganizowano placówkę samoobrony. Na komendanta znowu wybrano mojego ojca. W dużym kolejowym budynku zorganizowano placówkę. Na parterze zamurowano okna, na piętrze i pod­daszu przygotowano punkty obronne i obserwacyjne. Budynek wokół oko­pano z punktami obrony i dla ludzi pełniących warty. Do tegoż budynku schodziła się na noc cała wieś. Mężczyźni pełnili wartę, a kobiety i dzieci spały na zamurowanym parterze.
Już latem 1942 roku, tuż po wymordowaniu ludności narodowości ży­dowskiej w gettach, mordowano Polaków, w szczególności nauczycieli oraz ludzi, którzy mogliby być organizatorami samoobrony. Nacjonaliści niszcząc krzyże przydrożne wyznania rzymskokatolickiego oskarżali o to partyzantkę radziecką oraz tak zwane bandy „żydowsko-bolszewickie”. Juz jesienią w 1942 r. pojawiły się symboliczne kopce usypane z ziemi. Rozchodziły się też wieści o walce Ukraińców o „Samostijną Ukrainę”. Takie informacje do­chodziły z wiosek zamieszkałych wyłącznie przez Ukraińców, takich jak np.: Serniki, Trościanka, Ulaniki, Krawatka. W tych wsiach były też usypane kopce, a ich wielkość miała świadczyć o sile środowiska nacjonalistów.
Po wymordowaniu Kiepaczowa i Katerynówki Polacy z tamtejszych oko­lic z całą powagą potraktowali narastającą groźbę. Zaczęły masowo po­wstawać placówki samoobrony. W Olganówce Starej zorganizowano dwie placówki i punkty wartownicze. Jeden znajdował się u rodziny Dziubów i tam Czesław Dziuba był komendantem. Druga placówka powstała u Baranows­kich, gdzie komendantem został Karol Baranowski. W Nowej Olganówce placówka samoobrony powstała u Dobrowolskich, jej komendantem był Stanisław Dobrowolski. Miała ona nawet karabin maszynowy. Placówka w Sitarówce pozostawała do końca pod dowództwem mojego ojca.
Podobne placówki powstały również w Walerianówee, Wełniance, Dubiszczach, Elżbietynie, w którym dowodzili bracia Józef i Stanisław Cichusowie. Natomiast Rożyszcze i Kopaczówka przeistoczyły się w podobne twierdze jak Przebraże, w którym broniło się około 20 tys. ludności polskiej. Wszystkie placówki udzielały sobie wzajemnej pomocy.
W 1943 roku 30 czerwca, kiedy Wełnianka, Rożyszcze, Elżbietyn i Ojganówka wyruszyły na pomoc dla Przebraża, nacjonaliści w nocy napadli na placówkę w Sitarówce. Po długiej i zaciętej walce odstąpili, a z naszych lu­dzi stracił rękę Franciszek Wardach brat ojca, poza tym nic nikomu się nie stało. Ponieważ ojciec był komendantem i był wtajemniczony we wszystkie sprawy, wiele rzeczy nawet najdrobniejszych nie było mi obcych. Zlecano mi różne sprawy, różnego rodzaju powinności, przeważnie łącznika między pla­cówkami i zwiadowcy, dzięki czemu poznałem wcześniej wszystkie miejs­cowości, wszystkie drogi i przejścia leśne. Najczęściej jechałem na rozpoz­nanie terenu nawet bez polecenia na własną rękę, a nierzadko też jeździłem konno na Katerynówkę, która była całkowicie wyludniona. Pamiętam taki przypadek. Nigdy nie wracałem tą samą drogą, toteż i tym razem w drodze powrotnej pojechałem łąkami i lasem, zauważając w pewnym miejscu tro­chę podejrzanych mężczyzn. Przejechałem jednak obok, jakby ich nie wi­dząc. Dalej, koło IV śluzy rodziny polskie grabiły siano. Byto tam kilku męż­czyzn z bronią ale na wypadek napadu nie byłoby to wystarczające. Podje­chałem do nich i ostrzegłem, że za Katerynówką od strony Budiaczewa pod lasem zauważyłem kilku podejrzanych osobników. Poprosili, abym pojechał jeszcze raz i sprawdził. Pojechałem więc lasem, zajeżdżając ich z drugiej strony. Zauważyłem kilka wozów konnych i sporą grupę uzbrojonych męż­czyzn. Szybko uprzedziłem ludzi grabiących siano. Następnie zawiadomiłem placówkę w Olganówce, a potem w Sitarówce. Okazało się jednak, że ban­da była o wiele liczniejsza niż się spodziewano. Po zaciętej walce dopiero pod wieczór została rozgromiona. Uciekając w stronę Budiaczewa w lesie pozostawiła część wozów i broni. Placówki biorące udział w tej akcji prze­szły tyralierą przez las, aż do Klepaczowa.
Zdarzało się również i tak, że niektóre rodziny ukraińskie z Rudni ostrze­gały Polaków o bandyckich przygotowaniach. W lutym 1945 r. po przyjściu sowieckiej armii, wydawać by się mogło, że wszystko się skończy, że minęły dni grozy, strachu i barbarzyńskich mordów, ale to jeszcze długa historia…

wtorek, 23 października 2018

Napad na Trójcę w woj. stanisławowskim.

23 października 1944 roku oddział UPA dokonał pogromu wsi Trójca w powiecie śniatyńskim w województwie stanisławowskim.
Upowcy przypuścili atak od strony miejscowości  Dawydów. Rozproszeni, strzelali do przypadkowo napotkanych osób. Nie obeszło się również bez typowych dla sposobu ich działania tortur. Majątek zabitych wywieziono. Na pomoc mieszkańcom ruszyli stacjonujący w pobliżu Rosjanie, który jednak upowcy, ogniem z broni maszynowej zmusili do wycofania się.
Wielu uciekających z życiem Polaków znalazło schronienie u ukraińskich mieszkańców Trójcy. Szczególnym bohaterstwem wykazała się Ukrainka Marusia Błoszko, która ostrzegła rodzinę Polaka Stanisława Jankowskiego.
W pogromie zginęło 58 Polaków oraz 14 Ukraińców, wśród których były rodziny Maryluków i Sachruków  

wtorek, 16 października 2018

Zdrajcy spod Tatr.

Mój drogi przyjacielu, dwadzieścia lat jęczeliśmy pod polskim panowaniem, a teraz wracamy pod skrzydła wielkiego narodu niemieckiego” – mówił przywódca “narodu góralskiego”, witając Hansa Franka w Zakopanem. Kilka lat później prosił już egzekutorów z AK, aby zamiast upokarzającej śmierci, którą dla niego przygotowali, zgodzili się go zastrzelić…

Pochodzący z małopolskiej wsi Kościelisko Wacław Krzeptowski miał ambicje, aby zostać kimś ważnym i szanowanym. Od zawsze ciągnęło go do polityki. Jako prezes Stronnictwa Ludowego w Nowym Targu oraz wiceprzewodniczący Związku Górali miał okazję poznać najważniejsze osoby w państwie. Miał to szczęście, że prezydent Ignacy Mościcki kochał polskie góry – na tyle, aby ślub swojej córki wyprawić właśnie na Podhalu. Krzeptowski dostąpił wówczas ogromnego zaszczytu – prowadził do ołtarza ojca panny młodej.
Krewki góral nie robił tego bynajmniej z zamiłowania do sanacji. Krzeptowski był przede wszystkim oportunistą. Być może dlatego po inwazji Niemców na Polskę wyparł się wszystkiego, co go do tej pory łączyło z nadwiślańskim krajem. W czasie okupacji Krzeptowski stanął na czele Komitetu Góralskiego (Goralisches Komitee) – autonomicznego samorządu, będącego fundamentem Goralenvolku (“narodu góralskiego”). Działalność Krzeptowskiego i jego sympatyków była tym samym najbardziej zinstytucjonalizowaną formą kolaboracji na okupowanych terenach Polski. 

