czwartek, 29 grudnia 2016

Dzieci Wołynia .

Gospodarz leżał na podwórzu koło psiej budy, miał odpiłowane lub odrąbane ręce i nogi, obok wielka kałuża krwi. Już nie krzyczał, ale żył jeszcze, świadczyły o tym konwulsyjne drgania kadłuba. W dniu śmierci miał 42 lata. Jego żona Hanna - lat 36, córki: Kazimiera - lat 10, Leokadia - lat 7, Regina - lat 3, leżały nieco dalej w kurzu i krwi. Zostały potraktowane podobnie jak Siatecki", rozpoczyna swoją opowieść Jadwiga Kozioł. W dniu masakry rodzinnego Mogilna miała 16 lat.
"Gdy przyszliśmy na miejsce, mózg i jedna połowa głowy wciąż leżały na drodze, a pozostała część ciała niedaleko w kartoflisku. Liczyłem, ile rzędów rosnących ziemniaków przebiegł ten człowiek z połową głowy, było ich aż 14. Po chwili poszliśmy dalej na podwórko i tam zobaczyliśmy na trawie ciało ich matki, lat ok. 70. Leżała z rozłożonymi rękami, ledwie w samej koszulinie, znać było wyraźnie dwie rany postrzałowe na piersiach", opisywał pacyfikację Ułanówki Marian Sikorski, wówczas niespełna 10-latek.

Liczbę ofiar ukraińskiego ludobójstwa szacuje się na ok. 100 tys. (inne szacunki mówią o 200 tys.). Ile z nich to dzieci? Wciąż nie wiadomo. Wiemy jedynie, że podczas mordów na ludności polskiej nie oszczędzano nikogo, nawet najmłodszych. Ci, którzy przeżyli, dają przerażające świadectwo okrucieństwa dorosłych. Wśród wielu wspomnień z Wołynia i Galicji Wschodniej najbardziej wstrząsające są relacje dzieci. Chociaż historie te zostały spisane często dekady po tragicznych wydarzeniach z lat 1943-1945, nadal jest w nich świat widziany oczami kilku- i kilkunastolatków. Sielski świat dzieciństwa brutalnie zburzony przez wybuch wynaturzonego nacjonalizmu.





Wielu urodzonym na początku lat 30. ostatnie chwile przed wybuchem wojny mogły się wydawać czasem błogiego spokoju. Nic nie zapowiadało nadchodzącej burzy. "Mieszkańcy wsi - wspominał 13-latek z Woli Ostrowieckiej na Wołyniu - żyli zgodnie i przyjaźnie, zarówno między sobą, jak i z mieszkańcami sąsiednich wsi ukraińskich. Pamiętam, że jako pastuch krów przyjaźniłem się z chłopcami i dziewczynami - pastuchami Ukraińcami".

Także Czesław Filipowski przedstawiał swoje wczesne dziecięce lata raczej jako polsko-ukraińską wersję "Samych swoich" niż wojenny dramat. Urodzony w 1932 r., do wybuchu wojny wychowywał się we wsi Wolica, gdzie mieszkało niemal tyle samo Polaków, ile Ukraińców. "Z tego, co pamiętam, żyliśmy w zgodzie - pisał wiele lat później. - Ponieważ nasi sąsiedzi nie mieli dzieci, sąsiadka częstowała mnie nierzadko domowymi wypiekami lub owocami z ogrodu. Od czasu do czasu pomagaliśmy sobie. Drobne nieporozumienia zdarzały się wówczas, gdy kury sąsiada rozdrapały świeżo zasianą grządkę lub gdy do ogrodu wdarła się świnia".

Jednak nadchodząca wojna dorosłych nie oszczędziła dzieci. Stanisław Ciołek wspominał, jak jeszcze we wrześniu 1939 r. nieopodal jego rodzinnych Kut ukraińscy nacjonaliści rozbroili, a następnie zamordowali grupę polskich żołnierzy. W odwecie oddział żandarmerii zawrócił z Rumunii i po sądzie wojennym powiesił winnych zbrodni. Wszystko to działo się na oczach kilkuletniego wówczas Stasia i innych dzieci - polskich i ukraińskich. W ten sposób antagonizmy dorosłych przechodziły na najmłodszych.

