sobota, 13 lutego 2021
Skyń, sterwo, tam na kupu, koło tij jamy.
W nocy z 12 na 13 lutego 1944 r galicyjsko-banderowskie ścierwa dokonały masakry w Łanowcach (powiat borszczowski na Podolu).
Na cmentarzu pochowano 72 ofiary, ale wiele zwłok spaliło się bądź nie odszukano ich w zgliszczach lub w okolicy wsi zabitych podczas ucieczki lub uprowadzonych.Po pochówku ofiar miejscowi Ukraińcy odkopali zwłoki i rozrzucili je po pobliskich polach wystawiając na żer dzikiej zwierzynie.
Zdaniem świadków, polskie osiedle Szlachta, będące częścią Łanowców, zostało otoczone przez bandę UPA. Drogi ucieczki na pola zostały obstawione przez Ukraińców z bronią palną, natomiast od strony ukraińskiej części wsi do osiedla weszły bojówki dokonujące mordów i rabunku mienia Polaków. Zabijano głównie siekierami i bagnetami, do uciekających strzelano. Po zakończonej akcji większość domów została spalona.
Dzień po zbrodni do wsi przyjechała niemiecka policja i wykonała zdjęcia ofiarom. Następnie pochowano je w zbiorowej mogile na cmentarzu. Po zbrodni część ocalałych Polaków przeniosła się do Borszczowa.
✔️U Komańskiego znajdujemy zapis relacji świadka:
"Ja mieszkałem w dzielnicy Szlachta, gdzie mieszkali prawie sami Polacy. 12 lutego 1944r. o godz. 20.00 był silny mróz i duży śnieg. Przyjechali banderowcy. /.../ .Siedzimy na poddaszu i słyszymy jak idą do naszego sąsiada. Wyłamali drzwi na korytarzu i zabili sąsiadkę; była to już starsza kobieta. Słyszałem jak krzyknęła: "Co chcecie?" - i w tym momencie głuche uderzenie. Jęk tej kobiety trwał może z pół godziny, może trwałby dłużej, ale gdy zapalono mieszkanie jęki ucichły. Syn z córką uciekli z mieszkania. Mąż tej kobiety leżał na łóżku, był chory, Na tym łóżku obcięto jemu głowę. Nazwisko sąsiada Jaworski Paweł. ... Dwojgu dzieciom - było to rodzeństwo, chłopaczek miał sześć lat, siostrzyczka miała pięć lat - odcięto języki - nazwisko ich to Skórski. ... Druga rodzina nazwiskiem Żołyński; męża nie było w domu. Przyszli banderowcy, wyłamali drzwi; wyprowadzili żonę na dwór i siekierą zabili. Widziałem ją jak leżała na podwórku,.. Obok niej leżało małe dzieciątko, może miało sześć miesięcy. Leżało obok swojej mamy, brzuszkiem do góry, na piersiach i brzuszku było widać kłucia bagnetem. Buzię miało bielszą od śniegu, nadzwyczaj białą.
A oto przebieg morderstwa rodziny Adamowskich. Adamowski miał z drugą żoną Ukrainką czworo dzieci: trzech synów i jedną córkę. Dobrze ich znałem bo my się razem bawili. Gdy banderowcy weszli do mieszkania, wyprowadzili trzech chłopaczków na podwórko i siekierami pozabijali. Widziałem ich potem jak leżeli oni w kałuży krwi, jeden przy drugim. Najstarsza córka Marysia, jak już wyżej wspomniałem od pierwszej żony, leżała już w łóżku. Banderowcy przyszli i kazali jej wyjść na dwór - ona nie chciała (tak opowiadała jej macocha). Oni ją zakłuli bagnetami na tym łóżku, tak, że krew opryskała całą ścianę. Natomiast macocha ze swoją córką schowała się na piecu. Gdy banderowcy skończyli morderstwo, to ona zeszła z tego pieca i strasznie płakała, rozpaczała i krzyczała. I poszła z tą dziewczynką do grupy banderowców, którzy stali na podwórku. I mówi do nich; "Coście zrobili? Pozabijaliście moje dzieci, to i mnie zabijcie". Oni się nic nie odzywali, obrócili się i poszli. Jej bracia byli w banderowcach. Było podejrzenie, że i oni brali udział w morderstwie na Szlachcie. Następna rodzina - nazwisko Matkowski. Przyszli banderowcy do mieszkania i wyprowadzili całą rodzinę na podwórko; było ich pięcioro, ojciec, matka, syn z córką i żoną. Zabijano ich siekierą, każdego po kolei. Obok ich mieszkania, może ze dwadzieścia metrów płynął strumyk, krew tych ludzi płynęła przez drogę do tego strumyka. Widok był straszny i przejmujący".