Haniebny hołd krakowski

W pierwszych tygodniach niemieckiej okupacji Krzeptowski wielokrotnie spotykał się z przyszłym katem Polaków, Hansem Frankiem. 7 listopada 1939 r. uczestniczył w uroczystości objęcia przez niego stanowiska gubernatora Generalnego Gubernatorstwa. Podczas tego wydarzenia, które zyskało z czasem pogardliwe miano “hołdu krakowskiego”, reprezentacja górali wręczyła Frankowi złotą ciupagę. Pięć dni później miała miejsce rewizyta generalnego gubernatora w Zakopanem, podczas której Krzeptowski wypowiedział haniebne słowa:
„Meine lieben Kameraden (Mój drogi przyjacielu), dwadzieścia lat jęczeliśmy pod polskim panowaniem, a teraz wracamy pod skrzydła wielkiego narodu niemieckiego”. 
Chociaż Krzeptowski jest dziś najbardziej znaną postacią związaną z Goralenvolk, sam idea “narodu górlalskiego” pojawiła się jeszcze przed wojną. Twórcą pomysłu był piłsudczyk i aktywny działacz sanacyjny, dr Henryk Szatkowski. Tym bardziej może dziwić, że w czasie okupacji wybrał karierę folksdojcza, podpisując niemiecką listę narodowościową i przyczyniając się do szerzenia antypolskich haseł.
Stworzona przez Szatkowskiego idea Goralenvolku czerpała garściami z prac niemieckich “myślicieli”, którzy przekonywali, że mieszkańcy Podhala wywodzą się od Germanów. Uczeni ci twierdzili na przykład, że ludowe pieśni górali tatrowych są w istocie zniekształconą (spolszczoną) wersją tyrolskiego jodłowania. Zwracali także uwagę, że w Zakopanem można spotkać symbol swastyki, nazywany w tych stronach krzyżykiem niespodzianym. 29 listopada 1939 r. część działaczy Związku Górali powołała Goralenverin, z której trzy lata później wyrósł Komitet Góralski. Głównym obszarem działalności organizacji była agitacja mieszkańców Podhala.
W 1940 r. Krzeptowski i jego towarzysze zarządzili na terenie powiatu nowotarskiego powszechny spis ludności. Spośród 150 tys. osób 27 tys. (18 proc.) podpisało “góralskie volskslity” , deklarując tym samym przynależność do “narodu góralskiego”. Do wielu ludzi niespecjalnie przemawiała jednak retoryka członków Komitetu Góralskiego, toteż ich “współpraca” z Krzeptowskim ograniczyła się wyłącznie do podpisania kenkarty. Naturalnie jakaś część z tych osób – jeśli nie większość – zrobiła to tylko z obawy przed represjami ze strony okupanta.
Kompletną porażką zakończyły się natomiast próby sformowania góralskiej dywizji SS. Zamiast 10 tys. ochotników, których spodziewali się Niemcy oraz prowadzący akcje agitacyjne Krzeptowski i jego współpracownik  Józef Cukier, przed komisją poborową zjawiło się jedynie 300 osób.
Wśród górali nie brakowało również tych, którzy jawnie oskarżali Krzeptowskiego o zdradę. W 1941 r. zawiązano przeciwko niemu i jego protektorom góralski ruch oporu – Konfederację Tatrzańską. “Honor nakazuje, by Goralenvolk został zdławiony przez samych Podhalan” – miał powiedzieć przywódca opozycjonistów, poeta Augustyn Suski. Zarówno on, jak i jemu podobni, zapłacili za swoją szlachetną postawę życiem.

Skrucha kolaboranta

Nikłe poparcie dla Goralenvolku oraz żałosne wyniki poborów do góralskiej dywizji SS skompromitowały Krzeptowskiego w oczach Niemców. W kwietniu 1943 r. Wyższy Dowódca SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie, Fridrich W. Krüger, raportował szefowi Głównego Urzędu SS:
“Górale w żaden sposób nie różnią się od Polaków, a po trwających 3,5 roku obserwacjach należy stwierdzić, iż są nawet jeszcze gorsi”.
Odtąd lider Goralenvolku – nazywany jeszcze do  niedawna przez okupanta “góralskim księciem” – musiał ukrywać się przed gestapo oraz egzekutorami z AK. Uciekł w góry, potem próbował – z marnym skutkiem – wstąpić do słowackiej partyzantki, która wznieciła powstanie przeciwko faszystowskiej władzy. Na jego nieszczęście wśród powstańców znalazł się Polak, który go rozpoznał.
Po trwającej kilka miesięcy ucieczce Krzeptowski wpadł w końcu w ręce oddziału AK „Kurniawa”.  W chwili pojmania upadły “góralski książę” ukląkł przed dowódcą plutonu, por. Tadeuszem Studzińskim, aby błagać go o szybką śmierć.
– Kulę mi dajcie – wydusił załamanym głosem.
– Kula to śmierć honorowa. Zdrajcy na nią nie zasługują – usłyszał w odpowiedzi.
20 stycznia 1945 r. Krzeptowski zawisł na pobliskim świerku. W testamencie napisał:
“Przekazuję cały swój majątek (…) na rzecz oddziału partyzanckiego Kurniawa grupy Chełm AK, z własnej nieprzymuszonej woli, jako jedyne zadośćuczynienie dla narodu polskiego”. 
Niespełna dwa lata później, w grudniu 1946 r., odbył się w PRL-u proces pozostałych przywódców Goralenvolku. Sąd skazał Józefa Cukra na 15 lat, Stanisława Mula i Antoniego Kęska na 5 lat oraz Antoniego Tomalę na 3 lata więzienia. “Tak skończyły się sny o potędze domorosłych Führerów, którzy sprzedali się za niemieckie kartki żywnościowe” – podsumowała ostatni akt historii o Goralenvolku Polska Kronika Filmowa.

Typowa historia ukraińskiego zbrodniarza.

Droga Hryhoryja Perehijniaka w szeregi ukraińskich zbrodniarzy była typowa dla nacjonalistycznych morderców niższego szczebla. Zanim dokonał pierwszej na Wołyniu potwornej masowej zbrodni, dokonując popisu zezwierzęcenia i przynależności do azjatyckiej kultury, zabił sołtysa Polaka ze wsi Uhrynów Stary. Uczynił to w czasach II Rzeczypospolitej, w 1935 roku. Został oczywiście ujęty przez polską policję i doprowadzony przed oblicze sprawiedliwości. Sąd wykazał w stosunku do niego wyjątkową łaskawość. Skazał tego bandziora-terrorystę nie na karę śmierci, ale na dożywotnie więzienie. Karę zaczął on odbywać w ciężkim więzieniu na Świętym Krzyżu, przeznaczonym dla morderców i terrorystów, by później zostać przeniesionym do Wronek.
Perehijniak, jak większość ukraińskich zbrodniarzy, nie wywodził się z Wołynia, ale z Małopolski Wschodniej. Urodził się w Uhrynowie Starym w powiecie kałuskim, w województwie stanisławowskim. Wieś ta, w opinii polskiej policji, stanowiła prawdziwą wylęgarnię ukraińskiego nacjonalizmu. Tam wcześniej urodził się sam Stepan Bandera, a także jego dwaj bracia Wasyl i Ołeksander.

