czwartek, 27 maja 2021
Nie mamy już domu.
26 maja 1944 r. uzbrojeni Ukraińcy napadli na wieś Nieledew w powiecie hrubieszowskim. Najpierw zrabowali wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, a następnie spalili wszystkie polskie gospodarstwa.
Według Grzegorza Motyki -historyka zajmującego się problematyką zbrodni ukraińskich , życie straciło 31 mieszkańców Nieledwi , w tym 19 spalonych zostało żywcem .
----------------------------
"Marian Momot odruchowo wycofał się i ukrył w stojącej opodal stodole. Po kilku minutach przez szpary w deskach zauważył podchodzących polną drogą od strony lasu uzbrojonych Ukraińców. Mieli na sobie ciemne mundurowe płaszcze. Pod lufami karabinów prowadzili jego ojca. Nie zwlekając ani chwili pędem puścił się w stronę domu. Wpadając do izby krzyknął tylko: - Uciekajcie, Ukraińcy! - i wybiegł. W tym czasie w domu przebywała matka Mariana rozmawiająca z zaprzyjaźnioną sąsiadką, niejaką panią Bielecką, oraz jego 11-letnia siostra Zuzanna, która w tym samym momencie zerwała się do ucieczki. Matka została w domu. Kilkanaście metrów od budynku na długim, dębowym klocu siedzieli już umundurowani upowcy z długą bronią w dłoniach. Nieco zdumieni patrzyli na uciekającą dwójkę dzieci. Z okolicznych pól porośniętych dość wysokimi już zbożami wyłaniało się coraz więcej banderowców błyskawicznie otaczających przysiółek.
- Biegłam, ile tchu w piersiach – wspomina dziś 80-letnia Zuzanna Głąb z domu Momot. - Zboża już były wysokie, zbiegałam w dół, co chwilę się przewracałam, podnosiłam i biegłam dalej. Plątały mi się nogi. Wokół świstały pociski, za mną terkotał karabin maszynowy. Ponad łąkami już bliżej wsi znajdowało się obejście gospodarstwa państwa Małyszów. Gospodarz akurat wrócił do domu, gdy żona zwróciła mu uwagę na odgłos wystrzałów i na to, że przez pobliskie zboża ktoś ucieka. Konie były wciąż zaprzęgnięte do furmanki. Małysz wskoczył na wóz i czym prędzej skierował go w stronę biegnącej dziewczynki. Dojeżdżając na wysokość dziecka, nie schodząc z kozła, chwycił za kołnierz sukienki Zuzi i wrzucił ją na furmankę, jednocześnie przysypując wiązką siana. Odjechał czym prędzej w stronę swojego podwórka. - Ucichły wystrzały z automatu. Kątem oka zerknęłam w stronę swojego domu – wspomina dalej pani Zuzanna. Ukrainiec, który za mną strzelał, przewiesił broń przez ramię i wracał pod górę w kierunku naszych zabudowań. Małysz wraz z dzieckiem zajechał na swoje podwórko. Po jakimś czasie Zuzia samotnie opuściła gospodarstwo państwa Małyszów i pomaszerowała w kierunku dworu, gdzie zaopiekowała się nią nieznajoma kobieta. Przy niej, zmęczona, zasnęła. W tym samym czasie, gdy dziewczynka uciekała przez zboża, drugi z braci Momotów, 13-letni Janek, pasł na łące krowy. Widząc z daleka, że coś się dzieje w jego rodzinnym obejściu, odruchowo zaczął biec w kierunku zabudowań. Gdy dobiegł na miejsce, banderowcy złapali go, wepchnęli do mieszkania i po chwili otworzyli ogień. Świadkowie, którzy następnego dnia oglądali pogorzelisko z trupami pomordowanych Polaków, twierdzili, że znaleźli nadwęglone ciało Anieli Momot, przytulającej jedną ręką zastrzelonego najmłodszego syna. Najwyraźniej kobieta żyła jeszcze, gdy do wnętrza domu wepchnięto nieświadomego bliskiej śmierci chłopca. Tymczasem starszy brat Zuzi uciekał w inną stronę. Gdy zbiegł ze wzgórz, na których stały zabudowania przysiółka, skierował się ku kładce na niewielkim dopływie rzeki Huczwy – Białce – rzeczce przecinającej okoliczne łąki. Tuż za kładką natknął się na pochodzącego ze wsi Bereść Rusina, kuzyna ukraińskich sąsiadów z nieledewskiej kolonii. Ukrainiec, widząc