środa, 27 lipca 2022

Koniec polskiego Lwowa.

Po ogłoszeniu decyzji konferencji jałtańskiej mieszkańcy Lwowa nie mogli uwierzyć, że ich miasto nagle znajdzie się poza granicami Polski. Ćwierć wieku wcześniej lwowiacy przekazali obfitą daninę krwi w imię polskości tego miejsca, a teraz bez walki, z woli mocarstw gród nad Pełtwią miał przestać być polski. Czy były szanse by zmienić ten wyrok? Brytyjska linia sowieckich interesów Podstawą przyszłej granicy między Polską a ZSRR miała być tzw. Linia Curzona. Stalin wprost się na nią powoływał w trakcie negocjacji z Churchillem i Rooseveltem. Podkreślał, że to przecież nie Sowieci ją wymyślili. W istocie, Linia Curzona powstała podczas konferencji w Spa w lipcu 1920 roku. Rzekomo nakreślono ją przypadkiem. Delegaci długo nie mogli ustalić przebiegu linii rozgraniczenia między Polską a Sowietami, a zbliżała się pora lunchu i nikt nie zamierzał już tracić na to czasu. Dlatego minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii lord George Curzon wytyczył na mapie czerwoną kreskę i zarządził głosowanie. Dyplomaci z radością zaakceptowali tę propozycję, po czym udali się na posiłek. Prawda jest jednak inna. Lord Georg Curzon nie jest autorem Linii Curzona. Przygotowano ją już wcześniej. Opierała się ona na linii powstałej w Komisji Do Spraw Polskich, która od nazwiska jej przewodniczącego Julesa Cambona, nazywano Komisją Cambona. Linię wytyczono w kwietniu 1919 roku, a w czerwcu 1919 roku miała ona już dwie wersje dotyczące rozgraniczenia na terenie Galicji Wschodniej. Linia A pozostawiała poza Polską Lwów i Zagłębie Borysławskie, natomiast powstała w tym samym czasie linia B przyznawała już te obszary Rzeczpospolitej. Nazwa Linia Curzona wzięła stąd, że znalazła się ona w nocie szefa brytyjskiej dyplomacji wysłanej do sowieckiego komisarza spraw zagranicznych Gieorgija Cziczerina 11 lipca 1920 r. Sowieci otrzymali wtedy wersję A, czyli nie tą, którą zaakceptował premier Władysław Grabski w Spa. Była to jednak ciągle linia rozgraniczenia wojsk, a nie granica, która wykluczała przynależność do Polski ziem, znajdujących się na wschód od niej. Panorama Lwowa, 1934 r. Stalin postanowił jednakże nie zważać uwagi na takie niuanse. Przywódców USA i Wielkiej Brytanii przekonywał: Rosjan nie było na tej konferencji. Linia Curzona została przyjęta w oparciu o etnograficzne dane wbrew woli Rosjan (…) Cóż wy chcecie, abyśmy byli gorszymi Rosjanami aniżeli Curzon i Clemenceau? W rzeczywistości Stalin nie zamierzał rezygnować ze zdobyczy z 1939 roku. Z kolei Churchill i Roosevelt nie zmierzali kruszyć kopii o wschodnią granicę Polski. Jeszcze w czasie konferencji w Teheranie minister spraw zagranicznych Anthony Eden wskazywał, że jeden z wariantów linii Curzona pozostawiał miasto po stronie polskiej. Brytyjski premier jednak na to odpowiedział: Nie zamierzam podnosić lamentu w sprawie Lwowa! Choć były również relacje, że Churchill powiedział, że jeszcze Stalin będzie żałował, że tak chce tego Lwowa. Ostatnie nadzieje Sprawę korzystnej dla Polski wersji linii Curzona podnosił z kolei premier Mikołajczyk w czasie swojej podróży do Moskwy w sierpniu 1944 roku. W dniu, w którym rozpoczynał swoją wizytę, 3 sierpnia Sowieci aresztowali dowództwo lwowskiej Armii Krajowej. Jeszcze kilka dni wcześniej AK brała udział w oswobodzeniu miasta od Niemców. Jednak polskie