Byli oni wszyscy synami greckokatolickiego proboszcza lokalnej parafii, Andrija Bandery, przywódcy nie tylko duchowego. Poparł on utworzenie Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej i działalność jej struktur w powiecie kałuskim, był posłem do jej parlamentu.
Na terenie wsi w okresie II Rzeczypospolitej rozwijały się dynamicznie różne ukraińskie organizacje, którym ton nadawał Andrij Bandera, kierując je na nacjonalistyczne tory. Jego głównymi pomocnikami byli Hryń Nebyłowycz, Dmytro Mychajljuk i Iwan Nebyłowycz. Wykonywali oni rozkazy Bandery, który w tym czasie studiował we Lwowie i nie mógł być codziennie w swojej rodzinnej wiosce.
Hryhoryj Perehijniak nie należał do głównej paczki Bandery, chociaż był jego sąsiadem. Znajdował się zapewne pod wpływem Hrynia Nebyłowycza, prowodyra ukraińskiej młodzieży w wiosce.
Więzienie uniwersytetem
We wsi działały legalne towarzystwa młodzieżowe Ług, Sicz i Płast, a nieco później nielegalne, funkcjonujące w podziemiu Junactwo OUN. O ich prężności świadczy fakt, że zdołały one przed wojną zbudować nowy budynek dla towarzystwa Proswita, istniejący zresztą do dziś. Perehijniak mógł uczęszczać na zajęcia amatorskiego kółka teatralnego, śpiewać w chórze, którym kierował Stepan Bandera.
W 1933 roku ojca Banderów, ks. Andrija, przeniesiono do innej miejscowości, ale następny ksiądz, Wołodymyr Sołomka, kontynuował jego działalność. Perehijniak pracował wtedy w rodzinnej miejscowości jako kowal. Był więc człowiekiem silnym. Przyzwyczajonym do kucia żelaza ciężkim młotem. Trening ten przydał mu się, gdy zamienił młot na topór, którym mordował Polaków. Chcąc bardziej przypodobać się swojemu idolowi lub zwrócić na siebie jego uwagę, zabił on wspomnianego sołtysa.
Bandera nie był osobą łatwą w kontaktach. Górując zdecydowanie nad otoczeniem, nie był człowiekiem, który łatwo pospolitował się z tłumem. Ukraińskim motłochem, który nie podzielał jego idei, najzwyczajniej gardził. Wypowiadał się o nim pogardliwie: „Ciemny naród. Ni czytaty, ni pisaty”. Nawet kolegom ze studiów, którzy przede wszystkim chcieli je skończyć, odmawiał podania ręki.
Hryhoryj Perehijniak
Hryhoryj Perehijniak
Perehijniak wprawdzie podzielał jego ideologię, ale gdzie tam jemu było do Bandery, który pochodził ze znamienitego rodu. Matka Stepana też była córką greckokatolickiego kapłana. Jej rodzina od pokoleń zajmowała się działalnością społeczną i polityczną. Jeden z jej braci był posłem do parlamentu wiedeńskiego, a drugi jednym z założycieli ukraińskiej spółdzielczości. Perehijniak pochodził zaś z prostej chłopskiej rodziny, co to „Ni czytaty, ni pisaty”.
Po zabójstwie sołtysa i skazaniu na dożywocie Perehijniak nie tylko został jednak przez Banderę zauważony, ale nawet znalazł się w orbicie jego działań. Przez pewien czas siedział z nim w jednej celi. Wraz z nim wyrok odbywali też inni banderowscy fanatycy: Jarosław Karpyneć i Mykoła Kłymyszyn. Więzienie stało się dla Perehijniaka swoistym uniwersytetem. We wrześniu 1939 roku zwolniony z więzienia Perehijniak nie spieszy się w rodzinne strony. Garnie się pod skrzydła Bandery, który swoją stolicę urządził w Krakowie, korzystając oczywiście z życzliwego patronatu Niemców. Zezwolili oni Ukraińcom na utworzenie społecznego komitetu. Pod jego opieką nacjonaliści zaczęli prowadzić prace przygotowawcze do powołania struktur państwowych na terytoriach ukraińskich zajętych przez Niemców. Zakładali bowiem, że wkrótce wybuchnie wojna niemiecko-sowiecka, z której Niemcy wyjdą zwycięsko.
Niemcy oczywiście ani myśleli o utworzeniu samodzielnej Ukrainy. Potrzebowali Ukraińców do działań wywiadowczych i dywersyjnych przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Stworzyli z nich dwie grupy pochodowe, które wchodziły na Ukrainę tuż za wojskami niemieckimi. Perehijniak wkraczał na Wołyń w składzie jednej z nich. Miał za sobą oczywiście odpowiednie przeszkolenie. Zaliczył m.in. trzy kursy szkolenia wojskowego OUN: rekrucki, dla młodszych podoficerów i podoficerów starszych.
Z grupy pochodowej, która miała za sobą wiele zbrodni na Żydach i Polakach, Perehijniak przeszedł na służbę do ukraińskiej policji pomocniczej, będącej podporą niemieckich okupantów. Wraz z innymi członkami policji brał udział w holokauście Żydów. To bowiem ta formacja w znacznej mierze realizowała go pod nadzorem Niemców. Znawcy problemu oceniają, że każdy z nich zamordował po kilkudziesięciu Żydów.
Po takim treningu mordowanie Polaków przychodziło już ukraińskim policjantom bardzo łatwo. A to oni stali się kadrą banderowskiej Ukraińskiej Powstańczej Armii. Starszy sierżant Hryhoryj Perehijniak zdezerterował z szeregów ukraińskiej policji już jesienią 1942 roku. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, uznająca za swego duchowego wodza Stepana Banderę, potrzebowała bowiem zbrojnych oddziałów, które zapewnią jej dominację wśród ukraińskich nacjonalistów.
W obrębie OUN powstała druga frakcja, uznająca zwierzchnictwo Andrija Melnyka, którą banderowcy postanowili fizycznie zlikwidować. Do tego zaś potrzebne były oddziały zbrojne. Pierwszymi dwoma oddziałami były oddział Serhija Kaczynśkoho „Ostapa” i Hryhoryja Perehijniaka, który przyjął pseudonim „Dowbeszka-Korobka”. Zorganizowano je na terenie powiatu sarneńskiego, w którym warunki dla ich funkcjonowania, ze względu na zalesienie terenu, były znakomite. „Dowbeszka-Korobka” utworzył sotnię na polecenie Iwana Łytwynczuka, pseudonim „Dubowyj”. Polecił mu ją utworzyć nie tylko dla zwalczania konkurencji politycznej spod znaku Andrija Melnyka czy Tarasa Bulby, ale również dla walki z sowiecką partyzantką, której pierwsze oddziały zaczęły pojawiać się na Wołyniu i Polesiu w 1942 roku.
Chcieli zwalić mord na „czerwonych”
Z ustaleń profesora Władysława Filara wynika, że nie jest prawdą, iż działania banderowskich sotni przeciwko Niemcom zaczęły się od napadu sotni „Dowbeszki-Korobki” na posterunek niemieckich żandarmów we Włodzimiercu. Już wcześniej zarówno jego sotnia, jak i sotnia „Ostapa” dokonywały napadów na składy żywnościowe, folwarki znajdujące się pod zarządem Niemców i inne obiekty przemysłu żywnościowego pozostające w ich gestii. Chodziło im bowiem o zdobycie jak najwięcej trwałej żywności, którą zabierali do tworzonych na swoje potrzeby magazynów.
Kierownictwo OUN skrzydła banderowskiego czyniło bowiem przygotowania do powstania. Rabunek tych magazynów czy innych obiektów przychodził im bardzo łatwo. Były one strzeżone przez ukraińską policję, która nie stawiała oporu, tylko przyłączała się do napastników. Niemcy oczywiście nie pozostawiali takich akcji bez odpowiedzi.
W odwecie dokonywali brutalnych pacyfikacji wiosek ukraińskich, paląc je, a mieszkańców mordując. Jeżeli przy okazji wpadł im w ręce jakiś ukraiński policjant, to zabierali go do siedziby garnizonu, by ozdobić nim jakiś słup telefoniczny. One powszechnie służyły Niemcom za szubienice…
Niemiecki odwet sprawiał, że niektórzy nacjonaliści zaczęli się zastanawiać, czy nie trzeba jeszcze poczekać na zbrojną walkę. W przedwczesnych działaniach widzieli prowokację. Nie wszyscy jednak nacjonaliści uważali, że należy czekać. Niektórzy – jak „Dubowyj”, czyli Iwan Łytwynczuk, bezpośredni przełożony „Dowbeszki-Korobki” – rwali się do walki o wolną Ukrainę, przy czym pojmowali ją jako przede wszystkim walkę z Lachami i Kacapami. Z Żydami bowiem już pod egidą Niemców zrobili porządek.
Najprawdopodobniej „Dowbeszka-Korobka” i „Dubowyj” na własną rękę postanowili dokonać pierwszego ataku na polską wieś, zwalając wymordowanie jej mieszkańców na „czerwonych”, czyli sowiecką partyzantkę. Chcieli po prostu przy okazji mordu uzyskać jeszcze jeden efekt: zohydzić „czerwonych” w oczach ludności polskich wsi, by ta przestała im pomagać, udzielając gościny i dostarczając żywności. Być może chcieli uzyskać jeszcze jeden efekt propagandowy, stwarzając fakt historyczny, że to Sowieci na Wołyniu zaczęli wyrzynać polską ludność…
Do mordowania wybrał Paroślę
Na miejsce pierwszego masowego mordu „Dowbeszka-Korobka” wybrał kolonię Parośla, w której żyło 130 Polaków w 26 gospodarstwach. Jego podwładni wcześniej bardzo często przejeżdżali konno przez tę miejscowość, przedstawiając się jako sowieccy partyzanci. Polacy bez trudu jednak rozpoznawali, że nie mają do czynienia z sowietami, tylko z Ukraińcami.




