czwartek, 29 października 2020
Nigdy tam nie pojechałam i nie pojadę.
"Zapomnieć się nie da i nie powinno się. Chociażby dlatego że nasze życie powinno być przestrogą dla naszych wnuków - co człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi, sąsiad sąsiadowi. Jesteśmy to winni tym wszystkim, których tam zamordowano i leżą tam gdzieś, w naszej wołyńskiej ziemi. A przebaczyć? Nie wiem czy potrafię".
➖W swojej relacji wspomina dzień, w którym zawalił się jej świat:
"17 października, tato pojechał jak zwykle do Mataszówki, by wykopać resztę kartofli. Zabrał ze sobą Stasię i syna pani Cieślakowej, który bardzo prosił, by mógł z nimi jechać. Uparł się tak mocno, że w końcu jego matka uległa i pozwoliła mu jechać. Oprócz nich jechało jeszcze kilka furmanek. I właśnie tego tragicznego dnia nie wrócili do domu. Dwie pierwsze furmanki zostały zaatakowane przez Ukraińców. Pozostali zawrócili i udało im się uciec. Jakiś czas potem, za nimi jechał nasz wujek z córką i synem. Później opowiadał nam, że gdy dojeżdżali do wioski, słyszeli jakieś krzyki. Nasz kuzyn poszedł nawet w stronę skąd one dochodziły, lecz gdy zobaczył krew na drodze, wrócił z powrotem. Ostrzegł ich jeszcze jakiś chłopiec, który przybiegł i krzyczał by nie jechali w głąb wsi bo tam mordują. Wtedy wiedzieli już, że stał się tu coś strasznego. Wujek zawrócił konie i odjechał w stronę Łucka. Jak tylko wrócił, od razu poszedł do Niemców na posterunek. Mógł z nimi rozmawiać, bo znał język, którego nauczył się w czasie pierwszej wojny światowej, bo w wojsku przesłużył dwadzieścia lat. Powiedział im co stało się w Mataszówce i prosił by dali obstawę zbrojną i pojechali z nim przywieźć pomordowanych. Tak też się stało.
Po przybyciu na miejsce, już na samym początku wsi widoczne były na drodze ślady krwi, które ciągnęły się aż do naszego podwórka, a mieszkaliśmy już za połową wsi. Znęcano się więc nad ofiarami przez dłuższy czas. Ciała pomordowanych znaleziono wrzucone do naszej czterdziestometrowej studni. Wujka opuszczono na linie na samo dno studni i po kolei wyciągnięto ciała. Widok był makabryczny. Ukraińcy znęcali się nad nimi zadając ogromny ból. Tato i siostra mieli rany na brzuchu po uderzeniach nożem, z których na zewnątrz wylewały się wnętrzności. Tato dodatkowo miał pokłute ręce, bo musiał osłaniać córkę przed ciosami noży. Trzynastoletniemu Stasiowi wydłubano oko. Wszyscy przed wrzuceniem do studni zostali powiązani drutem kolczastym. Razem z nimi zginęły jeszcze trzy osoby z rodziny Kuźmickich. Andrzej, jego zona Aleksandra, którzy mieli głowy pokłute nożami i ich zięć Kazimierz Krupski, który konał w wielkich męczarniach. Oprawcy przywiązali go do słupa w taki sposób, że opletli go jego ciałem, związali nogi i ręce wyginając ciało do tyłu. Okrąg zacieśniali tak długo, aż połamano mu kości z kręgosłupem włącznie. Nie można sobie wyobrazić w jakich cierpieniach konał. Wszystkich zamęczono na śmierć. I po co to wszystko było? W imię czego? Nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego sąsiad robił to sąsiadowi. I już tego nie zrozumiem.
