poniedziałek, 28 kwietnia 2014
Mniej Go kochajcie ,a więcej czytajcie !!
Kanonizacja zawsze jest ryzykowna. Jak każdy publiczny kult osoby z krwi i kości. Nie mam na myśli pytań o detale biografii Karola Wojtyły, które mogłyby rzucić cień na niego jako wzorzec do naśladowania. Człowiek to człowiek. Tylko małe dzieci oczekują od dorosłych boskiej doskonałości. Niebezpieczne są trzy inne rodzaje ryzyka.
Pierwszy to zakneblowanie świętego jeszcze grubszą warstwą lukru. Jan Paweł II za życia boleśnie tego doświadczał. Od początku był bardziej kochany niż słuchany. Podziwiany i adorowany, ale nie czytany. Gdyby Polacy włożyli tyle wysiłku i pieniędzy w zrozumienie papieża, ile pochłonęło stawianie mu pomników i uprawianie innych beztreściowych form kultu, Polska byłaby rajem. Bo zawsze wyrażał bezinteresowną, życzliwą odpowiedzialność za świat i za innych. A nam jej najbardziej brakuje.
Polacy czerpali z papieża otuchę, ale nie czerpali mądrości. Nie mieli odwagi poważnie rozmawiać o tym, co do nas mówił. Nawet nie bardzo chcieli wiedzieć, co mówi. Kiedy ogłosił nowy Katechizm Kościoła katolickiego, na polskie tłumaczenie trzeba było czekać latami, bo część jego tez nie odpowiadała nastrojom polskiego Kościoła. Poza ks. Tischnerem mało kto upominał się, by polscy katolicy uzyskali dostęp do katolicyzmu polskiego papieża. Zamiast katechizmu mieliśmy czytać o tym, jak stał na bramce i pływał kajakiem. Był to sabotaż wobec Naszego Ukochanego Papieża i nic nie wskazuje na to, by po kanonizacji miał się skończyć. W oparach świętości jeszcze łatwiej będzie robić z Jana Pawła II totemiczną wydmuszkę.
Drugi rodzaj ryzyka to niskie wpisywanie się w czyjąś świętość i w każdą znaczącą zasługę. W Polsce jest to prawdziwa epidemia. Cudze zasługi zastępują własne. Dają niesłuszne poczucie dumy, które nie wymaga wysiłku ani wyrzeczeń.
Nie mam nic przeciw temu, by ludzie mieli dobre samopoczucie, ale lepiej, jeśli każdy sam na nie zapracuje. To przecież nie dyr. Rydzyk został kanonizowany. Nie abp Hoser, nie kard. Dziwisz, nie ks. Oko, nie redaktorzy Sakiewicz czy Terlikowski, nie posłowie Sobecka, Gowin czy Macierewicz. Nie naród polski, nie polski Kościół, nie polskie społeczeństwo i nie polskie państwo mają nad sobą złocistą aureolę. Chociaż taki nastrój unosi się w powietrzu.
Nikt z nas oprócz św. Karola nie został w niedzielę kanonizowany, zbiorowo ani indywidualnie. Jesteśmy tymi, którymi byliśmy w sobotę. I Polska jest ta sama. Tylko bardziej korci, by głosem wołającego na puszczy zawyć: mniej go kochajcie, a bardziej czytajcie. Święty czy nie miał sporo rzeczy do powiedzenia, o które warto by się było pospierać.
"Pospierać się" to klucz do trzeciego rodzaju ryzyka. Bo świętość JPII nie oznacza świętości całej jego spuścizny. A spora jej część jest deprymująca. Nie widzę niczego, co wskazywałoby, że polski katolicyzm po JPII jest lepszy niż przed nim, że mamy mądrzejszych i bardziej szlachetnych biskupów, że Kościół lepiej odpowiada na współczesne wyzwania niż 40 lat temu, że jest bardziej katolicki, a mniej narodowy, i bardziej chrześcijański, a mniej pyszny, oraz że lepiej pomaga Polakom żyć wedle sensownych wartości.
Warto się wspólnie zastanowić, dlaczego świętość Karola Wojtyły nie udzieliła się innym katolikom lub im za mało pomogła. A teraz będzie to jeszcze trudniejsze.
Lukier, który kneblował polskiego papieża za życia, po kanonizacji może jeszcze skuteczniej kneblować rozmowę o tym, co św. Karol po sobie zostawił. A to oznaczałoby zamurowanie polskiego Kościoła i dużej części polskiej świadomości oraz tożsamości w ich dzisiejszym kształcie, z którego JPII chyba też nie byłby dumny.
sobota, 19 kwietnia 2014
Jasiu i Zdzisiu!
To jedyny taki duet aktorski w polskim kinie. Zdzisław Maklakiewicz razem i Jan Himilsbach - zagrali w aż trzech filmach: „Rejsie”, „Wniebowziętych” i „Jak to się robi”.
A oto jedna z historyjek-legend, które krążą o aktorach:
Od śmierci Maklakiewicza Himilsbach coraz rzadziej pojawiał się w "Spatifie". Był schorowany i stan zdrowia nie pozwalał mu na zabawy tak huczne, jak dawniej. Nie miał już swojej charakterystycznej chrypy, mówił szeptem, chodził z trudem. Znany warszawski lekarz, codzienny gość "Spatifu", wyznaczył mu więc alkoholowy limit - sto gram dziennie. Jednak w niedługi czas potem zobaczył Himilsbacha w stanie wskazującym na spożycie większej ilości.