Przed mordem w Parośli sotnia „Dowbeszki-Korobki” postanowiła zniszczyć posterunek policji niemieckiej w pobliskim Włodzimiercu. Nie dlatego, że obawiali się, iż udzieli on mordowanym Polakom pomocy. Ukraińscy rzeźnicy nie chcieli, by na miejsce ich zbrodni zaraz przyjechała niemiecka policja, spisała protokół, zrobiła, nie daj Boże, zdjęcia i udokumentowała mord.
Dziś ukraińscy historycy, heroizujący działalność UPA, widzą w ataku sotni „Dowbeszki-Korobki” początek bohaterskiej walki UPA z Niemcami. By walka ta wyglądała imponująco, podają, że w walce sotnia „Dowbeszki-Korobki” zabiła 63 Niemców, a 19 raniła. Miała to być więc wielka bitwa. Tymczasem posterunek policji we Włodzimiercu miał obsadę wynoszącą siedmiu niemieckich żandarmów i dziewięciu Kozaków, wcielonych do policji pomocniczej. W Parośli doskonale było słychać strzały dochodzące z Włodzimierca.
Z azjatyckim okrucieństwem
Sotnia „Dowbeszki-Korobki”, wycofując się o świcie z Włodzimierca, otoczyła Parośl. Następnie do każdego domu weszła kilkuosobowa grupa napastników podająca się za partyzantów sowieckich. Nikt z Polaków nie miał jednak wątpliwości, z kim ma do czynienia. Mówili miejscowym ukraińskim dialektem. Ubrani byli jak tutejsi Ukraińcy.
Uzbrojenie mieli bardzo różnorakie, a za pasami nosili topory lub siekiery. Kazali oni gospodarzom napiec chleba i ugotować obiad. Około godziny 15.00 – jak ustalili Władysław i Ewa Siemaszkowie – Ukraińcy po obiedzie, odpłacając Polakom za poczęstunek i wypieczony chleb, przystąpili do mordu. Najpierw kazali położyć się gospodarzom na podłodze, by rzekomo nie zostali ranni, gdy oni zaczną strzelać z okien chat do przejeżdżających Niemców. Po chwili oświadczyli, że dodatkowo ich zwiążą, żeby mogli wytłumaczyć się Niemcom, że zostali do tego zmuszeni.
Ten szatański, podstępny plan obezwładnienia Polaków wymyślił zapewne „Dowbeszka-Korobka”, żeby jego podwładni mieli komfort w mordowaniu! To, co zobaczyli Polacy z sąsiednich wsi, którzy przybyli potem do Parośli, nie mieściło się w głowach. Bandyci dowodzeni przez ucznia Bandery potwierdzili całkowicie, że przynależą do azjatyckiej kultury. Niemowlęta były przybijane do stołów nożami kuchennymi. Kilku mężczyzn było obdartych ze skóry pasami, niektórzy mieli wyrwane żyły od pachwin do stóp, kobiety były nie tylko gwałcone, lecz wiele z nich miał poobcinane piersi.
Ciało Walentego Sawickiego było porąbane na sieczkę. Tak wyglądało bohaterstwo Perehijniaka – jednego z katów Wołynia, stawianych przez współczesnych ukraińskich historyków na narodowe ołtarze.
Sprawiedliwość dosięgła Perehijniaka bardzo szybko. Zginął 22 lutego 1943 roku. Według oficjalnej wersji, w walce z Niemcami. Inna wersja mówi, że został zlikwidowany przez Służbę Bezpeky OUN-B, której polecono pozbycie się niewygodnego świadka.

piątek, 12 października 2018

Zapomniane wojsko.