flagi, które zawisły na ratuszu i innych budynkach były natychmiastowo zrywane przez czerwonoarmistów. Sowieci nie kryli, że Lwów będzie sowiecki, a akowcy mają złożyć broń. Unikalny reprint przedwojennego plakatu Lwowa do kupienia tylko w Sklepie Wokulskiego Stalin na argumenty Mikołajczyka, że pozbawianie Polski Lwowa będzie bolesnym ciosem dla całego narodu odpowiedział, że pozostawienie tego miasta w polskich granicach to krzywda dla Ukraińców, której nie może uczynić. Co ciekawe, w trakcie rozmów z przewodniczącym Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego Edwardem Osóbką-Morawskim przekonywał, że Lwów przy Polsce jest równoznaczny z ciągłym problemem Polaków z Ukraińcami, a on chce nam tego problemu oszczędzić. PKWN zresztą nie stawiał większych zastrzeżeń do wschodniej granicy Rzeczpospolitej. Już w lipcu 1944 roku polscy komuniści zaakceptowali nową linię graniczną. Sprawę tę podnosili natomiast rozłamowcy z rządu na uchodźstwie, którzy przybyli do Moskwy na rozmowy w sprawie powołania Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. Stanisław Grabski, swego czasu architekt traktatu ryskiego, proponował, by województwo lwowskie pozostawić przy Polsce, a województwo tarnopolskie i stanisławowskie przy ZSRR. Miało to bowiem rozwiązywać problem dysproporcji narodowościowych na łącznym obszarze tych trzech województw, gdzie 2/3 stanowią Ukraińcy, a 1/3 Polacy. Ponadto zwracał uwagę, że Lwów to… Najbardziej patriotyczne ze wszystkich miast, w którym nigdy nie było nawet 20 proc. Ukraińców. Te postulaty zbijali jednak komuniści. Wanda Wasilewska twierdziła, że Linia Curzona jest sprawiedliwa. Bolesław Bierut uważał, że ważniejsze są dobre relacje z Moskwą, a Edward Osóbka-Morawski przestrzegał, by nie przeciągać struny i w zamian zgłosił postulat dokonania korekt granicznej w Puszczy Białowieskiej, co zresztą zostało zaakceptowane przez stronę sowiecką. Ostatnie nadzieje upadły w czerwcu 1945 roku. Po uznaniu przez mocarstwa zachodnie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, w Moskwie doszło do podpisania nowego układu granicznego, który przypieczętował utratę wschodnich województw II RP. Lwów znalazł się raptem nieco ponad 100 kilometrów od Polski. Ostatnie miesiące w polskim Lwowie Kilka miesięcy wcześniej, 22 listopada 1944 roku odbył się pogrzeb arcybiskupa lwowskiego Bolesława Twardowskiego. Ostatnie pożegnanie duchownego stało się okazją do manifestacji polskości w okupowanym przez Sowietów mieście. W uroczystościach żałobnych uczestniczyło blisko 100 tysięcy Polaków. To odpowiadało mniej więcej liczbie polskich mieszkańców Lwowa, którzy stanowili 67 proc. ludności. Większość z nich nie zamierzała opuszczać ukochanego miasta, ale Sowieci mieli na to swoje sposoby. W styczniu 1945 roku rozpoczęły się aresztowania Polaków, głównie przedstawicieli miejscowej inteligencji. Połączono to z wyrugowaniem języka polskiego z przestrzeni publicznej. Kolejnym krokiem były obowiązkowe nakazy pracy na Donbasie lub w Rosji. Ten, kto taki nakaz dostał szybko zgłaszał się do punktu repatriacyjnego. Sowieci też zamykali kościoły, wyrzucali księży, rozbijali konspirację, a mimo to w połowie 1945 roku we Lwowie ciągle żyło 85 tysięcy Polaków. Do wyjazdu nawoływali zarówno komuniści, jak i prawicowcy z rządu w Warszawie. W komunistycznym „Czerwonym Sztandarze” ukazał