-- Jasiu! A nasza umowa? - karcił aktora. -- Miałeś poprzestać na stu gramach!
-- A ty myślisz, że ja tylko u ciebie się leczę? - spokojnie odparował Himilsbach.
* * * * * *
Są tacy Aktorzy, którzy wywołują natychmiastowy uśmiech na naszych twarzach. W historii polskiej kinematografii było ich wielu. Zagadką pozostanie, czy mieli oni zwykłe szczęście zagrać w komediach, które zachwycały aż trzy (a może i cztery) różne pokolenia, czy też filmy te zaliczane są dziś do wybitnych właśnie ze względu na genialną obsadę. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku
Czas jednak płynie nieubłaganie i wielu z tych wybitnych aktorów nie ma już dziś wśród nas. Warto więc przypomnieć ich twarze (choć mam nadzieję, że znacie je wszyscy dobrze). Przesłanie jest proste: spieszmy się kochać wybitnych aktorów komediowych, bo na drugich takich często trzeba czekać baaaaardzo długo.
Wiedzieliście, Drodzy Czytelnicy, że Zdzisław Maklakiewicz w czasie wojny był żołnierzem AK? Jako aktor filmowy debiutował w 1959 roku w dramacie "Wspólny pokój" Wojciecha Jerzego Hasa. Od tej pory pojawiał się głównie w filmach, choć miał też angaż w teatrze, ale występował w nim niechętnie i rzadko.
W filmie grał przede wszystkim postacie komediowe i groteskowe. Komedie z jego udziałem to m.in. „Giuseppe w Warszawie”, „Marysia i Napoleon”, „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, „Hydrozagadka”, „Brunet wieczorową porą” czy „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”.
Jego filmowe teksty powtarzane są do dziś. Do historii polskiego kina przeszedł chociażby ten o Nudzie w Polskim Kinie („Rejs”) : --"Aż mi się chce wyjść z kina proszę pana. Wie pan? No i panie, kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci, my płacimy. To są nasze pieniądze proszę pana. To są nasze pieniądze, społeczeństwa proszę pana”.
Zdzisław Maklakiewicz zagrał w blisko stu filmach. Zmarł 9 października, 36 lat temu. Jego niezapomniane kreacje to między innymi inżynier Mamoń w obrazie "Rejs" Marka Piwowskiego i Arkaszk Kozłowski z "Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka. W tych i kilku innych filmach Maklakiewicz grał z aktorem niezawodowym Janem Himilsbachem, tworząc specyficzny duet „cwaniaków i filozofów z przedmieścia”.
Maklakiewicz od połowy lat 60. grał głównie w filmach, w teatrze występował rzadziej, choć pojawiał się spektaklach Teatru Telewizji. Grał też w serialach telewizyjnych, jak: "Czterdziestolatek", "Stawka większa niż życie", "Chłopi" i "Lalka". Był bardzo popularnym artystą, często pytanym o opinię w różnych kwestiach.
Był bardzo barwną postacią, z czasem bujne życie towarzyskie i choroba alkoholowa zajmowały mu więcej czasu, niż praca. Zmarł – śmiertelnie pobity - w 1977 roku, w wieku 50 lat. Został pochowany na warszawskich Powązkach, ostatnią posługę oddał mu jego przyjaciel, Jan Himilsbach, aktor i pisarz z wyboru, z zawodu kamieniarz.
UPORZĄDKUJMY ZATEM BOGATY ŻYCIORYS ZAWODOWY ZDZISŁAWA MAKLAKIEWICZA:
Aktor. Urodził się 9 lipca 1927 roku w Warszawie. Zmarł 9 października 1977 tamże. Został pochowany na Cmentarzu Powązkowskim. Był bratankiem kompozytorów Jana, Franciszka i Tadeusza Maklakiewiczów.
Studia aktorskie rozpoczął w 1947 roku w Krakowie, później przeniósł się na PWST w Warszawie i ukończył naukę w 1950 roku, jako jeden z pierwszych absolwentów tej uczelni (dyplom uzyskał w 1951 roku). Podjął również studia na wydziale reżyserii, lecz ich nie ukończył.
W 1951 roku zadebiutował niewielką rolą Montera w programie Panie Dobrodzieju w warszawskim Teatrze Syrena i w tym teatrze występował do 1952 roku, równocześnie był też aktorem warszawskiego Teatru Polskiego. W latach 1952-56 grał w Teatrze Ludowym w Warszawie, a w latach 1956-57 ponownie związał się z Teatrem Polskim. W 1958 występował w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie. W latach 1958-62 był aktorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku, gdzie zagrał między innymi w sztukach reżyserowanych przez Zbyszka Cybulskiego, Bogumiła Kobielę i Andrzeja Wajdę. W latach 1962-64 grał w Teatrach Dramatycznych (Teatr Kameralny i Teatr Polski) we Wrocławiu, a później w Warszawie w Teatrze Powszechnym (1964-65) i w Polskim (1965-67). W latach 1967-69 był w zespole Teatru Starego w Krakowie. Potem w latach 1969-72 występował w Teatrze Narodowym, a następnie od 1974-76 w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. Mimo angaży w tak znakomitych teatrach, aktor grywał rzadko i najczęściej niewielkie role.