Przekonał się o tym wkrótce siedmioletni Władysław Kaniuk z Hatowic. "My, jako małe dzieci - pisał - byliśmy przez rówieśników ukraińskich wyśmiewani, popychani i bici, a przez starszych opluwani i wyzywani od najgorszych". Jednak do połowy 1941 r. relacje Polaków z Ukraińcami - choć dalekie od idealnych - przeważnie wolne były od aktów bezpośredniej agresji. Sytuację dodatkowo stabilizowała obecność niemieckich żołnierzy, którym na rękę był względny spokój.

Dopiero wraz z wymarszem Wehrmachtu dalej na wschód krucha równowaga została zburzona. "Pamiętam, jak w 1942 r. - wspominał Kaniuk - w okresie odlotu bocianów, patrząc na ptaki, które obsiadły drzewa, zostałem poczęstowany wiązką przez dorosłego Ukraińca, który m.in. wrzeszczał, żebym lepiej zaglądał swojej matce pod spódnicę, a nie gapił się na bociany. Niedługo po tym znalazłem mojego ulubionego pieska, foksterierka, z poderżniętym gardłem".



Represje wobec Polaków, w tym dzieci, przechodziły stopniowo od szykan do gwałtów i morderstw. Urodzony w 1936 r. Franciszek Filipowski pamiętał, jak w wieku sześciu lat rozpoczął naukę w jednoizbowej szkole, gdyż budynek, gdzie dotychczas mieściła się polska placówka, zajęli Ukraińcy. "Będąc w drugiej klasie - wspominał - do szkoły chodziłem tylko na początku roku szkolnego, ponieważ pewnego dnia nauczyciel zebrał wszystkich uczniów (…), odesłał nas do domów i wyjechał do Lwowa. Był to rok 1943 - jesień".

Jeszcze wcześniej, bo pod koniec 1942 r., z morderczą polityką UPA zetknął się Władysław Kaniuk. Rychło się przekonał, że poderżnięte gardło jego psa było tylko zapowiedzią eskalacji nienawiści wobec polskiej ludności. "Początkowo - mówił - członkowie UPA, zwani banderowcami, przychodzili po swoje ofiary nocą. Zaczęliśmy więc ukrywać się nocami. UPA ogłosiła wkrótce listę Polaków do likwidacji, na której nasz ojciec znalazł się na drugim miejscu, m.in. za to, że stawał w naszej obronie".

Podobne wspomnienia z tego okresu ma Czesław Filipowski. "Noce spędzaliśmy różnie. W stodołach i stajniach polskich lub ukraińskich, często bez wiedzy gospodarzy". Jego kuzyn z Wolicy, Franciszek Filipowski, pamiętał, że "jeszcze przed głównym napadem chowaliśmy się na noc do przygotowanych schronów. Najbardziej obawialiśmy się, że w nocy zacznie płakać najmłodszy brat Janek, który w tym czasie miał niecałe dwa lata. Ale on też widocznie rozumiał chwile grozy, ponieważ gdy na noc szliśmy spać do któregoś ze schronów, był bardzo spokojny".

Ta nocna zabawa w chowanego ze śmiercią nie mogła trwać wiecznie. Tym bardziej że topniała liczba bezpiecznych miejsc i osób, które były gotowe zaoferować pomoc. Za ukrywanie Polaków groziła śmierć, co nacjonaliści z UPA egzekwowali z całą bezwzględnością. Do rzadkości należały więc takie historie jak ta opowiedziana przez Celestynę Litwińczuk ze wsi Latacz. Dziewczynka wraz z całą rodziną ukryła się w gospodarstwie należącym do ukraińskiej sąsiadki. "Wtedy do mieszkania weszło kilku uzbrojonych ludzi z pomalowanymi twarzami na czarno i czerwono - relacjonowała. - To byli banderowcy. Na szczęście zaraz za nimi wbiegła jakaś młoda kobieta, córka albo synowa starszej Ukrainki, która mnie przyjęła, i zagadała tych mężczyzn, zabierając ich do drugiego mieszkania". Dzięki temu rodzina Litwińczuków ocalała.