✔️Ludwik Fijał opisuje tragiczny widok:
"Okazało się, że pod spalonym spichlerzem, w piwnicy, są jej dzieci. Wejście do piwnicy zawalone było palącymi się belkami. Silniejsi mężczyźni szybko odwalili te belki, powstała mała szczelina i ktoś poprosił mnie, abym jako najmniejszy, tam wszedł. W półmroku siedziała pod ścianą dziewczynka, która jakby się uśmiechała, obok niej jej brat Staszek i Staniszewski. On siedział najbliżej, więc powiedziałem do niego, aby wyszedł, a on nie ruszał się. Podszedłem do tej dziewczynki, po takich jakby ugotowanych ziemniakach, wołam ją i chwyciłem za bosą nóżkę, a nóżka została mi w ręku. Wyskoczyłem stamtąd i zawołałem – „one są ugotowane”. To było straszne. /.../ Szliśmy w uliczkę /.../, tam stał frontem do ulicy dom. Na jego drzwiach wejściowych był ślad ciosu siekiery i obok ciecia ściekała krew i wisiał przyczepiony pukiel jasnych włosów. Buczyński powiedział, że to są włosy dziewczyny, nawet powiedział jej imię. /.../ Ze Szlachty nadjechał wóz pełen trupów. Między szczeblami wisiały gołe nogi i ręce".
✔️Bernard Juzwenko:
"Na osiedle zwane Szlachtą, nocą napadła UPA. Banderowcy okrążyli osiedle, od strony pól rozstawili strzelców z bronią palną, od osiedla natomiast wkroczyły główne siły podzielone na grupy. Jedne zajęły się mordowaniem ludności, drugie zaś rabunkiem i wywożeniem dobytku. W końcowej fazie napadu spalono większość budynków. Głównym narzędziem zbrodni były siekiery, bagnety i inne narzędzia. Do uciekających strzelano. Nad ranem dzieło straszliwego zniszczenia było dokonane. Tliły się jeszcze niedopalone budynki. Wokół zagród na podwórzach i polach leżało pełno trupów. Niektórzy konali w mękach od ran zadanych siekierami i bagnetami. Naliczono 72 ciała różnej płci i wieku. Widziałem chłopca, może dziewięcioletniego z rozprutym brzuchem, jak jedną zastygłą już ręką, podtrzymywał wypadające jelita, a drugą wyciągniętą do przodu, próbował się wyczołgać z płonącego domu i tak zmarł. W innym miejscu leżała młoda dziewczyna o pięknych jak len długich włosach, splecionych w warkocz. Otrzymała cios siekierą w tył szyi, musiała widocznie jeszcze biec kilkanaście kroków, znacząc obficie krwią drogę. Na zawsze utkwił mi w pamięci widok ciała kilkumiesięcznego dziecka z roztrzaskaną główką. /.../ Osiedle liczące ponad 35 polskich zagród, w ciągu jednej nocy przestało istnieć. Pogrzebano 28 małych dzieci do lat 14. Wiele zwłok było zmasakrowanych i spalonych, trudnych do rozpoznania. Liczba zamordowanych była z pewnością większa, mogła osiągnąć do 100 osób".