"Za grą na scenie chyba nie za bardzo przepadał. Nużyło go powtarzanie co wieczór tych samych i takich samych kwestii, męczył reżim teatralny. Wolał film, bo praca na planie filmowym miała dlań jedną wielką zaletę, mógł ją... zakończyć. Był więc Maklakiewicz na swój sposób profesjonalistą o duszy naturszczyka, niecierpliwego naturszczyka. Nie lubił grać 'na końcówkę', czyli na ostatnią kwestię partnera, wolał improwizować, drażniły go próby, wolał niespodzianki" - pisał o aktorze Lech Kurpiewski ("Film" 1992 nr 50).
SAM AKTOR TAK WYPOWIADAŁ SIĘ O SWOICH WYSTĘPACH W TEATRZE:
"Jakoś tak się składa, że tych głównych ról nie gram, nie mam serca do repertuaru (...), do tych tam wiecznie niespełnionych nadziei, antybodźców bezinteresownej zawiści, czyli tego całego romantyzmu, krótko mówiąc, ja robię na pół etatu" - cytował go Tomasz Lengren ("Film" 2000 nr 11).
W filmie Maklakiewicz grał wszystkie role, jakie mu zaoferowano. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych niemal nie schodził z ekranu. Jego dorobek z zaledwie osiemnastu lat kariery filmowej jest imponujący - wystąpił bowiem w ponad stu filmach!!! Był głównie aktorem drugiego planu. Adam Zarzycki napisał o nim między innymi: "W swym dorobku ma ogromną galerię zróżnicowanych typów, postaci negatywnych i pozytywnych, humorystycznych i serio, ponurych i miłych, ale zawsze wyrazistych." ("Magazyn Filmowy" 1971 nr 49).
Oczywiście wśród tak dużej liczby filmów znalazło się wiele słabszych pozycji. Maklakiewicz jednak potrafił zagrać interesująco nawet i gorsze role. Krzysztof Mętrak napisał o nim: "Miał swój styl rozpoznawalny nawet w złych, czy wręcz okropnych filmach".
Debiutował w 1960 roku dość dużą rolą Bednarczyka we „Wspólnym pokoju” Wojciecha J. Hasa. Krzysztof Demidowicz tak pisał o tym debiucie: "Rola chłopskiego syna, który dzięki morderczej pracy chce skończyć studia i osiągnąć awans społeczny, została życzliwie zauważona. Bednarczyk w interpretacji Maklakiewicza nie był płaskim portretem zawziętości, trywialności i irytującego samozadowolenia. Wyczuwało się, że nonszalancja owego studenta jest rodzajem obrony przed napięciem w jakim żyje człowiek, który porusza się po bardzo wąskiej granicy między sukcesem a klęską. W szorstkim głosie i aroganckim spojrzeniu aktora była ukryta desperacja kogoś skazanego na ryzykowne, samotne zmagania." ("Film" 2000 nr 06).
Aktor zagrał w innych jeszcze filmach Wojciecha J. Hasa - kierowcę Gabrysia w „Złocie” (1961), dziennikarza Zenona w „Jak być kochaną” (1962), Don Roque Busquerosa w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” (1964) i Maruszewicza w „Lalce” (1968). Jak zauważył Krzysztof Demidowicz: "Granie u Hasa wymagało inwencji i własnego tonu, nawet jeśli były to role drugoplanowe. Maklakiewicz doskonale spełniał te warunki." ("Film" 2000 nr 06)
Tadeusz Konwicki, u którego aktor zagrał rotmistrza w słynnym „Salcie” (1965) i Włodka w „Jak daleko stąd, jak blisko” (1971), stwierdził, że : "Nikt nie potrafi grać postaci pozornie pospolitych i nieciekawych, tak przenikliwie, jak Maklakiewicz".
Aleksander Jackiewicz tak napisał o roli aktora w filmie „Dancing w kwaterze Hitlera” Jana Batorego (1968): "Oto jedna z pamiętnych ról Zdzisława Maklakiewicza. Właściwie nie rola nawet, lecz monodram czy monolog. Bohaterem jest zawodowy przewodnik po szczątkach kwatery Hitlera w Kętrzynie, człowiek przeciętny, słabo wykształcony, szeregowy Polak. W dodatku rutyniarz. Ale on tak robi, że jego bohater, oprowadzając wycieczki młodzieży, jakby spełniał posłannictwo. (...) A chociaż wydaje się śmieszny, jest dramatyczny w tym posłannictwie."
Pisze także wybitny krytyk filmowy, Aleksander Jackiewicz, o innej roli aktora - w filmie „Zofia” Ryszarda Czekały (1976):
"Aktor zagrał znakomitą postać kelnera w sekwencji, która opowiada o samotnej kolacji starszej kobiety, owej Zofii (Ryszarda Hanin), w warszawskiej restauracji, opustoszałej z powodu Świąt Bożego Narodzenia. Znów gra zwykłego człowieka, znów - jak często - postać przedmiejską, tym razem kutego na cztery nogi fachowca w dziedzinie gastronomii i rozrywki. Ale kiedy tamtego wieczoru spotkał osamotnioną konsumentkę, okazał się życzliwy, opiekuńczy, pozwolił Cyganom grać dla niej i cieszył się jej cichą radością" (z książki pt.: „Gwiazdozbiór” 1983 r.).