Wujek przywiózł do Łucka ciała wszystkim zamordowanych w Małaszówce. Całą szóstkę. Ja jeszcze dziś, pamiętam, choć od tego czasu minęło ponad siedemdziesiąt lat, moment gdy przywieziono do nas ich ciała i złożono na bruku przed domem. Wypływała z nich woda z krwią. Dwie najdroższe nam osoby leżały martwe przed nami. Patrzyliśmy na nie jak otępiali. To był straszny widok! Mama była w szoku. Mdlała, rwała włosy z głowy. Najmłodsza siostra, która miała sześć tygodni zaczęła głośno płakać. Nie mogliśmy jej uciszyć. Wzięłam ją na ręce i zaniosłam do naszej sąsiadki mieszkającej obok. Powiedziałam, że cały czas płacze, i nie mogę nic poradzić. Sama miała małe dziecko. Wzięła jeszcze naszą Tereskę. Jedna piersią karmiła swoje dziecko, drugą naszą siostrę. Wieczorem do domu przyszedł ksiądz. Ciała przewieźliśmy do kaplicy cmentarnej. Pogrzeb odbył się następnego dnia rano, bo w tym okresie w Łucku odbywało się tyle pogrzeb zamordowanych przez UPA, że księża nie nadążali z ich pochówkami. Pochowaliśmy ich wszystkich w jednym grobie na cmentarzu w Łucku. Razem zostali zamordowani, razem spoczęli w jednym grobie. W dole stało sześć trumien, jedna koło drugiej. Tej mogiły już nie ma. Do dziś nie mogę wymazać tego z mojej pamięci. Z tego też powodu, mimo że mogłam, nigdy tam nie pojechałam i nie pojadę!".
wtorek, 27 października 2020
Było nas troje ocalałych.
Lato 1944 spędziłemubabci mieszkającej nad rzeką Prut. Pasłem jej krowę. Byłem na jej utrzy-maniu. Często kąpałem sięwrzece Prut, bo lato było pogodneisłoneczne.We wrześniu 1944 roku powróciłem do domu od babci. Rozpoczęła się naukawszkole. Chodziłem do szkoły polskiej. Uczyła nas pani Trzcińska, żona byłego kierownika szkoły, który został zmobi-lizowany do Armii Polskiej.W końcu października 1944 roku kończyła się właśnie zwózka ziemniaków. Ziemniaki trafiały do kopców. Kukurydza zżęta wiązana byławsnopy, około pięć snopów tworzyło kupę. Jeszczewogrodach zostały dynieireszta fasoli.23 października 1944 roku około godz. 15 pasłem krowywogrodzie koło domu.Wszyscy byliśmywdomu. Mieszkaliśmy przydrodze głównej przechodzącej przez wieś.Wpewnym momencie zauważyłem dalszego sąsiada, który jadąc drogą wozem zaprzężonymwdwa konie, bił je batem, aby szybciej biegływstronę rzeki PrutiZabłotowa. Pobiegłem do mamyipowiedziałem, że choć jeszcze wcześnie, to zapędzam krowęijałówkę do stajni, bo zaobserwowałem jakieś niepokojące poruszenie na drodze. Stara krowa poszła na swoje stanowiskoajałówka uciekła przez furtkę na drogę.Wtym momencie zauważyłem uzbrojonych mężczyzn gromadzących się na głównej drodze koło naszego domu. Wystraszyłem sięizacząłem płakać. Kornela Laskowska, sąsiadka, która akurat szła do nas, by zemleć kukurydzę, powiedziała do mnie, abym nie płakał, bo ona jałówkę zawróci na podwórze.Z tej grupy ludzi podszedł do niej mężczyznaizapytał, czy jest Polką. Ona potwierdziła. Kazał jej iść do naszego domu. On szedł za nią z bronią gotową do strzału,aja ukryłem się przy stajni i to całe zajście obserwowałem. Schowałem się za kosz na kukurydzę i chwilę czekałem, co będzie dalej.Zorientowałem się, że to nie partyzanci radzieccy,a banda Ukraińskiej Powstańczej Armii.Partyzanci radzieccy dwukrotnie kwaterowali tego obrońcami ludności pol-skiej. Pojawienie się ich Polacy