się artykuł „Polska czeka na Was”, na co lwowska ulica zareagowała „a my czekamy na Polskę”. W czerwcu 1945 roku przyjechał do miasta, wówczas już wiceprzewodniczący Krajowej Rady Narodowej, a przed wojną endecki radny Lwowa, Stanisław Grabski. Przekonywał, że należy pogodzić się z utratą Lwowa, ale „lwowianie to osobna polska nacja i powinniśmy ją chronić, tam u siebie w państwie”. Plac Mariacki we Lwowie Z miesiąca na miesiąc Lwów stawał się coraz gorszym miejscem do życia. Wiosną 1946 roku pozostało w mieście około 40 tysięcy Polaków, co jednak nadal nie zadowalało sowieckich włodarzy. Zwłaszcza, że w lutym 1946 roku weszła w życie umowa graniczna i Lwów nawet formalnie trudno było traktować jako polskie miasto. Nasi rodacy zaczęli dostawać wypowiedzenia z pracy, robiono trudności przy załatwianiu spraw w urzędach, grożono wywózkami na wschód. Kilka miesięcy później we Lwowie pozostało już tylko około 10 tysięcy Polaków. Większość lwowiaków przeniosła się na Śląsk, głównie do Bytomia, Gliwic, Lwówka Śląskiego i Wrocławia. W grupie tych, którzy musieli opuścić swoje ukochane miasto znalazły się tak wybitne postacie, jak: Zbigniew Herbert, Stanisław Lem, Adam Zagajewskim, Adam Hanuszkiewicz czy Kazimierz Górski. Ich rodzinny gród już niedługo później miał zmienić całkowicie i bezpowrotnie swoje dotychczasowe oblicze

poniedziałek, 11 lipca 2022

Dominopol , wieś ktorej nie ma.

W nocy z 10 na 11 lipca 1943 r. we wsi Dominopol pow. Włodzimierz Wołyński, Ukraińcy z "Siczy" Antoniuka, uprowadzili do lasu około 50 młodych Polaków, których wcześniej zwerbowali rzekomo do wspólnej walki z Niemcami. Tam ich wymordowali. W likwidacji Polaków uczestniczyła także bojówka SB OUN. Ogółem w dniach 10-13 lipca 1943 r. zginęło we wsi ponad 250 osób. W Dominopolu mieszkało 60 rodzin polskich wywodzących się ze szlachty zagrodowej i 4 ukraińskie. Wiosną 1943 r. z inicjatywy dowództwa UPA w Wołczaku, w Dominopolu powstał 90-osobowy polski oddział partyzancki pod dowództwem Stanisława Dąbrowskiego współpracujący z UPA. Z czasem pod wpływem namów starszych Polaków i z powodu podejrzeń o podstęp ze strony Ukraińców, część członków oddziału zdezerterowała.
-------------------------------------- ✔️Relacja Bronisława Nieczyporowskiego ps. "Krępy", żołnierza kpt. Dąbrowskiego, który cudownie ocalony z masakry Dominopola, jest naocznym świadkiem zagłady tej dużej, starej polskiej wsi: "W roku 1943 zaczęły grasować bandy UPA, a widząc zarazem pewną nieufność ukraińskiej ludności do Polaków, wśród naszej społeczności zaczął narastać duży niepokój. Działo się tak niestety, pomimo że razem mieszkaliśmy, razem chodziliśmy do szkoły, razem bawiliśmy się, były nierzadko mieszane małżeństwa i rodziny. Polska ludność była bardzo wierząca, nigdy nie przypuszczała, że może dojść do tak tragicznych morderstw, jakie później miały miejsce, a rozgłosy na ten temat, były nawet nie raz, celowo przyciszane. W końcu czerwca 1943 r. dowiedziałem się, że w polskiej wsi Dominopol, leżącej przy rzece Turii i lesie Świnarzyńskim, w pow. Włodzimierz Wołyński, niejaki kpt. Dąbrowski organizuje polską partyzantkę. Po zastanowieniu, zdecydowałem wraz z Edwardem Kosiorem, moim bratem ciotecznym, że udamy się tam razem i wstąpimy do tego powstającego oddziału i tak się też stało. Było nas tam 12 młodych chłopaków i byliśmy łącznikami bowiem kpt. Dąbrowski miał popisanych wielu członków tej konspiracji z okolicznych wsi i kolonii, którzy posiadali broń. Razem miało być nawet 120 osób, między innymi Czesław Życzko i Wacław Pogorzelski. Kapitan Dąbrowski nie wierzył w dobre intencje bandy UPA, a my jako łącznicy pewnej nocy mieliśmy powiadomić wszystkich posiadających broń o możliwym niebezpieczeństwie. To w przypadku gdyby trzeba było się bronić przed bandą i organizować nowe oddziały. 