niedziela, 24 lutego 2013

wtorek, 19 lutego 2013

Wstyd wołynski!

Tego nie da się pojąć zwykłą miarą ocen. To, co 70 lat temu działo się na kresach Rzeczypospolitej, należy do najokrutniejszych wydarzeń w historii całej ludzkości. Co do tego jest zgoda wśród znających historię. Ci, którzy cokolwiek wiedzą o ludobójstwie na Wołyniu, są nim głęboko poruszeni. Niestety, wiedza o tych zbrodniach jest ciągle mizerna, a wśród młodzieży praktycznie żadna. Prawie polowa Polaków nie wie o tym nic albo bardzo niewiele. Wymordowano 120 tys. ludzi, a ich śmierć jest ważna tylko dla potomków i paru organizacji
społecznych. A gdzie są polskie władze? Gdzie jest prezydent RP, marszałkowie Sejmu i Senatu czy premier polskiego rządu? Obchody 70. rocznicy rzezi na Wołyniu nie mają w nich patrona.
Tak na co dzień pokłóceni i rywalizujący ze sobą – w tej jednej sprawie są jednomyślni. A precyzyjniej mówiąc, głusi na fakty i obojętni na ból krewnych ofiar. Po raz kolejny obchody tej rocznicy stają się prywatną sprawą ostatnich żywych świadków, rodzin ofiar, organizacji pozarządowych. Tak jest od lat i żadne apele czy prośby Społecznego Komitetu Obchodów 70. rocznicy niczego nie zmieniają… Ciągle nie ma w Warszawie pomnika godnego pamięci ofiar. Są za to biurokratyczne przepychanki i odsyłanie starych, schorowanych ludzi od urzędnika do urzędnika. Weterani tracą na to zdrowie i czas, bo, co typowe dla Kresowian, nie mogą uwierzyć, że w tak ważnej sprawie można z nimi postępować tak bezdusznie i cynicznie. Ano można. Bo nie ma woli politycznej. Woli, by to wreszcie przeciąć raz na zawsze. Postawić w centrum stolicy pomnik, wybudować na Powązkach symboliczną kwaterę, umieścić w paru miejscach tablice pamiątkowe i wprowadzić tę tragedię do obiegu publicznego, czyli do podręczników, wydawnictw, a także pogonić do pracy Instytut Pamięci Narodowej, który, tak aktywny w ściganiu wrogów politycznych, w sprawie zbrodni na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej ma na koncie tylko fałszujące prawdę i dezinformujące uczniów teki edukacyjne – bezskutecznie oprotestowywane przez środowiska kresowe oburzone na manipulacje IPN.
Ze wstydem obserwuje zachowanie oficjalnych reprezentantów państwa polskiego w sprawie obchodów 70. rocznicy. Za haniebne uważam takie różnicowanie polskich ofiar z czasów II wojny światowej, jakie spotyka pomordowanych na Kresach Wschodnich i ich rodziny. Wystarczy porównać,
jak bardzo kontrastuje ono z podejściem państwa i polityków do ofiar zbrodni katyńskiej i członków ich rodzin. Ignorowanie Kresowian, niegodne z czysto ludzkiej strony, jest także głupie politycznie. Bo – jak szacuje GUS – do korzeni kresowych przyznaje się w Polsce 4 mln ludzi. Czy będą wiecznie tolerować takie traktowanie ze strony władz? Wątpię. Z partii politycznych najlepiej zachowuje się PSL, a zwłaszcza Jarosław Kalinowski, który od lat patronuje walce tych środowisk o przywracanie pamięci. Mijają lata, mijają kolejne rocznice, tylko w Polsce w tej sprawie nie ma zmian. Zmowa milczenia trwa. Prawda ciurka małymi szczelinkami. Wstyd. Polacy mają wielki kłopot, bo politycy boją się słów prawdy. I boją się decyzji. Kto przetnie kresowy węzeł gordyjski?