przyjmowalizzadowoleniem.Ten banderowiec, który przyprowadził sąsiadkę do naszego domu, wyszedł na podwórzeizawołał do zgromadzonych, aby przyszli do niego, „bo tu jest co robić”. Te słowa wypowiedziałwjęzyku ukra-ińskim.Na podwórze naszego gospodarstwa weszła spora grupa banderowców, może kilku lub kilkunastu. Jawtym czasie wsunąłem się za kosz, żeby nie być zauważonym od strony podwórza.Zmojej obecnej pozycji było blisko furtki, więc usiadłem na starym wiadrze odwróconym do góry dnem. Mnie osłaniała otwarta stara furtkazdesek. Ubrany byłemwstarą kurtkę, na głowie miałem wojskową furażerkę po-niemiecką, byłem boso.Po wejściu sporej grupy banderowców na podwórze, słychać było strzałyzbroni maszynowej. Po paru minutach bandyci zaczęli wychodzić na ulicę. Ja nadal siedziałem na wiadrze. Ostatni ban-derowiec wychodząc od nas dostrzegł mnie. Wychylił głowęwmoją stronę nad furtką. Ja spojrzałem na niegoizapamiętałem, że miał kędzierzawe, czarne włosy. Czekałem na rozstrzelanie, ale banderowiec przeszedł obok mnie. Oczekiwanie na rozstrzelanie było okropne. Myślałem, że pęknę, że coś mnie roz-sadzi. Siedziałem nadal na wiadrze, bo bałem się ruszyć.Banderowcy po wyjściu od nas zauważyli sąsiada Mikołaja Korzeniowskiego –staruszka, który był przy swojej bramie, około 30 m od naszej furtki, za którą siedziałem. Słyszałem jak pytali go, czy jest Polakiem. Kiedy potwierdził, kazali mu, by wszedł do swego domu.Następnie słyszałem płacz jego żony Katarzyny siostry mojego dziadka. Za chwilę rozległy się strzałyzbroni maszynowej.Po tych zdarzeniachwnaszym domui uKorzeniowskich zrobiło się cicho. Dochodziły do mnie strzały z broni maszynowej, ale były to strzałyzoddalizterenu naszej wioski.Jeszcze jakiś czas cichosiedziałem na starym wiadrze, bo bardzo bałem się poruszyć.Kiedy przez pewien czas trwała ciszaispokój, przemogłem strach, wstałemzwiadraizacząłem iść do mamy do domu.Nogi nie chciały mnie nieść. Ze strachu byłem sztywny. Szedłem jak na szczudłach.Wszedłem do sieni. Drzwi do obydwu izb były otwarte. To, co zobaczyłem było przerażające.Na progu izby dziadka leżała skulona sąsiadka Kornela Laskowska, która zawracała jałówkę ratując mnie od śmierci. Moja mama leżała na środku izby na wznak,wkałużykrwi.Dziadek Franciszek leżał obok swego łóżkaiskrzynizpełnymi garściami siwych włosów.Kuzyn Jankowski Józef leżał na środku izby, ale nieco dalej.Nie widziałem co się stałozsiostrą Wandą. Prawdopodobnie zginęławizbie dziadka. Myślałem, że zostałem sam żywy wśród trupów. Nie wiedziałem, co mamzsobą począć.Nagle zauważyłem, że ktoś schodzi po drabinie ze strychuimówi do mnie: to, ty Janek.Była to ciocia Albina, siostra ojca. Odezwanie się cioci usłyszał brat Zbigniew, który byłwnaszej izbieiwylazł spod łóżka. Obok łóżka stała kołyska, gdzie jeszcze rzęził postrzelonyzkarabinu przez banderowca brat Józef.Było nas troje ocalałych.
Padło tabu.
Padło tabu. Pomazane sprayam kościoły: „Jebać kler!” Msze, nienaruszalne dotąd misteria, przerywają wściekli młodzi ludzie, dla których takie rytuały jak przeistoczenie hostii w ciało Jezusa nie różnią się niczym od występów magika, krzyczenie do biskupa: „Jędraszewski wypierdalaj!”, kiedy większości Polaków powiedzenie do księdza „proszę pana” zamiast „proszę księdza” nigdy nie przeszłoby przez usta...