uciekającego w przerażeniu chłopca, próbował go zatrzymać i bagatelizował całe zajście, namawiając go do powrotu do domu. Chłopak nie usłuchał. Uciekał dalej, aż z bezpiecznej odległości mógł obserwować, co działo się z jego domem. Banderowcy wygnali Polaków z domów. Spędzonych z kolonii kilkunastu nieszczęśników zagnano na teren gospodarstwa Momotów. Umieszczono ich w domu, gdzie nakazano im się położyć obok siebie brzuchami na podłodze, po czym strzelano im w plecy i w tył głowy. Do próbujących ucieczki banderowcy otwierali ogień z broni maszynowej, o czym świadczyły łuski znajdowane w okolicach okien i drzwi drewnianego domu. Ciała zastrzelonych podczas próby ucieczki wrzucano z powrotem do budynku, który chwilę później bandyci podpalili. Zwierzęta powypuszczano z drewnianych zabudowań inwentarskich, które następnie podpalono. Między pomordowanymi znalazł się niejaki Filipczuk, jeden z miejscowych Ukraińców, który akurat tego dnia pomagał państwu Wincentemu i Katarzynie Oleszczukom przy świniobiciu. Bandyci wiedzieli, że to ich ziomek. W kieszeni Filipczyka znaleziono zakrwawioną Kenkartę. Upowcy nie znali go jednak. Nie chcieli po swojej zbrodni pozostawić żadnych niepewnych świadków. Banderowcy po zniszczeniu domu z ciałami pomordowanych ludzi zaczęli palić resztę zabudowań gospodarstwa. Zupełnie irracjonalne wydawało się wynoszenie maszyn i narzędzi gospodarczych poza obejście i podpalanie ich na zewnątrz. Po zmierzchu, na długo po tym, jak bandyci już się wycofali, Marian postanowił na własne oczy przekonać się, czego dokonali. Z całej kolonii spalone było jedynie obejście rodziny Momotów. Ukraińcy zamordowali 19 osób, w tym rodziców chłopca i dwóch jego braci: opisywanego wcześniej Janka i 21-letniego Wacka, którego bandyci wyciągnęli z mieszkania rodziny Szymańskich, gdzie przebywał w odwiedzinach u swojej narzeczonej Reginy. Zginął razem z nią, dwójką jej młodszego rodzeństwa i jej rodzicami. Wszystkie ciała były nadwęglone, ale chłopiec rozpoznał członków swojej rodziny po ocalałych strzępkach ubrań. Zrozpaczony, okrężną drogą dotarł do nieledewskiego dworu, gdzie stacjonował niemiecki oddział wojskowy chroniący m.in. polskich uciekinierów uratowanych z wołyńskiej rzezi, jak również mieszkańców okolicznych spalonych przez Ukraińców wsi. Uciekinierzy z Wołynia i miejscowi pogorzelcy tłoczyli się na podłogach dworskich obór. /.../ Następnego dnia rano Marian odnalazł swoją siostrę śpiącą wśród innych dzieci. - Gdy zobaczyłam nad sobą Mariana, od razu chciałam wracać. - Chodźmy do domu – powiedziałam. - Nie mamy już domu, Zuziu. - No to wracamy do mamy. - mamy też już nie mamy – dramatyczną rozmowę z bratem z widocznym wzruszeniem wspomina po latach pani Zuzanna. /.../ W tym czasie mieszkańcy Nieledwi wygrzebywali szczątki ich bliskich z pogorzeliska na kolonii. Zwęglone korpusy ludzkich ciał zbierano w prześcieradła i wiązano w tobołki. Wacława Momota rozpoznano wyłącznie po metalowej zapalniczce, którą znaleziono pod jednym z ludzkich kadłubków. Szczątki Momotów złożono w jednej kwadratowej skrzyni. Pozostałych pomordowanych bez identyfikacji umieszczono w skrzyniach osobnych.” Pogrzeb na cmentarzu we wsi Trzeszczany ochraniał konny oddział niemieckich żołnierzy. W pogrzebie uczestniczył jeden Ukrainiec z Nieledwi, Jan Maciocha, kolega Wacka Momota. Swojej matce powiedział: - Jeżeli jego zabili nasi, to mnie mogą zabić Polacy.” Maciocha uczestniczył w pogrzebie przyjaciela od początku do końca. Nie spadł mu włos z głowy. Po wojnie został przesiedlony razem z innymi Ukraińcami za Bug, na teren sowieckiej Ukrainy".