Były również przypadki - co prawda jednostkowe - pomocy ze strony samych członków UPA. Tak przeżyła masakrę swojej wioski siostra Tadeusza Bagińskiego, która zwierzyła się bratu: "Gdy dopadł mnie ten banderowiec i skierował lufę karabinu w moją stronę, zaczęłam go prosić, by darował mi życie, mówiłam mu, że jestem niewinna i mała, a on przecież też ma na pewno w moim wieku córkę lub siostrę". Najwyraźniej słowa te podziałały na sumienie Ukraińca. Rozkazał dziewczynce położyć się, a sam strzelił w powietrze, aby ludzie z jego oddziału nie nabrali podejrzeń.



Przejawy miłosierdzia zdarzały się jednak niezwykle rzadko. Częściej dzieci stawały się mimowolnymi świadkami okrutnych zbrodni, także na najbliższych. "Obudziły mnie strzały, krzyki i dziwna jasność w pokoju - wspominał napaść UPA na swoją wioskę Czesław Filipowski.

- Przerażał mnie trzask ognia, strzały i przejmujący ryk palącego się bydła, rżenie koni i kwik świń. Z tymi odgłosami mieszał się krzyk przerażonych dzieci, szloch dorosłych".

Cisza nastała dopiero rano. "Widok był przerażający - kontynuował Filipowski. - Góry spalonego mięsa, a wokół biegające ocalałe psy. Swąd spalonych skór i mięsa nie pozwalał oddychać. (…) Na ziemi leżała mama. Miała nadpaloną prawą nogę, rękę, policzek i odzież. Ten widok mnie poraził. Stałem w szoku i wydawało mi się, że nic nie czuję".

O śmierć otarł się również Czesław Wasiuk. W sierpniu 1943 r., kiedy do jego rodzinnej wsi wkroczyli Ukraińcy, miał zaledwie siedem lat. Mężczyzn zamknięto w szkole, natomiast kobiety i dzieci wyprowadzono na okoliczną polanę. "Później jeden Ukrainiec - opowiadał Wasiuk - wziął 10 osób od czoła, wyprowadził dalej na ściernisko, kazał się kłaść i zabijał bagnetem na karabinie. Z następną dziesiątką zrobił to samo". Wasiuk przeżył tylko dlatego, że zemdlał i uznano go za zabitego. Jego rodzina nie miała tyle szczęścia: "Popatrzyłem na matkę, nie miała lewego ramienia. Brat leżał z drugiej strony matki, a siostra w poprzek z otwartymi oczami".

Najmłodsi byli także głównymi świadkami (i ofiarami) masakry we wsi Chrynów. Ten jeden z najbrutalniejszych epizodów ukraińskiego ludobójstwa rozpoczął się 11 lipca 1943 r. Wczesnym rankiem w miejscowym kościele kilkudziesięciu partyzantów z UPA uwięziło niemal 200 Polaków, w większości kobiety i dzieci. Następnie otoczyli świątynię i zaczęli ją ostrzeliwać z broni maszynowej. Wśród pierwszych ofiar znalazł się m.in. proboszcz Jan Kotwicki, który próbował uciec bocznym wyjściem i wezwać pomoc. Po pewnym czasie do kościoła wrzucono granaty. Na końcu budynek podpalono, jednak wiatr szybko zdusił ogień. W niespełna dwie godziny z rąk ukraińskich nacjonalistów zginęło ok. 150 mieszkańców wsi.

Bezpośrednim uczestnikiem wydarzeń był wówczas 18-letni Zygmunt Abramowski. "W świątyni - relacjonował - bez przerwy ostrzeliwanej (…) trwał krzyk, jęki i rozdzierający uszy wrzask dzieci. Ksiądz od ołtarza, w szatach liturgicznych, wraz z kobietami uciekał przez zakrystię, ale na zewnątrz wszyscy zostali zabici. (…) Po jakimś czasie w kaplicy pozostali już tylko zabici i ranni. Banderowcy, widocznie czymś spłoszeni, wycofali się do lasu w pobliżu kaplicy. (…) Wokół kaplicy i na ścieżce do organistówki leżało wiele trupów kobiet i dzieci, ranni czołgali się w zboża".