Początkowo obsadzano go w rolach hochsztaplerów i czarnych charakterów. Jak pisał był Lech Kurpiewski:
"Jego zadaniem było głównie tworzenie tła. Oczywiście czarnego, by pozytywni bohaterowie pierwszoplanowi byli lepiej widoczni. (...) Postaci kreowane przez aktora jednak bardzo szybko zatraciły swą wcześniejszą jednowymiarowość i jednoznaczność. Typ cwaniaka ustąpił miejsca osobnikowi dobrze zorientowanemu w rzeczywistości, niepoprawnemu sceptykowi. (...) Z roli na rolę Maklakiewicz coraz mniej udawał, coraz mniej imitował, czyli coraz mniej grał, a coraz bardziej.... BYŁ. Był sobą. Jak choćby w 'Rejsie' Marka Piwowskiego (1970), oraz 'Wniebowziętych' (1973) i 'Jak to się robi' (1973) - oba filmy w reżyserii Andrzeja Kondratiuka. W tych filmach mówił wreszcie własnym tekstem i odgrywał własne scenariusze. I dopiero dzięki nim zaistniał tak naprawdę w świadomości szerokiej widowni. (...) Bohaterowie grani przez Maklakiewicza mieli dość specyficzny sposób wyrażania się. Była to świetnie zimitowana mowa nuworysza z aspiracjami." ("Film" 1992 nr 50).
O czym już wspomniałem na wstępie: w trzech filmach wystąpił Maklakiewicz w duecie z Janem Himilsbachem. Tworzyli oni słynną parę komediową. Świetnie się rozumieli i dopełniali. Byli przyjaciółmi również w życiu. Najbardziej zapamiętane przez wszystkich role zagrali w kultowym filmie „Rejs”. Do historii przeszły ich dialogi, jak na przykład słynne zdanie Maklakiewicza: --"Bardzo mi przykro, inżynier Mamoń jestem". (…)
Tak pisze o tej roli Krzysztof Demidowicz: "Kapitalna postać inżyniera Mamonia stworzona przez Maklakiewicza, jest odblaskiem jego mitycznego, pozaekranowego wizerunku ironisty, gawędziarza i aranżera prześmiewczych sytuacji. Historyczny już monolog o marności polskiego kina był przez niego w całości zaimprowizowany. Parodystyczne popisy Maklakiewicza w roli inteligenta Mamonia, ukazały go nie tylko jako wykonawcę o imponującej swobodzie aktorskiej i absolutnym wyczuciu komizmu, lecz także czujnego obserwatora ówczesnej rzeczywistości." ("Film" 2000 nr 06).
W telewizyjnym filmie „Wniebowzięci” Andrzeja Kondratiuka (Himilsbach był współautorem scenariusza filmu) Maklakiewicz zagrał rolę "trochę cwaniaka, trochę postaci z Wiecha, ale i romantyka, który lubi ulatywać w niebo. Razem z Himilsbachem stworzyli znakomitą parę - dwóch szczęściarzy, którzy wygrali małą sumkę i zafundowali sobie kilka przejażdżek samolotem nad Polską. Bohatera Maklakiewicza cechowała delikatność, inteligencja i zaradność, za to bohater Himilsbacha był kolorowy, ludowy, obdarzony zdrowym rozsądkiem" - pisał Aleksander Jackiewicz w książce „Gwiazdozbiór” (1983).
"Oczekiwano z nadziejami na trzeci film znanej pary - 'Jak to się robi' również w reżyserii Kondratiuka (tym razem Maklakiewicz był współautorem scenariusza). Niestety film nie okazał się sukcesem. Historia dwóch hochsztaplerów, 'reżysera' (Maklakiewicz) i 'scenarzysty' (Himilsbach), małpujących pozy i gesty filmowców - pomyślana była jako satyra na środowisko filmowe skrywające swoje niedostatki i kompleksy za frazesami o sztuce. Zawiodła jednak konstrukcja historii, (...) zaś zabawa w parodiowanie filmowych stereotypów okazała się wyższą szkołą jazdy, wymagającą finezji i żelaznej dyscypliny, których tu zabrakło" - pisał Krzysztof Demidowicz ("Film" 2000 nr 06).
Pozostałe role filmowe Maklakiewicza to między innymi: postać "Sprężyny" w Skąpanych w ogniu (1963) i dowódca oddziału AK w Barwach walki (1964) - oba filmy w reżyserii Jerzego Passendorfera; podporucznik w „Pierwszym dniu wolności Aleksandra Forda” (1964); Czesiek Wróbel w filmie „Prawo i pięść” Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego (1964); fałszywy wartownik w niemieckim mundurze i handlarz na bazarze w „Giuseppe w Warszawie” Stanisława Lenartowicza (1964); lekarz powiatowy w „Godzinie drogi” (3) w „Trzy kroki po ziemi” Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego (1965); partyzant w noweli „Abitur” / „Matura” Tadeusza Konwickiego w „Augenblick des Friedens” / „Czas pokoju”, prod. RFN (1965); Józef Poniatowski w filmie „Marysia i Napoleon” Leonarda Buczkowskiego (1966); trzy role: Leon, dziennikarz i pasażer na statku w „Cała naprzód” Stanisława Lenartowicza (1966); drwal w „Die gefrorenen Blitze” / „Zamrożone błyskawice”, prod. NRD, Janosa Veiczi (1967); sierżant Franciszek Knapas w „Czerwone i złote” Stanisława Lenartowicza (1969); Zdzich w „Dzięciole” Jerzego Gruzy (1970); Balcerzan w „Opętaniu” Stanisława Lenartowicza (1972); Roman, szef komory celnej w „Rewizji osobistej” Witolda Leszczyńskiego (1972), ksiądz kapelan w „Głowy pełne gwiazd” Janusza Kondratiuka (1974), Michał Samostrzelny w „Grzechu Antoniego Grudy” Jerzego Sztwiertni (1975); kelner w „Zaklętych rewirach” Janusza Majewskiego (1975); Karol w filmie „Brunet wieczorową” porą Stanisława Barei (1976); Zdzisiek w „Rekolekcjach” (1977); inżynier Józef Kopacki w „Królowej pszczół” Janusza Nasfetera (1977). Ostatnią rolą filmową aktora był kierownik sklepu - Stasio w „Milionerze” Sylwestra Szyszki (1977).