sobota, 16 lutego 2013

My, kontrabandisty

Jeśli człowiek nie ma szczęścia mieszkania blisko granicy, blisko to znaczy powiedzmy tak do 30 km, to najlepiej wyruszyć tam w środku nocy. Latem wyjazd o 2-3 godzinie gwarantuje, że dotrze się na miejsce wraz ze wschodzącym słońcem, które podnosi się leniwe znad Ukrainy i oświetla swymi nieśmiałymi jeszcze promykami Bug i przejście. Wyjazd nocny daje niemal pewność, że ominie się kolejkę przynajmniej na wjeździe do sąsiadów. I rzeczywiście o 4 nad ranem mało kto wybiera się na zakupy. Granicę można by przejechać niepostrzeżenie niemal gdyby nie kwitek, pieczątka, no i pierwszy hetman, który na swe nieszczęście „zaplątał się” miedzy kartkami paszportu.[1] Bo nie jest tajemnicą, że jak chcesz przejechać – musisz dać. Szczególnie dotyczy to tych, których sama twarz a jeszcze bardziej samochód, którym przyjechali jest najlepszym dowodem na to, że nie jadą bynajmniej na Ukrainę aby zwiedzać zabytki. No i „blachy”. Jeśli lubelskie, przygraniczne (chełmskie, zamojskie, hrubieszowskie czy tomaszowskie) to od razu rośnie szansa, że towarzysz celnik nie odpuści. Zresztą biorą nie tylko celnicy, biorą „wopki” i ci, którzy wypuszczają za ostatni szlaban. Gdzie, komu i kiedy dać, podobnie jak i ile, wiedzą doskonale ci, którzy jeżdżą. Zwykle kniaziowie nie cieszą się popularnością. Niby wojowali, niby wojskowi, ale jacyś tacy – mało mundurowi – a wiadomo na granicy służby mundurowe rządzą. Szczęściem, jak to bywa u mundurowych, przesadnym pędem do literatury czy historii też się nie wykazują, co znaczy, że (uff, jaka ulga) ani literaci, ani historycy czy poeci również nie cieszą się na granicy wielką popularnością, Zatem pozostają hetmani. I zaręczam, że nie z wielkiej miłości do Chmiela czy Mazepy są oni tak nad Bugiem poważani, ale dlatego, że … „nominał mają właściwy”. To już wyjaśniliśmy ile, teraz, komu, gdzie i jak. Na pierwszym szlabanie, gdzie dostajesz „kwitoczek” nie dajesz – warto zapamiętać. (tu jeszcze mała dygresja, że system ten działa perfekcyjnie, jeśli chcesz dać tam, gdzie się nie daje, to ów, któremu chcesz dać nie weźmie „hetmana” na pewno – swoisty rodzaj uczciwości czy strachu). Dalej paszport. Tu jak już zaznaczono „Chmiel” powinien zaplątać się w jego kartki. Po kontroli celnej kierujesz się ku wyjazdowi – tutaj ostatni szlaban, tu daję kolejnego „hetmana”, raczej też „Chmiela”. Tu procedura jest inna. Przez uchyloną szybę, jedną ręką jawnie, otwarcie i wręcz ostentacyjnie oddajesz kwitek, zaś drugą ręką trzymasz Chmiela dyskretnie przy drzwiach. Pszennowłosa mundurowa niewiasta o zgrabnych i wprawionych dłoniach już wie co zrobić, by hetman jej się nie oparł. O i już jesteś w bratnim kraju. Teraz kolejność taka: najpierw do supermarketu – bo bliżej a potem na stację paliw.

W supermarkecie znajome panie zwykle witają szczerym uśmiechem, bo wiadomo utarg będzie (o ile nie jest środek nocy bo wówczas aż żal patrzeć na te wymęczone, senne dziewczęta za ladą). Co bierzesz? No, generalni nic się bardziej nie opłaca jak wódka, czy szerzej alkohole i papierosy. Tutaj przebitka cenowa jest naprawdę znaczna. Horyłki nie więcej niż litr (marki nie podam by nie uprawiać kryptoreklamy), wina… a kto by tam kupował wino, skoro można piwo – „sponiewiera” nie mniej, a można przewieźć go kilka litrów (które najbardziej poniewiera też nie napiszę, bo to znowuż reklama). No i papierosy. Tu niestety ojczyzna nasza w trosce o państwowy monopol tytoniowy wprowadziła drakońską reglamentację – nie więcej niż dwie paczki – cóż to jest dla palacza. Prozdrowotny ten wymóg psuje zdrowie pogranicznym handlarzom pewnie nie mniej niż samo palenie. Rzecz jasna w człowieku rodzi się pokusa jakby to ominąć. Gdzie napchać papierosów by nie znaleźli. Niektórzy ulegają tej pokusie, ale nie radzę. Przede wszystkim dlatego, że niektóre panie w sklepach (zdaje się, że to jeszcze naleciałość poprzedniego ustroju) potrafią poinformować celników telefonicznie, podając nr rejestracyjny samochodu, którego właściciel kupił więcej papierosów niż norma dopuszcza. A po drugie, celnicy są na to wyczuleni. Nie pomoże napychanie w skarpety czy gdzie kto woli. Znajdą. Kiedyś byłem świadkiem tego jak to niemal na oczach, jakby były pompowane, zmniejszały się piersi jednej pani, bo jak się okazało napchała w cyckonosz chyba z kilka paczek. Uwagę celnika przykuły te piersi zapewnie nie dlatego, że były wielkie, tylko że … nadzwyczaj kanciaste. Z innych rzeczy, mało dochodowych, a wartych kupienia, polecam (i tu z całą premedytacją uprawiam reklamę) doskonałe cukierki, zwłaszcza koriwki, czyli krówki – nigdzie takich nie jadłem, i kwas chlebowy, ale nie każdy. Doświadczenie uczy, że łatwo przy granicy dostać „Taras” – niezły, ale jeszcze lepszy, choć rzadziej dostępny jest „Lwiwski boczkowy”, czyli lwowski beczkowy (wiadomo – Lwów) robiony zresztą o ile mnie pamięć nie myli w dawnych zakładach Baczewskiego. Powiadam Państwu nektar to, ambrozja, a nie napój. Kiedy już jesteśmy załadowani pora na stację paliw, bo też i głównie po to tu się przyjechało. Przy czym warto zaznaczyć, że opłaca się przewozić olej napędowy i benzynę, ceny gazu nie odbiegają za bardzo od cen na Łukojlu w Polsce. Nim się jednak tam dostaniemy może nas czekać przygoda. Bowiem …