Tego samego dnia, 11 lipca 1943 r., rzezie na podobną skalę miały miejsce w wielu innych wołyńskich wsiach, m.in. w Zabłotcach, Kisielinie i Porycku. W tym ostatnim UPA powieliła scenariusz z Chrynowa, zabijając niemal pół tysiąca Polaków. Napastnicy nie przepuścili nawet dawno zmarłym, wysadzając w powietrze XIX-wieczne katakumby Czackich i bezczeszcząc ich zwłoki.

Ryszard Jezierski, który był wtedy kilkuletnim chłopcem, przeżył masakrę, bo wraz z ojcem schował się w wieży kościelnej. Kiedy w końcu zdecydowali się opuścić kryjówkę, ich oczom ukazały się dantejskie sceny. "Dużo ludzi leżało w kałużach krwi, inni klęczeli, jeszcze inni wołali o pomoc - wspominał. - Ojciec pociągnął mnie w kierunku zakrystii. Ale by tam dojść, musieliśmy przejść przez kałużę krwi, w której leżały trzy kobiety. Jak mi się zdawało, była to matka z córkami. Ojciec wziął mnie na ręce i przeniósł, by nie nadepnąć na leżące kobiety".

 

Liczba ofiar ukraińskiego ludobójstwa rosła lawinowo. Tylko 30 sierpnia 1943 r. oddziały OUN-UPA wymordowały ponad tysiąc polskich i żydowskich mieszkańców dwóch wołyńskich wsi - Ostrówki i Woli Ostrowieckiej. Jednym z nielicznych, którzy ocaleli z tej masakry, był 13-letni Aleksander Pradun. Razem ze wszystkimi został zaciągnięty na polanę, gdzie od rana działały plutony egzekucyjne.

"Strzały zaczęły zbliżać się do mnie - relacjonował. - Bliziutko padł strzał, bo poczułem podmuch powietrza. To musiało być w ciotkę, słyszałem mocne charczenie. (…) Następny strzał pada w mamę. Ziemia rozbryzguje się po mojej głowie. (…) Poczułem, że mamy ręka przyciska mnie mocniej do siebie, potem ciało zaczęło się rozluźniać, bo ręka mamy zaczęła słabnąć łagodnie i tak pozostała bez ruchu. (…) Po tej krótkiej scenie mordu zapadła krótka cisza i nagle znów słyszę, jak układają się w naszych nogach następne ofiary, płaczące i rozpaczające. Kiedy znów usłyszałem wystrzały z tyłu, zacząłem w duchu modlić się i prosić Boga o przeżycie tych potworności".

Tego poniedziałku zginęła cała rodzina Aleksandra Praduna. On sam zdołał przeżyć, chowając się pod ciałami pomordowanych krewnych. Dołączył w ten sposób do tysięcy osieroconych polskich dzieci.

Równie bolesny był los rodziców, którym ukraiński nacjonalizm zabrał potomstwo. Marianna Soroka z Woli Ostrowieckiej, w 1943 r. matka pięciorga dzieci, 30 sierpnia wraz z nimi została zaciągnięta do stodoły, gdzie już wcześniej stłoczono część mieszkańców wsi. "Wielu zginęło od pierwszych strzałów - mówiła. - Trójka moich dzieci: Stanisław, Janek i Leon zostali zabici przez Ukraińców - morderców. Ja zaś ze swoim najmłodszym synkiem na ręku wybiegłam ze stodoły. Biegłam, biegłam. Usłyszałam huk i w tym samym czasie okropny krzyk mojego dziecka Józia". Z piątki synów Marianny Soroki przeżył tylko 12-letni Edward, który zdołał ukryć się w zaroślach.

Ludobójstwo na Wołyniu i w całej Galicji Wschodniej pochłonęło życie trudnej do oszacowania liczby dzieci, w tym niemowląt. Poza Holokaustem był to pierwszy przypadek, kiedy najmłodsi na równi z dorosłymi stali się celem masowych mordów. Fanatyczny nacjonalizm pragnął bowiem Ukrainy wolnej od wszystkich Polaków, bez względu na ich wiek. Dzieci cierpiały jednak podwójnie. Nie tylko ginęły i widziały śmierć najbliższych. Brutalnie zabijano w nich też niewinność, której - nawet jeśli przeżyły - już nigdy nie odzyskały

czwartek, 15 grudnia 2016

Bohdan Smoleń nie żyje.

