czwartek, 11 kwietnia 2013

Kto stoi po stronie banderowców w Polsce ! Świetny tekst autorstwa Jana Engelgarda !!!!


Przy okazji obchodów 70. rocznicy zbrodni wołyńskiej na nowo rozgorzała dyskusja na temat polsko-ukraińskich relacji. Warto więc przypomnieć o tym, kto w Polsce brał czynny udział w promowaniu banderowskich postulatów historycznych i kto ponosi dużą część winy za niesłychany wręcz proces gloryfikacji zbrodniczej organizacji, jaką była UPA.


Od samego początku istnienia III RP środowisko dawnego KOR, skupione w Unii Wolności i wokół „Gazety Wyborczej” – za cel główny swoich działań postawiły sobie promowanie postbanderowskich środowisk i lansowanie idei tzw. pojednania polsko-ukraińskiego, przez co rozumiano przyjęcie przez stronę polską ich wykładni historii najnowszej. Nie jest dziełem przypadku, że już w 1990 roku Senat RP uchwalił potępienie Operacji „Wisła”. Było to uderzenie wyprzedzające – to strona polska od razu znalazła się w pozycji defensywnej, to my mieliśmy się tłumaczyć i przepraszać. W tym czasie w ogóle nie mówiło się o zbrodniach UPA na Wołyniu i Kresach Wschodnich, które przecież, pośrednio, doprowadziły do wydarzeń z 1947 r. Z dzisiejszej perspektywy można sformułować wniosek, że w ośrodku tym zapadała decyzja, żeby o tym w ogóle nie mówić. Przyjęcie banderowskiej wykładni dziejów i sprowadzenie tematu „pojednania” do układania się ludźmi tej właśnie postbanderowskiej orientacji – jest praprzyczyną wszystkich obecnych nieporozumień i sporów.


Ośrodek skupiony wokół Adama Michnika i Jacka Kuronia, ostentacyjnie „antynacjonalistyczny”, tropiący wszelkie przejawy szowinizmu w Polsce i na świecie, walczący z „nietolerancją”, „antysemityzmem”, „totalitaryzmem”, wyczulony na wszelkie, nawet najbardziej niewinne tendencje narodowe w Polsce – w omawianym przypadku przeszedł do porządku dziennego nad skrajnie totalitarną, szowinistyczną i barbarzyńską ideologią i praktyką, jaką wprowadziła w życie OUN-UPA. Michnikowi i Kuroniowi nie przeszkadzało nawet to, że organizacja, którą wzięli w obronę miała na sumieniu śmierć dziesiątków tysięcy Żydów. W Polsce „Gazeta Wyborcza” dzieli włos na czworo, dopatruje się skrajnego antysemityzmu w postawie Polaków w czasie wojny, rozdmuchuje do niebotycznych rozmiarów sprawę Jedwabnego, a tu kuma się z takimi ludźmi jak Bohdan Osadczuk czy Jewhen Stachiw. Nie ma nic przeciwko tradycji, za którą wlecze się ponura sława morderców nie tylko Żydów i Polaków, ale i własnych rodaków, zabijanych bezlitośnie za każdy odruch ludzkiej solidarności i niechęć do stania się wspólnikami w krwawym dziele wykuwania „samostijnej Ukrainy”. Jak to jest możliwe? Skąd to się wzięło i jak tacy ludzie jak Michnik godzą te dwie sprzeczne postawy – oto jest pytanie na miarę stulecia.


Żeby nie być gołosłowny. Oto fragment wstępu Adama Michnika do książki „Wołyń 1943-2008”, Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2008: „Spoglądając wstecz, trzeba dziś zdobyć się na wysiłek rozumienia kontekstu historycznego obu racji. Nie po to, by uzgodnić obraz przeszłości, lecz by uzyskać jakiś obraz zbliżony do prawdy i wolny od stereotypów; obraz, który uwzględni różne punkty widzenia. Nie wolno tedy zaczynać dialogu od żądania, by Ukraińcy uznali UPA za organizację zbrodniczą. Takie żądanie to koniec dialogu. Podobnie jest z polskim i ukraińskim obrazem akcji,, Wisła”. Trzeba nam, Polakom, powtórzyć za ukraińskim historykiem: „Nie ulega wątpliwości, że akcja «Wisła» zasługuje na surowe i bezwzględne potępienie”.