sobota, 22 maja 2021
Gerd Müller- odchodząca legenda.
Starsi czytelnicy mojego bloga pamiętają zapewne pamiętne dla nas Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w RFN w 11974 r. W pamiętnym półfinale na Neckarstadion w Stutgardzie przegraliśmy z Niemcami 0:1 , a gola na wagę awansu strzelił nam Gerd Muller. Lata minęły aż do teraz, kiedy pamiętny wieloletni rekord strzelonych w jednym sezonie bramek ,należący właśnie do niemieckiego napastnika został pobity przez Roberta Lewandowskiego.Niemcy chcą pamiętać o Gerdzie Müllerze, choć on sam cierpi na demencję i niewiele pamięta. Leży w łóżku, rzadko otwiera powieki, prawie niczego nie je, nie kontaktuje z rzeczywistością. Gerd Müller odchodzi. Przyznają to wszyscy. Ale nie znika jego legenda. Legenda wielkiego Bombardiera Narodu, który strzelał wszystkim i wszędzie, który w 1972 roku ustanowił bundesligowy rekord bramek strzelonych w jednym sezonie, który długo wydawał się nie do przebicia. Rekord, na który rzucił się Robert Lewandowski i rekord, który najprawdopodobniej Polak przebije. Świat zaczął zastanawiać się, co o tym wszystkim myślałby wielki Müller. Zaczęła się dyskusja na dwa narody, w której, co tragiczne i wymowne, sam Bomber der Nation nie może wziąć udziału. Ktoś kiedyś powiedział, że w życiu mężczyzny sukcesu najważniejsza jest dobra i wspierająca kobieta. Przyjęło się to na tyle, że przetransferowano to również na sukces w futbolu. Że każdy dobry piłkarz potrzebuje spotkać na swojej drodze wartościową partnerkę. Gerd Müller taką spotkał, taką pokochał i z taką jest.Kilka klisz. Niektóre czarno-białe, niektóre kolorowe. Na tych z lat 60. i 70. para ma w swoich oczach błysk. Nie muszą się uśmiechać, szczerzyć, prężyć. On jest gwiazdą, ona kobietą najpopularniejszego niemieckiego piłkarza. O, na przykład tutaj – tłoczy się wokół nich chmara fotoreporterów. Każdy z nich szuka najlepszego kadru. On ubrany jest w szarą marynarkę z wszywką RFN, śnieżnobiałą koszulę i nienagannie zawiązany krawat. Ona przewiązuje szyję gustowną chustą, a nieco niżej zaczyna się modna koszuleczka w kolorze écru. Złapani są jakby w pół zdania, w przejściu, nie muszą się zatrzymywać, bo i tak wszyscy podążają za nimi. Albo tutaj – stoją na polu wśród kwiatów, patrzą się prosto w obiektyw.
Naród chce ich oglądać. Może nie jest to sztuka na miarę zdjęć Johna Lennona i Yoko Ono, ale też kraj inny, bardziej konserwatywny, a i to nie opowieść o wrażliwej gwieździe światowej muzyki, tylko o Bomber der Nation – o Bombardierze Narodu. O Gerdzie Müllerze i jego żonie Uschi Ebenböck. Lubiła mówić, że on ma „niezwykłe poczucie humoru”, „zarażający uśmiech” i że „rozśmiesza ją jak nikt”. W kwiecie swojej miłości oboje mają ciemne włosy i podobną urodę. On jest przystojny, choć śmiali się z niego, że wygląda jak zapaśnik, a nie jak piłkarz. Ona jest niewymuszenie ładna. Pobrali się w 1967 roku.