W 1972 roku Maklakiewicz wystąpił w nietypowym filmie telewizyjnym – „Siedem czerwonych róż czyli Benek kwiaciarz o sobie i innych” Jerzego Sztwiertni. Była to ekranizacja sześciu opowiadań Marka Nowakowskiego z tomu „Mizerykordia”. Aktor wciela się w sześć postaci, które występują w poszczególnych nowelach: Władka w „Teczce”, kaprala Stanisława Jankowskiego w „Odmieńcu”, dyrektora Wocka w „Palcie”, inżyniera Zdzisława Bartkowiaka w „Zimnej wodzie”, kierownika Grada w „Kierowniku Gradzie”, Benka "Kwiaciarza" w „Benku kwiaciarzu”.
Aktor tak mówił o tej roli: -- "Film w całości ma charakter satyryczny, ukazuje różne postawy ludzi. Kluczem do tych obrazków jest historia Benka Kwiaciarza, starego cwaniaka, który miał jedną słabość - kochał kwiaty."
W 1971 roku aktor wystąpił w głównej roli - majora Kowalewa w filmie telewizyjnym „Nos” (wg opowiadania Mikołaja Gogola) w reżyserii Stanisława Lenartowicza. Była to rola kostiumowa, zupełnie odmienna od poprzednich. "Maklakiewicz wypadł w tej roli śmiesznie, zjadliwie, żałośnie, a umierał przejmująco - jak szczur i jak człowiek" - napisał Aleksander Jackiewicz w książce „Gwiazdozbiór” (1983).
Aktor zagrał misjonarza, znawcę archipelagu Małe Kokosy w „Profesor Tutka” był dziennikarzem (2) (1966) i radcę prawnego w „Motylku” (11) w serialu „Klub profesora Tutki” (1968) Andrzeja Kondratiuka.
Wystąpił również w serialu „Czterdziestolatek” Jerzego Gruzy - jako Jodłowski "Dżuma" w odcinku 5 (1974) i 18 (1977).
"Życie tak to wyreżyserowało, że swą najbardziej przejmującą rolę ekranową Maklakiewicz zagrał niedługo przed śmiercią. W reżyserowanym przez Janusza Morgensterna serialu "Polskie drogi" w 7. odcinku noszącym tytuł "Lekcja poloneza" (1976) wcielił się w postać nauczyciela tańca, znanego ongiś baletmistrza, który swój ostatni w życiu taniec, pełen bolesnej determinacji i dumy zarazem, wykonuje przed gestapowcem, który obserwuje jego umieranie. Maklakiewicz zaskoczył widzów znakomicie nakreśloną sylwetką tragicznego bohatera, godną dużego formatu. Był tu tak odmienny od większości swoich filmowych wcieleń, że odruchowo narzucało się pytanie, dlaczego tak rzadko powierzano mu duże dramatyczne role. Tę ostatnią grał chwilami brawurowo, ale z nieomylnym wyczuciem Mistrza, który wie, kiedy trzeba powściągnąć ekspresję. (...) Była w niej siła aktora uwolnionego z więzów swego emploi, energia człowieka, który dostał niespodziewaną szansę. (...) Ta ostatnia kreacja człowieka, który musi rozstać się z życiem nabrała później symbolicznego wymiaru" - pisał Krzysztof Demidowicz ("Film" 2000 nr 06).
Pozostałe role w serialach telewizyjnych to między innymi: Untersturmführer Max Abusch w „Bez instrukcji” (13) Janusza Morgenszterna w „Stawce większej niż życie” (1968); pisarz w noweli „Jarmark” (2) w „Chłopach” Jana Rybkowskiego (1972); Konstanty, lokaj barona Krzeszewskiego w „Wielkopańskich zabawach” (3) i „Damach i kobietach” (8) w serialu „Lalka” (1977) Ryszarda Bera.
Aktor zagrał też w dziesięciu spektaklach teatru telewizji, m.in.: żołnierza angielskiego w „Skowronku” Czesława Szpakowicza (1956), Nozdiriewa w „Martwych duszach” Zygmunta Hübnera (1966) i Molvika w „Dzikiej kaczce” Jana Świderskiego (1976).