***

Milicja, niczym dawniej u nas ORMO – czuwa. Skoro tylko pojawia się za zakrętem samochód z polską „blachą” od razu jest zatrzymywany. „Stoją cholery” – pada z ust kierowcy (albo i coś jeszcze bardziej siarczystego padnie). Nerwowość jest spowodowana niczym innym jak tylko tym, że chcesz czy nie ale kolejny Chmiel, albo Mazepa tu polegnie. Bo możesz mieć bracie najlepszy samochód, w papierach też wszystko w porządku, to jednak rewolucyjna czujność stróżów prawa (zwanych potocznie na Ukrainie „mentami”) coś zawsze znajdzie. Ot jednemu z panów po 60-tce zarzucono brak prezerwatywy w apteczce (mimo tego, że jak się okazuje wcale nie jest ona wymagana ukraińskim prawem). Posiwiały mężczyzna zażartował: „Panie, ja bym chciał, żeby ona mi się jeszcze przydała”, ale i tak nie uchroniło go to od wydania kolejnego hetmana (nawiasem mówiąc bardzo kozacki to zwyczaj – nieraz bowiem kozacy wydawali własnych hetmanów, nawet wrogom, dla uzyskania korzystnych warunków kapitulacji itp. I tutaj właśnie mamy doczynienia z tym: „itp.”). W ostateczności, gdy już wszystko jest w absolutnym porządku, na pytanie kierowcy, właściwie dlaczego ma dawać, pada sakramentalna odpowiedź: „A tradycju znajesz?”. Co rozumniejsi i mniej sknerowaci mają już przygotowanego hetmana. Wówczas kontrola odbywa się nieco komicznie ale bardzo sprawnie. „Bohdana”, albo „Iwana” trzeba koniecznie umieścić pod dowodem rejestracyjnym, którego na wstępie żąda stróż prawa. Ów biorąc dokument i czując pod nim miękki papier, szulerskim ruchem, niemal niepostrzeżenie zwija go do kieszeni, oddaje kierowcy dowód, nawet na niego nie patrząc (o pokazywaniu poswidćenia wodija, czyli prawa jazdy, już nawet nie wspomnę) salutuje ze słowem „śćastliwa” i wszyscy rozjeżdżają się w dobrych humorach. Zdaje się, że nawet hetman na banknocie uśmiecha się spod wąsa.

Cóż, milicjant też człowiek – chce żyć.

***

No ale, ale jesteśmy już na stacji paliw, jednej z tych, gdzie przyjeżdżają tankować Polacy. Czym się ona różni od innych stacji w tym wielkim kraju o nazwie Ukraina? Dla niewprawnego oka praktycznie niczym. Bo też i kto by tam zwrócił szczególną uwagę na jakiś klocek leżący przy dystrybutorze paliw albo niewinnie wyglądający drucik obok. Tymczasem, jak kiedyś śpiewano: „w szczegółach siedzi diabeł”. Bez przesady powiedzieć można, że wynalezienie tych dwóch prostych a jakże funkcjonalnych urządzeń było dla granicznego ruchu porównywalne z wynalezieniem koła przez ludzkość. Bo też i (tu mówię o klocku) z kołem jest on związany. Klient życzący sobie nabyć wysoko czy mniej oktanowy płyn podjeżdża pod dystrybutor następnie delikatnie cofając na ów specjalny klocek najeżdża tylnym kołem, co sprawia, że położenie samochodu dalekie jest co prawda od poziomu jednak bardzo sprzyjające temu by wlać więcej paliwa do baku. Zaczynamy tankowanie. Licznik biegnie nieubłaganie, lecą litry i hrywny za nie. Wreszcie dystrybutor „odbija”, w normalnych warunkach oznacza to koniec tankowania, ale nie tu na granicy, gdzie mało co jest normalne. Wtedy bowiem zaczyna się najciekawsze. W ruch idzie ów niepozorny, a magiczny niczym czarodziejska różczka drucik. Wkładamy go do baku i odpowietrzamy. Harmonijnie grzebiąc drucikiem i dolewając paliwa możemy osiągnąć wynik bardzo satysfakcjonujący. Dla przykładu, taki volkswagen passat kombi mający bak o pojemności 90 litrów dzięki magicznemu drucikowi i klockowi może zmieścić tych litrów 110 – to się proszę Państwa nawet niemieckiemu producentowi tego auta nie śniło. A Słowianin potrafi. Jeśli dorzucimy do tego dopuszczalną „10” paliwa w kanistrze wracamy do domu ze 120 litrami – wynik zadowalający. Oczywiście istnieje też inna opcja. Jeśli szanowny klient nie chce sam z tych czy innych przyczyn bawić się drucikiem wówczas może zawsze poprosić gospodarza. Wtedy z budki wyłazi zaspany nieco Mykoła, który za Mazepę zrobi to z nie mniejszą wprawą. Zapłaciwszy możemy już nieco spokojniej wracać („menty” dwa razy nie biorą od tego samego) obawiając się jeno o długość kolejki.

Tu bywa różnie, czasami trzeba się nieźle nastać zanim człowiek dotrze do pierwszego szlabanu, gdzie też trzeba dać. Dlaczego? No toż już wracasz z łowów, masz za co dać. A też i dlatego, żeby „wopek” stojący dalej i łączący kolejkę z czterech pasów w 2 wiedział czy ma cię puścić – bo dałeś jak przykazano – czy trzymać, odsyłać itd. Bywa to niekiedy męczące, zwłaszcza dla skąpych i niecierpliwych. Bo rzadko kiedy mundurowi okażą się wyrozumiali patrząc np. na twój pełnoletni samochód, w którego baku nie mieści się więcej jak 40 litrów. Po prostu dać należy i dajesz nawet jeśli chcesz i wieziesz tyle, ile „ustawa przewiduje”, nic ponad to. Zasada jest zdaje się jedna: wieziesz na handel, albo kupiłeś taniej niż w Polsce, znaczy zarobiłeś, znaczy trzeba się podzielić tym zarobkiem. I już. Bywają oporni, którzy zazdrośnie strzegą wąsatego Chmiela w swoim portfelu. Ot był taki jeden kiedyś. Nie chciał dać za chorobę. To „wopki” odsyłały go do przysłowiowego „bólu”. On jednak był odporny na ból. Zauważył jakiegoś „starszynę”, zdawało mu się wierchuszka i pognał na skargę. „Panie on ode mnie chce, no za co ja mu mam dawać? Ja nic nieprzepisowego nie wiozę, to za co chce?”. „Jak chce, to widać ma za co” – odpowiedział mu filozoficznie „starszyna”. Napatrzyły się niemało na takie sceny stare wały grodziska jeszcze z czasów Grodów Czerwieńskich, na majdanie którego zlokalizowano przejście.