Zwróćmy uwagę na tezę główną: nie wolno zaczynać od uznania UPA za organizację zbrodniczą. Ale już Akcja „Wisła” zasługuje na „bezwzględne potępienie”. Jak to jest, od strony moralnej – UPA, która ma na sumieniu dziesiątki tysięcy bestialsko pomordowanych, nie może być uznana za organizację zbrodniczą, ale Akcja „Wisła”, w wyniku której praktycznie nikt nie zginął – ma być „bezwzględnie potępiona”?


A teraz Jacek Kuroń w wywiadzie dla GW z 2003 roku: „Co więcej – jeśli Ukraina chce być niepodległa, nie może wyrzec się pamięci o UPA. UPA była powstańczą armią walczącą o niepodległość”. To iunctim między niepodległą Ukrainą a UPA jest oczywistym fałszem – państwo ukraińskie w sensie terytorialnym zostało stworzone przez Józefa Stalina I Nikitę Chruszczowa a uzyskało suwerenność dzięki pierestrojce w ZSRR i decyzji Borysa Jelcyna. Walka UPA w czasie wojny nie miała żadnego wpływu na te procesy, można nawet mówić, że je hamowała. Dlatego to nie UPA jest źródłem suwerenności obecnego państwa ukraińskiego, jest to typowa uzurpacja, połączona z fałszowaniem historii. Po drugie zaś, tradycja banderowska jest czynnikiem rozsadzającym jedność państwa ukraińskiego, gdyż jest odrzucana przez zdecydowaną większość Ukraińców. Nie było więc racjonalnych przesłanek do hodowania banderowskiej tradycji jako rzekomo niezbędnej dla istnienia państwa ukraińskiego.


Michnik i Kuroń szli jednak w zaparte – robili wszystko, żeby wyolbrzymiać ukraińskie żale i krzywdy i bagatelizować bądź szyderczo komentować krzywdy polskie. Krzywdy te, na początku lat 90. XX wieku, nie było podnoszone zbyt głośno, bo wielu nie widziało takiej potrzeby. Jednak kiedy ocaleli z banderowskiej rzezi oraz ich rodziny zorientowali się, że państwo polskie kaja się przed postbanderowcami a za nic ma pamięć o swoich obywatelach – nastąpiła reakcja.


I wtedy znaleźli się historycy polscy, którzy zaczęli głosić, że na Wołyniu nie było żadnej eksterminacji, o ludobójstwie już nie mówiąc. Możemy poczytać ich „odkrycia” we wspomnianej już książce. Najbardziej bulwersujące były wypowiedzi prof. Ryszarda Torzeckiego (1925-2003), uznawanego za znawcę tematu stosunków polsko-ukraińskich. Oto co powiedział w jednym z wywiadów: „Ci, którzy posługują się terminem eksterminacja, mówiąc o wydarzeniach na Wołyniu, nie uwzględniają wielu racji historycznych. Na podstawie znanych mi dokumentów polskich, ukraińskich i przekazów ustnych nie można uznać, aby działania partyzantki ukraińskiej zmierzały w sposób świadomy i celowy do eksterminacji ludności polskiej. Wprawdzie kierownictwo OUN chciało się pozbyć ludności polskiej z tych terenów, gdyż uznawano ją za przeszkodę dla tworzenia państwa ukraińskiego, nie planowało jednak jej fizycznego wyniszczenia. Akty tego rodzaju były często żywiołowym odruchem mas i lokalnych dowódców, w wielu wypadkach akcja wymknęła się spod kontroli UPA, w innych nie umiano lub, co należy podkreślić, nie chciano nad nią zapanować. To była wojna wyjątkowo okrutna, ale jednak wojna. Wytępienie narodu polskiego nie zostało zamierzone”.


Głoszenie takich opinii należałoby wpisać do Księgi Hańby Polskiej. Jest to tym bardziej zdumiewające, że pan profesor miał opinię jednego z największych znawców problemu. Kiedy to mówił, że niby nie ma żadnego dowodu, były już znane dokumenty jednoznacznie obciążające OUN-UPA za zbrodnie na Polakach. Pisał o tym Władysław Filar:


„Dowódca okręgu wojskowego „Turiw” Jurij Stelmaszczuk ps. „Rudyj” potwierdził 24 czerwca 1943 r. w piśmie do przywódcy OUN-SD Mykoły Łebedia ps. „Ruban” otrzymanie poleceń: „Druże Ruban, zawiadamiam, że w czerwcu przedstawiciel centralnego kierownictwa UPA, komendant «Piwnycz» Kłym Sawur przekazał mi ustnie tajną dyrektywę w sprawie fizycznego wyniszczenia ludności polskiej. Dla wykonania tej dyrektywy poleciłem rzetelnie przygotować się do akcji przeciw Połakom i wyznaczyłem odpowiedzialnych do poszczególnych rejonów: kurinnego [dowódcę batalionu] «Łysoho» na rejon turzyski, «Sosenka» – na rejon Owadna i Oździutycze, «Hołobenka» – na rejon kowelski”.