✔️Mieczysław Walków:
"Kładąc się spać nikt z nas nie przypuszczał, że w tę noc z 12 na 13 lutego 1944 roku wielu z naszych polskich sąsiadów (ze Szlachty) zginie z rąk naszych ukraińskich sąsiadów. Z relacji mojej cioci Franciszki (mieszkała z rodziną od strony ulicy Szulhanówki) wiem, że przed świtem zbudziły ją głośne rozmowy dochodzące z ulicy. Weszła na strych i przez okno szczytowe zobaczyła mgłę nie podejrzewając, że jest to dym. Po ulicy chodziły jakieś postacie i żywo rozprawiały. Obudziła domowników. Tata i wujek zdjęli osłonę drzwi i wyszli na podwórko i podeszli do bramy. Zapytali przechodzących Ukraińców, co się dzieje, że o tej porze panuje taki ruch na ulicy? Któryś z Ukraińców powiedział Szlachta horyt’ (Szlachta pali się). Od strony Szlachty nadbiegła głośno płacząca kobieta (Skórska), a zobaczywszy tatę i wujka, krzyknęła – O Boże, jak to dobrze, że wy jeszcze żyjecie! Moje dzieci zostały zamordowane! Nawet języki im obcięli! Oczy im wydłubali! Boże mój, Boże, za co pokarałeś takie małe istoty?! Rzewnie płacząc pobiegła do Ziółkowskich, naszych sąsiadów. /.../ Ciocia postanowiła pójść do krzyża, który stał na rozdrożu Szulhanówki i dróg: na Pomiarki, Szlachtę i Podzamcze. Z tego miejsca doskonale widać było Szlachtę. Zacząłem prosić, najpierw rodziców, a później ciocię, aby mnie zabrała ze sobą. Bardzo się martwiłem o mojego kolegę Józka Adamowskiego, z którym służyłem do mszy i chodziłem do jednej klasy. Mama nie zgadzała się. Mężczyźni uznali, że kobieta z dzieckiem będzie bezpieczniejsza. W drodze do krzyża nic złego nie może się wydarzyć – przekonywali mamę. Jest już widno, a do krzyża nie jest daleko - zapewniali mamę. Sami gdzieś wyszli z domu na podwórko. My do krzyża nie szliśmy, myśmy biegli. Przy krzyżu stało wielu młodych Ukraińców, żywo prowadzących rozmowę. Coś pokazywali rękami. Zobaczywszy nas nagle zamilkli. Wielu z nich znaliśmy osobiście, za wyjątkiem dwóch lub trzech, którzy nie byli z tej wsi. Mieli bardzo ponure oblicza. Do cioci zwrócił się Petro Krutyj, nasz sąsiad z naprzeciwka, syn mojego chrzestnego (sic!). – Gdzie idziesz Franko? Nie widzisz, co się tam dzieje? Chcesz koniecznie oglądać trupy? Lepiej tam nie chodź. Wtedy odezwał się ten z ponurą twarzą: – Nechaj ide. Zawtra i wona bude (Niech idzie. Jutro i ona będzie – trupem). W jego głosie było tyle nienawiści, że się przeląkłem. W kierunku Szlachty biegli ludzie z Pomiarek. Trzymałem kurczowo ciocię za rękę i chciałem koniecznie iść z nią dalej. Kazała mi wrócić do domu. Jeszcze przez chwilę patrzyłem na dogorywające zabudowania. Czułem dym spalonych zabudowań i silny swąd palonych ciał. Słyszałem głośny płacz kobiet i przeraźliwe wycie psów. Nigdy przed tym, ani później nie słyszałem takiego wycia. Wyraźnie się przeraziłem. Ciocia pobiegła przez most na Szlachtę. Ile miałem sił w nogach, biegłem do domu. Byłem odrętwiały ze strachu. Cały czas myślałem o moich kolegach, a szczególnie o Józku. Mama od razu poznała, że widziałem to, czego nie powinienem. Byłem podobno bardzo blady i nie mogłem sklecić najprostszego zdania. Ja, gaduła nad gadułami! /../ Jak ochłonąłem zacząłem opowiadać, co widziałem. Ze szczegółami opowiedziałem spotkanie z Ukraińcami przy krzyżu, wymieniając, kogo rozpoznałem, a kogo nie. Dzisiaj nie pamiętam nazwisk, za wyjątkiem tych z sąsiedztwa. Był w tej grupie wspomniany Petro Krutyj i syn Biłana. /.../ Ciocia powróciła dość szybko i opowiedziała o potwornościach mordu. Na moje pytanie, czy Józek żyje? Odpowiedziała płacząc – Józek razem z babcią leżą na podwórku z rozciętymi siekierą głowami. A twoi koledzy, Mietek i Adam (?) Buczyńscy udusili się