Padło tabu, okazuje się, że można to wszystko zrobić i żaden grom z jasnego nieba nie spada, ziemia się nie rozstępuje, ogień piekielny nie bucha. Że ten cały nimb wyjątkowości i nietykalności to tylko teatr i przebieranki.
To się już stało, Rubikon został przekroczony, zasłona opadła, prestidigitator zdemaskowany. Już go nie broni niewidzialna tarcza zaklęć i nie broni go lęk przed tych zaklęć mocą. Bojaźń boża się wyeksploatowała i prestidigitator musiał wezwać do obrony policję.
Już nigdy nie będzie tak, jak było.
piątek, 23 października 2020
Matka miała rozerwane usta...
23 października 1944 r. - we wsi Trójca pow. Śniatyn Ukraińcy z sotni "Rizuna" spalili gospodarstwa polskie oraz zamordowali 86 Polaków (głównie kobiety i dzieci ponieważ mężczyźni byli powołani do WP), 1 Żydówkę, którą ukrywali Polacy oraz 9 Ukraińców.
--------------------------
✔️Wspomina Józef Laskowski:
"Przez szczeliny w ścianie widziałem, jak wyprowadzono z chaty moich teściów. Kazano im przynieść miski na krew. Teściowi obcięto rękę, a teściowej pierś, szybko skonali”.
✔️Józef Dadyński dodaje:
"Najbardziej torturowany był Marcinkowski. Jego żona, Petronela, która cudem ocalała, opowiadała później, że przywiązano jej męża drutem kolczastym do sieczkarni, jej kazano trzymać przy nim zapaloną świeczkę, a oni rzucali w niego nożami".
✔️Kolejny świadek wydarzeń:
"Następnego dnia ja z bratem Józefem poszliśmy z Zabłutowa do Trójcy dowiedzieć się, co się stało z mamą. Idąc przez wieś widzieliśmy trupy pomordowanych Polaków. Widziałem leżącego w przydrożnym rowie mojego kolegę, którego imienia i nazwiska nie pamiętam. Leżał na plecach. W twarz miał wbitą siekierę. Był w moim wieku, miał 10 lat. Widziałem także na drodze klęczącą nago 18-letnią dziewczynę, mieszkankę Trójcy. Nazwiska jej nie pamiętam. Nie żyła, ale trwała w pozycji klęczącej. Miała wyłupione oczy oraz zerwaną skórę z piersi i obu rąk od łokci do dłoni. /.../ Przy kościele zobaczyliśmy zamordowana naszą sąsiadkę wraz z mężem. Z tego co pamiętam, to nazywali się Grubińscy, ale pewien tego nie jestem. Przed kościołem widziałem zwłoki kilkudziesięciu osób. Zostały zamordowane siekierami, nożami, łomami i innymi twardymi narzędziami. Nie byli zastrzeleni. Widziałem w wózku dziecięcym zamordowana 2-letnią dziewczynkę, córkę Grubińskich, która miała wbity w brzuch nóż. Po wejściu do kościoła zobaczyliśmy również wiele ciał zamordowanych ludzi. Dorośli mówili, że ci w kościele zginęli od granatów wrzucanych do środka przez bandytów. Zamknęli się przed atakującymi. Uciekłem z tego kościoła, gdyż widok porozrywanych ciał był straszny. Te widoki były tak straszne, że przez wiele lat śniły mi się ciała pomordowanych i pościg bandytów za nami i noc w noc budziłem się zlany potem".