Natarcie 1. Dywizji Piechoty pod Lenino 12-13 października 1943 r., fot. East News
12-13 października 1943 roku – na Białorusi pod wsią Lenino stoczono bitwę z udziałem polskiej 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, dla której było to pierwsze starcie zbrojne z Niemcami na froncie wschodnim, w czasie II wojny światowej. Bitwa, która zakończyła się taktyczną porażką, miała większe znaczenie polityczne niż militarne. Kiedyś jej rocznica była w PRL obchodzona uroczyście jako Dzień Wojska Polskiego, a po 1989 roku została zapomniana. W ostatnich latach obecna polityka historyczna próbuję zdyskredytować, wymazać z pamięci cały wysiłek zbrojny i szlak bojowy żołnierzy Wojska Polskiego na froncie wschodnim. Oni też walczyli o Polskę tak jak ci walczący w Armii Andersa i Maczka na zachodzie, czy w AK.
Formowanie się 1. Dywizji Piechoty. Im. Tadeusza Kościuszki
Po wyjściu armii gen. Andersa do Iranu w sierpniu 1942 roku, nie wyczerpało polskich możliwości mobilizacyjnych w ZSRR. Wciąż w głąb ZSRR pozostali Polacy-zesłańcy z Kresów Wschodnich, jeńcy niemieccy pochodzenia polskiego, przymusowo wcieleni do Wehrmachtu oraz byli obywatele polscy niepolskiej narodowości i radziecka Polonia.bW marcu 1943 roku na Kremlu odbyły się rozmowy w sprawie formowania nowych jednostek polskich, prowadzone pomiędzy Józefem Stalinem z jednej strony, a Wandą Wasilewską i ppłk Zygmuntem Berlingiem. W kwietniu po ujawnieniu zbrodni katyńskiej dokonanej przez NKWD w 1940 roku i zerwaniu stosunków dyplomatycznych rządu emigracyjnego rządem RP, Biuro Polityczne WKP(b) podjęło polityczną decyzję o formowaniu oddziałów polskich pod auspicjami powołanego w marcu Związku Patriotów Polskich.
7 maja 1943 roku w Sielcach nad Oką rozpoczęto formować na początku 1. Dywizje Piechoty im. Tadeusz Kościuszki, który była zalążkiem przyszłego Wojska Polskiego na froncie wschodnim. Armia ta rekrutowała się z Polaków ochotników, którzy byli deportowani w latach 1939-1941 w głąb Związku Radzieckiego. Na początku większość kadry dowódczej stanowili oficerowie radzieccy, często polskiego pochodzenia oraz kilku przedwojennych oficerów, którzy pozostali w ZSRR po ewakuacji Armii Andersa, a byli to m.in. ppłk Leon Bukojemski, por. Tadeusz Wicherkiewicz, ppor. Tadeusz Juśkiewicz i ppłk. Zygmunta Berlinga, szefa bazy ewakuacyjno-zaopatrzeniowej Armii Polskiej w Krasnowodsku, już wcześniej współpracującego z organami ZSRR. Fakt ten został uznany jeszcze w 1943 przez sądy wojenne Rzeczypospolitej przy 2 Korpusie WP za złamanie przysięgi wojskowej i dezercję, ale wyroki były zaocznie, czyli nieprawomocne.
Na czele tej dywizji stanął ppłk Zygmunt Berling, później awansowany do stopnia generała brygady. Był przedwojennym oficerem WP, legionistą, uczestnikiem wojny polsko-bolszewickiej. Nie był komunistą, co powodowało, że często wchodził spory z komunistami z ZPP zwłaszcza z Wandą Wasilewską. Stalin po rozmowie z ppłk. Berlingiem postanowił, że będzie tworzona nie tylko dywizja piechoty, ale również pułk czołgów, eskadra lotnicza, także dalsze jednostki. Tworzone oddziały miały stać się zalążkiem nowych, pozostających pod kierownictwem komunistów, Polskich Sił Zbrojnych.
Gen. Zygmunt Henryk Berling (1896-1980).- dowódca 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki., fot. East News
Postać Zygmunta Berlinga jest uważana kontrowersją. Przez obecną politykę historyczną jest kreowany na zdrajcę, służalczego wobec Armii Czerwonej. Jest to dość mocna i niesprawiedliwa ocena, ponieważ to dzięki niemu udało się wyrwać uratować tysiące Polaków zesłańców przebywając na terenie ZSRR, którzy nie dotarli do wcześniej formowanej armii polskiej przez gen. Władysława Andersa. Żołnierze walczący pod jego komendą, w większości oceniali go pozytywnie.
1. Dywizja wyrusza na front
Po 2 miesiącach szkolenia i formowanie 15 lipca 1943 roku, żołnierze 1. Dywizji Piechoty. im. Tadeusza Kościuszki złożyli uroczystą przysięga, która była poprzedzona mszą świętą odprawiona przez kapelana dywizji mjr Wilhelma Kubsza. 1 września 1943 roku w 4 rocznicę agresji III Rzeszy Niemieckiej na Polskę, dywizja wyrusza na front. W trakcie marszu dywizja dalej się podszkalała. Pierwotnie polscy żołnierze mieli uczestniczyć 12 września walką o Smoleńsk. Jednak gen. Berling zdając sobie sprawy, że dywizja jest nie przygotowana do walka w dużymi i może ponieść spore straty. W odpowiedzi na propozycję gen. Wasilija Sokołowskiego stwierdził;
„Polacy tyle razy brali Smoleńsk od zachodu, że nie zaszkodzi raz spróbować od wschodu.”[1].
Po tej ripoście zmieniono zadanie dywizji i przydzielono ją do radzieckiej 33. armii gen. Gordowa, z którą działać miała działać na kierunku Orszy. Głównym celem natarcia 1. Dywizji było we współdziałaniu z 42. i 290 dywizjami strzeleckimi Armii Czerwonej przełamać obronę niemiecką 39. Korpusu Pancernego na dwukilometrowym odcinku: wieś Połzuchy – wzgórze 215.5. Następnie rozwijać powodzenie w kierunku zachodnim i opanować rubież rzeki Pniewkana na odcinku Bolszoj Diatiel i Srednij Diatiel, a potem nacierać w kierunku Łosiewa i Czuriłowa. W powstałą lukę miały wejść główne siły radzieckie, w celu dotarcia do linii Dniepru. Dywizję wspierać miały pułki artylerii lekkiej 144. i 164. Dywizji Piechoty, 538. pułk moździerzy i 67. Brygada Haubic Armii Czerwonej. Sąsiedzi: 42. Dywizja Strzelecka miała zająć wieś Sukino, 290. Dywizja Strzelecka – Lenino. Należy zaznaczyć, że obie współdziałające dywizje radzieckie liczyły zaledwie po 4 000 żołnierzy, czyli stanowiły jedynie połowę tego czym dysponowała dywizja polska. Na lewym skrzydle miał działać 1. pp pod dowództwem ppłk. Franciszka Derksa, a na prawym 2. pp. ppłk. Gwidona Czerwińskiego. W drugim rzucie miał wejść 3 pp. ppłk. Tadeusza Piotrowskiego. Polska dywizja do swojej pierwszej bitwy przystępowała w pełnym składzie etatowym wzmocniona ponadto 1 pułkiem czołgów średnich, 1 kompanią rusznic przeciwpancernych, 1 kompanią fizylierek 1 batalionu kobiecego, oraz kompanią karną. Obszar natarcia 1. Dywizji nie był dogodny. Teren był bagnisty, a rzeka Miereja była szeroka od 3 do 5 metrów i płytka. Pozycje niemieckie na wzgórzach 217,6 oraz 215,5 po zachodniej stronie rzeki były korzystniejsze. Na wschodzie obszar był równiny i odkryty. W odległości 2-3 kilometrów od rzeki znajdowały się zarośla i drzewa. Siły niemieckie liczyły ok. 18 tys. żołnierzy.
9 października gen. Berling postanowił przeprowadzić rekonesans. Rozpoznania terenu nie udało się jednak dokończyć, ponieważ Niemcy otworzyli ogień artyleryjski, dlatego też nie rozpoznano dokładnie doliny Mierei. Następnego dnia dowódca dywizji przedłożył gen. Gordowowi swoją decyzję do natarcia, również tego samego dnia postawił zadania podległym oddziałom. 10 października dowódca dywizji zameldował dowódcy armii swoją decyzję o rozpoczęciu natarcia. W dniu następnym rano w formie pisemnej do dowódców pułków, samodzielnych pododdziałów i jednostek wzmocnienia trafił rozkaz bojowy. Całość działań wszystkich ogniw dywizji została ponadto ujęta w formie tabeli walki, planu inżynieryjnego zabezpieczenia natarcia i tabeli sygnałów (dowodzenia). Przed atakiem planowano zmasowane przygotowanie artyleryjskie, mające trwać 100 minut (ok. 1,5 godz.). Z chwilą poderwania się piechoty, artyleria miała stworzyć przed piechotą podwójny wał ogniowy, który przesuwałby się przed nią w odległości ok. 200-300 m. 11 października o godz. 20:00 gen. Berling otrzymał ze sztabu armii rozkaz przeprowadzenia następnego dnia o 6:00 rozpoznania walką siłami batalionu. Nie będąc przekonany o słuszności takiego rozwiązania, prosił dowódcę armii o zmianę decyzji lub użycie mniejszych sił. Rozkazu nie zmieniono. Do rozpoznania wyznaczono 1/1 pp. Powiadomiony wieczorem o zadaniu dowódca 1 pp nie poinformował natychmiast o nim dowódcy batalionu – mjr. Lachowicza. Rozkaz do rozpoznania walką przekazał dopiero o 4:00, czyli dwie godziny przed natarciem. Udał się do pierwszorzutowych kompanii i przekazał zadania. Na sygnał czerwonej rakiety kompanie miały ruszyć do natarcia, podejść do Mierei, sforsować ją i zaatakować przedni skraj obrony nieprzyjaciela na kierunku wzgórza 215.5. Jeszcze przed bitwą niewielka grupa ok. 25 żołnierz zdezerterowała przechodząc na stronę niemiecką zdradzając plany bitwy oraz pozycje wojsk. Dzisiaj powiela się mit jakoby polscy żołnierze masowali dezerterowali w trakcie bitwy. Być może cześć żołnierzy po wyczerpaniu amunicji poddała się z myślą o ucieczce. Jednak mit o masowej dezercji, jest nieuprawnionych, bo dla wielu rodzin żołnierzy miałoby to swoje konsekwencje.
Przebieg bitwy
Punktualnie o 5.55 artyleria polska otworzyła ogień. Pod jej osłoną ruszyły czołowe kompanie 1 bp. Żołnierze dość szybko pokonali rzekę i gdy podeszli na 200–300 m od niemieckich okopów, spotkał ich morderczy ogień broni maszynowej i moździerzy. Część pododdziałów okopała się przed zaporami z drutu kolczastego, część wdarła się do pierwszej transzei niemieckiej. Dalsze natarcie załamało się. Niemcy wyprowadzili kontratak, odrzucając batalion z zajętej pozycji. Kompanie zaległy 150 m przed przednim skrajem i okopały się. Kilku żołnierzy dostało się do niewoli. Niemcy byli silniejsi niż przypuszczano, posiadali duży potencjał ogniowy i zawczasu rozbudowaną obronę. Ta nierówna walka toczyła się od 6:00 aż do chwili rozpoczęcia przygotowania artyleryjskiego natarcia, a więc ponad trzy godziny. Rozpoznanie walką okazało się niepotrzebne i nieefektywne, zakończono 50% stratami 1 batalionu, który okopał się czekając na pozostałe siły i właściwie natarcie.
Natarcie kościuszkowców pod Lenino 1943 r., fot East News
Atak 1. Dywizji miał być poprzednio przygotowaniem artyleryjskim o godzinie 8:20, jednak z powodu mgły, przesunięto o godzinę. Punktualnie o 9:20 salwa katiusz zapoczątkowała ogień artylerii, ale został skrócono do 40 minut. Zaraz potem piechota ruszyła do walki. O godz. 10.30 1. oraz 2. pp. rozpoczęły natarcie na pozycje niemieckie, przełamując pozycje obronę. Jednak sąsiednie dywizje radzieckie 42. DP i 290. DP zaległe na swoich pozycjach Zaraz po przełamaniu niemieckiej obrony celem 1. pp. Było opanowanie Trygubowej, zaś 2. p. Połzuch. W pierwszym natarciu pozycje prowadził batalion mjr. Lachowicz, który zginał w trakcie ataku. Wieś przechodziły z rąk do rąk raz polskich, a raz niemieckich, ale z powodu wyczerpania amunicji, a także braku wsparcie ze strony radzieckiego 855. pułku, żołnierze musieli się wycofać na wschodni kraniec wsi.2. pułk piechoty przełamał niemieckie transzeje i podszedł pod Połzuchy i Puniszcze. Podobnie jak walka o Trygubową, tutaj także walki były niezwykle zacięte. Wieś opanowano do godz. 14.
Ok. 11:00 do ataku rzucono 1. pułk czołgów, jednak nie przygotowano jednak podejść do mostów. W 2 kompanii czołgów na podejściach do przeprawy ugrzęzło pięć wozów, a dwa zostały uszkodzone. Pozostałe trzy nie mogły się przeprawić. 1 kcz miała przejść po moście w Lenino. Została jednak zbombardowana przez samoloty niemieckie. Dopiero po południu udało się przeprawić kilka czołgów. Część z nich podczas ataków na Trygubową i Połzuchy została zniszczona i uszkodzona, pozostałe wspierały piechotę z niewielkim skutkiem. Te same trudności spotkały na przeprawie artylerię. Moździerze i lekkie działa pułkowe przenoszono dosłownie na plecach, wyrywano z bagna, by przeprawić je na drugi brzeg. O godz. 14:00 niemiecka 337. Dywizja Piechoty, wspierana przez odwody XXXIX Korpusu rozpoczęła kontratak ze skrzydeł i od czoła. Mgła podniosła się wyżej i do akcji wkroczyło niemieckie lotnictwo szturmowe i bombowe. Pierwszy kontratak na Trygubową został odparty, ale drugi przy wsparciu czołgów i dział pancernych wyrzucił 2 bp z Trygubowej. Ataki na pozycje udało się odpierać także dzięki artylerii kierowanej przez płk W. Bewziuka.
Polski kontratak 3 bp tylko częściowo zmienił sytuację. Artyleryjskie wsparcie zaczęło słabnąć. Kolejne niemieckie kontrataki odrzuciły Polaków na zachodnie stoki wzg. 215.5. Brakowało amunicji, czołgów i wsparcia artylerii. Dowódca pułku ppłk Derks utracił zdolność dowodzenia. W szeregi 1.  pułku wkradł się chaos. Dowództwo przejął płk Kieniewicz, zastępca dowódcy 1. DP. Na kierunku 2 pp Niemcy też kontratakowali wsparci czołgami i lotnictwem. Przed zniszczeniem 2 pułk uratował ogień zaporowy 67 Brygady Haubic. Około 14:00 pułk został ponownie odrzucony z rejonu Połzuch i zmuszony do przejścia do obrony.
Szkic bitwy pod Lenino 12-13 października 1943, źródło: wikimedia commons
W późnych godzinach popołudniowych na kierunku działania 1 pp wszedł do walki II rzut dywizji – 3 pułk piechoty. Luzowanie następowało pod bezpośrednim ogniem nieprzyjacielskich oddziałów. 1 pułk piechoty w czasie wchodzenia do bitwy liczył ponad 2800 żołnierzy, a w chwili wycofania zaledwie 500. O 19:20 pułki 2. i 3. wsparte 16 czołgami wznowiły natarcie. Nie udało się jednak złamać oporu Niemców. Nie zdobyto ponownie Trygubowej i Połzuch. W ciągu nocy walki nie ustawały. Odległość między pułkami a wrogiem przestała istnieć. Walka toczyła się na odległość karabinu, z trudem można było rozróżnić, gdzie swój, a gdzie wróg. Cała dolina huczała wystrzałami, bój toczył się wszędzie. Mimo zaangażowania 3 pułkowi nie udało się rozwinąć natarcia. 2 pułk piechoty odparł w nocy pięć kontrataków i utrzymał linię obrony. Wieczorem o 20:00 12 października gen. Berling otrzymał zadanie na dzień następny. Według planu o 7.45 miała rozpocząć się 15-minutowa nawała artyleryjska, a o 8:00 powinna ruszyć do natarcia piechota wsparta czołgami. W nocy zebrano amunicję z trzech dywizji drugiego rzutu i dostarczono ją na pierwszą linię. Tyły dywizji wraz z zaopatrzeniem wciąż pozostawały daleko za linią frontu.