10 lipca 1943 r. kapitan Dąbrowski coś wyczuł i puścił nas na przepustki, powiedział: „Jak w poniedziałek będzie cicho, to wstawić się tutaj z powrotem, a ja i kapral Gronowicz pozostaniemy tutaj w Dominopolu”. Z niedzieli na poniedziałek tj. z 11 na 12 lipca w nocy banda UPA okrążyła całą wieś i bez strzału wymordowali wszystkich mieszkańców polskich Dominopola. Uczyniono to tak sprawnie, że na wybudowach około 1 km nikt nie słyszał i nie wiedział, co w Dominopolu stało się tej nocy. Zatem w poniedziałek wszyscy wracali pewni siebie z przepustek, nie spodziewając się niczego nowego, tymczasem tam wszyscy byli już pomordowani. Mój brat mając 12 lat koniecznie chciał mnie odwieźć końmi, bo chciał zobaczyć polskich partyzantów, więc zaczął prosić rodziców, aby go puścili i rodzice wyrazili zgodę. Wraz z bratem Tedeuszem zaprzęgliśmy konie i żegnając się z rodzicami ruszyliśmy w drogę, było to około 10 km. Około godziny 11.00 dojeżdżamy do mostu na rzece Turii, tam stała warta UPA i zatrzymali nas. Jeden z nich wsiadł na wóz i mówi, że chce podjechać do wioski. Wjeżdżamy już na wieś, a ja zaraz zorientowałem się, że wpadliśmy w zasadzkę! Oto z ludności już nikogo nie widać, a tylko bulbowcy latają do mieszkań i rabują zdobycz po Polakach i w tym momencie ten Ukrainiec mówi do mnie: „Stój!”. Ja stanąłem, a z mieszkania wybiega czterech jeszcze i wynoszą szpadel, a do mnie tak mówią: „Wykopiesz jamę, bo mamy parę Żydów do zakopania”. Myślę sobie, to już koniec, z początku nie chciałem, to jeden z nich mnie kolbą po ramieniu, nie było wyjścia, wyszliśmy na ogród za budynki i kazał mi kopać. Zacząłem kopać, z początku chciałem szpadlem rąbnąć choć jednego, już mi ręce drgnęły, ale jakby mi ktoś je zatrzymał i mówił do mnie: „Uciekaj!”. A ja sobie zaraz w sercu pomyślałem: „Jak z tej obstawy można uciec?”, czterech ich było z ręcznymi karabinami, jeden z ruskim r.k.m. i szósty z pistoletem w ręku. A pomimo to w dalszym ciągu czułem jakby za mną ktoś stał i mówił: „Uciekaj!”. Miałem na sobie buty oficerki, które kupiłem od żony oficera i pomyślałem sobie, że w tych butach mnie nie zabiją. Brat Tadeusz stał obok i płakał, żeby go puścili do mamusi. Gdy wykopałem dół głębokości sobie po piersi, jeden z nich mówi do mnie: „Wyłaź i ściągaj buty.” i zacząłem ściągać buty. Jednego już zdjąłem, a drugi noga jeszcze była w cholewie, jak dałem susa pomiedzy nich, odbiegłem około 50 m. i o coś się zaczepiłem, przewróciłem się. W tym samym momencie oddano do mnie serię z erkaemu, także tylko mi furażerkę zbito z głowy, ale podnosząc się złapałem furażerkę i zacząłem dalej uciekać. Wtem na koniu zauważyłem jakiegoś oficera, gdyż miał jakieś odznaki, jedzie obok mnie jakieś 50 m. i krzyczy do nich: „Nie strzelać!”