Wymieniony dowódca kurenia „Łysy” we wrześniu 1943 r. meldował kierownictwu OUN wykonanie zadania: „29 sierpnia 1943 r. przeprowadziłem akcję we wsiach Wola Ostrowiecka i Ostrówki głowiańskiego rejonu. Zlikwidowałem wszystkich Polaków od małego do starego. Wszystkie budynki spaliłem, mienie i chudobę zabrałem dla potrzeb kurenia”. W wyniku tej akcji we wsi Wola Ostrowiecka zginęło 529 osób (w tym 220 dzieci poniżej 14. roku życia), w Ostrówkach 438 osób (246 dzieci). Ekshumacje przeprowadzone w tych miejscowościach w 1992 r. potwierdziły zbrodnię i liczbę ofiar”.


Obecnie, nawet proukraińscy historycy, w tym Grzegorz Motyka, nie podtrzymują już tezy o braku rozkazu i braku śladów bezpośredniej odpowiedzialności UPA. Motyka powiedział nie tak dawno w wywiadzie dla „Ale Historia”, że kierownictwo OUN Bandery podjęło decyzję o likwidacji ludności polskiej już w końcu 1942 roku, a plan ten zrealizowano w 1943. Mimo to „Gazeta Wyborcza” przez całe lata udostępniała swoje łamy dla „historyków” ukraińskich, takich jak Jurij Kuryjczuk, którzy głosili m.in. takie tezy: „Do głównych wydarzeń doszło latem 1943 r. Pismo UPA „Do broni” groziło: „Budować Polskę niech jadą na ziemie polskie, bo tu mogą tylko przyspieszyć swoją haniebną śmierć”. Banderowcy zdecydowali oczyścić Wołyń z Polaków. Ich przedstawiciele objechali wszystkie polskie wsie, żeby ich mieszkańcy wyjechali w ciągu 48 godzin za Bug albo San – inaczej śmierć. Polskie podziemie wydało rozkaz, żeby zostać, bo inaczej Polska straci Wołyń. Po stronie Ukraińców była sprawiedliwość historyczna. Trzeba jednak też brać pod uwagę emocjonalną i psychologiczną motywację polskich mieszkańców Wołynia. Dla nich te ziemie też były ojczyzną. Obydwie strony wybrały nie polityczny, ale biologiczny sposób rozwiązania konfliktu.


11 lipca 1943 r. UPA rozpoczęła kampanię depolonizacji Wołynia. AK i inne polskie ugrupowania zbrojne stawiły opór. Z obawy przed rzeziami Polacy masowo uciekali ze wsi do miast, wstępowali do partyzantki polskiej i radzieckiej, wyjeżdżali na roboty do Niemiec. Obydwie strony przelewały niewinną krew i dopuszczały się haniebnych uczynków”.


A więc, owszem, Ukraińcy zaatakowali, ale AK stawiła opór. Problem w tym, że na Wołyniu nie było w tym czasie żadnych oddziałów AK, a obroną mordowanych zajęła się organizowana ad hoc Samoobrona, wspierana przez partyzantkę sowiecką. Nie było też żadnego rozkazu polskiego podziemia, żeby zostawać na Wołyniu, fałszem jest także twierdzenie, że upowcy dotarli ze swoim ostrzeżeniem „do każdej wsi”. Nie można również mówić o „wojnie” czy dwóch równorzędnych stronach. Wiejska ludność polska, pozbawiona elit przywódczych i silnej struktury AK, została całkowicie bezbronna wobec nadchodzącej Apokalipsy. To ona miała płacić za wieki „ukraińskiego poniżenia”. Chłopi polscy, którzy aż do wieku XIX byli prawie tak samo poniżani, jak i ukraińscy.