✔️Ze łzami w oczach opowiada Aleksandra Mazur:
"Wtedy już płonęły polskie domy, bydło strasznie ryczało, bo i krowy się paliły, na polach biegały „popieczone” świnie. Z tej kukurydzy uciekliśmy do domu Ukrainki o imieniu Wasiuta. Zastaliśmy tam wielu Polaków, którzy ukrywali się przed banderowcami. Większość stanowiły dzieci. W pewnej chwili przyszła do tego domu córka tej Ukrainki Wasiuty. Miała narzeczonego - banderowca. Weszła i powiedziała do matki: „Dlaczego przyjęłaś tyle mięsa do domu?” Po usłyszeniu tych słów uciekliśmy. Ja z Kazimierzem schowaliśmy się pomiędzy płotem a stajnią, mama przykryła nas liśćmi, a sama ukryła się w pękniętej wierzbie. Kiedy byłam w domu Ukrainki Wasiuty widziałam, jak banderowcy podpalili Emilię Spólnicką i Stanisława Spólnickiego. Było dwóch banderowców, też po cywilnemu. Tych także nie znałam. Jeden z nich miał w butelce benzynę. Widziałam, jak oblał nią Emilię i Stanisława, a następnie podpalił. Drugi trzymał ich, a kiedy już płonęli – puścił. Płonąc przebiegli kawałek i padli. Spłonęli żywcem. /.../ Otworzyłam furtkę i upadłam na zwłoki. Były to zwłoki matki z sześciorgiem dzieci. Nazywali się Grzegorczuk. Imion nie pamiętam. Matka miała rozerwane usta, a dzieci zginęły od strzałów. Najstarsze z tych dzieci miało 11 lat, najmłodsze było niemowlęciem. /.../ Widziałam też moją nauczycielkę, nie pamiętam nazwiska, która miała przybite ręce gwoździami do gospody".
✔️Wspomnienie Kazimierza Moździerza:
"Szczególnym okrucieństwem wyróżniał się jeden banderowiec; kiedy któryś z nich chciał zastrzelić niemowlę, ten powiedział: „Szkoda kul” i zabił dziecko pilnikiem. Widział to chłopiec ukryty pod łóżkiem /.../ Widziano półroczne dziecko z wbitym w czółko pilnikiem ślusarskim. Od naocznych świadków dowiedziałem się również o tragicznej śmierci Ładowskiej Katarzyny, której banderowcy podcięli gardło, a jej małoletniemu synowi kazali trzymać miskę, aby ściekała do niej krew.
✔️Relacjonuje Jan Świca:
"Ujawniła się antypolsko nastawiona terenowa organizacja nacjonalistyczna OUN. Kierownikiem jej był miejscowy ksiądz obrządku grekokatolickiego. W cerkwi, po nabożeństwach jawnie nawoływał do zrywu ludu ukraińskiego do walki o wolną i niepodległą Ukrainę. Nagle zaczęły psuć się, dotąd tak dobrze utrzymujące się, wzajemne stosunki. (...)Wszedłem do sieni. Drzwi do obydwu izb były otwarte. To, co zobaczyłem było przerażające. Na progu izby dziadka leżała skulona sąsiadka Kornela Laskowska, która zawracała jałówkę ratując mnie od śmierci. Moja mama leżała na środku izby na wznak, w kałuży krwi. Dziadek Franciszek leżał obok swego łóżka i skrzyni z pełnymi garściami siwych włosów. Kuzyn Jankowski Józef leżał na środku izby, ale nieco dalej. Nie widziałem co się stało z siostrą Wandą. Prawdopodobnie zginęła w izbie dziadka. Myślałem, że zostałem sam żywy wśród trupów. Nie wiedziałem, co mam z sobą począć. Nagle zauważyłem, że ktoś schodzi po drabinie ze strychu i mówi do mnie: to, ty Janek. Była to ciocia Albina, siostra ojca. Odezwanie się cioci usłyszał brat Zbigniew, który był w naszej izbie i wylazł spod łóżka. Obok łóżka stała kołyska, gdzie jeszcze rzęził postrzelony z karabinu przez banderowca brat Józef. Było nas troje ocalałych. Ciocia szybko chyłkiem wybiegła z nami do ogrodu i tam schowała nas w kupy kukurydzy. Siedzieliśmy cicho. Ja w nocy usnąłem i wołałem: mamo, mamo. Było mi zimno. Nie miałem butów i byłem lekko ubrany. Wczesnym wieczorem bandyci opuszczając wieś jeszcze raz drogą przechodzili koło naszego domu. Podpalili dom. My dalej siedzieliśmy w kupach kukurydzy. Dom był drewniany. Do rana prawie spłonął, a w nim zamordowani. Rano 24 października 1944 roku, kiedy wszystko ucichło, wstaliśmy i udaliśmy się w kierunku rzeki Prut i dalej do Zabłotowa. Idąc widzieliśmy trupy zamordowanych Polaków, spalone domy polskie. W naszym domu zostało zamordowanych sześć osób. Również zastrzelona została moja babcia Anna Głowacka, lat 77, u której spędziłem lato 1944 roku. Wspaniały człowiek. Jej zwłoki uległy częściowemu spaleniu od płonącego jej domu".