Warto też podkreślić, że w kolejce widać właśnie „piękno” przygranicznego ruchu w całej krasie. Pierwsze co się rzuca w oczy to volkswageny passaty kombi. Tyle samochodów tej jednej marki w jednym miejscu to nigdy i nigdzie nie widziałem. Różnią się tylko kolorami. W kolejce wygląda to tak, że stoi ciągiem 4-5 takich aut, potem jakiś inny cudak niewiadomo skąd, pasujący tu jak … (tu już niech czytelnik sam sobie uzupełni) a potem znów kolejnych kilka passatów. Normalnie, jak w fabryce volkswagena. Powrotna kolejka bywa niekiedy wielką próbą wytrwałości, czasem i kilkanaście godzin trzeba odstać. Ale czy to kogoś zraża? Nie dłużej niż na dwa, trzy dni, a potem znów na granicę. Nudząc się ludzie chodzą, rozmawiają, rzecz jasna bariera językowa nie istnieje, bo albo Ukraińcy mówią po polsku (choćby łamanym językiem) – w drugą stronę raczej się nie spotkałem – albo każdy po swojemu i tak się przecież rozumieją. O czym idzie mowa? O życiu: cenach, samochodach, rodzinie, dzieciach, pracy, kolejce, celnikach, czasem ktoś zaklnie na prezydenta (tego czy tamtego) albo innego urzędnika, bo oczywiście to oni są wszystkiemu winni i tacy sami „u nas i u was”. Patrzę na to jak na jakiś film i tak sobie myślę, pewnie obrazoburczo, „i kogo tu obchodzi, że niedaleko i nie tak dawno jeszcze ludzie się mordowali, nie wiadomo gdzie są pochowani itp., że przecież trzeba pracować nad pojednaniem, rozwiązaniem tych trudnych spraw między naszymi narodami”. Takie myśli rodzą się pewnie tylko w głowie jakichś takich „intelektualistów” jak ja. Tutaj narody mają „ważniejsze sprawy”: kurs hrywny, ceny paliw i to czy pograniczna władza nie podniesie stawek i nie przypomni sobie, że w panteonie sławnych Ukraińców są również historycy i poeci. Tak to niestety jest. I z takimi refleksjami odbieram paszport, w którym jeszcze jeden hetman wrócił do swoich.

Życie tu toczy się inaczej, powoli, niczym nurt płynącego pod nami Bugu. Ptaszęta „ujadają” zawzięcie w nadbużańskich gęstwinach, dzikich i naturalnych bo chronionych przez granicę, w mętnych wodach Bugu pływają powoli wypasione ryby, odżywione tak przez ludzi, którzy stojąc godzinami na moście z nudów je karmią. Czasem jak strzała przeleci szczupak, czasem błękitny zimorodek albo bocian bezczelnie i bez „oddawania hetmanów” przetnie granicę UE. Albo i w drugą stronę – bez paszportu z wizą Schengen lub choć kwitkiem na ruch przygraniczny. I tak się toczy życie na naszej nadbużańskiej granicy, i o ile nie nastąpi jakiś kataklizm w rodzaju wejścia Ukrainy do UE, a proszę mi wierzyć, że dla przygranicznych handlarzy byłby to rzeczywiście cios, będzie się pewnie toczyć jeszcze długo na pożytek sąsiadom z obu brzegów Buga – o czym zaświadczył ten, który widział.
Krzysztof Wojciechowski