Z kolei Bohdan Osadczuk, w czasie wojny członek OUN-Melnyka, hołubiony przez Michnika i państwo polskie niczym polski bohater, poszukiwał przyczyn „tragedii” gdzie indziej. Pytał w jednym artykułów – a kto pierwszy zaczął? I odpowiedział: pierwszy był mord na nauczycielu ukraińskim Mychajle Ostapiaku. Według „niepełnych informacji” mordu dokonała „ultraprawicowa organizacja” Miecz i Pług „spod znaku Bolesława Piaseckiego”. Mniejsza o to, że Piasecki nie miał nic wspólnego z Mieczem i Pługiem, ważne było, że padło to nazwisko, no i że Polacy zaczęli.


Gdyby zebrać wszystkie kłamliwe usprawiedliwienia, krętactwa i ordynarne kłamstwa – to lista odpowiedzialnych za Wołyń byłaby taka: Jeremi Wiśniowiecki, Bolesław Piasecki, Miecz i Pług, Moskwa (wedle Myrosława Czecha, to ona „rozpętała piekło na Wołyniu”), partyzantka sowiecka, Niemcy, no i w końcu Armia Krajowa – która „stawiła opór”. Wszyscy, tylko nie OUN Bandery.


Dzisiaj w polskiej prasie takie tezy spotyka się już rzadko, bo dzięki upartej akcji środowisk kresowych, ale i kompromitacji ukraińskiej historiografii, która postawiła swoimi absurdalnymi ustaleniami swoich sojuszników w Polsce w niezręcznej sytuacji – nikt rozsądny nie twierdzi już (poza M. Czechem), że wszyscy są winni, tylko nie UPA. Gorzka to satysfakcja – w latach 90. z pism ogólnopolskich tylko „Myśl Polska” podejmowała ten temat. Teraz piszą tak wszyscy. A jednak nie ma się z czego cieszyć. Przez te 20 lat „Gazeta Wyborcza” i Adama Michnik uczynili tyle zła i zamieszania, że odrobienie tych strat nie będzie łatwe. Tym bardziej, że tak naprawdę protektorzy „pojednania” na banderowskich warunkach wcale nie zmienili zdania. Zmieniły się, jak mówił Hermann Brunner do Hansa Klossa, okoliczności. I do tych nowych okoliczności probanderowski ośrodek w Polsce się przystosował. Co to oznacza? Że będzie nadal gra pozorów i czekanie aż wymrą ostatni świadkowie zbrodni wołyńskiej. Tak będzie, bo na zasłużone mea culpa ze strony winnych tego szalbierstwa nie ma co liczyć.


Jan Engelgard

środa, 3 kwietnia 2013

Czterej pancerni i pies-kontynuacja !