Nazajutrz 13 października, mimo nalotów niemieckich na polskie pozycje, 1 Dywizja Piechoty zaatakowała. Natarcie polskie wspierane było nieudanymi atakami polskich 1 i 2 kompanii czołgów. 3 kompania czołgów utknęła przed Miereją i nie wzięła udziału w ataku. Niemcy natychmiast podjęli przeciwdziałanie. Mimo wysiłków Polaków, tylko 2 pułk piechoty wsparty sześcioma czołgami opanował Połzuchy. 3 pułk mimo wsparcia czołgów nie zdobył Trygubowej. Piechota polska atakowana przez lotnictwo odpierała kolejne kontrataki. Pułki przeszły do obrony. 2 pułk utracił zdobyte w krwawej walce Połzuchy. Gen. Berling został wezwany na stanowisko dowodzenia 33 Armii. Doszło do ostrej wymiany zdań między dowódcami. W efekcie o 17:00 Berling otrzymał rozkaz informujący, że w nocy z 13 na 14 października dywizja zostanie wycofana z walki, a jej miejsce zajmie radziecka 164. Dywizja Strzelecka. Do 20:00 Polacy odzyskali Połzuchy. 14 października rano oddziały polskie i radzieckie wycofały się za Miereję. Niemcy utrzymali te pozycje obronne, aż do Operacji Bagration.
Bilans bitwy
W dwudniowych walkach 12-13 października 1. Dywizja pod dowództwem generała Zygmunta Berlinga przełamała obronę nieprzyjaciela i zadała mu spore straty. Dla większości żołnierzy były to pierwsze walki, dzięki czemu zdobyli doświadczenie bojowej z bardziej doświadczonym i lepiej przygotowanym przeciwnikiem. Jednak przy braku współdziałania sąsiednich jednostek radzieckich sprawiło, że jej sukcesu nie wykorzystano. Poważne straty, jakie poniosła, zdecydowały o wycofaniu jej z pierwszej linii po dwóch dniach walk. Zarówno brak wsparcia jak oraz błędy w dowodzeniu spowodowane małym doświadczeniem zadecydowały o dużych stratach. Straty 1. Dywizji wyniosły: 510 żołnierzy zginęło, 1776 żołnierzy zostało rannych, zaginęło bez wieści 652 osób, do niewoli zostało wziętych 116 – co stanowiło 23,7 % ogólnego stanu osobowego. Straty niemieckie wyniosły: 1500 zabitych, do niewoli zaś zostało wziętych 326. Nieprzyjaciel poniósł również pewne straty w sprzęcie tracąc m.in. 42 moździerze i działa, 2 czołgi oraz pięć samolotów. Znaczenie bitwy miało bardziej wymiar polityczny niż militarny. Stalin wykorzystując bitwę 1. Dywizji pokazał, że na froncie wschodnim na terenie ZSRR ma do dyspozycji polskie oddziały, które będą stanie walczyć o wyzwolenie kraju spod okupacji niemieckiej. Ponadto bitwa także wzmocniła rolę komunistów z Związku Patriotów Polskich, jednocześnie osłabiając pozycję Rządu Emigracyjnego w Londynie. Tym samym propagandowo bitwę uznano za sukces.
Wymazywanie pamięci o bitwie i żołnierzach
Bitwa ta była pierwszym bojem zorganizowanych w ZSRR wojsk polskich i dlatego rocznica jej 12 października była od 1950, obchodzona hucznie jako Dzień Wojska Polskiego, aż do do 1991 roku, kiedy powrócono do obchodów rocznicy bitwy warszawskiej. O samej pierwszej bitwie z udziałem 1. Dywizji Kościuszkowskiej zapomniano. Podobnie jest z całym szlakiem bojowym Wojsko Polskiego na froncie wschodnim 1. i 2 Armii Wojska Polskiego. W ostatnich latach obecna polityka historyczna próbuję zdyskredytować, wymazać z pamięci cały ich wysiłek zbrojny i szlak bojowy od Lenino do Berlina. Jeden z prawicowych historyków Sławomir Cenckiewicz jakiś czas temu, miał stwierdzić, że:
„II wojny światowej już tak jednoznacznie nie można ocenić. Nie myślę rzecz jasna o 2 Korpusie gen. Andersa, Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, AK czy NSZ-ecie, ale ze względu na wojsko, chciałem powiedzieć polskie, ale powinienem jednak powiedzieć ludowe Wojsko Polskie, które powołał Stalin w maju 1943 roku. Trudno mi uznać tę formację za część historii naszego oręża.”[2]
A innym razem mówił, że:
„Takich bandyckich formacji LWP nigdy czcił nie będę!”[3]
Jest bardzo krzywdzącą i niesprawiedliwa ocena. Wielu z tych kombatantów, których jest już coraz mniej bardzo dotyka te słowa. Czy się komuś podoba, czy nie Wojsko Polskie z frontu wschodniego walczyło także o Polskę tak jak ci walczący w Armii Andersa i Maczka na zachodzie, czy w Armii Krajowej i należy się im godna pamięć oraz szacunek

czwartek, 11 października 2018

Dom- kawał historii Polski.