Matka miała rozerwane usta...
sobota, 17 października 2020
A matki wciąż płaczą...
"19 października 1943 r. o świcie, ktoś zapukał do drzwi naszego domu. Gdy mama otworzyła, w drzwiach stał Ignacy Wójcik ze swoim czternastoletnim synem, Władysławem. Obaj w poszarpanych ubraniach i obłoceni, wyglądali jak straszydła. W ich oczach widać było przestrach i zmęczenie. Okazuje się, że przedwczorajszej nocy ukraińscy rezuni napadli na polską kolonię Podryże, gdzie wymordowali jej mieszkańców, a ich zabudowania puścili z dymem. Napadli wieś przed świtem, gdy znużeni całonocnym czuwaniem wartownicy zeszli ze swoich posterunków alarmowych, wierząc, ze już tej nocy napadu nie będzie, udając się na spoczynek. Niestety, wykorzystali to rezuni w czym pomogła im gęsto ścieląca się mgła od strony Strugi i mokrych łąk. To pozwoliło im na podejście do samych zabudowań i jednoczesne wtargnięcie do domów zamieszkałych przez polskie rodziny. Mordowali siekierami i widłami zaskoczone we śnie kobiety, dzieci, a także mężczyzn. Po czym przystąpili do palenia budynków z ciałami swych ofiar i żywymi ludźmi, którzy zdołali się skryć przed ciosami siekier i wideł. Teraz ginęli w płonących domach. Ignacemu z synem udało się uniknąć śmierci tylko dlatego, ze schodząc z warty wstąpili do stodoły, gdzie zamierzali położyć się do snu, żeby nie zakłócać snu pozostałej rodzinie. Po chwili usłyszeli stukot do drzwi ich domu. To ze wszystkich stron dobijali się bandyci. Rzucić się na ratunek było za późno. Zapalona strzecha rozjaśniła całe podwórze. Ignac z synem wyskoczyli ze stodoły tylna brama i korzystając z mgły i ciemności uciekli w zarośla nad Strugą. Krzyki palących się dzieci i żony, przez cały czas dochodziły do ich uszu. W tym czasie wszystkie zabudowania Wójcików stanęły w płomieniach, gdzie swoje groby znaleźli: Wójcik Józef z żoną Józefą i dwojgiem dzieci, Wójcik Władysław z całą rodziną, Wójcik Bronisław z rodziną ( spaleni żywcem), Ignaca żona z trojgiem dzieci ( spaleni żywcem), Janka Kidybówna z matką i dwojgiem dzieci ( zamordowani siekierami). To Janka tuż przed wojną w 1939 roku wyszła za mąż za Ukraińca Iwana Terentego. On sam także nie uchronił się przed śmiercią z rąk swoich pobratymców. Wszyscy zginęli od ciosów zadanych siekierami i widłami. Dzieci znaleziono w łóżku z rozłupanymi główkami. Ciosy siekiery dosięgły ich matkę, która swoim ciałem chciała osłonić swoje maleństwa. Na progu u wejścia do domu leżała jej matka, także z rozciętą głową i odrąbaną ręką. Tylko Iwan leżał na drodze przed domem. (…) Ale widocznie nie zdołał znaleźć litości wśród swoich pobratymców, bo przecięta siekierą głowa i dziury w piersi oraz w brzuchu świadczyły, ze długo był kłuty widłami. Musiał ponieść śmierć, bo ożenił się z Polką".
55
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...