Żyli szczęśliwie.
Mieli żyć długo i szczęśliwie.
Aż przyszły lata 80. i 90. Lata mroku.
Z tych czasów nie ma zdjęć. Wielka kariera Gerda Müllera dogorywała. Nie występował już w reprezentacji RFN, odszedł z Bayernu Monachium i przeniósł się za ocean, na Florydę – do Fort Lauderdale Strikers. Piekło przychodziło powoli. Zaczęło się od nietrafionych inwestycji. Piłkarze nie zarabiali wówczas gigantycznych pieniędzy, nie mogli pozwalać sobie na niezliczoną liczbę przestrzelonych biznesów, a Gerd Müller miał do tego wyjątkowego wręcz pecha. Umoczył kasę w nierentownej restauracji, stracił na sklepie sportowym, przylgnęła do niego niemiecka skarbówka. Tracił, tracił i tracił. Konto, zamiast puchnąć, kurczyło się. Gerd Müller tęsknił za Bawarią, za Monachium, za Säbener Strasse. Kiedy mógł, zrywał się z Florydy i leciał do ojczyzny za swoją tęsknotą. Na chwilę odzyskiwał rezon, ale potem wracał do Stanów Zjednoczonych i smutki wracały.Zaczął pić. Kompulsywnie, bez umiaru, często samotnie. Pił na umór również po powrocie do Monachium. Szlajał się po okolicznych barach. Kompletnie pijany przychodził oglądać Bayern. Mówili, że nabzdrygolony bierze udział nawet w meczach pokazowych. Nic dziwnego, Gerd Müller na bombie znajdował się non stop. Ludzie go poznawali. Cieszyli się, że mogą z nim wypić lufę. Jedną, drugą, trzecią, czwartą, piątą. Na koniec pił już tylko on. Dawni fani śmiali się z jego upokorzenia.
Uschi Ebenböck, już wtedy Uschi Müller, chciała go opuścić. Życie z alkoholikiem to koszmar. Nigdy o tym nie opowiedziała, tylko ona wie, co przeszła ze swoim sławnym niegdyś mężem. Pomogli mu dawni koledzy z boiska – Uli Hoeness i Franz Beckenbauer. Ludzie, którzy po swoich złotych karierach odnaleźli się w nowych rolach i nie mogli patrzeć na otchłań, w którą wpada Gerd Müller. Wykupili mu odwyk w alpejskim raju – w Garmisch-Partenkirchen. Gerd Müller był zniszczony alkoholem, ale nie oporny. Chciał sobie pomóc. Zniszczyć demona. Pojechał. Wygrał, choć w czasie kuracji bardzo podupadł na zdrowiu – cierpiał na bóle całego ciała, schudł, zapadł w śpiączkę. Ale wrócił.Przeżył, a Uschi Müller przy nim została.