Lech Kurpiewski tak pisał o aktorze: "Maklakiewicz był obserwatorem wrażliwym, inteligentnym i twórczym. Wyczulony był szczególnie na Absurd, którego każdy przejaw natychmiast jakoś kwitował albo 'sprzedawał' w błyskotliwej opowiastce, lub sytuacyjnym gagu. (...) Dla swoich anegdot i scenek potrzebował żywo reagujących słuchaczy i widzów. Znajdował ich wszędzie, między innymi przy restauracyjnym stoliku. Obok desek teatralnych, planu filmowego właśnie kawiarniany stolik stał się trzecią sceną, przy której Maklakiewicz się spełniał. (...) Tu był aktorem nie mniej prawdziwym niż gdzie indziej. Tu był prawdziwym artystą - reżyserem i poetą. Tutaj snuł swoje opowiastki o - jak to wyraził Janusz Głowacki - polskim bohaterze niedorzecznym…" ("Film" 1992 nr 50).
"Nie był gwiazdą. Nie był nawet aktorem głównych ról. (...) A przecież był wybitną indywidualnością aktorską"- podsumował jego karierę Aleksander Jackiewicz w książce „Gwiazdozbiór” (1983).
Zdzisław Maklakiewicz był także współautorem (z Bogumiłem Kobielą) pomysłu scenariusza do filmu „Przeprowadzka” Jerzego Gruzy (1972). Opracował muzykę do kilku przedstawień teatralnych m.in. w Teatrze Wybrzeże: „Jonasz i błazen” (1958), „Poskromienie złośnicy” (1959), „Król” (1959), „Jezioro Bodeńskie” (1960) (za: Almanach sceny polskiej, sezon 1959-60).
* * * * * *
Grzechem byłoby pominąć Jego najlepszego chyba przyjaciela, a przynajmniej najlepszego partnera filmowego – JANA HIMILSBACHA.
To prawdopodobnie najwybitniejszy "naturszczyk" w historii polskiej kinematografii. Trudno wymienić wszystkie zawody, którymi parał się, zanim trafił do filmu. Był m.in. rębaczem w kopani, tragarzem w Gdyni i palaczem na kutrach rybackich. Nauki pobierał na... Wojewódzkim Uniwersytecie Marksizmu-Leninizmu. W międzyczasie pisał wiersze i opowiadania. Pierwszy raz przed kamerą stanął na planie kultowego „Rejsu”. Plotka głosi, że w dwa dni po pogrzebie Zdzisława Maklakiewicza Himilsbach zadzwonił do jego matki:
-- Zdzisiek jest? - spytał zachrypniętym głosem.
-- Ależ panie Janku, przecież pan wie, że Zdzisiek umarł. Był pan przecież na pogrzebie...
-- Wiem, k**wa, ale mi się w to wierzyć nie chce. Bardzo panią przepraszam.
JAN HIMILSBACH - zmarł w 1988 roku, ale na moje szczęście – zdążyłem Go poznać na drugim roku studiów… w knajpce dolnej „Harendy” opodal warszawskiego Uniwerku…
Pisarz, scenarzysta i aktor charakterystyczny. W 1947 wszedł w kolizję z prawem. Po odbyciu kary pracował jako kamieniarz w kamieniołomach w Strzegomiu. Następnie ukończył Szkołę Przysposobienia Przemysłowego i pracował jako rębacz w kopalni "Boże Dary" w Kostuchnie, a po wyjeździe do Gdyni jako tragarz, a później palacz na kutrach rybackich. W 1951 przyjechał do Warszawy, gdzie podjął pracę w Zakładach Konserwacji Architektury Monumentalnej, a następnie był palaczem w Żegludze Śródlądowej na Wiśle. W tym czasie uczęszczał na Uniwersyteckie Studium Przygotowawcze, później uczył się w Wojewódzkim Uniwersytecie i pracował w Zarządzie Stołecznym ZMP. W latach 1954-56 odbywał służbę wojskową. Debiutował wierszem w 1951. W latach 1956-68 pracował w prywatnej firmie kamieniarskiej na Powązkach w Warszawie. W 1959 debiutował jako prozaik. Wydał trzy tomy opowiadań: "Monidło" (1967), "Przepychanka" (1974) i "Łzy sołtysa" (1983). Jako aktor zadebiutował w sławnym "Rejsie" tworząc od tego czasu niezapomniany duet komediowy ze Zdzisławem Maklakiewiczem. Zagrał w blisko 50 filmach – często role epizodyczne, ale głęboko zapadające w pamięć.
Marcel Proust spod budki z piwem": tym mianem miał podobno określić Himilsbacha Tadeusz Konwicki. Trudno się pod tym nie podpisać. Janowi Himilsbachowi absurd towarzyszył od początku - w metryce jego urodzenia pijana urzędniczka wpisała datę 31 listopada…
Z Janem Himilsbachem – wówczas już znanym i uznanym aktorem, i pisarzem - rozmawiałem dziesiątki razy jako początkujący student UW w pobliskiej restauracji „szybkiej obsługi”: „Harenda”. Kiedyś zauważył, jak robię jakieś notatki przy stoliku, przywołał mnie do siebie, postawił piwo, jedno, drugie, trzecie, a za nami rósł stos barszczyków z krokietami, ponieważ samego piwa nie podawano w tak „ekskluzywnej” knajpie.
Z czasem zacząłem przynosić na nasze spotkania magnetofon, by utrwalić choć fragmenty rozmów, specyficzny dowcip, światoodczucie a także znamienną, choć często wyrwaną z kontekstu i mocno fragmentaryczną filozofię życiową pana Jana. A po kilku latach – jakże drogiego mi Janka…
Ale to już temat na inną opowieść…

piątek, 11 kwietnia 2014
Nie tylko Wołyń!