Dziś nad ranem w wieku 69 lat zmarł Bohdan Smoleń - absolwent Wydziału Zootechniki Akademii Rolniczej w Krakowie, aktor komediowy, artysta kabaretowy, członek słynnego w okresie PRL kabaretu "Tey" z Poznania, założyciel krakowskiego kabaretu ,,Pod Budą'', filantrop, założyciel "Fundacji Stworzenia Pana Smolenia" (celem Fundacji jest prowadzenie rehabilitacji poprzez hipoterapię dorosłych i dzieci z różnymi dysfunkcjami fizycznymi i intelektualnymi.
Terapia prowadzona jest z użyciem koni), odznaczony m.in. Złotym Krzyżem Zasługi przez prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego (1997). Przez wiele lat bawił widzów jako listonosz Edzio w serialu Świat według Kiepskich.

 

środa, 14 grudnia 2016

Wołyń.

Wołyń Smarzowskiego to obraz niezwykle mocny, sugestywny i świetnie zrealizowany, także dzięki plastycznym zdjęciom Piotra Sobocińskiego, podkreślającej grozę muzyce Mikołaja Trzaski oraz szybkiemu montażowi, który ułatwia skonsumowanie” tego dwu i pół godzinnego dzieła.
Osią filmu są losy Zosi Głowackiej. To siedemnastoletnia Polka zakochana w Ukraińcu Petrze, jednak wbrew jej woli wydana za mąż za zamożnego i znacznie starszego wdowca Macieja Skibę; następnie związała się z żołnierzem AK. Historia miłosna jest pretekstem do pokazania tragicznych wydarzeń, które miały miejsce w południowej części województwa wołyńskiego w latach 1939-1943. Przede wszystkim chodzi o pokazanie rzezi Polaków, dokonanej przez ukraińskich nacjonalistów i podburzanych przez nich chłopów, której kulminacja miała miejsce latem 1943 roku. I właśnie przez pryzmat ukazanej na ekranie historii film ten będzie oceniany.
Obraz otwierają bukoliczno-etnograficzne sceny wesela Ukraińca i Polki, siostry Zosi. Prowadzone podczas uroczystości rozmowy – po polsku i ukraińsku, wprowadzają widza w kontekst historyczny: „przywracania do polskości” prawosławnych mieszkańców Wołynia, rewindykacji cerkwi, nadawania polskim kolonistom najbardziej urodzajnych kawałków ziemi. Mowa o krzywdach, jakie II RP wyrządziła ukraińskim współobywatelom. Następnie wybucha wojna, a na Wołyniu rozpoczyna się najpierw okupacja sowiecka, a potem niemiecka – z okupantami ochoczo współpracują niektórzy Ukraińcy. Jednocześnie nakręca się spirala przemocy: od zabójstw i wywózek dokonywanych przez NKWD i eksterminacji ludności żydowskiej przeprowadzanej przez Niemców po kulminację w postaci rzezi Polaków.
Sceny tych mordów – wydłubywania oczu, ściągania skóry, odrąbywania głów – w przerażający sposób zanurzają widzów w matni, w której znaleźli się Polacy na Wołyniu latem 1943 roku. Niemniej Smarzowskiemu należy się uznanie za oddanie realiów. Film jest historycznie uczciwy, widać w nim wyczucie proporcji w rozdziale win między wszystkimi stronami konfliktu: Polakami, Ukraińcami, sowietami i Niemcami. Reżyser inteligentnie opowiada także o uwarunkowaniach, jakie doprowadziły do rzezi, której z kolei nie usprawiedliwia. W dzieleodpowiedzialnymi za zbrodnię są ukraińscy nacjonaliści, którzy w sposób zorganizowany zaplanowali i częściowo przeprowadzili czystkę ludności polskiej. Jednocześnie w filmie nie ma ludzi (może prócz Zosi), a tym bardziej narodów jednoznacznie dobrych i jednoznacznie złych. Są banderowcy, którzy zabijają, i niektórzy chłopi ukraińscy, którzy ratują. