środa, 9 września 2020
Uciekajcie w stronę rzeki!
W końcowych dniach sierpnia 1943 roku, w niedzielę wczesnym rankiem, przed samym wschodem słońca, rodzice moi zajęci byli porannym obrządkiem inwentarza. Reszta rodziny jeszcze spała. W tym czasie z wielkim krzykiem i w rozpaczy przybiega nasza babcia, Anna Zymon, i mówi w przerażeniu, że Ukraińcy w naszej wsi Głęboczycy mordują Polaków. Wtedy rodzice bez zastanawiania się chwytają śpiące nieletnie rodzeństwo, a nas, starszych zrywają z posłania, ojciec mówi zaś do mamy: „Uciekajcie wąwozem w kierunku rzeki Turii”. Sam natomiast siada na konia i woła za nami, że postara się zatrzymać bandę UPA. Ojciec mój był legionistą. Teraz zdaję sobie sprawę, że starał się odwrócić uwagę bandy od nas, tak abyśmy mogli odbiec jak najdalej. Wiedział, że było nam ciężko, bo każdy z nas, starszych, za rękę ciągnął młodszego.
Banda całą uwagę zwróciła na ojca, zaczęła go ostrzeliwać z broni palnej. My w tym czasie odbiegliśmy w kierunku rzeki. Uciekaliśmy ile tchu w piersiach. Po drodze słyszeliśmy, jak banda mordowała sąsiadów Zamrzyckich. Widzimy, jak ryzuny z siekierami po podwórzu ganiają za dziećmi sąsiada, jak strzelają za nimi z karabinów. Wszyscy, całą grupą, słyszymy przerażający płacz jego dzieci i rozpaczliwy krzyk sąsiadki Zamrzyckiej, o ratunek wołającej. Nie było dla nas wytchnienia ani czasu na zastanawianie się. Ile tylko w każdym z nas było sił, biegniemy. Na nasze szczęście dobiegliśmy do rzeki. Szukamy brodu, ale tak by nie zostać zauważonym pomiędzy szuwarami i krzakami. Po przejściu rzeki mamy wszystko mokre. Zziębnięci i zmęczeni przedzieramy się przez nadrzeczne krzaki i wysokie szuwary do lasu – już jesteśmy bezpieczniejsi, bo maskuje nas dość duża mgła. W lesie trochę zwalniamy biegu. Babcia obie rodziny, swoją i naszą, kieruje w stronę wsi Stawki, na kolonię stawecką, do naszego wujka Franciszka Tatysa. Całe szczęście, że już idziemy przez las. Strach przed zarąbaniem siekierą nieco słabnie.
Jesteśmy zmęczeni i głodni, ale babcia i mama, niosące małe dzieci, wciąż przynaglają do szybszego marszu. Zatrzymujemy się u wujka Tatysa w jego stodole. Tatys nie może uwierzyć w taką zbrodnię, idzie do sąsiada Ukraińca zaczerpnąć wiadomości pod pozorem, że cieli się u niego krowa i potrzebuje pomocy. Żona Ukraińca mówi wujkowi, że syna i męża nie ma w domu, ponieważ otrzymali polecenie stawienia się we wsi ukraińskiej w Turyczanach. Nasza ciotka szykuje nam posiłek. W tym czasie do nas dochodzi ojciec i wraca wujek od Ukraińca. Po krótkiej rozmowie ojca z Tatysem nie czekamy na posiłek, tato decyduje się iść dalej w kierunku Madejowa. Idziemy tam lasem, ale z ojcem czujemy się bezpieczni. Omijamy ukraińskie wsie – Turyczany i Przewały. Już pod wieczór ojciec zatrzymuje się z nami w lesie, sam udaje się zaś do swojego znajomego z wojska. Przynosi nam od tegoż znajomego chleb i mleko i się posilamy. W międzyczasie znajomy ojca wraz z sąsiadami szykują konny wóz, by odwieźć chociaż dzieci do Maciejowa. Sami organizują się w eskortę do ochrony i pieszo wyruszają za wozami. Do Maciejowa docieramy już o zmroku, zatrzymujemy się na placu kościelnym. W Maciejowie w kościele lokujemy się na plebanii – tu gromadzi się już duża grupa ludzi. Siadamy wszyscy na posadzce w kościele. W chłodzie i głodzie, wystraszeni i do cna umęczeni drogą, czekamy rana, drzemiąc. Rano dociera do nas wujek Tatys, ale nie z całą swoją rodziną. Opowiada nam, że przy ucieczce natknął się na patrolujących drogi Ukraińców, uzbrojonych w siekiery i karabiny. Chcąc ich ominąć, ukrył się w krzakach. Grupa bandytów jednak ich dostrzegła i udała się za nimi w pościg. Podczas ucieczki zginęli jego synowie, jeden w wieku 6 lat, a drugi lat 8.