Akcja filmu kończy się w 1945 roku gdzieś w górach (chyba w Beskidach) na weselu Janka Kosa i Marusi Ogoniok oraz Gustlika Jelenia i Honoratki. Pod wpływem weselnej atmosfery Gruzin Grigorij Szaakaszwili oświadcza się polskiej telegrafistce Lidce Wiśniewskiej. Ta, odtrącona przez Janka, oświadczyny przyjmuje i godzi się na wyjazd do ojczyzny Stalina, czyli do Gruzji. W takiej to sytuacji matrymonialno-psychologicznej urwał się nasz kontakt z bohaterami.
Co było dalej?
Jan Kos po ślubie z radziecką sanitariuszką Marusią wyjechał do ojca do Gdańska. Janek nie wyobrażał sobie przyszłości bez wojska. Jako bohater wojenny bez problemów dostał się do szkoły wojsk pancernych. Marusia zamieszkała u teścia, który został urzędnikiem w Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku.
Czekając na powrót męża ze szkoły oficerskiej, Marusia podjęła pracę jako pielęgniarka w szpitalu wojskowym w Gdyni. Jankowi wróżono wielką karierę w wojsku i Marusia już widziała siebie jako polską panią generałową. Los chciał jednak inaczej. Gdzieś na początku 1950 roku niespodziewanie aresztowano starego Kosa, ojca Janka. Jak pamiętamy z filmu, był on przed wojną mieszkańcem Wolnego Miasta Gdańska, potem więzili go Niemcy, miał jakieś bliżej nie określone powiązania z ruchem oporu na Pomorzu. Słowem: człowiek niepewny. Starego Kosa oskarżono o współpracę z hitlerowcami (wiadomo: Wolne Miasto Gdańsk), powiązania z II Oddziałem Sztabu Generalnego, czyli z sanacyjnym wywiadem (Komisariat RP w WMG), a wreszcie o współpracę z brytyjskim wywiadem morskim i o sabotaże na Wybrzeżu Gdańskim. Jak było naprawdę, archiwa milczą. Stary Kos procesu nie doczekał i zmarł w więzieniu w Sztumie.
Aresztowanie Kosa seniora było końcem kariery Janka. Z ostatniego roku szkoły oficerskiej, wprost z zajęć politycznych, aresztowała go Informacja Wojskowa. Jako syn zdrajcy, wroga klasowego, szpiega i sabotażysty nie miał czego szukać w Ludowym Wojsku Polskim. Długo go nie trzymali, wyszedł po roku z odbitymi nerkami i złamanym życiorysem. Najgorsze czekało na niego jednak w domu. Tam zastał kartkę napisaną przez żonę Marusię. Jak pamiętamy, Marusia była Rosjanką, obywatelką ZSRR. Na wracającego z aresztu Janka czekała kartka napisana nieporadnie w polsko-rosyjskim języku:
- „Janek, ja komunistka, ja Ruskaja, moj otiec eto Stalin, twoj otiec eto szpion. Wy reakcyjnaja swołocz, ja nie chaczu tieba. Ja jedu w Sowieckij Sojuz. Z mojej ambasady ty dostaniesz papiery rozwodowe. Ty mnie nie szukaj. Ja tiebia nie lubliu. Marusia”. -
Po kilku miesiącach przyszły dokumenty rozwodowe. Przez następne lata Janek biedował i znowu, jak w czasie wojny, szukał ojca. Tym razem już go nie znalazł. Starzy znajomi z czasów wojny też albo siedzieli w kryminale, albo odwrócili się od niego jak od zadżumionego. Janek nie miał żadnego wykształcenia, nie miał zawodu, pracował więc jako niewykwalifikowany. Po 1956 roku i rehabilitacji ojca (pośmiertnej) skończył jakieś szkoły zaocznie. Podjął pracę w stoczni gdańskiej, nie ożenił się drugi raz. Pod koniec lat 60. zaprzyjaźnił się z podobnym sobie rozbitkiem życiowym, z Mateuszem Birkutem, ale to już historia na inną opowieść.
Marusia Kos, de domo Ogoniok. Na polecenie sowieckiej ambasady odcięła się od swojego męża i teścia i wróciła do ZSRR. Tam rozwiodła się z Jankiem. Pracowała jakiś czas w szpitalu w Nowosybirsku, wyszła za mąż za oficera wojsk rakietowych, miała z nim syna i rozwiodła się. Drugi raz wyszła za mąż za lotnika, który zginął nad Koreą. Owdowiała, i nadal piękna, zajęła się wychowywaniem synów po rakietowcu i lotniku. Nigdy już nie była w Polsce.
Gustaw Jeleń. Gustlik po weselu wrócił na Śląsk i zamieszkał wraz z żoną Honoratą w jednoizbowym mieszkaniu ojca, położonym w typowo śląskim familoku, z wygódką na podwórku, obok maleńkiego ogródka i klatek z królikami. Mundur obwieszony orderami wylądował na dnie szafy, zastąpił go górniczy kombinezon. Gustlik był chłop jak tur i fedrował za dziesięciu chłopa. Już-już miał zostać przodownikiem pracy (mówiło się nawet o awansie na sztygara i mieszkaniu zakładowym), gdy zdarzyło się nieszczęście. Jak pamiętamy z filmu, ojciec Gustlika całą wojnę przesiedział na Śląsku, gdzie pracował w kopalni. Gdy wręczono mu dokument stwierdzający, iż jest obywatelem III Rzeszy, zaklął pod nosem i poszedł na szychtę do kopalni. Stary Jeleń nie wiedział, co to strajk włoski i symulowanie pracy. Wiedział za to, że szychta to jest szychta, a fedrunek to fedrunek, bez względu na to jaka flaga wisi na kopalnianej bramie.
Takie podejście do pracy spodobało się jego przełożonym, Jeleń senior dostał list pochwalny od samego dr Roberta Leya, przywódcy niemieckich robotników. To był początek jego zguby. W 1945 roku, jakieś pół roku po tym jak na katowickim rynku radzieccy wyzwoliciele zaczęli zabierać przechodniom zegarki, sąsiad starego Jelenia, były szef dzielnicowej komórki SA, wywiesił na balkonie czerwoną flagę z widocznym, jasnym kołem na środku po odprutej swastyce, wstąpił do PPR i zadenuncjował starego. W śledztwie na UB nawet go nie bili, wystarczył im znaleziony w komodzie ów fatalny list z podpisem dr Leya.
Gustlik wyciągnął z szafy mundur i zaczął biegać po urzędach, żeby ratować ojca. Nic nie pomogło, nawet order za Studzianki, krzyż za forsowanie Odry i za wzięcie do niewoli hitlerowskiego generała ze sztabem, ani nawet odznaka grunwaldzka za zdobycie Berlina. Stary Jeleń trafił do Łambinowic, gdzie już w pierwszym tygodniu podpadł komendantowi Morelowi, późniejszemu obywatelowi Izraela. Gustlik stracił pracę w kopalni akurat w dniu, gdy Honoratka rodziła drugie dziecko. Stary Jeleń zmarł za drutami kolczastymi w Łambinowicach i dopiero po 45 latach Niemiecki Czerwony Krzyż ustalił miejsce jego pochówku w zbiorowej mogile. Gustlik biedował, aż gdzieś około 1959 roku uśmiechnęło się do niego szczęście. Pamiętamy z filmu, iż Gustlik poznał Honoratkę już za Odrą, gdy ta była służącą u niemieckiego generała, którego Gustlik wziął do niewoli. Generał przeżył radziecką niewolę, symulując komunizm. Gdy powstała NRD, zgłosił akces do jej armii. Zwolnili go z niewoli i generał wsiadł w metro w Berlinie i trafił prosto do rodzinnego majątku w słonecznej Hesji. Po powrocie zaczął szukać dawnej służącej. Starania trwały długo. Państwo Jeleniowie wraz z piątką dzieci opuścili Śląsk na krótko przed nawiązaniem stosunków dyplomatycznych między PRL a NRF. Na początku Gustlik fedrował w Westfalii, potem dostał duże pieniądze - za ojca z niemieckim paszportem i listem od dr Leya, zamęczonego przez polskich komunistów i Salomona Morela, za pracę Honoratki na służbie u generałostwa, za pozostawiony za żelazną kurtyną familok z wygódką, ogródkiem i klatkami. Kupił mały domek w okolicach Padeborn. Tam zaprzyjaźnił się z sąsiadem, takim jak on emerytem i również byłym pancerniakiem, tyle że od Guderiana. Siedząc na ławce w ogrodzie przy piwie, godzinami wiedli spory na temat wyższości T-34 nad ‘Tygrysem'.
Grigorij Saakaszwili, Gruzin, w cywilu mechanik, przydzielony do LWP jako kierowca czołgu. Ten sympatyczny brunet przez cały film bawił nas swoimi problemami z opanowaniem języka polskiego, a przede wszystkim kłopotami sercowymi. Grigorij kochał się w każdej napotkanej na szlaku bojowym dziewczynie. Bez wzajemności. Na weselu Janka i Gustlika czuł się źle.
Wojna skończyła się, koledzy z czołgu znaleźli sobie żony. Jak pamiętamy, między jednym a drugim tańcem Grigorij oświadczył się Lidce Wiśniewskiej, polskiej telegrafistce. Lidka, zrozpaczona definitywnym odrzuceniem przez Janka, niemal wymogła na Gruzinie oświadczyny. Zgodziła się nawet wyjechać do Gruzji. Czwartego dnia po weselu, po wytrzeźwieniu, Grigorij zameldował się u swoich przełożonych i przedłożył im prośbę o zgodę na poślubienie Lidki. Nie dali mu nawet pożegnać się. Miesiąc po weselu Grigorij zasiadł za kierownicą czołgu w Mandżurii, gdzie Stalin dotrzymał słowa i zapłacił Amerykanom krwią za nabytki w Europie. Grigorij dobił Japońca i został zdemobilizowany. W rodzinnej Gruzji nikt na niego nie czekał. Bliskich zamordował Stalin do spółki z Hitlerem. Nadal nie miał szczęścia do kobiet, Lidkę wybito mu z głowy. Rozpił się, zamykali go na odwykach. W końcu wylądował jako brygadzista na wielkiej budowie na Magadanie. Tam przeżył szok. Wracając po pijanemu do swojego baraku, mijał kolumnę więźniów łagru. Nagle z człapiącej w błocie ludzkiej ciżby ktoś zawołał go po imieniu. W tłumie wychudzonych więźniów stał z kilofem na ramieniu, w kufajce z numerem na plecach, jego pierwszy dowódca, porucznik wojsk pancernych Olgierd Jarosz, oficjalnie poległy ponad 10 lat wcześniej.
NKWD-zista prowadzący kolumnę okazał się ludzki i za butelkę spirytusu zwolnił na kilka godzin Jarosza. Bez obaw, nikt nie uciekał, nie było gdzie i po co. Jak pamiętamy, Olgierd był pierwszym, jeszcze w Sielcach nad Oką, dowódcą czołgu o numerze taktycznym 102, zwanego 'Rudym'. Jarosz był obywatelem ZSRR, w cywilu meteorologiem, wnukiem powstańca styczniowego z 1863 roku. Oficjalnie Olgierd zginął, gdy jego załoga przebywała w szpitalu. Aresztował go Smersz ('Śmierć Szpiegom'). Jarosz, nosząc polski, tj. LWP-owski mundur i obcując na co dzień z Polakami, stał się Polakiem, co ułatwiły mu rodzinne, powstańcze koneksje. Raz i drugi coś powiedział. Przy wódce skrytykował brak należytej opieki medycznej nad rannymi członkami jego załogi, w trakcie narady sztabowej powiedział, co myśli o rzucaniu piechoty bez pancernego wsparcia na niemieckie bunkry. Na końcu powiedział coś złego o Stalinie. To był koniec.
Aresztowanie i proces przed sądem polowym nie trwały nawet doby. Miał szczęście, przed niechybną kulą w potylicę uratował go mundur LWP i ordery jeszcze za 1941 rok. Zamiast plutonu egzekucyjnego, 25 lat łagru. Formalnie Olgierd, mimo iż poddany Stalina, był oficerem LWP. Aby nie wprowadzać zamieszania, jego przełożonych i podwładnych poinformowano, że zginął śmiercią bohatera. Jak pamiętamy, Olgierda w oficjalnej wersji uśmiercono serią z ckm-u gdy z gaśnicą w rękach gasił płonący czołg. Rano, chwiejąc się na nogach, Grigorij odprowadził swojego pierwszego dowódcę do bramy łagru. Więcej się już nie widzieli. Niestety w archiwach brak informacji na temat losów Olgierda. Może dożył XX Zjazdu KPZR i amnestii.
O sympatycznym Gruzinie, spragnionym żeńskiego towarzystwa, radzieckie archiwa również milczą.
Lidia Wiśniewska, czyli Lidka, LWP-owska wersja kobiety fatalnej, obarczonej pechem. Najpierw nie wyszedł jej podryw Janka. Ubiegła ją Marusia. Na weselu Janka i Marusi postawiła wszystko na jedną kartę, zgodziła się nawet na wyjazd do Gruzji. Na próżno. Grigorij wytrzeźwiał i nawet nie zdążył się z nią przespać. Zniknął jak kamfora. Po zdemobilizowaniu, jako była radiotelegrafistka, pracowała na poczcie. Miała stale problemy w związku z romansami z żonatymi mężczyznami w pracy. Składała nawet samokrytykę przed POP warszawskiej poczty. W latach 60. ktoś z dawnych znajomych załatwił jej posadę szatniarki w wojskowym kasynie. Przez afery z żonatymi oficerami nie chcieli jej przyjąć do ZBoWiD-u. Potem słuch o niej zaginął.
Tomasz Czereśniak. Tomuś trafił do załogi 'Rudego' już po niby-śmierci Olgierda, gdy dowódcą czołgu został Janek. Kto wie, czy gdyby nie pazerność ojca, starego Czereśniaka, typowo chłopski materializm, może Tomuś w ogóle nie zaznałby wojaczki. Jednak stało się, stary Czereśniak przehandlował syna za talon na drzewo i za konia. Po weselu Janka i Gustlika Tomasz wrócił na ojcowską gospodarkę. Stary Czereśniak przed wojną pierwszy ściągał czapkę na widok dziedziczki, w czasie wojny nie żałował bimbru i zagrychy niemieckim żandarmom, po wojnie jako pierwszy we wsi wyciągnął spracowane dłonie po ziemię z parcelacji. Potem męczyły go koszmarne wizje powrotu dziedziczki, może nawet jakieś resztki chłopskiego sumienia.