w piwnicy, razem z ich tatą. Ciocia szlochając opowiadała, że widziała młodą Warową, żonę Jana. Tuliła dziecko do piersi. Była poparzona i bardzo płakała. Jej mąż Jan przykrył żonę i dziecko na strychu balią, a sam uzbrojony w siekierę postanowił się bronić. Banderowiec wszedł na strych i wtedy Jan uciął mu nogę. Banderowcy dom podpalili. Jan tylko zdążył krzyknąć do żony, żeby nie wychodziła z ukrycia. Skaczącego na ogród Jana banderowcy zastrzelili. Ona uległa okropnemu poparzeniu barku i pleców, ale uniknęła mordu. Ranną zajmowali się już Polacy z Pomiarek. Ciocia opowiadała, że widziała ludzi zakłutych nożami i widłami, spalonych i potwornie okaleczonych (wymieniała ich nazwiska i imiona). Mówiła, że wymordowano całą rodzinę Buczyńskich. Kobiecie, która od 25 lat nie wstawała z łóżka, rozpruto brzuch. Przerażające widoki zbrodni spowodowały, że przerażona uciekła do domu. I jeszcze tego samego dnia, zabierając córeczkę Zdzisię odjechała do Borszczowa. Dominik pozostał, aby przygotować żywność i sprzęty potrzebne do dalszego życia. Około południa do Łanowców przyjechali Niemcy, którzy robili zdjęcia i spisywali ofiary morderstwa. Wśród Niemców był człowiek o nazwisku Orlik (wiem to od cioci). Był to prawdopodobnie Ślązak w policji niemieckiej. On w tajemnicy doradzał Dominikowi, aby wszyscy żyjący Polacy opuścili Łanowce. /.../ Jeszcze tego samego dnia byłem świadkiem jak Ukraińcy odnosili się do ofiar mordu. Stałem za bramą i obserwowałem ulicę. Nadjechała fura od strony Szlachty. Powoził znany mi człowiek, ale nazwiska już nie pamiętam. Popijał wódkę z butelki. Na wozie leżały popalone ciała zamordowanych. Ciał było dużo i były niedbale przykryte słomą. Wystawały spalone nogi, czaszki. Najwyraźniej widziałem spaloną rękę z zaciśniętą pięścią. Od strony cmentarza szedł inny Ukrainiec, którego nie znałem. Zatrzymał wóz akurat przed naszą bramą i zapytał – Szo wezesz? Woźnica głową wskazał na zawartość fury i mruknął: – Taj wydysz. Sterwo.
– Skyń, sterwo, tam na kupu, koło tij jamy. My zakopajem – powiedział idący. (Co wieziesz? Przecież widzisz ,padlinę. No to rzuć to ścierwo na kupę obok tamtego dołu. My to zakopiemy).
Zachowałem słowa w brzmieniu fonetycznym języka chachłackiego – nieczystego j. ukraińskiego. Posługiwali się mim ludzie na tamtych terenach. Pobiegłem do domu, aby się podzielić tym, co widziałem i słyszałem.
wtorek, 2 lutego 2021
Zagłada Czerwonogrodu.
Czerwonogród – to od niego niektórzy historycy wywodzą nazwę Grodów Czerwieńskich, a nawet całej Rusi Czerwonej. Dziś tego miejsca nie ma na mapie. W ciągu jednej tragicznej nocy skończyła się historia tysiącletniego grodu. W ruinach kościoła i pałacu pasie się bydło z ukraińskich gospodarstw. I tylko krzyż na grobie przypomina, że na zawsze zostali tu PolacyNocą z 2 na 3 lutego 1945 r., w święto Matki Boskiej Gromnicznej, ukraińskie bojówki pod dowództwem Petra Chamczuka "Bystrego" najechały Czerwonogród, dawny powiat zaleszczycki, województwo tarnopolskie - i sąsiednie miejscowości. Otoczona wieś była ostrzeliwana z karabinów.
Ubrani w białe, maskujące stroje wdzierali się do domów i zabijali wszystkie napotkane osoby bez względu na płeć i wiek. Napastnicy podpalali drewniane zabudowania, w trzech krańcach wsi wybuchły pożary.
Ci, którzy zdążyli zbiec, ewakuowali się do ustalonych miejsc schronienia w Czerwonogrodzie, gdzie stacjonowali żołnierze IB. Walka trwała kilka godzin, rezuni zajęli zamek, ale Polacy zdołali odeprzeć ataki w domu ludowym i kościele. Nad ranem ukraińscy mordercy wycofali się.
Według różnych źródeł zginęło 49-60 Polaków, ponad 20 zostało rannych, z których część potem zmarła.
Ofiary zbrodni pochowano obok kościoła w dole do gaszenia wapna, bez udziału księdza. Ocaleni Polacy ewakuowali się do Tłustego i Zaleszczyk, rannych odwieziono do szpitali w Horodence i Tłustem.Niech przemówią świadkowie:Siostra Władysława Sobierajska ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo; fragmenty relacji ze zbiorów Ewy Siemaszko:
"Był to Pierwszy Piątek lutego 1945 [roku] […] – dzień Święta Matki Bożej Gromnicznej. […] Udałam się z dziećmi […] do kościoła parafialnego [w Czerwonogrodzie]. […] Po sumie Ks. K[anonik Szczepan] Jurasz prosił mnie, żeby powiedzieć S[iostrze] Przełożonej, aby Siostry z dziećmi zeszły na noc [z klasztoru w Nyrkowie] do Czerwonogrodu, bo są złe wiadomości. Myśmy pozostały w klasztorze, zachęcając jednak dzieci, aby poszły na noc do szkoły […]. Dzieci nie chciały się zgodzić na opuszczenie klasztoru. […] Około godz. 21 słychać było ruch sań przejeżdżających drogą w pobliżu klasztoru. […] Po pewnej chwili podeszłam do okna. […] Wystrzelone rakiety oświeciły Czerwonogród, wtedy zobaczyłam wielu mężczyzn uzbrojonych z karabinami w pobliżu muru [idących] w kierunku wsi. […] Ujrzałam białe postacie z pochodniami, jak schodziły w dół, […] pierwsze pożary domów, które są na skraju wsi – miały strzechy słomiane. […] Wkrótce strzały karabinowe, ludzie w popłochu, widząc pożary, palące się stodoły, chlewy, ryczące bydło, ratowali się ucieczką, nagle napadnięci ginęli od noży lub kul. Krzyki, jęki ludzkie i wycia zwierząt palących się dolatywały do moich uszu […]. Wioska otoczona przez banderowców miejscowych ze wszystkich stron. Miejscowi ludzie więc wpadali w ich ręce, gdyż zwoływali ich do siebie. W nocy ciemnej nie poznawali, więc padały ofiary okrutnie masakrowane. […] Nagle zauważyłam, że gromada banderowców zbliża się pod klasztor […]. Zebrałam wszystkie dzieci, wraz z siostrą przełożoną udałyśmy się do kaplicy, aby przygotować się do ostatniej chwili swego życia. Wejściowe drzwi były na noc zabarykadowane. Zaczęto walić w drzwi i rąbać siekierami, wołając ≫Lachy, otwórzcie≪. […] Nagle poczułam, że ja umieram, ciemno mi w oczach, zapadam się gdzieś w ciemnej przestrzeni, nagle jakby powstał wielki huk i wielka światłość rozświeciła, to trwało sekundę, w tym momencie z tej światłości usłyszałam polecenie ≫Chowajcie się pod ołtarz≪. Ocknęłam się w tym momencie i powtórzyłam te słowa. […] Siostra przełożona szybko odsunęła mensę i natychmiast dzieci tam weszły, ale mi też nakazała, abym była tam z dziećmi. Szybko zasunęła wejście ołtarza i obok weszła do zakrystii, za Nią przyszła jeszcze S[iostra] Bronikowska […]. Ołtarz niewielki, więc było ciasno. Dzieci nie były znów takie małe. […] W tym momencie, wierzę do dziś, że gdy ołtarz był tak wypełniony, zostałam natchniona myślą zesłaną od Boga i powiedziałam [do] dzieci: ≫Odsuńcie się od desek, aby była głucha przestrzeń≪. […] Gdy wpadli do kaplicy, zapalili świece i zaczęło się poszukiwanie za nami […]. Jedna z dziewczynek poznała przez głos i małą szparę, że to był syn diaka ze wsi Nyrków. Nagle próbuje ruszyć ołtarz, ale ołtarz był przymocowany do ciężkiego stopnia. Puka więc w ścianę ołtarza tuż przy mnie. Po kilku razach uderzeń z trzech stron, ogłosił: ≫Pusto, głucho≪. […] Nagle widzę, że marmur w ołtarzu z relikwiami unosi jeden, podniósłszy obrus. Widzę jego palce nad głową jednej dziewczynki, przerażona, że może on teraz [nas] zauważyć. […] Byłam pewna, że mogą zaraz nas wyciągnąć. Odszedł […], ale strzelił po ścianach bocznych kaplicy […]. Po chwili poszukiwania przystąpili do rąbania drzwi do zakrystii. Tam była siostra przełożona i druga siostra. Gdy weszli, zaczęli się odgrażać, że jako Lachy będą zaraz spalone. […] Słyszałam, jak zmuszano s[iostrę] przełożoną, by powiedziała, gdzie ja jestem i dzieci. Gdy odpowiedziała, że nie wie, bito Ją. […] Wyszli znów na poszukiwania na strychu, gdzie zaczęto strzelać wokoło z automatu, myśląc zapewne, że tam jesteśmy. Gdy panowała cisza, zeszli z powrotem. I nanoszono słomy do kaplicy i podpalono, ale na szczęście słoma była wilgotna i tylko się tliła […]. Po tej czynności wyprowadzono s. przełożoną Klarę Linowską i s. Bronisławę Bronikowską na parter. Będąc schowana w ołtarzu, słyszałam cztery strzały, które zmasakrowały głowę i twarz s. Klary Linowskiej, a s. B. Bronikowskiej wbito w plecy nóż, zadając jej cios śmiertelny. Po tych czynach zbrodniczych zabrano się do grabieży naszych rzeczy".