Przez dwa tygodnie pobytu w Maciejowie na plebanii, w chłodzie i bez okrycia, dzięki pomocy Czerwonego Krzyża otrzymywaliśmy przygotowane przez naszych ludzi posiłki, organizowane na własną rękę. Po tym czasie wyjechaliśmy w towarowych wagonach do Chełma. Z Chełma furmankami konnymi przewieziono nas do niedalekiego Pawłowa. Tu umieszczono trzy rodziny w jednym pokoju, w sumie 15 osób. W Pawłowie rodzice pracowali, zarabiając na życie całej rodziny. Z opowiadania mojego stryjecznego brata Eugeniusza Sobieraja wiem, jak mordowano jego rodzinę i jego ojca, Antoniego. W trakcie mordu rodziny pobiegli obaj po zakopany pod gruszą karabin. Nie dobiegli jednak do niego, bo zostali zauważeni przez nadjeżdżających ryzunów. Ukryli się w kopach zboża. Eugeniusz, chowając się w kopę, przewrócił ją. Obok stojących schował się ojciec. Bandyci szukając ich, przewrócili kopy. Kiedy zobaczyli przewróconą, w której był ukryty Eugeniusz, ominęli ją jako już przewróconą, z następnej, która stała, wyciągnęli ojca i zaczęli go mordować. Ojciec, uderzony siekierą w głowę, przewrócił się, leżącego bandyci przerąbali na pół. W tym czasie Eugeniusz stracił przytomność, a po jej odzyskaniu dołączył do grupy uciekającej do Włodzimierza Wołyńskiego.
Z innej relacji wiem, jak zamordowano rodzinę naszego sąsiada Grzesiaka. W czasie mordów ukryli się u swego dobrze znajomego Ukraińca, Trochima. On w celu ich ukrycia zlecił im kopanie schronu w obrębie swoich zabudowań. Po wykopaniu dołu, niby na schron, niespodziewanie zabił siekierą, stojących jeszcze w dole, Grzesiaka i jego żonę. Bez obawy zarąbał siekierą trójkę ich nieletnich dzieci i już sam dół zasypał. W ten sposób stał się bohaterem OUN-UPA – bo wojował z Polakami. To był bardzo zażyły, dobry sąsiad, Trochim.
Kiedyś na długo przed mordem w naszej Głęboczycy pasłam na pastwisku krowy. Obok naszego pola krowy pasła także Ukrainka ze wsi Jagodno. Jej krowy weszły do naszego ogrodu. Na zwróconą jej uwagę, że jej krowy są w naszej szkodzie, odpowiedziała mi: „Czekaj, czekaj, przyjdzie czas, że wszystko od Jagodna do Tureczan będzie nasze”. Stało się, jak wypowiedziała. Ale wtedy nie mogłam zrozumieć, o co im chodziło. A jaki mieli program dowiedziałam się dużo później w tym programie zakładali, że w wojnie (tak przez nich nazwanej, a przecież to nie była żadna wojna, tylko bestialskie mordowanie niewinnych) z Polakami wywalczą Samostijną Ukrainę, a zamierzają to zrobić, urządzając masakrę 500 tysiącom polskich dzieci i kobiet, niewinnym ofiarom. Wymordować ludność wsi, wyniszczyć i wypalić wszystko, co na Kresach polskie. Zniszczyć kulturę i dorobek ludzki z kilku wieków. Opowiadał mi znajomy, który był na naszej Głęboczycy, że nie ocalał ani jeden dom. Wszędzie, gdzie były wsie i osiedla polskie, tam nic nie zostało. Wszystko wypalone i wycięte, sady, ogrody. Wyniszczone cmentarze, kościoły. Wszędzie została pustka, wszystko zarosło lasem, krzakami albo utrzymuje się tam pastwiska dla zwierząt – tam gdzie mordowano i zakopywano ofiary ludzkie. Taką to wojnę prowadzili bohaterowie z OUN-UPA z Polakami i jak mówią, z polskim AK, których żołnierzy u nas w Głęboczycy na oczy nie widziałam.
poniedziałek, 7 września 2020
Kąty, zostały studnie pełne trupów.