środa, 2 kwietnia 2014
Panie Kochanku czyli rzecz o jednym z naoryginalniejszych polskich sarmatów !
Przystępując do jaskrawej postaci księcia „Panie Kochanku”, bo takie było przezwisko księcia Karola, mówiącego do każdego szlachcica litewskiego: „Panie Kochanku”, podzielimy sobie temat na „Panie Kochanku” w anegdocie i „Panie Kochanku” w polityce polskiej. Czy wszystkie te anegdoty odpowiadają prawdzie? Nie wiem i sądzę, że nie ma to większego znaczenia.
Niewątpliwie „Panie Kochanku” miał talent gawędziarski, narracyjny, a przede wszystkim fantazję niesamowitą. Jego tak zwane łgarstwa zapłodniły literaturę polską. Zagłoba sienkiewiczowski ma w nim oddalonego przodka. „Panie Kochanku” nigdy swych opowiadań nie spisywał, a przecież powinien być uznany za jednego z literatów polskich bardzo twórczych, Chodźko, Rzewuski i szereg innych byli pod jego wpływem.
Jeśli Bogusław Radziwiłł z XVII wieku, syn elektorówny i protestant, reprezentował u nas skłonności do cudzoziemszczyzny, o tyle nieświescy Radziwiłłowie, wręcz odwrotnie, byli całkowicie sarmatami, a z nich wszystkich sarmatą największym był właśnie „Panie Kochanku”.
Typowa anegdota „Panie Kochanku” o tym, jak polował na niedźwiedzie:
Wymazywał miodem dyszel od wozu. Niedźwiedź rozdziawiał paszczę, aby zlizać miód z dyszla, potem liżąc dalej, ciągle w głąb siebie wpakowywał dyszel, aż w końcu zupełnie na dyszel się nadziewał.
„Panie Kochanku”, aczkolwiek doskonale włada francuskim, nigdy nie używa francuszczyzny, a jego stosunek do cudzoziemców żywo przypomina starego Zawiłowskiego z Rodziny Połanieckich, który wyższość Polaków nad innymi nacjami zasadza to na tym, że jemu mnóstwo Niemców, Francuzów, Włochów czyściło buty, a on nikomu butów nie czyścił i nie będzie.
Tradycje anegdoty „Panie Kochanku” przemawiają w tym sienkiewiczowskim opowiadaniu:
Mleko z dojonych krów zlano do sadzawki. Potem ze śmietanki z tego mleka zrobiono masło. I w maśle tym – według opowiadania „Panie Kochanku” – znaleziono źrebię, które się w sadzawce z mlekiem utopiło.
Raz „Panie Kochanku” polował, zobaczył jelenia, ale nie miał już kul ani nawet śrutu. W pośpiechu nabił więc strzelbę pestkami od wisien. Następnego roku w tym lesie wychodzi na Radziwiłła jeleń z dużymi gałęziami wiśni wyrastającymi mu z głowy.
Na Morzu Adriatyckim okręt, którym „Panie Kochanku” podróżował, rozbił się i Radziwiłł zamieszkał samotnie na skale, która wystawała z morza. Na tej skale poznała go i zakochała się w nim syrena i z tej koneksji powstały śledzie.
Atakując fortecę w Chorwacji książę „Panie Kochanku” miał przykry wypadek. Oto pocisk armatni oberwał jego koniowi obie tylne nogi. Ale „Panie Kochanku” z taką siłą dał ostrogi koniowi, że ten tylko przednimi nogami na wał forteczny wskoczył, gdzie książę załogę wyrąbał.
Raz przez omyłkę w Hiszpanii znalazł się w obozie nieprzyjacielskim. Od razu wlazł do lufy armatniej wycelowanej w obóz własny. Po chwili armata wystrzeliła księcia, który zdrów i cały do swoich powrócił.
– Czyż to nie było cudowne zdarzenie – opowiadał „Panie Kochanku” – jak ja, prowadząc chorągiew husarską, przez kulę armatnią na pół rozerwany zostałem. Pamiętasz to, Borowski?
– Nie, nie pamiętam, proszę księcia pana – odpowiada zapytany – bo już wtedy byłem zabity.
Opowiadanie „Panie Kochanku” o dwóch myszach, które w zajadłości nawzajem się zjadły i tylko dwa ogony z nich pozostały, zostało uwiecznione przez poezję polską.
Lubię także to opowiadanie, jak „Panie Kochanku” spotkał we Włoszech armatę tak dużą, że czwórką koni i karetą wjechał do jej środka, zawrócił i wyjechał.
Kiedy to opowiadał, Borowski uśmiechnął się.
– Co, nie wierzysz, Panie Kochanku, nie wierzysz? – zawołał książę.
– Ależ wierzę, mości książę, wierzę. Ja właśnie w tym samym czasie przejeżdżałem przez panewkę.
Radziwiłł się roześmiał.
– Tak, ja łżę, ale łżę zawsze rzeczy, które zdarzyć się mogą. Dlaczego nie ma być takiej armaty, do której można by wjechać czwórką koni? Przecież można taką armatę zbudować. Ale proszę, wymyśl, Borowski, coś takiego, co w ogóle, absolutnie byłoby niemożliwe, a dam ci konia z rzędem.