✔️Jerzy Stecki: Zagłada Czerwonogrodu:
"Pierwsze strzały postawiły na nogi całą wioskę. Czerwonogród otoczony był płonącymi pochodniami. Ze wszystkich stron raziły kule karabinowe. W trzech krańcach wsi wybuchły pożary. Od strony Szutromieniec spalono zabudowania, skąd uciekali ludzie. Jak się okazało spalono tam 8 domów i zginęło 10 osób. Kto żyw wycofywał się do centrum. Paliło się na przeciwległym krańcu tzw. „kącie". Tam spalono 14 domów, zginęło 20 osób. Dom Winiarskich został spalony. Tam zginęła Marta Winiarska. W okolicach Domu Ludowego został ciężko ranny w biodro Bronisław Stachurski. Zniesiony z posterunku przez córkę Czesławę i jej koleżankę bardzo krwawił. Nie mogły zatamować krwi. Tymczasem dwaj młodsi bracia bronili dostępu do wnętrza, gdzie leżał ojciec. Wokół słyszano jęki i strzały. Wreszcie dziewczęta po zaopatrzeniu ojca ratowały innych rannych, których przybywało. Rany były okropne. Między innymi rannemu w brzuch Dmytruszyńskiemu Cesia Stachurska wyciągała wełnę z kożucha, wplątaną w ranę.
➖ Relacjonuje Czesław Świderski:
"Strzelanina i dzikie wrzaski podpalaczy mieszały się ze szczekaniem psów i ryczeniem bydła w płonących stajniach, a nadto unosiły się jęki mordowanych ludzi, którzy nie zdążyli uciec z bezpośredniego zagrożenia. Po pierwszych wystrzałach zacząłem ubierać się. Matka obudziła siostrę, która nieprzytomnie wstała na łóżku i zwaliła się z jękiem wołając: jestem raniona w samo serce. Zobaczyłem jak z jej piersi tryskała fontanna krwi. Oddał do niej strzał bandyta stojący już pod naszym oknem. Za chwilę banderowcy wpadli do mieszkania, gdzie na podłodze leżała w kałuży krwi moja siostra Janina. Wyciągnęli z siennika słomę i wokół niej rozpalili ognisko. Matka w tym czasie skryła się w komórce pod sieczkarnią. Ja z bratem ukryłem się w drugim mieszkaniu pod piecem gdzie zostaliśmy zasłonięci przez bandytę szukającego pozostałych mieszkańców domu. Byli to ludzie znajomi, bo od razu rozpoznali moją siostrę, o czym następnego dnia donieśli mojej babce mieszkającej jeszcze w Nyrkowie. Po wyjściu bandytów ugasiliśmy płonąca słomę. Za chwilę wpadli drugi raz i wyciągnęli z drugiego łóżka słomę rozniecając na nowo. Ponownie ugasiliśmy ogień kładąc siostrę na łóżku. Wtedy bandyci zorientowali się że, jest ktoś w domu, kto ranną dziewczynę zabrał. Oblali, więc dom benzyną, podpalili i odeszli. Usłyszeliśmy silne chrapanie siostry i ciszę. Wyskoczyliśmy z płonącego domu obaj z bratem, kryjąc się pomiędzy snopami kukurydzianki opartej o parkan, gdzie przesiedzieliśmy do rana... Na trzecim odcinku obrony od tzw. „lewady" bronili się Wysocki Marcin ze „znariadką", Wierzbicki Marcin z„mauzerem", Dąbrowski Ignacy i Okoński Marcin z „pepeszami". Ci czterej nie zeszli ze swoich stanowisk, mając dobrą osłonę za plecami i kładli pokotem każdego, który wyskoczył z lasu i podążał z zapaloną wiązką słomy do zabudowań. Dopiero, kiedy Marcin Okoński został ranny w szczękę bandyci wdarli się między domostwa. Do tej pory większość mieszkańców zdołała uciec i skryć się w kościele. Nie zdążyła uciec jedynie stara Grzesińska i jej córka Maria Sutyk. Jej półtoraroczna córeczka Hania została znaleziona nazajutrz w kałuży krwi. Zabrała ją i zaopiekowała się do czasu powrotu z frontu ojca, pani Samogowa. Marcin Wysocki mimo odniesionej rany w nogę nie zszedł ze swego odcinka do końca. Po rozwidnieniu się naliczono na tym odcinku 12 kałuż krwi bandyckiej. /.../ W zdobytym zamku napastnicy zamordowali rodzinę Romachów i wszystkich mieszkańców oficyn. Broniąc dostępu do miasteczka od strony zdobytego zamku zginęli Eugeniusz Bobryk i Ignacy Karasowski, 16 letni Alojzy Glezner został śmiertelnie ranny. Zmarł po napadzie podobnie jak Bronisław Stachurski. Józef Ryczaj zginął koło swego domu, śpiesząc na ratunek żonie i dziecku. Maria Sutyk zginęła trzymając na ręku półtoraroczną córeczkę Hanię. Po napadzie znaleziono dziecko przy zmarłej matce. Przeżyło... Napastnicy, pomimo znacznej przewagi, nie mogli zdobyć wsi. Zaczęło świtać, gdy usłyszano wołania: „bratia widstupajem" (bracia odstępujemy).