[1] Tu należy się czytelnikom pewne wyjaśnienie, proste acz ważne: na banknotach będących środkiem płatniczym na Ukrainie (są nimi hrywny) wyobrażeni są różni wielcy Ukraińcy i Ukrainki, tudzież osoby związane z dawną Rusią Kijowską, której znaczną część Ukraina obecnie zajmuje. I tak: poczet otwierają kniaziowie Rusi Kijowskiej, na banknocie 1-hrywnowym wyobrażony jest Włodzimierz Wielki, Wielki Książe Kijowski panujący na przełomie tysiącleci – I i II, który, mimo swego czasu dość rozpustnego życia, został świętym cerkwi prawosławnej, dlaczego? Bo dał się ochrzcić z całym swym wielkim państwem i ludem, banknot 2 – hrywnowy zdobi podobizna Jarosława Mądrego, również Wielkiego Księcia Kijowskiego, syna wspomnianego wcześniej Włodzimierza. Ów, mimo, że zaczął budować słynny Sobór Mądrości Bożej w Kijowie (gdzie zresztą jest pochowany), i nie mniej słynną Ławrę Peczerską – pierwszy monaster na Rusi, na miano świętego, nie wiedzieć czemu sobie nie zasłużył. Może przez to, że dzieci wiele narobił – 10-cioro. I w zasadzie na tym kończą się banknotowi kniazie. Od 2 w górę zaczynają się bowiem hetmany. Błękitną piątkę zdobi sam Chmiel czyli Bohdan Zenobi Chmielnicki. Podwójnie wielki nominał (10 hrywien) nieszczęsny Iwan Mazepa, który próbował ratować niezależność kozaczyzny jednak w obliczu moskalskiej potęgi skapitulował i skonał na wygnaniu w Turcji. I jeśli idzie o zbrojnych towarzyszy to tyle. Od 20 królują Ci, co ani sami orężnie nie walczyli za Ukrainę, ani ludu nie wiedli na wroga, ale kto wie czy nie większą władzę posiadali. W ich ręku był bowiem rząd dusz i umysłów – czyli wszelkiej maści pisarze, poeci, historycy itp. Ów poczet otwiera umieszczony na zielonej 20-hrywnówce Johannes Frank urodzony w (proszę wybaczyć) Nahujowicach pod Drohobyczem, syn kowala Jakoba Franka. Johannes Frank, bardziej znany jako Iwan Franko, był bodaj czy nie najpłodniejszym poetą i pisarzem ukraińskim przełomu wieków XIX i XX-go, jego dorobek to ponad 5 tys. różnorodnych prac od wierszy po solidne powieści i opracowania naukowe napisane w 8-miu językach. Fioletową 50-ciohrywnówkę zdobi brodaty syn nauczyciela z Chełma – Mychajło Hruszewski, historyk, pisarz, przewodniczący Rady Centralnej Ukraińskiej Republiki Ludowej, który zaufał bolszewikom i wrócił w latach 30-tych XX wieku na Ukrainę. Umarł w Kisłowodsku w Rosji podczas operacji, która nie powiodła się …100-hrywnówkę raczono ozdobić najsłynniejszym chyba z Ukraińców, a mianowicie Szewczenką. Dla miłośników futbolu doprecyzowuję: chodzi o Tarasa Hryhorowicza – poetę, a nie o Andrija. Banknot 200 hrywnowy opanowała kobieta (no właśnie od razu widać, że nie jesteśmy w UE – parytetu ani za grosz, znaczy za kopiejkę) Larysa Kosacz, bardziej znana jako Łesia Ukrainka – poetka, pisarka, krytyk literacki (a niech tam, specjalnie dla feministek napiszę: krytyczka literacka). Zaś cały poczet zamyka postać mało w Polsce znana, a barwna niesamowicie: Hryhorij Sawycz Skoworoda- poeta, filozof, wędrowny bard i mędrzec, pieśniarz żyjący w XVIII wieku. Niezwykle zdolny i kształcony (znał kilka języków w tym grekę, łacinę i hebrajski), ale wędrował po Ukrainie śpiewając, nauczając, z Biblią pod pachą (choć miał też skłonności wolnomyślicielskie), by w końcu, strudzony życiem, wykopać sobie samemu grób – doceniony został 500 – hrywnówką. I na tym kończę przydługi, ale niezbędny appendix. Niezbędny dlatego, że wszystkie te znane postacie są w obiegu na granicy, rzecz jasna w różnym zakresie, skali i miejscu.



 

czwartek, 14 lutego 2013

Jest ''dobrze'',a bedzie jeszcze ''lepiej'' !!

