czwartek, 27 stycznia 2022

Krzyże Pani Franciszki Prus.

Tam stał mój dom. I kolonia Chylinówka - wskazuje ostrożnie ręką pani Franciszka Prus. Po jej domu, po całej Chylinówce, nie ma dziś śladu. Przy drodze z Włodzimierza Wołyńskiego na Kowel stoi szary metalowy krzyż postawiony przez panią Franciszkę. Kilkadziesiąt metrów dalej duży napis: Tankodrom. W miejscu, w którym znajdowała się kiedyś polska kolonia, dziś jest poligon wojskowy. - Musiałam dostać pozwolenie od generała. Bałam się, że nie da. Ale dał. I jeszcze w rękę pocałował i powiedział, że to dobrze, że tacy ludzie jak ja są potrzebni, że trzeba uszanować zmarłych - kiwa głową pani Franciszka. Kto we Włodzimierzu Wołyńskim i w okolicznych wsiach pamięta jeszcze o Chylinówce? Zabijali, ratowali Pani Franciszka mieszka teraz we Włodzimierzu, przy ulicy Nalewajki, kawałek drogi od centrum. W starym, pobielonym, starannie utrzymanym domu, z wypielęgnowanym ogrodem. To spokojna okolica. Coraz częściej wybierają ją ludzie zamożni - w pobliżu widać kilka eleganckich willi. Widok bezszelestnie przesuwającej się bramy i wjeżdżającego przez nią mercedesa z przyciemnionymi szybami nie należy do rzadkości. Ale w 1943 roku pani Franciszka mieszkała w Chylinówce, na tak zwanej kolonii, jak tu nazywano wieś. Razem z ojcem, który był sołtysem, matką, bratem i siostrami. Z każdym miesiącem robiło się coraz trudniej, niespokojniej, goręcej... - Przyszedł Klim, Ukrainiec. Mówi ojcu: Panie Miazga, niech pan ucieka do miasta, bo już tu idą. Uciekli w ostatniej chwili. Tylko ojciec został. Na zawsze. Moja rozmówczyni opowiada o tym ze spokojem - minęło przecież tyle czasu. Mówi, jak przyjechali na furach. Jak biegła, niosąc na plecach trzyletnią siostrę. Jak do nich strzelali. Jak wołała do siostry: „Krysiu, trzymaj się dobrze, zajączku”. Cały kołnierz miała postrzelany. Ale nie trafili ani jej, ani Krysi. - Wróg strzela, pan Bóg kule nosi - dodaje. - Myśmy ocalały. Ale zabili sześćdziesiąt dwie osoby, w tym ośmioro dzieci. Potem została uratowana po raz drugi przez Ukrainkę. Było to tak. Wujek, który zaopiekował się rodziną po śmierci ojca, powiedział: - Frania, jedź do Marcelówki, przywieź koniczyny dla koni. - Mamusia stała [zaczęła] płakać, „tam cię zabiją” - opowiada. Były trzy Marcelówki: I, II, III. W jednej mieszkali Ukraińcy. Otoczyli Franię. W rękach mieli siekiery, noże. - To jest Miazgi córka - mówili. Pomogła jej znajoma dziewczyna - Regina. - Chłopcy, chodźcie do domu, mam bimber. Zjecie, wypijecie, ona nigdzie się nie podzieje... - zapraszała. Skwapliwie skorzystali z zaproszenia. Zniknęli w chacie. Regina położyła Franię na wóz, przysypała trawą. Ominęli ukraińskie wsie. W każdej - jak mówi pani Franciszka - „czekała banda”. Gdy dotarli w bezpieczne miejsce, Regina była biała jak śnieg, a Frania czerwona od krwi. Wóz trząsł i podskakiwał, deski były twarde. Regina zapłaciła za pomoc straszną cenę. - Przyszli na drugi dzień i zamęczyli. Wołali, by mnie do nich przyprowadzili - kiwa głową pani Franciszka. - Pokłuli i powiesili. Szkoda Reginy... I jeszcze jeden raz - w samym Włodzimierzu. Uratował ją znowu Ukrainiec, pan Gilecki. Przyszli do domu, w którym przez jakiś czas mieszkała. Wypytywali o nią, a on ją zasłonił. - Stał koło mnie, rękami zastawił. Mówił: ojca jej zabili, dajcie jej spokój. Poszli. I tak przeżyła. Trzy razy. Śladów coraz