➖ Relacja młynarza Szuby:
"Byliśmy przygotowani, gdyż młyn był pod lasem, toteż spodziewaliśmy się, że tu odbędzie się pierwsze natarcie bandy. Przed młynem stało 12 furmanek czekających w kolejce na przemiał. Była godzina 21:30, młyn pracował na pełnych obrotach, wszyscy pracownicy na swoich stanowiskach, podwórko młyna oświetlone. Noc była mroźna, dużo śniegu, ale była też wyjątkowo jasna. Przyszedł Grzybiński i księgowy Żołyński ze słowami:, „ale piękny wieczór, jasno, dużo śniegu - może przeżyjemy tę noc spokojnie". W powietrzu była niepokojąca cisza, którą zagłuszał szum wodospadu, cisza z tych, które zwiastują wielkie nieszczęście. Nagle padły strzały znad wodospadu na młyn. Powstało zamieszanie, ludzie zaniepokojeni kręcili się przy swoich wozach, pracownicy wylegli z młyna. Mieliśmy przedostać się do Domu Ludowego, gdzie był nasz punkt zborny na wypadek napadu. Niestety było za późno, ponieważ byliśmy pod obstrzałem bandy usytuowanej na górze, więc i tak czekałaby nas pewna śmierć. Ludzie w panice ukryli się każdy gdzie mógł, np. bracia Owadowie ukryli się między walcami i ocaleli, zginęła tylko Kasia Rzepiej. Członkowie bandy, aby zamaskować się ubrani byli na biało, tylko czarne punkty na śniegu to ich głowy, kulali się po śniegu w dół z góry. Zaczęła się prawdziwa masakra, zewsząd dochodził zgiełk, hałas, krzyki ludzi, wołanie o pomoc. Wszystko się pali; płoną domostwa, plebania, jęki ludzi mieszają się z rykiem oszalałego bydła, wyciem psów, rżeniem koni, kwikiem świń. W powietrzu dym, smród — śmiertelna zgroza. Dochodzą wieści; zamek, który był jednym z miejsc obronnych, jest mocno atakowany, z zamku obrońcy i ludność, która się schroniła wycofują się do kościoła - to źle; jeżeli zaatakują kościół to koniec. Garnizon w Uścieczku przyrzekł pomoc, toteż wysyłał umówiony znak - wystrzeliwując pięć zielonych rakiet, odpowiedź przyszła natychmiast; na niebie zajaśniało światło zielone, pięć sygnałów. Kieruję obroną usytuowaną w Domu Ludowym, gdzie był wyznaczony punkt zborny dla ludności cywilnej (drugi w zamku i w kościele). Banda podchodzi coraz bliżej Domu Ludowego, ci co bronili go od zewnątrz, kryją się teraz w domu; banda naciera. Obrońcy szczelnie ryglują dolne wejścia i okiennice. Panika wśród chroniącej się tu ludności, krzyki, lament, płacz dzieci. Obrońcy bronią domu z górnych okien budynku, w końcu brak amunicji, zostały tylko granaty. Granaty wyrzucane są przez okna w kierunku bandy, granaty skończyły się - rozpacz. Każdy z obrońców wyjmuje swój osobisty pistolet, każdy nabój „na wagę złota", zostawiają sobie po dwa naboje w kieszeni - dla siebie, - bo nie oddadzą się żywcem w ręce wroga. W kościele, część zgromadzonych tam obrońców walczy dzielnie, nie dopuszczają wejść bandzie od strony zamku. W kościele jest ksiądz Jurasz i bardzo dużo ludzi. Detonacje są coraz silniejsze; banda zwołuje się, ucicha - wycofują się; już dnieje, zbliża się 5 rano. Cisza poranna, umilkły strzały, napastnicy wycofali się, cisza po tragedii, ludzie oszaleli z bólu, strachu, rozpaczy wylegli ze „swoich kryjówek „. Nie ma sił, brak łez by opłakiwać pomordowanych i zgliszcza - cały dorobek życia, ludzie rozglądają się, nawołują swoich bliskich. W oficynach zamku znajdują bestialsko zamordowaną rodzinę Romachów - rozebrano ich, wycięto im krzyże na brzuchach i wycięto napisy „koniec lachom", skórę na szyi podcięto i ściągnięto na oczy, nogi i ręce połamane. Miejsca skrwawione, widać, że umierali w męczarniach. Opowiada Władysława z Romachów, Kucy z Czerwonogrodu: „Urodziłam się w Czerwonogrodzie w 1932 roku w rodzinie Romachów. To właśnie moi rodzice i rodzeństwo zostali w okrutny sposób zamordowani w zamku. Tato miał 39 lat, Mama 37, Siostra Cesia 16, brat Binio 11. Ja uciekłam z Ciocią Anielą Szymańską do szkoły tam wraz z naszą nauczycielką p. Eulallą Wendlową przesiedziałyśmy do rana. A moja Babcia Zofia Szymańska ukryła się z księdzem Kanonikiem w pieczarze i tam była świadkiem śmierci księdza, zmarł na atak serca (...). Moja Babcia Zofia Szymańską, 67 lat, często opowiadała jak to uciekając spotkała przy kościele księdza Jurasza, postanowili ukryć się w grocie, znajdującej się na zboczu wzgórza. Ktoś jeszcze z nimi był, jakiś chłopiec czy dziewczyna, ale bojąc się, że tam mogą ich znaleźć, odszedł. Babcia została sama z księdzem. Ksiądz się bardzo bał, trząsł się i powtarzał: „Pani Szymańska, co będzie jak oni nas tu znajdą?" Babcia pocieszała księdza, że są bezpieczni. Ksiądz po pewnym czasie zaczął ciężko oddychać, charczeć i przestał się odzywać. Babcia mówiła, że trwało to dość długo. Ksiądz już nic nie mówił, tylko dyszał, po pewnym czasie umilkł. Babcia zaczęła go szarpać, ale już nie żył. I tak z martwym księdzem siedziała do rana. Rano zniesiono księdza do kościoła i włożono do trumny, nie mieścił się w niej, bo była przygotowana dla chłopca, który miał być pochowany 3 lutego. Moi rodzice uciekli w stronę zamku i tam na dziedzińcu zostali w okrutny sposób zamordowani. Tato był w wojsku, jesienią 1944 roku został urlopowany, miał poważną wadę serca, dlatego nie brał udziału w obronie. Tato zawsze mówił, jeżeli nas napadną uciekamy do parku a stamtąd do zamku, tam ukryjemy się w lochach. Niestety oni byli tam wcześniej i moja rodzina wpadła im w ręce. Rozebrali wszystkich do naga, w okrutny sposób męczyli, świadczą o tym kałuże krwi i krzyki i jęki, które słyszeli ukryci w sąsiedztwie. Tatę nie spalili a mamę i siostrę Cesię i brata Binia spalili (...) Ciocia chciała żebym się z nimi pożegnała i na drugi dzień zaprowadziła mnie pod kościół, tam wokół kościoła leżeli rzędem wszyscy pomordowani. Ciała złożono do dołu po wapnie” Za grób dla 47 ofiar posłużył dół po wapnie usytuowany na placu kościelnym. Nie było trumien. Jedną tylko zbito dla księdza Jurasza i wszystkich pochowano we wspólnej mogile. Połączono wszystkich męczenników tej tragicznej nocy razem. Nie było kapłana, który odprawiłby katolickie egzekwie... Tak oto nastąpiła zagłada Czerwonogrodu, miejscowości historycznej, pamiętającej i książąt ruskich i najazdy Tatarów, Turków czy innych, króla polskiego Kazimierza Wielkiego i Kazimierza Jagiellończyka, a także innych możnych tego świata, miejscowości, której niektórzy historycy przypisują przewodnią rolę Grodów Czerwieńskich. Na 17 saniach wywieziono rannych do szpitala w Horodence. Pozostali schronili się w Tłustem lub w Zaleszczykach, by za kilka miesięcy wyjechać w nieznane, jako tzw. „repatrianci"! Z Czerwonogrodu nie pozostało nic! Nie ostał się ani jeden dom, a władze sowieckie przemianowały ten bajeczny zakątek na „Uroczysko Czerwone"!".
-----------------------
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...