Serialowi scenarzyści zrobili film, w którym historia jest nie tylko tłem wydarzeń, ale występuje na pierwszym planie i dotyka niemal wszystkich bohaterów. Akcja serialu "Dom" rozgrywa się w latach 1946-1980, które rysowane są wyraźną kreską wysnutą z najważniejszych polskich wydarzeń historycznych.
W zamyśle decydentów serial miał być pochwałą ludowej ojczyzny, a jego pomysł pojawił się w drugiej połowie dekady lat 70., kiedy gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie na sukces, którego w realnym życiu coraz bardziej ekipie Gierka brakowało. Film miał nosić tytuł… „22 lipca”. Aby nie wyszło całkiem propagandowo, przygotowanie scenariusza powierzono wybitnym scenarzystom i znakomitym postaciom Andrzejowi Mularczykowi oraz Jerzemu Janickiemu.
Efekt był niemal odwrotny. "Serial nazwaliśmy +Dom+, ponieważ w naszym zamierzeniu przez opowieść o kamienicy chcieliśmy opowiedzieć o Warszawie, a poprzez Warszawę o Polsce. Nasz Dom stał się pryzmatem, przez który wszystko widać. Tytuł można więc uznać za symboliczny" – tłumaczył w wywiadzie sprzed kilkunastu lat Jerzy Janicki.
Mimo ograniczeń m.in. cenzuralnych z lat 80. film jest bardzo prawdziwy i rzetelnie pokazuje ówczesną rzeczywistość. Chyba jak w żadnej polskiej produkcji nie ma tu przerysowań a ciekawe wątki osobiste bohaterów tylko uwiarygodniają ową historyczną stronę filmu.
Nieżyjący już współscenarzysta Jerzy Janicki mówił w jednym z wywiadów: „+Dom+ to kawał naszego życia. Zaczynaliśmy podobnie: jako dziennikarze, reporterzy, przybliżaliśmy i ten czas, i ten kraj. Od 1946 roku poznaliśmy ogromną liczbę ludzi. To nieprawda, że wszystko się bierze z powietrza czy z wyobraźni. W każdej postaci, która występuje w +Domu+, tkwi jakiś atom ludzkiego życiorysu i naszych własnych biografii. Dopiero ten zlepek dawał filmową postać” – dodawał.
Ze względu na czas akcji i wysoką jakość dzieła „Dom” stał się - trochę chyba nieoczekiwanie - najpełniejszym „dokumentem” o życiu codziennym w PRL-u. Nie tyle ważne wydarzenia („polskie” miesiące) co przedstawieni ludzie i codzienność podszyta polityką odegrały tu główną rolę. Tytułowy dom zamieszkują osoby z jednej strony złączone warszawskim, traumatycznym doświadczeniem wojennym z drugiej zaś reprezentujący skrajne postawy życiowe a także polityczne.
Jest tam więc woźny, cieć kochany przez wszystkich, „swoje” wiedzący pan Popiołek a przede wszystkim pielęgnujący w pamięci przedwojenną Warszawę oraz jego następca: woźny cwaniak i kapuś na usługach peerelowskiej władzy. Ten ostatni już nie jest przez mieszkańców kochany, ale który jest im potrzebny (bo np. załatwi enerdowski zlewozmywak) i z którym jak, z ludową władzą, trzeba się ułożyć.
Trudniejszą rolę ze względu na działania cenzorskie mieli twórcy w pierwszej części serialu. Mimo to nie odnosi się jednak wrażenia, że odcinki z lat 80. są atrapą przedstawionej rzeczywistości. Duża w tym zasługa znakomitych dialogów i powiedzonek, których filmowi autorzy nie są przecież zadeklarowanymi przeciwnikami władzy. Stąd też uchodzi czujności cenzora pyszne a polityczne zdanie w wykonaniu dozorcy Popiołka (Władysława Kowalski): „Ustrój to rzecz nabyta. Brama to rzecz stała.” O poznańskim Październiku 56 roku dowiadujemy się najpierw z prasowego nagłówka: „Wskutek wrogiej prowokacji zaburzenia w Poznaniu” i rozmowy o proteście robotników pomiędzy dwoma bohaterami filmu: sekretarzem POP na Żeraniu (kultowe powiedzonko: „A mówi wam to coś…” grającego tę postać Wirgiliusza Grynia) a inżynierem Andrzejem Talarem (Tomasz Borkowy z nielubianym osobiście przez aktora „Wiśta wio, latwo powiedzieć).
W tym filmie nie może być mowy o zabitych ludziach w Poznaniu z rozkazu ludowej władzy. Październik to owszem dramatyczne ale tylko przepychanki w fabryce na Żeraniu zakończone zresztą ugodą. Scenarzyści stają na głowie, żeby do filmu przemycić jak najwięcej historycznej prawdy. Wspomniany sekretarz POP (Gryń) zostaje na fali protestu wywieziony z zakładu pracy na taczkach, by po jakimś czasie wrócić jako zwykły robotnik - kolega załogi.
Ten przekaz jest w filmie bardzo wyeksponowany włącznie z sentymentalną niemal sceną, kiedy ciepłym wyraźnym gestem najstarszy z załogi odpowiada pozytywnie na pytanie skruszonego partyjniaka: pozwolicie mi wrócić? W innym odcinku serii, kiedy nad bohaterem filmu Talarem zbierają się polityczne ciemne chmury w scenie zakładowego sądu wśród sądzących ujrzymy znów zabierającego głos z pozycji władzy tow. Jasińskiego, na krótko udającego zwykłego robotnika. Tu wyraźnie scenarzyści mrugają do nas porozumiewawczo już obydwoma powiekami: patrzcie tyle co nic była warta październikowa odwilż.
O kolejnych „polskich” dramatycznych miesiącach kręcono już w warunkach, kiedy nie istniała już cenzura, co wynikało ze zmiany ustroju. W filmie to się czuje niemal do ostatniego 25. odcinka. Historii jest już znacznie więcej niż pierwszej serii. Wszyscy bohaterowie są w różny sposób w nią wplątani.
Pojawiają się opozycjoniści (student grany przez Marka Bukowskiego), którzy są na pierwszym filmowym planie, (najpierw jest Marzec 68, potem Czerwiec 76). Są wciąż zabawne sceny polityczne jak np. ta, w której decyzja o zburzeniu tytułowego domu ze Złotej 25 zostaje nieoczekiwanie wycofana, gdyż partyjni decydenci postanowili, że w kamienicy koniecznie musi zawisnąć tablica pamiątkowa przypominająca, że przez całe dwa tygodnie tow. Wiesław właśnie się w niej ukrywał. Nie jest powiedziane przed kim, co tylko zresztą dodaje pikanterii i podkreśla groteskowość sytuacji.
Autorom serialu „Domu” udaje się stworzyć niemal prawdziwy klimat PRL. W zbiorowych uniesieniach podczas meczy piłki nożnej i przyjazdu Papieża Polaka razem i jednakowo cieszą się niestrawni na co dzień dla siebie stróż-kapuś i prawicowy arystokrata. Z ekranu skrzy powiedzeniami, które oddają tamten czas. Arystokrata (Igor Śmialowski) karcący dozorcę za niewywieszenie flagi z okazji 3 Maja z profetycznym zawieszeniem głosu: „historia lubi wystawiać rachunki”. „A administracja daje mi premie” – odpowiada na to cieć zawsze z petem w ustach.
Polityka wpływała też znacząco na osobiste życie aktorów serialu. Joanna Szczepkowska (Lidka Jasińska) po kilku odcinkach z powodu stanu wojennego zaprzestała w nim udziału. Podobnie postąpił grający głównego bohatera Tomasz Borkowy. Aktor wyemigrował do Anglii na całe lata 80. Ostatni odcinek z planowanym jego udziałem a skończony dopiero w 1986 roku jest niemal bez obecności Andrzeja Talara a tam gdzie to konieczne, pojawia się słabo widoczny dubler. Borkowy już jako Tomek Bork powróci za 10 lat aby wystąpić z powodzeniem w kolejnych odcinkach. Szczepkowską zastąpiła inna aktorka.borkowy

czwartek, 4 października 2018

Pułk Specjalny SS ''Dirlewanger''

Potwory. Myśleliście, że te istnieją tylko w bajkach, jednak historia widziała prawdziwe potwory. Bestie w ludzkich skórach, brodzące we krwi swych ofiar.
Pokryty gruzem plac Piłsudskiego pełen był żołnierzy niemieckich różnych formacji. Esesmani, żołnierze Wehrmachtu, policjanci, kozacy od Kamińskiego, chłopcy z Hitlerjugend. Zgromadzeni w pobliżu szubienic, na których kołysze się kilka ciał. Patrzą na pędzone kolbami karabinów młode, nagie dziewczyny. Po ich udach cieknie krew – zostały chwilę wcześniej brutalnie zgwałcone, wielokrotnie. W szpitalach, gdzie hitlerowscy żołdacy zostawili za sobą stosy ciał i kałuże krwi.
Jedna po drugiej zmaltretowane sanitariuszki zwisają na szubienicach, kiedy wysoki esesman w płaszczu wykopuje im cegły spod nóg. Za dziewczynami prowadzony jest na sznurze pobity lekarz z koroną cierniową na okrwawionej głowie. Żołnierze wyśmiewają ”Jezusa Warszawy”. Też ginie. Niemcy śmieją się, klaszczą, gwiżdżą. Jakby właśnie oglądali najwspanialszy spektakl.
Za te zbrodnie odpowiadał niemiecki doktor politologii i bohater I Wojny Światowej. Odznaczony wieloma orderami za wiele ran odniesionych na polu bitwy. Karany przed wojną za molestowanie dziewczynki. Wysoki, chudy, wręcz kościsty. Odziany w długi skórzany płaszcz, z nieodłącznym pistoletem w ręku. Zło absolutne. Niemiec. Oskar Dirlewanger. Pułk Specjalny SS ”Dirlewanger”. Jednostka, pierwotnie złożona z kłusowników i żołnierzy z różnymi przewinieniami w wyniku strat została uzupełniona zwykłymi bandytami. Mordercami, gwałcicielami, podpalaczami i złodziejami. Potworami. Ich pierwszym zadaniem po przybyciu do Warszawy 5 sierpnia było odblokowanie wojsk na placu Piłsudskiego.
Ponosząc ogromne straty (700 ludzi w ciągu trzech dni) dirlewangerowcy przebijają się do Pałacu Saskiego. Upojeni alkoholem hitlerowcy idą prosto pod kule powstańców. Ciężkie straty rekompensują sobie rzeziami ludności cywilnej. Na ulicy Wolskiej 43/45 i zakładach Ursusa żołdacy Dirlewangera wymordowali 9 tysięcy ludzi samego 5 sierpnia. Dziewięć tysięcy jednego dnia.
Przez cały okres Powstania dirlewangerowcy wymordowali około 30 tysięcy ludzi. Podrzynali gardła brutalnie gwałconym kobietom, wrzucali granaty do zatłoczonych piwnic, palili domy miotaczami ognia, mężczyzn wieszali, gdzie się dało. Ludność cywilną ciągnęli na sznurach w charakterze żywych tarcz. Dzieciom rozbijali głowy o futryny drzwi. Nawet unurzany w polskiej krwi generał SS von dem Bach mówił o nich: ”gromada świń, a nie żołnierze”…
Matthias Schenk, 18-letni saper Wehrmachtu, spisał wstrząsającą relację z działań dirlewangerowskich zbirów. To tylko jeden fragment:
Za każdym razem, kiedy szturmowaliśmy piwnice, a były w niej kobiety, dirlewangerowcy je gwałcili. Często kilku tą samą, szybko, nie wypuszczając broni z rak. Wtedy, po jakiejś walce wręcz, trząsłem się pod ścianą, nie mogłem się uspokoić; wpadli ludzie Dirlewangera. Jeden wziął kobietę. Była ładna, młoda. Nie krzyczała. Gwałcił ją, przyciskając mocno jej głowę do stołu. W drugiej ręce miał bagnet. Najpierw rozciął jej bluzkę. Potem jedno ciecie, od brzucha po szyje. Krew chlusnęła. Czy wiecie, jak szybko zastyga krew w sierpniu…?
Goethe, Schiller, Bach, Kant, Beethoven… nie poznaliby swoich potomków. Naród, o którym mówiono, że jest ojczyzną myślicieli, poetów i kompozytorów, który chwalono za myśl techniczną i precyzję… stał się synonimem zła absolutnego. Volk der Richter und Henker – naród sędziów i katów.
Marnym pocieszeniem jest to, że w trakcie walk zbiry Dirlewangera straciły gigantyczną ilość ludzi – mówi się o nawet 315 % strat (3771 ludzi), a w walkach z Armią Czerwoną zostali dosłownie rozniesieni. Sam Oskar Dirlewanger został zatłuczony na śmierć przez polskich żołnierzy w Althausen w czerwcu 1945 roku.