mniej Dziś we Włodzimierzu Wołyńskim żyje około 33 tysięcy ludzi. Polaków jest niewielu - dwustu, może trzystu, wielu w rodzinach mieszanych. Jest jeden kościół katolicki, przychodzą do niego głównie starsi ludzie. Okoliczne wsie są wyłącznie ukraińskie. Osób innych narodowości jest niewiele. Przed wojną było inaczej. W samym Włodzimierzu mieszkali Ukraińcy, Polacy, Żydzi. We wsiach było różnie - w większości mieszkali Ukraińcy, ale były też polskie wsie, niektóre zamieszkane przez polskich osadników. Ci ostatni, osiedleni na Wołyniu przeważnie w latach trzydziestych, byli szczególnie znienawidzeni przez Ukraińców. Dziś dla naszych wschodnich sąsiadów są oczywistym dowodem „kolonizacyjnych” zamiarów Polski wobec Wołynia. We wrześniu 1939 roku przyszedł Związek Radziecki. Pozostawił masowe groby odkryte kilka lat temu na dawnym zamkowym dziedzińcu. Leżą tam i polscy żołnierze, i ukraińscy cywile. Potem, w czerwcu 1941 roku, zjawili się Niemcy. Najpierw zabrali się za Żydów. W miarę zbliżania się niemiecko-radzieckiego frontu rosła wzajemna niechęć Ukraińców i Polaków. Coraz silniejsza stawała się Ukraińska Powstańcza Armia, swoje placówki tworzyła też Armia Krajowa. Do starcia doszło w 1943 roku, kiedy UPA ruszyła na polskie wsie. Dziś po wielu z nich nie ma śladu. Nie pozostałby też ślad po pomordowanych Polakach, gdyby nie pani Franciszka. - A skąd ja bym wiedziała, gdzie są te mogiły, gdyby nie Ukraińcy? Przecież Polacy zginęli - tłumaczy. - To oni mi pokazują miejsca, to oni mówią, kto zginął. To oni zgadzają się na stawianie krzyży. Są dobrzy ludzie, przewodniczący rad wiejskich. Pomagają. Pani Franciszka stawia więc krzyże. Metalowe, z okrągłych rur, pomalowane na szaro. Te duże - z rury o długości ośmiu, może dziewięciu metrów, wbijane są na dwa metry w ziemię. Do tego potrzebna jest dwumetrowa poprzeczka. Taki krzyż kosztuje około 450 dolarów. We Włodzimierzu - i w ogóle na Ukrainie - pieniędzy na to nie ma. Pomaga Polska, przede wszystkim Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Takich krzyży, także trochę mniejszych, stoi wokół Włodzimierza dwadzieścia jeden. Gdyby nie one, za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat nikt w okolicy nie pamiętałby, że mieszkali tu Polacy, że były polskie wsie... Mohylno i Bielin Mohylno. Na szarym krzyżu na rozstaju wiejskich dróg napis: „60 Polakom, którzy zginęli w 1943 roku, na wieczną pamięć. Rodacy”. Dokoła cisza. Nikt nie wygląda zza ogrodzeń pobliskich domów. Pusto. W oddali widać furmankę, znika za jedną z chałup. Pani Franciszka wyciąga rękę. Tam, gdzie teraz jest kępa krzaków, była kuźnia. Kowala ktoś uprzedził o zbliżającej się napaści, więc wziął dobytek na wóz i wyjechał. Dogonili go i zawrócili. - Widać myśleli, że zapakuje najcenniejsze rzeczy i nie trzeba będzie szukać - mówi Franciszka Prus. Kowala zabili Ukraińcy, którzy pracowali u niego w kuźni. Na podwórzu pobliskiego gospodarstwa, za zasłoną gęstych liści widać betonową studnię. - Tam leżą Zajączkowscy. W tej studni... - szepcze moja przewodniczka. Potem pokazuje niewielki dom, stojący trochę dalej. - Tam mieszka ten, który zabił kowala. Pytałam go, mówił „ja nie widział, nie wiem”. Ale ja wiem, że to on. Bandera. Pani Franciszka nie mówi „UPA”, „upowiec”. Ludzie z UPA to „bandery”. Od nazwiska przywódcy OUN-UPA Stepana Bandery. - Mnie tu w Mohylnie nie lubią - przyznaje. Nasi ich tutaj „postukali”... Co znaczy „postukali” - nie bardzo chce powiedzieć. Sprawa jest jednak prosta: AK zorganizowała akcję odwetową. I niespecjalnie cackała się z mieszkańcami Mohylna. Placówka Armii Krajowej była niedaleko - w Bielinie (obecnie Biłyn). Partyzanci stacjonowali w leśniczówce. Z leśniczówki pozostała ruina: stareńki dom ledwie się trzyma, wydaje się, że zaraz się rozpadnie. Ale mieszkają w nim ludzie. Pani Wanda, o której mówią, że to Polka. Ale ona twierdzi, że jest Ukrainką. - Tak, to był polski dom, to była czysto polska wioska - mówi po ukraińsku. Sama pochodzi zza Buga, przesiedlono ją tu z mężem Ukraińcem w 1947 roku. Rozumie po polsku, bo skończyła sześć klas polskiej szkoły. - Ale placówka była tam, dalej - pokazuje. - Tu była chata, a tam kantora - dodaje po polsku. Jej syn pomaga pani Franciszce sprzątać polski cmentarz. Trzeba pójść kawałek wiejską, gliniastą, wyboistą drogą. Za niewielkimi polami, wśród drzew stoją krzyże. Na poletku pracuje mężczyzna w kraciastej koszuli i dwie kobiety - mieszkańcy Włodzimierza, którzy mają tu działki. Pytani, czy wiedzą, czyje to groby, odpowiadają: - UPA wojowała. Mężczyzna w czapce nasuniętej na czoło dodaje: - Tu było tylko dziesięć mogił. A teraz podopisywali. Komuś wygodnie, żeby tu było tak dużo pochowanych Polaków. A to nieprawda. Mówią, że tu cała dywizja leży, ale jaka tu była dywizja? Całej 27. Wołyńskiej Dywizji AK w Bielinie nie było na pewno. Pod drzewami, pod dużym krzyżem i kilkunastoma innymi leżą nie tylko żołnierze - o czym wyraźnie informuje cmentarna tablica - ale i cywile, o których nie ma ani słowa... - Tu zwożono poległych nie tylko z Bielina - wyjaśnia pani Franciszka. Groby są dobrze utrzymane. Metalową tablicę z napisem skradli dwaj chłopcy, ale milicja błyskawicznie znalazła i ją, i chłopców w punkcie skupu złomu. Moja przewodniczka nie chciała, by ich oskarżano. - Wiadomo, że żyje się ciężko - mówi. - Powiedziałam, żeby odnieśli i powiesili. Odnieśli - i wisi. Świadectwo dramatycznych wydarzeń sprzed sześćdziesięciu lat. Najpierw żyli w zgodzie Każdy z postawionych przez panią Franciszkę krzyży upamiętnia ludzką tragedię. Dawniej wszyscy żyli w zgodzie - Ukraińcy, Polacy, Żydzi, nawet Niemcy - byli tu bowiem i osadnicy niemieccy. Owszem, bywały kłótnie, spory - ale nie takie, by się nawzajem mordować. Pierwszy krzyż stanął w Dominopolu. Z pogromu ocalały tu tylko dwie osoby. Ludzi zagnano do szkoły, budynek podpalono. Pani Prus miała problemy, bo krzyż musiał stanąć na granicy dwóch rejonów (powiatów). Na żądanie szefa sąsiedniego rejonu trzeba go było przesunąć o 30 metrów. Dominopola przecież już nie ma, nic po nim nie zostało... Potem były kolejne - choćby w Gucinie. - Były dwa Guciny, Gucin I i II - opowiada pani Franciszka. - W jednym zegnali wioskę w stodołę i podpalili, a kto uciekał, to bili pałkami, zabijali. Wyczytali wyrok i podpalili. A jaki był wyrok? Że są Polakami. W drugim Gucinie ludzi wepchnięto do kuźni. Takie historie powtarza przy każdym pomniku. Terespol, Prudniki, Biskupice. Krzyże stoją zazwyczaj na polach. Z rzadka na skraju wsi. Domy, które kiedyś tu stały, mało kto pamięta. Nawet nazwy wsi powoli zacierają się w pamięci. Według przedwojennych roczników w 1931 roku w całym województwie wołyńskim (obecne obwody - wołyński ze stolicą w Łucku, oraz rówieński) Ukraińcy