Spaliśmy tak jak zawsze. Ojciec usłyszał tragiczne strzały z karabinu i coraz bliżej wioski. Obudził nas i mama mówi„Ubierzcie sukienki, bo może trzeba będzie uciekać.” Ubrane ja i starsza siostra Kasia leżymy, a mama i tato siedzą w oknie i czuwają, co będzie dalej. Tato mówi do nas „Ja się ukryję na strych, a wy powiecie, że mnie nie ma w domu, bo poszedł do Jagodzina, bo ojciec chory.” Bo parę miesięcy temu, to napadli Ukraińcy na młodych chłopów i krzyczeli „Dawaj broń jaką masz!”. A nasza wioska była w okrążeniu między Ukraińcami. Ale nikt nie pomyślał, ani młode chłopaki, ani starsze ojcy o takiej tragedii zbrodniczej. Zaraz sąsiad Czuń przyszedł i mówi „Jaśku, nas te Ukraińcy wybiją.” A ojciec powiada „Stefanie, a za co? Toż i my i nasze dziady razem zżyte. I żenili się, i za kumy byli. To jest niemożliwe.” Niedziela 30 sierpnia w nocy straszny stukot w okno „Widczyniaj skarej!”. Tato był na strychu, a mama otworzyła. Weszło ich może z dziesięciu „Swyty lampu!”. Mama ze strachu nie mogła zapałek znaleźć. Krzyczy „Skarej! Wychody!”. Wygnali nas do sieni i pytają się „A de twyj czołowik?”. A mama zauważyła siekierę. Siostra Kasia, która miała 16 lat zaczęła prosić „Dzieduniu, nie bijcie nas, co my komu zrobili, nie bijcie.” Ja to usłyszałam i mnie w uszach zadzwoniło, i upadłam bez pamięci. Mama obuchem w czoło dostała. Czaszka pękła, ale do mózgu nie doszło. A siostrę ostrzem na pół, czaszka była rozrąbana. Ale pierwsza tura nie paliła, tylko zabijała. Nie wiem jaki to cud, że nas nie zaciągnęli do studni. Bo wszystkie studnie były zarzucone trupami. Zanim druga tura przyszła palić, to mama się obudziła i podniosła Kasię, a ona nieżywa. Podnosi mnie, a ja się ruszam. Ale nic nie pamiętam. Krwi zeszła okropna kałuża.
studnie były pełne trupów
Wzięła mnie na plecy i wszystkimi siłami po drabinie zatargała mnie na strych, a tato w kąteczku siedział i usłyszał, że ktoś się wskrobał na strych, i myślał, że jego szukają. A mnie zerwały wymioty, ale uchem krew poszła. Czaszka wgięta i nic nie pamiętam. Jak tato usłyszał, że ze mnie rwą wymioty, a nie wiedział kto, krzyknął „Kto jest na strychu, to niech ucieka, bo się pali dom.” Jak człowiek ze strachu, to tylko broni siebie. Nie popatrzył kto jest, żeby pomóc i uciekł, a mama znów mnie na plecy, i nie było już drabiny. Upadliśmy ze strychu na dół. Już się palił dom. Mama wywlokła mnie w kartofle na ogród i miała wynieść Kasię, ale już cały dom był w płomieniach. Kasia spalona. Tato wyskoczył w buraki i leżał, i widział, jak sąsiada ciągnęli do studni, a wszystkie studnie były pełne trupów. Mama ze mną na plecach coraz dalej w pole. Było ładne proso. Już tak spadła z sił, że nie dała rady mnie nieść. I leżąc w tym prosie, słyszy mama głośny gwar „Jak znajdesz to dobyjaj!”. A ja nic nie pamiętam, nieprzytomna byłam i wcisnęła głowę w ziemię, żeby nie widzieć jak będą dobijać. Tyle krwi zeszło i widocznie ze zmęczenia usnęła. Obudziła się, ptaszęta śpiewają, krowy ryczą, słońce ślicznie świeciło. Mama zaczęła głośno płakać „Gdzie moja Kasia!?” I ja się obudziłam. Spojrzałam na mamę, a na twarzy sama krew. I na sukience skorupa z krwi. Podnosi głowę, czy może ktoś jest. Ja już oprzytomniałam i ciągnę mamę do ziemi. A mama mówi, że nie możemy tu siedzieć, że trzeba szukać ludzi, może wszystkich nie pobili i coraz głowę do góry. I zobaczył tato, że ktoś jest w prosie i pędzi żeby zobaczyć kto, i wziął nas w ramiona i mówił, że czaszka na pół rozrąbana, ale nie wiedział, która z nas. Mówi „Ja wszystkich trupów wyciągnął ze studni. A sąsiadka Czuniowa mówi, że widziała jak twoja Marysia niosła jedną z dziewczyn i uciekała w pole, a ona siedziała ze swoimi dziećmi w grochu, to szukaj w polu, może żywe, a może nieżywe.” I odnalazł nas, ale Kasi nie odnalazł. Pozbierał kości i w ogródku zakopał. I do dziś leżą. A nas tato zawlókł na kolonię i tam byli ludzie, no na kolonii nie bili, żeby ze wsi ludzi nie spłoszyć. Jak zobaczyli, że trupy chodzące idą, to był wielki lament. I zawiózł koniem do Lubomla, do szpitala. A tam pełne sale takich trupów. Dużo umarło. Mamie na żywca wyłamywał kości potrzaskane, bo nikt nie znieczulał, bo na to nie było.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...