Nazajutrz Borowski przychodzi ze smutną miną.
– Co się stało, Panie Kochanku?
– A nic, miałem tylko dziwny sen.
– Cóżeś śnił?
– Ano śniłem, że byłem w niebie i tam... kiedy wstydzę się opowiadać.
– No co, nie bój się.
– Tam w niebie u Pana Jezusa Radziwiłł świnie pasie...
– No tak, Panie Kochanku, zmyśliłeś coś, co jest w ogóle absolutnie niemożliwe. Dostaniesz konia z rzędem.
Henryk Rzewuski w swoich wspaniałych Pamiątkach Soplicy opowiada, jak „Panie Kochanku” rozdał kiedyś wśród współbiesiadników swój kontusz, żupan i pas i siedząc w koszuli z ogromnym szkaplerzem na karku perorował w sposób następujący:
– Panie Kochanku – widzicie ten mój szkaplerz? To ja go w sukcesji mam po swoich antenatach. Jeszcze go mój praszczur, Lizdejko, nosił wprzód, nim rewekował Władysław Jagiełło. Sierotka z nim do Betleemu chodził. On wielki jest, bo w nim zaszyta unia Litwy z Koroną. Ja kocham Koronę, panie kochanku, ale nie ma jak nasza Litwa. Ja i w Koronie mam kawałek ziemi, ale diabeł by tam siedział. Tam łatwiej o kuśnierza jak o dojeżdżacza. My tu niedźwiedzie bijem, a tam z rozjazdem na przepiórki polują. U koroniarzów susły, tu gruba zwierzyna. To, panie, jak zaczął mnie prześladować książę biskup wileński, szwagier pana wojewody nowogródzkiego, co tu usadził się na nas, aby nie pan Michał Rejtan, ale pan Kazimierz Haraburda dekreta nam pisał, to już z rozpaczy chciałem się do Korony wynieść. I mnie tam intratne opactwo dawano za to, że piękne wiersze piszę. Już byłem osiadł na Rusi, ale kiedym zaczął się modlić Panu Jezusowi w Boremlu, On się do mnie odezwał: „Radziwille, wracaj do Litwy, bo tu nic nie wskórasz, tu szlachectwo śmierdzące”. Powiada dalej Pan Jezus: „Wracaj do nas na Litwę i kłaniaj się szlachcie nowogródzkiej ode mnie, bo moja prababka była Litwinką”. A ja Mu na to upadłszy krzyżem o ziemię: „Panie! A jak ja mam powracać na Litwę, kiedy tam mnie Twój biskup prześladuje!” A on mnie: „To nie mój biskup, to hultaj, ale on naprzeciw ciebie nic nie dokaże. Wracaj, Radziwille, do Litwy i będziesz Radziwiłłem po dawnemu, a on jak był kiep, tak będzie kpem”. Otóż, Panie Kochanku, ja, ośmielony takim przyrzeczeniem Pana i Boga mojego, do was wróciłem i Pan mój nagrodził moją wiarę, bo ja nigdy nie wątpiłem o słowie przez Niego danym, a moje wiersze odstąpiłem księdzu Naruszewiczowi, bo choć on był podupadły, ale Radziwiłłowski krewny i on za moje wiersze dostał biskupstwo smoleńskie.
Oczywiście „Panie Kochanku” nie żądał od nikogo wiary w to, że kiedyś był rozerwany pociskiem na dwie części ani że pisał wiersze dla Naruszewicza, wówczas uważanego nieomal za największego poetę polskiego.
„Panie Kochanku” był niewątpliwie impetykiem, pasjonatem i człowiekiem samowolnym, tak jak każdy szlachcic w tej mało budującej epoce. Był jeśli nie najbogatszym, to jednym z najbogatszych ludzi w Europie, w każdym razie tego rodzaju bogaczy nie było wówczas ani w Rosji, ani w Prusach, więc to bogactwo dawało jego wybrykom ogromne możliwości. Serce miał jednak dobre, bo się ujmował bardzo za niedolą chłopów i nie znosił ucisku chłopów w swoich dobrach przez ekonomów. Raz chciał zabić ekonoma, który bił starych chłopów kańczugiem. W miarę wieku odchodziło jednak od niego awanturnictwo. Był obok króla Stanisława Augusta, z którym tak długo walczył, osobą najbardziej spotwarzaną i oplotkowywaną w Polsce. Dumouriez mówił o nim jako o głupcu. Inni twierdzili, że nie umie pisać lub przynajmniej, że nie umiał pisać i czytać, jak już miał lat piętnaście.
Wszystko to są oszczerstwa, tak częste w XVIII wieku.
Czesław Jankowski wydał listy Karola „Panie Kochanku” w wieku dziecinnym pisane po francusku i po polsku, i nawet po łacinie, a Waliszewski wydał jego listy dyplomatyczne i polityczne, oryginalnie przez niego pisane, a nie przez sekretarzy, które wskazują na duży poziom inteligencji. Czasy były absurdalne, poglądy były absurdalne i stąd „Panie Kochanku”, wycięty ze swoich czasów, pozbawiony ich tła, może się nam wydać także absurdem, co nie byłoby jednak diagnozą inteligentną. Zawsze się jednak pocieszam w takich okazjach, że kto wie, czy XIX wiek nie powiedziałby, a XXI wiek nie powie o naszych obecnych czasach, że są równie absurdalne.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...