stanowili na wsi 75,2 proc. mieszkańców, Polacy 15,1 proc. Te piętnaście procent zniknęło - w większości razem z domami, w których mieszkali. Zdanie prostych ludzi Jarosław Caruk, niewysoki, szczupły, ogorzały mężczyzna, który chętnie nosi ludowe, ukraińskie koszule, jeździ rowerem po okolicznych wsiach i liczy zabitych podczas wojny. Wychodzi mu, że zginęło o wiele więcej osób narodowości ukraińskiej, niż podaje strona polska - i znaczniej mniej Polaków. - Polacy są nieobiektywni - przekonuje. - Byłem w każdej wiosce i zapisuję straty Polaków i Ukraińców. Pokazuje liczby. - Tu Polacy podają, że zginęło 55 ich rodaków, a tak naprawdę śmierć poniosło tylko ośmiu. A tu rzekomo zginęło 50 Polaków, podczas gdy we wsi było tylko 35 domów. Tylu ludzi nawet tu wtedy nie mieszkało. Komu wierzyć? Pani Franciszce, którą irytuje już samo nazwisko „Caruk” i która twierdzi, że można skompletować nazwiska wszystkich pomordowanych? Czy jej ukraińskiemu przeciwnikowi? - Trzeba siąść i rozmawiać, prawda wyjdzie na jaw - twierdzi Caruk, który zapewnia, że „zna i szanuje panią Franciszkę”. Dotychczas nigdy jednak razem nie usiedli. I raczej nie usiądą. Wiarygodnych dowodów nie ma. Trzeba wierzyć jej albo jemu. Zresztą i Franciszka Prus, i Jarosław Caruk, opierają się głównie na wspomnieniach miejscowych Ukraińców. Bo Polaków wokół Włodzimierza już nie ma... Anna Mychalczuk, redaktor naczelna miejscowego pisma „Słowo Prawdy” (nazwa została wymyślona zapewne na długo przed pieriestrojką), o Franciszce Prus słyszała, a Jarosława Caruka zna i nawet drukuje jego artykuły - choć jest zdania, że „pisze dość jednostronnie”. - Piszemy na temat wołyńskiej tragedii, ale raczej nie z naszej inicjatywy, a dlatego, że chcą tego nasi czytelnicy. Długo na ten temat milczeliśmy, wreszcie można i trzeba mówić. Pani Mychalczuk twierdzi, że sprawą zainteresowani są głównie ludzie starsi. Nie ma w nich złości i pragnienia zemsty. - Może to była polityczna intryga, polityczny interes, choćby Niemców - zastanawia się. - Czy, jak chcą inni, po prostu wojna domowa... Sprawą dramatu sprzed ponad pół wieku urzędowo zajmuje się we Włodzimierzu miejscowa rada rejonowa (powiatowa). Bo dotyczy wsi, a nie miasta, a rejon to obszar wokół Włodzimierza. Dmytro Zdichowśkyj, zastępca szefa rejonu, „wicestarosta”, jak mówią o nim niektórzy - urzędujący w budynku przy centralnym placu, przy którym stoi kościół katolicki i jedyny tu hotel - „Wołyń” - ma na stole sporą stertę zdjęć z krzyżami pani Franciszki. Ale osobiście jej nie zna. Bo choć Polaków trochę w mieście pozostało i istnieje też polskie stowarzyszenie, to trudne kwestie historyczne omawiane są wyłącznie w gronie Ukraińców. Na ścianie wisi zdjęcie uśmiechniętego prezydenta Leonida Kuczmy, ale Dmytro Zdichowśkyj nie popiera propozycji uroczystych obchodów 60-lecia Wołynia ani spotkania Kuczma - Kwaśniewski, planowanego w nieodległej Pawliwce (dawnym Porycku). - Takie jest stanowisko prostych ludzi - mówi. - Sprawę trzeba zostawić historykom, nie organizować akcji na państwowym szczeblu, bo wykorzystają to określone siły w Polsce i na Ukrainie, wasi i nasi nacjonaliści. Wicestarosta włodzimierski jest zwolennikiem akcji Jarosława Caruka. Podkreśla, że z inicjatywy miejscowych władz przeprowadzono badania, które potwierdzają dane podawane przez Caruka: zginęło 25 razy więcej Ukraińców i 4 razy mniej Polaków, niż podają Ewa i Władysław Siemaszkowie, autorzy publikacji o tragedii Wołynia. - Winny był polski rząd w Londynie, bo chciał utrzymania tych ziem - mówi. - Poza tym Niemcom i Sowietom udało się nas skłócić. Walki toczyły się w sposób niezorganizowany, to często była zemsta - zabito komuś siostrę, to szedł i się mścił. Według Zdichowśkiego „ran nie można rozdrapywać”. A dobre stosunki ukraińsko-polskie są potrzebne. - My jesteśmy przy samej granicy i na nas się to odbije - mówi, dodając, że „podobnie twierdzi starosta Hrubieszowa”, po polskiej stronie Bugu. Nasi chłopcy W „Słowie Prawdy” ukazał się niedawno list Grigorija Witruka, urodzonego we wsi Stawki. Przedwojenne czasy wspomina jak najlepiej. Ukraińcy ze Stawek przyjaźnili się z Polakami z pobliskiej wsi. Potem przyszła wojna. W Stawkach pojawiła się UPA, „nasi chłopcy” - jak nazywa ich autor, tu znajdował się jej lokalny sztab. Witruk przyznaje, że „określone osoby” ze wsi (nie precyzuje, czy była to UPA) zabiły żyjących w okolicy Żydów. Potem „zniszczona została polska kolonia". Pojawili się też „czerwoni partyzanci”, ale „nasi chłopcy” zorganizowali zasadzkę i wybili cały oddział. Wreszcie, przyszli Polacy (AK?) i wybili większość mieszkańców wsi i „naszych chłopców”. Trzeba bardzo wielu krzyży, by obdzielić nimi każdą zniszczoną wieś, każdą zapomnianą mogiłę. - Chcę jeszcze postawić krzyże w Mariawoli i Hryniowie - mówi Franciszka Prus. - Niech pan powtórzy to w Warszawie. Niech pan koniecznie to powtórzy. -
02.07.2003”

środa, 12 stycznia 2022

Tej nocy wszystko się spaliło.

Tej tragicznej nocy z 12 na 13 lutego 1945 r. w naszym domu mieszkało 9 osób: ojciec Mikołaj, lat 50, mama Eleonora i nas trzy siostry: Maria, lat 21, Władysława, lat 19 i ja najmłodsza lat 16 oraz ciocia, siostra ojca Anna Jasińska, lat 35 z córką Marią, lat 5 oraz synami: Dominikiem, lat 7 i Broniem, lat 3. Tego dnia we wsi była grupa żołnierzy sowieckich, która zapewniała, że możemy spokojnie spać, jak się później okazało byli to przebrani banderowcy. We wsi jednak czuwano, u nas w domu wszyscy spali w ubraniach. Mężczyźni pełnili wartę. W pewnej chwili do mieszkania wpadł nasz ojciec, który był wtedy na warcie i krzyknął : „mordują”. We wsi paliło się już wiele domów. Nasz dom i gospodarstwo znajdowało się w centrum wsi tuż nad głęboki rowem ściekowym szerokości około 4 metrów i głębokości od 2-3 metrów, nazywam później „rowem śmierci”, ponieważ tu zginęło najwięcej ludzi. Wszyscy wybiegliśmy z domu i ukryliśmy się w tym rowie. W jego brzegach były wykopane liczne wnęki. Do jednej z nich schowaliśmy się razem z mama Eleonorą. Mama zasłoniła nas biała płachtą. Z pod zasłony widziałam jak nadeszli banderowcy. Jeden z nich krzyknął „strelaj” drugi odpowiedział po ukraińsku „koły ne maju pul”. Ten pierwszy wrzasnął to „ rubaj sekerą”. I zaczęło się. Widziałam jak postacie ubrane w białe okrycia, zeszły do rowu. Nastąpił straszliwy krzyk, prośby o darowanie życia. Napastnicy nie znali litości, rąbali siekierami i kłuli bagnetami. Jeden z nich stał na brzegu rowu i gdy ktoś próbował uciekać to strzelał do niego. Wokół paliły się budynki, jedynie dom Józefa Borkowskiego stał nie naruszony, był murowany i kryty dachówką. Po pewnym czasie trudnym mi do określenia w godzinach, strzelanina ucichła, słyszałam tylko różne gwizdy i hasła „Kałyna wertoj”. Po czym nastąpiła cisza, słychać było tylko trzask palących się budynków, jęki rannych i umierających ludzi. Banderowcy odstąpili. Po nich zostały dopalające się budynki, ludzkie trupy i ranni. Nasz ojciec został zastrzelony, siostra Maria miała siekierą rozrąbaną głowę, siostrze Władysławie odrąbano jedną nogę, przebito nożem obie ręce i klatkę piersiową, jeszcze żyła, prosiła wody, nad ranem zmarła z upływu krwi. Pod jej plecami leżał cioci syn Dominik, ocalał i żyje do dziś. Ciocia Anna Jasińska z córeczką Marią, lat 5 i synkiem Bronisławem lat 3 zostali zakłuci bagnetami. Z dziewięciu osób z naszego domu pozostało nas tylko troje, sześć zostało zamordowanych. Pamiętam ten straszliwy widok, palące się budynki, swąd i ryk palącego się bydła, krzyki, płacz, szukanie swoich rodzin i strach przed nowym napadem. Rano widziałem Magdalenę Koliszczak, była ciężko ranna w głowę, konała, ale pytała z nadzieją czy moje dziecko żyje? Niestety ! Jej syn Jaś już nie żył. Rozpoczęliśmy z mamą poszukiwania za naszą krową, ale ja zabrali banderowcy. Przez kilka dni byliśmy z mamą u Borkowskich, których dom ocalał. Sam gospodarz Józef zginął. Straciliśmy wszystko. Obawa przed kolejnym napadem skłoniła nas z mamą do opuszczenia rodzinnej wsi. Udaliśmy się do Buchacza, zabierając cały swój dobytek na plecach, trochę odzieży i ze dwa wiadra ziemniaków. W Buczaczu zajęliśmy stary zniszczony dom pożydowski i tam dotrwaliśmy do czerwca 1945 r. 10 czerwca 1945 r. transportem odjechaliśmy do Polski na Ziemie Odzyskane do Niemysłowic. Był to dla nas z mamą bardzo trudny i ciężki czas. Ja z moją rodziną uratowaliśmy się z tego pogromu. Kiedy zauważyliśmy, że banderowcy podpalają wszystkie budynki, wyszliśmy z kryjówki pod stodołą i ukryliśmy się w stosie belek drzewa przygotowanego na budowę domu. Belki były o różnej długości i między nimi było wolne miejsce. Wszyscy powłazili w te luki belkowe i to nas chroniło. Nie byliśmy widoczni a banderowcy nie przypuszczali, że tam tak blisko palących się budynków może się ktoś ukrywać. Pamiętam, że był wtedy silny mróz i dużo śniegu, który stajał od żaru ognia palących się budynków. Byliśmy wtedy z mamą, ja licząca 15 lat, średni brat, lat 10 i najmłodsza siostra lat 4.
Tej nocy wszystko się spaliło, budynki, konie, krowy, świnie i kury. Pozostaliśmy tylko z tym co mieliśmy na sobie. Po przeżyciu tej straszliwej nocy marzyłam tylko o jednym o bezpiecznym miejscu, gdzie można zachować życie. O świcie banderowcy odeszli, pozostawiając po sobie zgliszcza i trupy. My natomiast z innymi ocalałymi mieszkańcami skierowaliśmy się na drogę do Kopyczyniec. Po drodze przez wieś widziałam wiele trupów, m.in. Szczepana Gumiennego, Annę Dutkę, kilka osób z rodziny Mielników, Michałowi Grzecznemu oprawcy wycieli na piersi orła, musiał konać w męczarniach. Z mojej bliższej rodziny zginęli Antonina Puk, Eliasz Puk i ich troje dzieci. Spalili się żywcem w jamie wykopanej pod stodołą. Z opowiadań babci i dziadka, Anny i Tadeusza Świderskich wiem, że ich dom podpalił Michał Hawryluk ze wsi Oreszkowce, banderowiec, który rok wcześniej był ich bliskim sąsiadem i żyli bardzo zgodnie ze sobą. Po dostaniu się do Kopyczyniec zamieszkaliśmy u życzliwych ludzi, którzy pomogli nam przetrwać trudny czas i jednym z pierwszych transportów odjechaliśmy na Zachód do Polski.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...