. Ponieważ ja biegłem do zabudowania, o mało mnie nie rozjechał koniem, na szczęście furtka była otwarta. Wpadłem na podwórze, wszystko zabudowane i tylko między stodołą a oborą był płot z desek, taka ściana wysoko ponad 2,5 metra. W tym czasie ten na koniu podjechał i z pistoletu do mnie, ale trzeci raz jak strzelił, to ja byłem już po drugiej stronie i dalej uciekałem ile miałem sił w nogach. A ci z tyłu dalej lecą za mną i strzelają, ale oni byli już za mną w odległości około 300 metrów, także ten na koniu nie daje za wygraną, goni mnie zawzięcie dalej. Patrzę, a on jedzie obok mnie, już chciałem stanąć, ale znów ktoś jakby mówił do mnie: „Uciekaj!”. Przede mną rosły nieduże krzaki, a po drugiej stronie pasło się parę koni, pomyślałem sobie, abym dostał się do tych koni. Gdy przebiegłem przez te krzaki, obejrzałem się, a tego na koniu nie było widać i nie wiem, co się z nim stało. Tak sobie przypuszczam, że jak on jechał pędem to koń musiał ugrząść, bo jak ja biegłem, to też wpadłem po kolana w błoto. Gdy zbliżałem się do tych koni, ten z erkaemu puścił serię po koniach, a te galopa w dalsze zarośla. Tych z tyłu zaś mam około 500 m za sobą i dobiegam do rzeki, ale już nie tylko w płucach, ale i w żołądku miałem sucho. Wskoczyłem do wody i połknąłem kilka łyków, to dodało mi sił i otuchy do dalszej walki. W tym miejscu rzeka była płytka w pas, przebrnąłem rzekę, a tu trafia się równina, łąki wykoszone, tymczasem ci z tyłu wciąż mnie nękają. Na szczęście mam ich już 800 m za sobą z tyłu, uciekam dalej padając w różne strony jak tylko umiałem. Oglądam się, przez rzekę przeprawia się trzech na koniach, ale konie nie chcą iść. Ja zaś mam już bardzo blisko do polskiej kolonii Popówka, nawet widzę jak uciekają przede mną zaalarmowani ludzie. Przede mną w polu jakieś zabudowanie pomyślałem, że teraz mam zasłonę i nie potrzebuję, coraz to padać. Przede mną duży obszar majątkowego żyta, biegłem ile miałem tchu, wybiegłem na taki wzgórek, ogłądam się, a tych trzech na koniu jedzie za mną, ale już ze dwa km. Odruchowo oceniam sytuację, co mam teraz robić, jak nie uda mi się ich zmylić, to mnie zaraz mają. Dobiegłem do bruzdy gdzie jest małe żyto, aby zgubić ślad i udaję się na lewo do kolonii, ale gdy tylko zbiegłem w dół, tak by ścigający mnie nie widzieli, chyłkiem wycofałem się z powrotem na wzgórze. Ryba wzięła przynętę i jeźdźcy skierowali się na kolonię, aby w ich zamyślę zaskoczyć mnie drogą, spodziewali się, że na kolonii Popówka, będę szukał teraz schronienia i wsparcia. Ja tymczasem uciekam dalej dokładnie w przeciwnym kierunku, dobiegłem do tej samej rzeczki Turii i przepłynąłem na drugą stronę. Siedziałem w zoraślach i obserwowałem co oni robią, w tym czasie, ci co ścigali mnie na pieszo, osiągnęli punkt, w którym spodziewali się mnie pochwycić. Zjeżdżali tam raz przy razie na koniach i pieszo, tak ze trzy godziny, ale z niczym musieli w końcu wracać do swoich. Uważnie ich liczyłem, czy aby któryś nie pozostał zamaskowany w ukryciu, bowiem tutaj już się nie bałem, gdyż w pobliżu był duży las. Uklęknąłem i wyjąłem książeczkę od nabożeństwa i zacząłem się modlić. Po jakiejś godzinie czasu okrężną drogą, polami wróciłem do rodzinnego domu, tak niemal cudownie ratując własne życie. Niestety mojego brata Tadeusza, tam na Dominopolu zabili".
Na widocznej na zdjęciu tabliczce pamiątkowej widoczne są zamazane przez ,,nieznanych sprawców'' zera , bo w Dominopolu nie zginęło 49 Polaków , a 490.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...