Przez następne piętnaście lat nie było najgorzej. Nie pił, nie staczał się, nie wracał do błędów z przeszłości. Dostał komfortową posadkę w Bayernie, który ma w zwyczaju dbać o swoje dawne legendy. Początkowo zajmował się wyszukiwaniem sponsorów, skautingiem, poszukiwaniem talentów, trenowaniem napastników i bramkarzy. Potem trenował młodzież, był asystentem przy pierwszej drużynie, a kiedy wyrobił sobie licencję sam zaczął trenować różne zespoły grające pod egidą Bayernu. Przez jego rękę przewinęło się kilka późniejszych wielkich gwiazd. Ot, chociażby jego zasługi w swoim piłkarskim rozwoju podkreślały tacy giganci, jak Philipp Lahm czy Thomas Müller.Niewielu wiedziało jednak wówczas, że legendzie niemieckiej piłki znów się pogarsza. Tym razem nie dopadły go własne grzechy, nie wróciły upiory alkoholu. Gerd Müller zaczął zapominać. Wykazywać pierwsze oznaki demencji. Przez kilka lat udawało się to ukrywać. Aż przyszedł 2011 rok. Włochy, Trydent, hotel Villa Madruzzo. Gerd Müller znajduje się w nim wraz z drużyną rezerw Bayern. Jest poniedziałek, trzecia rano. Opuszcza hotel. I znika. Znika na piętnaście godzin. Trwają poszukiwania, o wszystkim dowiadują się włoskie media, które relacjonują zaginięcie Müllera. Poinformowana zostaje żona. Od razu przyjeżdża do Włoch. Były legendarny piłkarz znajduje się po piętnastu godzinach poszukiwań. Błąka się bezcelowo po jednej z głównych ulic Trydentu. Nic nie wie i nic nie pamięta. Ani tego, dlaczego wyszedł z hotelu, ani tego, że w ogóle w tym hotelu był, ani tego, co robił przez ponad pół dnia.
Gerd Müller znika z przestrzeni publicznej. Sporadycznie pojawia się uroczystościach organizowanych przez Bayern, ale wygląda nieswojo i zostaje coraz krócej. Są z tych czasów zdjęcia. Na niektórych błądzi wzrokiem, na innych nawet się uśmiecha. Nieważne, bo zawsze jest przy nim ukochana żona. Ukochana żona, która w końcu, w 2015 roku, zabiera głos i już na dobre zostaje jego łączniczką ze światem. W rozmowie z Bildem potwierdza, że jej mąż cierpi na postępującą demencję i że lekarze zarekomendowali umieszczenie go w domu opieki.W domu opieki odwiedzał go Uli Hoeness. Przyjechał do niego też Jupp Heynckes. I kilku innych dawnych kolegów z piłki. Wszyscy potwierdzali, że z Gerdem Müllerem nie jest najlepiej, ale zaraz dodawali, że szybko ich rozpoznawał i był w stanie nawet powspominać. Świat trochę zapominał o legendarnym piłkarzu. Aż przyszedł 2020 rok i kolejny wywiad Uschi Müller. Wywiad wstrząsający.
– Nic nie je, prawie nie przełyka. Cały dzień bezwładnie leży w łóżku, czasami tylko odzyskuje świadomość, ale to tylko na chwilę. Cieszę się z każdego tego momentu, z każdej tej sekundy, kiedy otwiera oczy, kiedy drga jego powieka. Zawsze był wojownikiem, zawsze był odważny, przez całe życie. Teraz też. Zamknął oczy, drzemie, tylko rzadko otwiera usta, dostaje wtedy puree. Jest spokojny, bardzo spokojny, może nawet za spokojny. Przesypia ostatnie chwile swojego życia, aż do śmierci – opowiadała w Bildzie.
Uschi Müller przesiaduje przy jego łóżku. Stara się go aktywizować, mówić do niego, ale spotyka się z brakiem reakcji. „On chyba tego nie zauważa, nie słyszy”, martwiła się.Mam nadzieję, że nie może myśleć o swoim losie, o swojej chorobie, o utraconej na starość godności. Nie przejmuję się tym, że ktoś pomyśli, iż tracę piękne, cenne lata własnej starości. Robię to dla niego. Zawsze był dla mnie taki dobry, tyle dla mnie zrobił, muszę być przy jego boku – opowiadała wzruszona.
Przez ostatnie lata Gerd Müller zapominał o świecie, a świat zapominał o Gerdzie Müllerze.