wtorek, 2 października 2018

Między życiem a śmiercią.

W niedzielę 28 sierpnia 1943 roku poszłam na nieszpory do kościoła, a następnie do Marcelki Muzyki dowiedzieć się czy ona wróciła ze szpitala w Lubomlu i co słychać, bo tak się coś szykuje na wsi (Ostrówki) ; dziew­częta drą bandaże z koszul i prześcieradeł, ludzie się zbiegają jednym sło­wem, takte szamotochy. Jak poszłam do tej Marcyni, ona mówi – nocujcie u mnie, jutro pójdziem na mszę, wyspowiadamy się, bo to już będzie nasz ostatni tydzień. I tak my się pokładli spać. Noc ciepła, gadamy, gadamy. Już świta, wszyscy śpią. Chłopcy nasi pochowali te trochę broni.
Rankiem cała zgraja ukraińska napadła na nas. Ludzie zaczęli uciekać w pole. Jak szłam do swego domu, to czujka ukraińska, która leżała za cmentarzem, mnie zawróciła. Niektórzy nasi zaczęli uciekać furami. Ja uciekałam w tę stronę za kościół, a od strony kościoła szedł czarny tłum, dzicz zbrojna i niezbrojna. Każdy miał coś w ręku: siekierę, kosę… Ja skry­łam się w kępę zboża, a Kaziuni Helenka z córką też. Znaleźli nas i zabrali do kościoła, gdzie spędzili dużo ludzi. My byliśmy koło szkoły. Chłopców oddzielili do Ilka na podwórze, jamy wykopali, tam pobili i zakopali, a nas zagnali do kościoła. U Ilka w studni utopili księdza Stanisława Dobrzańskie­go. To był ksiądz, anioł dobroci, wielki człowiek. Innych ludzi też topili żyw­cem. W rowie też zakopali pobitych: jeden rów jest u Ilka, u Marcinka drugi. Dzisiaj chociaż niedowidzam, to bym pokazała, gdzie te rowy. Przez te 25 lat Polski (okres międzywojenny) myśmy traktowali ich jak ludzi, dawali, co mieli, a oni nam kule w łeb. W kościele ludzie płakali, krzyczeli, dzieci piszczały. Ludzie składali śluby, że piechotą pójdziemy do Częstochowy.
Zaczęło coś szumieć, myśleliśmy, że kościół się pali. Kościół odemknęli, katy ręce pozakasali i zaczęli ludzi wywlekać ze środka. Jak nas już wygnali z tego kościoła, to pognali aż pod Sokół, swoją wieś. Było nas Ok. 550 osób z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Z Woli kobiety i dzieci wjechały do Ostró­wek w niedzielę 29 sierpnia. Chłopów pomordowali wcześniej. W kościele wszyscy się zaczęli szykować na śmierć, żegnać, całować. Jak zaczęli drzwi otwierać i wypędzać ludzi, ja myślałam, że będą palić kościół. Położyłam się tam na grobie Pana Jezusa przy ołtarzu i tak sobie pomyślałam – Jezu Ty w grobie i ja do grobu, i w tej chwili zasłona z grobu spadła mi na głowę. Nie wiedziałam jak zamknąć tę zasłonę. Helenka Paszczykowa mówi, że tam jest taka zaszczepka. Ja szukam i nie mogę znaleźć. Oprawca szedł i za­czął ludzi wypędzać. Doszedł do mnie. Wzięłam z ołtarza podpórkę pod mszał i podparłam zasłonę. Wstałam i mówię do Matki Boskiej Często­chowskiej – Matko Najświętsza, gdzie moje dzieci? Jak już mamy ginąć to razem. Dzieci w domu, tam juź pewnie pobite, a ja tutaj. O Boże, co ja prze­żyłam!
Jak już nas tam zapędzili, to nikt nie płakał. Brali po dziesięciu i jeden strzelał. Kazali się kłaść twarzą do ziemi. Oni strzelali kulami rozrywający­mi. Obok mnie byli Michalina Wawrzykowa i jej chłopak. Jak się położyłam mówiłam taką modlitewkę – Święta Barbaro, święty patronie, oddaj moją duszę w Trójcy Jedynemu i Święta Barbaro w Świętym Sakramencie, pro­szę Cię, ratuj w ostatnim momencie, a gdy ja będę umierała, oddaj moją duszę Jezusowi w ręce – w tym momencie strzelił do mnie.
Zanim zaczęli nas mordować, to ja do tych Ukraińców tak mówiłam – niech wam łuska z oka zejdzie, bo nas wszystkich nie wybijecie. Zagranicą jest Polaków dużo. Wybije wasza godzina, to się nad wami zemszczą. Je­den mi odpowiada – „Ty ich baczyty nie budesz” A ja do niego – zabij mnie choć dobrze, żebym się nie męczyła. Jak się położyłam kula przeszła przeze mnie i oczy mi zasypała (strzał był w plecy, kula przeszyła bok i palec u rę­ki). Ktoś przyszedł i kopnął mnie kilka razy i powiedział, że zabita. Ja żyłam, leżałam dłuższy czas. Po pewnym czasie oni zagwizdali i poszli. Usłysza­łam, że ktoś rozmawia. Początkowo myślałam, że ktoś z nich został. Pod­niosłam głowę: słońce świeci, piękny świat! Patrzę na dolinę, ludzie leżą. Klerykowej Marcelki dwie dziewczyny Lucia i Jadzia, obie trzymały pod ręce braci. Marcelka miała roztrzaskaną głowę, Lucia miała ranioną głowę, Ja­dzia nic. Jadzia mówi – matko, tędy do Lubomla! One wzięły się za ręce, a ja przez krew ludzi przeszłam, obmyłam się w wodzie. Usiadłam i nie wiem, co robić; czy iść do domu, czy do Jagodzina? Ale Anioł Stróż mówi, że do Jagodzina.
Wola się paliła, dym. Po drodze spotkałam staruszka Ulewicza. Pyta się „a kto Ewciu został?”. Ja mu mówię, że Kleryków Marcelki dziewczyny. Po­całowaliśmy się, on nabił fajkę i pyta się „gdzie ty pójdziesz?”. Ja – do Jago­dzina. „A ja – mówi – do księdza z brzezinki. Posiedzę tam, bo mam zakopa­ne pod pasieką pieniądze. Jak zabiorę, to będę miał na chleb.” On poszedł, a ja tędy na łąkę koło cmentarza. Patrzę, leci trzech naszych, co uciekli z Woli, mówią – „matko, już naszych wszystkich pobili w szkole”. Po drodze spotkałam Strażyca.
Przyjechałam do Jagodzina, tam na stacji wojsko mnie obandażowało. Niemcy przywieźli mnie do Dorohuska. Doktór Wadowski wziął mnie do siebie, leczył. Byłam zrozpaczona. Chciałam i siebie i Stasię (8 lat) utopić w Bugu. Zbliżała się zima. Byłam goła i bez dachu nad głową. Pomógł mi lekarz Wadowski.
Pod Sokołem ocalało kilka osób: Ewa Szwed, Czesław Lubczyński, Czesław Wasiuk, Wiesia. O tym mówić, to rana się otwiera…


Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...