Idzie bieda, drożyzna i bezrobocie. Od 2007 r. od czasu przejęcia władzy przez obecną koalicję szaleńczo podrożała żywność: mięso i jaja o ponad 60 proc., ryby ponad 50 proc., chleb, cukier i kiełbasa o blisko 40 proc., energia elektryczna i gaz o ok. 50 proc., a obiecywana tak często przez Premiera ciepła woda w kranie o ponad 30 proc. Nic dziwnego, że coraz większa liczba polskich rodzin, w tym zwłaszcza wielodzietnych i emerytów traci apetyt i znacząco ogranicza konsumpcję żywności.
Rośnie liczba dłużników. To już 2,3 mln osób i blisko 40 mld zł zadłużenia, 71 zł podwyżki dla 10 mln emerytów w marcu nie wyrówna nawet wzrostu kosztów samej żywności, nie mówiąc o cenach leków, przejazdów i usług komunalnych. Drożeją ceny kredytów, banki podnoszą marże, realne płace Polaków spadają po raz pierwszy od 20 lat. Realna siła nabywcza polskich płac zmniejszyła się o 0,1 proc., tak źle po raz ostatni było w 1993r. i sytuacja nadal się pogarsza.
Wirtualne budżety MF J.V.Rostowskiego przynoszą coraz niższe dochody. Załamanie się wpływów podatkowych za 2012r. mogło sięgnąć nawet 21 mld zł – to prawdziwa katastrofa.
Ten rok zapowiada się jeszcze gorzej, przed nami wielka fala zwolnień: TP SA zwolni 1700 osób, PZU.SA 600 osób, LOT 700 osób, wielkie zwolnienia dotkną urzędy skarbowe, szkoły, PKP, służbę zdrowia.
Drastycznie spada sprzedaż książek, mieszkań i nowych samochodów. Polacy szturmują lombardy, zastawiając nie tylko biżuterię, ale nawet samochody, maszyny produkcyjne, a nawet całe nieruchomości. Mamy już 15 tys. lombardów i ich liczba szybko rośnie. Gwałtownie narasta nie tylko na Śląsku kradzież węgla, paliw i towarów przewożonych koleją.
Mimo, że min. J. V. Rostowski twierdzi, że wszystko ma pod kontrolą, że w najbliższych dwóch latach polskie finanse publiczne mogą nie przetrzymać bez prawdziwego krachu.
Polski dług publiczny przekroczył 1 bln zł – to już dług nie tyle publiczny co kosmiczny, realnie, łącznie z 60-80 mld zł ukrytego długu przekroczyliśmy już oba progi konstytucyjne 55 i 60 proc. w relacji do PKB. Już nawet Komisja Europejska ostrzega Polskę, że grozi nam ryzyko długotrwałej biedy rosnącego bezrobocia i wykluczenia, blisko 10 mln Polaków.
Na 390 tys. nowonarodzonych dzieci, blisko 130 tys., a więc co trzecie rodzi się w Polsce w biedzie lub nędzy i rodzinach w których miesięczny dochód nie przekracza 539 zł, a 500 zł i minimum egzystencji w naszym kraju. Polską gospodarkę w dwóch najbliższych latach dobiją banki i długi Polski i Polaków. Przestajemy spłacać kredyty, przyrost tzw. złych kredytów jest najwyższy i najszybszy od 2005r. PKB w tym roku będzie w okolicach zera, spadają obroty firm, słabną wynagrodzenia i dochody. Już prawie 9 proc. zaciągniętych w bankach kredytów jest zagrożonych, zagrożona jest co 6 pożyczka konsumpcyjna, wzrasta zagrożenie dla płatności kredytów hipotecznych, wskaźnik ubóstwa wśród małżeństw z czwórką dzieci oscyluje wokół 35 proc. W Polsce nawet ludzie żyjący w skrajnej biedzie muszą płacić podatek dochodowy. Polska jest coraz bardziej uziemiona, LOT nie będzie mógł korzystać do końca 2013 r. z Dreamlinerów, Modlin będzie nieczynny do stycznia 2014r. Idzie więc prawdziwa bieda i kryzys, o jakim Polacy ogłupiani medialnie wirtualnym sukcesem unijnego budżetu nie maja nawet bladego pojęcia.
Czeka nas załamanie na giełdzie, bańka na obligacjach SP i kompletny brak pieniędzy w budżecie, oraz skok bezrobocia do 15-18 proc. Należy się spodziewać zarówno załamania się konsumpcji, sprzedaży detalicznej, inwestycji publicznych i prywatnych i ostrego wyhamowania polskiego eksportu, który i tak w dużej mierze nie jest już polski. Bo jaki to polski eksport Fiata, Opla, Siemensa czy Philipsa.
Blisko 10 mln Polaków jest już zagrożonych biedą i wykluczeniem, a dopiero wchodzimy w kryzys, 70 proc. młodych Polaków nie ma stałego etatu, 2,5 mln rodaków żyje na poziomie minimum socjalnego – ok. 997 zł, bezrobocie wśród młodych wynosi już 30 proc., a 250 tys. wśród bezrobotnych ma wyższe wykształcenie. I żadne slajdy z rządowych konferencji i bajki o 500 mld zł dla Polski z budżetu Unii nic tu nie zmienią.
Rząd zaczyna żyć w wirtualnym świecie swych historycznych „sukcesów”. Jednocześnie nie panuje już tak naprawdę nad niczym, ani nad polskimi długami, ani nad polską gospodarką, ani nad polską walutą. Nadchodzi prawdziwe finansowe i gospodarcze tsunami. Mamy humorystyczny i kompletnie nierealny budżet państwa, załamanie w produkcji, konsumpcji i inwestycjach. Sytuacja jest ze wszech miar alarmowa. Rząd i jego eksperci nie ogarniają organizacyjnie i intelektualnie, nawet w przybliżonej skali nadchodzących zagrożeń. Legislacyjne bezprawie, urzędnicze niechlujstwo oraz pogarda dla zwykłego obywatela osiągają prawdziwe apogeum. Już wkrótce staniemy w obliczu największego kryzysu gospodarczego ostatniego 20-lecia. Władzo, co Ty powiesz swojemu teściowi, dlaczego nie przygotowałeś nas na skutki tego kryzysu. Teściowie polscy mogą nie wybaczyć.

sobota, 9 lutego 2013

Najpierw była Kolonia Parośla!!

"70 lat temu bestialski mord na mieszkańcach Parośli rozpoczął masowe rzezie na Kresach Wschodnich"

Krzysztof Wasilewski

Kolonia Parośla I nie wyróżniała się niczym szczególnym spośród setek podobnych wsi na Wołyniu. Miała ok. 150 mieszkańców zajmujących się głównie pracą na roli i wycinką drzew. Niemal wszyscy zostali bestialsko zamordowani 9 lutego 1943 r., otwierając tym samym długą listę ofiar wołyńskiego ludobójstwa.
Pierwsze dwa lata II wojny światowej upłynęły na Kresach Wschodnich pod znakiem masowych wywózek polskiej ludności. Uznani za element wyjątkowo niebezpieczny dla nowej władzy Polacy stanowili większość spośród kilkuset tysięcy osób zesłanych na północne tereny Związku Radzieckiego. Po nadejściu wojsk niemieckich wywózki ustały. Rozpoczęły się natomiast masowe mordy, które z równą częstotliwością dotykały miejscowych Żydów, Polaków i Ukraińców.
Brutalizacja życia codziennego odbijała się na kontaktach dotychczasowych sąsiadów. Podobnie jak w okupowanej Polsce także na Ukrainie pomoc Żydom była karana śmiercią. Tylko nieliczni mieli odwagę zaryzykować. Wielu zaś wybierało odwrotną drogę, widząc w kolaboracji z Niemcami szansę na poprawę własnego losu. Spośród wszystkich okupowanych przez III Rzeszę terytoriów to właśnie na Ukrainie znajdowano najwięcej pomocników do eksterminacji Żydów. Szacuje się, że tylko do 1942 r. przy znacznym współudziale ukraińskich batalionów zgładzono ponad 600 tys. żydowskich mieszkańców Wołynia i Galicji. Trzy lata po wybuchu II wojny światowej trudno było jednoznacznie stwierdzić, kto jest wrogiem, a kto sojusznikiem.