Tomek, na polecenie ojca, wstąpił do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (dali staremu za to talon na poniemieckie maszyny rolnicze), walczył z UPA w Bieszczadach (na tle jego dziejów nakręcono nawet następny film), a potem z reakcyjnym podziemiem w szeregach Urzędu Bezpieczeństwa. Tomek Czereśniak walczył o utrwalenie władzy ludowej i o zachowanie ojcowskich gruntów z parcelacji tak jak umiał, po chłopsku. Nigdy wziętym do niewoli NSZ-etowcom nie strzelał w brzuch ani w kolana, tylko w potylicę. W tych chlubnych walkach sterał się, zmęczył, biorąc udział w kościelnym pogrzebie ojca - podpadł przełożonym. Wreszcie osiadł na ojcowiźnie, tej z parcelacji majątku dziedziczki. Po przejściu w stan spoczynku w UB próbował nawet odszukać swojego dowódcę Janka Kosa. Dał jednak spokój, gdy dowiedział się, co przydarzyło się jego ojcu. Wspomnienia wspomnieniami, a ojcowizny narażać nie można.
Został jeszcze ostatni członek historycznej załogi.
Owczarek niemiecki Szarik. Jeszcze przed weselem uzgodniono, że tymczasem Szarika weźmie Tomek. Na wsi zawsze łatwiej utrzymać psa niż w gdańskim mieszkaniu Janka czy w klitce Gustlika. Trzej bohaterowie umówili się, że każdego roku będą spotykać się i decydować o losie Szarika. Jak już wiemy, stało się inaczej. Pancerniacy nigdy nie spotkali się. Janek poszedł do szkoły oficerskiej, a potem do kryminału, Gustlik Jeleń poszedł do kopalni, a potem w niełaskę. Szarik razem z Tomusiem tropił wrogów władzy ludowej, wyciągał ich z leśnych kryjówek i przekazywał w ręce UB, był ranny, gryzł nieprzyjaciół, swoim ratował życie. Razem ze swoim panem, z Tomaszem Czereśniakiem, odszedł w stan spoczynku. Gdy Tomuś popadł w stan niełaski, ktoś przypomniał sobie, że Szarik nie jest własnością prywatną, tylko mieniem uspołecznionym. Zabrali go Tomusiowi do milicyjnej szkoły w Szczytnie. Tam zakończył swój żywot i dostąpił zaszczytu wypchania. Zrobili z niego wypchaną sianem mumię, tak jak z Lenina.
Został jeszcze jeden bohater. Martwy, nieożywiony. Czołg produkcji ZSRR, T-34 o taktycznym numerze 102, zwany 'Rudy'
Czołg Janka, Grigorija, Gustlika i Tomusia zakończył swój szlak bojowy u stóp Bramy Brandenburskiej w Berlinie. Potem stał w hangarach pod Poznaniem. Szkolili się na nim rekruci, następcy Gustlika i Grigorija. Jedenaście lat po zdobyciu Berlina 'Rudy' podążył na odsiecz oblężonemu Urzędowi Bezpieczeństwa w Poznaniu. W czerwcu 1956 roku czołg-bohater stał jak mur w obronie władzy ludowej. Przebrani za robotników niemieccy spadochroniarze nawet nie śmieli do niego podejść. Potem przenieśli go do demobilu. Posłali na złom, z wyjątkiem armaty, która na statku zawędrowała aż na Wzgórza Golan, aby zostać spalona w ogniu izraelskiej artylerii. Taki był koniec ‘Rudego', w arabskiej służbie, zniszczonego przez Żydów z amerykańskiej broni.
Czołg o numerze taktycznym 102 służył nadal w LWP. Był to już nowy typ T-55. W sierpniu 1968 r. w ramach misji pokojowej kierowanej przez generała Floriana Siwickiego, następca ‘Rudego' jako pierwszy rozbił barykadę w Libercu i utorował drogę na Pragę. Dwa lata później spadkobierca tradycji Janka, Gustlika i Szarika, tym razem pod komendą generała Grzegorza Korczyńskiego, wsławił się w Gdańsku, blokując drogę wiodącą do Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Potem złom. Na uzbrojenie LWP wszedł nowy typ czołgu, T-72. Kolejny czołg o numerze 102, można rzec wnuk ‘Rudego', 16 grudnia 1981 roku, po kawaleryjsku, wziął szturmem bramę kopalni ‘Wujek'.
Gdzieś na początku lat 90. weteran z ‘Wujka' zakończył służbę w wojsku, kupił go jakiś polski milioner w ramach imprezy charytatywnej organizowanej przez pewnego showmana o fatalnej dykcji.
W pierwszych miesiącach XXI wieku w jednostce wojskowej w Świętoszowie nadterminowy żołnierz za pomocą palnika ścierał z wieżyczki potężnego Leoparda' czarny krzyż. Obok leżał przygotowany szablon nowego, polskiego numeru taktycznego 102.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...