Nieśmiertelne dziedzictwo Gerda Müllera
Wielka piłka przypomniała sobie o swojej legendzie, kiedy Robert Lewandowski zaczął zbliżać się do jego historycznego rekordu z 1972 roku. Polak wyrównał wyczyn Müllera golem z Freiburgiem. Czterdzieści bramek. Kosmos. Müller dokonał tego nie strzelając karnych. Lewandowski pauzując kilka meczów z powodu kontuzji. Wielcy strzelcy są siebie warci. Ale w świecie futbolu i tak panuje dyskusja. Czy Lewandowskiemu wypada pobić rekord Gerda Müllera? Czy nie lepiej zachować pewne świętości, czy nie lepiej pielęgnować historyczny mit? Markus Weinzierl, trener Augsburga, powiedział, że zrobi wszystko, żeby jego zespół stał na straży historii. Dietmar Hamann stwierdził, że dla Lewego większym zaszczytem niż pobicie rekordu Müllera, byłoby dzielnie go z legendą niemieckiej piłki. Po drugiej stronie stoją włodarze Bayernu, którzy przekonują, że Gerd Müller cieszyłby się z pobicia własnego rekordu.
Tego samego zdania jest Uschi Müller.
– Jako żona Gerda, wolałbym, że Robert Lewandowski tylko wyrównał ten rekord. Drogi Robercie Lewandowski, wystarczy czterdzieści goli – śmiała się w rozmowie z Bildem i zaraz dodała: – Gerd byłby z niego dumny, byłby szczęśliwy. Byłby pierwszym, który by mu pogratulował. Zawsze był zaskoczony, że ten rekord jest taki twardy, taki nie do przebicia. Teraz ktoś to wreszcie może zrobić.
Sam Gerd Müller nigdy się na ten temat nie wypowie. Przeżył swoje życie, nastrzelał setki bramek, ustanowił dziesiątki rekordów. Teraz to wszystko przemija, ale pamięć pozostanie na zawsze. Takie jest prawo legendy.
wtorek, 11 maja 2021
Chlebowe wici.
Etapem w przygotowaniu zbrodni ludobójstwa były uroczystości wędrowania po wsiach ukraińskich „wici chlebowego”. Rozsyłane ono było z prawosławnego klasztoru Ławry Poczajowskiej pow. Krzemieniec. Był to poświęcony w cerkwi z wieńcami i świeczkami chleb „objednania” (zjednoczenia) wszystkich Ukraińców przeciwko Polakom. W ukraińskiej wsi Gończy Bród pow. Kowel: „W maju 1943 r. w cerkwi odbyła się uroczystość przyjęcia wici chlebowych. Na ołtarzu umieszczone zostały trzy wieńce, trzy chleby i trzy świeczki przyniesione z innej wsi ukraińskiej, a duchowny prawosławny odczytał pismo nawołujące do mordowania Polaków. W piśmie zapowiadano, że popłyną czerwone rzeki i będą jeziora polskiej krwi. Najpierw było dzielenie się chlebem, którego zjedzenie zapewnić miało zbawienie. Pozostałe okruszki zostały zmiecione i dodane do ciasta, z którego wypieczono dziewięć nowych chlebów, potem uwito dziewięć nowych wieńców i dodano dziewięć nowych świeczek. Całość po poświęceniu przez duchownego prawosławnego na kolejnym nabożeństwie została przez delegacje zaniesiona do następnych wsi cerkiewnych. Do chlebów dołączone były pisma o tej samej treści.” (Siemaszko..., s. 332).
W maju do kol. Nowa Dąbrowa pow. Kowel pomyłkowo przysłane zostało wici chlebowe z Ławry Poczajowskiej (mówiono, że otrzymane z Białej Cerkwi). Był to sygnał do mordowania Polaków. Ponieważ Polacy byli mordowani codziennie już od dwóch miesięcy, najprawdopodobniej było to swoiste „rozgrzeszenie i błogosławieństwo” dla rizunów ukraińskich, dokonywane w całym majestacie cerkwi. Miało to na celu także zabicie resztek sumień morderców oraz złamanie tych, których przed zbrodnią powstrzymywało przykazanie „nie zabijaj”. Dla popów ważniejszy okazał się szatański Dekalog Ukraińskiego Nacjonalisty niż Dekalog Boży.
W maju 1943 roku na wielkim wiecu urządzonym w mieście Śniatyn woj. stanisławowskie nacjonaliści ukraińscy domagali się od władz niemieckich urządzenia getta dla Polaków. Niemcy nie wyrazili na to zgody (Siekierka..., s. 643; stanisławowskie).
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...