Pepesze i siekiery

W tym całym polityczno-etnicznym galimatiasie widzieli swoją szansę ukraińscy nacjonaliści. Hasła budowy niepodległej Ukrainy bez „elementu obcego” pojawiły się już w okresie I wojny światowej. Dopiero jednak tworzenie obozów zagłady i eksterminacja Żydów udowodniły możliwość ich realizacji. Na początku 1943 r. kierownictwo Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) zawyrokowało: „Jeśli chodzi o sprawę polską, to nie jest to zagadnienie wojskowe, tylko mniejszościowe. Rozwiążemy je tak, jak Hitler sprawę żydowską”.
Ukraińscy nacjonaliści rozpoczęli wdrażanie swojego planu na początku 1943 r., jednak już latem 1942 r. w pobliżu polskich wsi na Wołyniu można było zaobserwować wzmożone ruchy patroli ukraińskich. Mieszkańcom tłumaczono, że to partyzantka radziecka przegrupowuje się przed planowaną ofensywą. Pytania, dlaczego partyzanci mówią po ukraińsku i zachowują lokalne zwyczaje, zbywano wymownym milczeniem. Mimo to część Polaków nadal chciała wierzyć, że głównym wrogiem na Wołyniu pozostają Niemcy.
Wszelkie nadzieje rozwiały się rankiem 9 lutego 1943 r. Wówczas to wieś Kolonia Parośla I została otoczona przez dużą grupę uzbrojonych w pepesze i siekiery Ukraińców. Ponownie przedstawili się jako radziecka partyzantka, szykująca się do starcia z oddziałami niemieckimi. Szybko podzielili się na małe grupy, które rozlokowały się we wszystkich domach. Tam kazali gospodarzom przygotować sobie obiad, aby „posilić się przed walką”. Opornych bili.
Około godz. 15 „partyzanci” nakazali mieszkańcom – wszystkim bez wyjątku – położyć się twarzą do ziemi. Zaraz potem ich związali. Miało to – tłumaczyli – uchronić ich przed zemstą Niemców, którzy surowo karali gospodarzy „przechowujących i karmiących partyzantów”. Może dziwić, że mieszkańcy Parośli tak łatwo poddali się Ukraińcom. Mieli jednak prawo wierzyć, że faktycznie mają do czynienia z radziecką partyzantką. Nieraz słyszeli o podobnych praktykach, które chroniły cywilów przed represjami ze strony hitlerowców. Polscy strażnicy z pobliskich lasów też często opowiadali, jak pomagali partyzantom układać miny, a po wszystkim dawali się przywiązać do drzewa. Czemu teraz miałoby być inaczej?

Zbyt mały grób

Rzeź zaczęła się, gdy tylko związano ostatniego mieszkańca. „Bojówkarze zabijali leżących – relacjonują Władysław i Ewa Siemaszko – rozrąbując głowy i ciała siekierami. Komendant Związku Strzeleckiego (Strzelca) Walenty Sawicki został porąbany na »sieczkę«. Dzieci były uśmiercane uderzeniami obuchem siekiery w główkę. W jednym z domów nie można było wyciągnąć noża, którym niemowlę było przybite do stołu”. Na zakończenie Ukraińcy urządzili sobie libację”.
Dzięki materiałom zebranym przez Władysława i Ewę Siemaszków udało się poznać dane większości ofiar. Wśród nich znaleźli się Józef i Maria Strągowscy oraz piątka ich dzieci. Najmłodszy – Staś – ledwo skończył pięć lat. Jeszcze krócej żyły Zuzia i Krysia Chorążyczewskie. Pierwsza miała trzy lata, druga nie dożyła nawet roku. 9 lutego zginęła także ośmioosobowa rodzina Jana Koguta. U ich sąsiadów, Horoszkiewiczów, znaleziono aż dziewięć ciał. Jedną z pierwszych ofiar rzezi był Mieczysław Bułgajewski. Próbował się bronić, za co został posiekany siekierą na kawałki. Łącznie w ciągu kilku godzin w bestialski sposób wymordowano ponad 150 osób.
Wszystkie gospodarstwa zostały doszczętnie splądrowane. Zabierano nie tylko kosztowności, lecz także żywność i bydło. Do „partyzantów” dołączyli okoliczni Ukraińcy, którzy bez skrupułów rabowali mienie niedawnych sąsiadów. „Złote żniwa” rozpoczęły się na Wołyniu jeszcze zimą.
Znaczna część bojówki, która dokonała rzezi w Parośli, rekrutowała się spośród mieszkańców najbliższej okolicy. Wbrew powszechnej opinii nie był to wyłącznie margines społeczny. Obok zwykłych rzezimieszków w mordowaniu Polaków wzięli udział m.in. pracownicy wydziału oświaty z Włodzimierza i rodziny księży prawosławnych. Syn jednego z nich był nawet komendantem UPA w rejonie włodzimierskim. Akcja oczyszczania Ukrainy z „elementu obcego” miała oddanych zwolenników zarówno na nizinach, jak i na szczytach ukraińskiego społeczeństwa.
Pierwszym, który dotarł do Parośli, a raczej do tego, co po niej zostało, był polski rolnik z pobliskiego Wydymeru. Natychmiast zaalarmował okolicznych mieszkańców. W tym samym czasie do Wydymeru przybiegła Maria Bułgajewska, która ocalała tylko dlatego, że udawała martwą. Przybyłym do Parośli Polakom udało się odnaleźć jeszcze 12 żywych, choć ciężko rannych osób. Większość stanowiły dzieci. Ocalała także sześcioosobowa rodzina żydowska Dawida Balzera, ukryta przez Klemensa Horoszkiewicza w piwnicy.
Przygotowania do pochówku przerwały strzały z pobliskiego lasu. Dopiero następnego dnia, pod eskortą niemieckich żołnierzy, Polacy mogli wrócić do Parośli. Ochrona jednak się niecierpliwiła, więc pomordowanych chowano w masowym grobie, owiniętych jedynie w prześcieradła, bez trumien. Nie było czasu nawet na zmianę zakrwawionych i zniszczonych ubrań. Gorycz tragedii wzmogło to, że wykopany rów nie pomieścił wszystkich ciał. Ułożono je więc w stożek, po czym usypano kurhan. Był to już trzeci kurhan w Parośli – w pierwszym spoczywały ofiary najazdu tatarskiego, w drugim zmarli na grypę hiszpankę.

Nikt nie chciał wrócić

Z uroczystością poświęcenia mogiły czekano na przybycie niemieckich posiłków. Trudno o wymowniejszy symbol wołyńskiej mozaiki lat wojny – ze znienawidzonego okupanta oddziały Wehrmachtu stały się nagle gwarantem spokoju. Zanim bowiem Polacy zdążyli się zorganizować w oddziały samoobrony, musieli szukać ochrony u Niemców. Po rzezi w Parośli niektóre polskie rodziny dobrowolnie wyjeżdżały na roboty do III Rzeszy, uważając, że tam będą bezpieczniejsze. Wielu Polaków przystępowało do policji nadzorowanej przez Niemców.
„Tworzenie policji polskiej na danym terenie – wspominał prof. Władysław Filar – zawsze było skutkiem i następstwem masowych rzezi Polaków, wywołanym zagrożeniem życia, koniecznością obrony przed szalejącym terrorem nacjonalistów ukraińskich”. Rzeczywiście, do lutego 1943 r. służba w policji traktowana była jako wysługiwanie się okupantom. Po wymordowaniu mieszkańców Parośli stała się koniecznością.
Parośla pozostała niezamieszkana. Mimo nalegań Niemców, aby zagospodarować pozostałe mienie, wśród okolicznej ludności nie znaleziono chętnych. Trzy miesiące po rzezi miejscowi Polacy ogrodzili kurhan i ustawili na nim duży krzyż. Pod koniec lipca 1943 r. do wsi ponownie wkroczyły bojówki ukraińskie, rozpoczynające właśnie akcję likwidacji polskich osiedli w gminie Antonówka. Mieszkańcy prawie 30 innych zagród podzielili los Parośli. Szacuje się, że do początku 1944 r. z rąk ukraińskich nacjonalistów zginęło na Wołyniu co najmniej 60 tys. Polaków.
Po Parośli nie ma śladu. W miejscu, gdzie kiedyś była wieś, rośnie gęsty las.
Dostać się tam można tylko przy dobrej pogodzie. Wystarczy kilka dni opadów, aby nieutwardzona droga zmieniła się w rwący potok. O tragedii z 9 lutego 1943 r. przypominają jedynie tablica z nazwiskami pomordowanych oraz dwa podniszczone już krzyże, postawione samowolnie przez Antina Kowalczuka, Ukraińca z pobliskich Krawczuk.
Mało kto dziś pamięta o tragedii wsi Kolonia Parośla I. To, że wspomnienie o niej w ogóle przetrwało, jest wyłączną zasługą organizacji kresowych oraz nielicznych historyków, którzy wbrew politycznej poprawności nie boją się pisać o ciemnych stronach stosunków polsko-ukraińskich.
Przez państwo polskie i jego elity rodziny Bułgajewskich, Horoszkiewiczów czy Strągowskich zostały wymazane ze zbiorowej pamięci. Podobnie jak dziesiątki tysięcy pozostałych ofiar wołyńskiego ludobójstwa. Nikt nie nakręcił o nich kasowego filmu, nikt nie postawił im pomnika, nikt nie upomniał się o nich w uchwale sejmowej. Pozostały tylko spróchniałe krzyże jako wyrzut sumienia dla współczesnych.

sobota, 2 lutego 2013

Rocznica!

Witam!! Dziś 2-gi luty, Świeto Gromniczne, a dla mnie wiele znaczaca Rocznica smierci mojego kochanego Dziadka . Prawie wogóle Jego nie pamiętam, tym nie mniej jednak  ma ten dzien znaczenie dla mnie szczególne. W tym roku mija juz okrągłe 50 lat jak umarł. Jak co roku pójde na cmentarz i zapale lampkę na grobie.  NON OMNIS MORIAR!! Żyjemy póki o nas pamiętają!!

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...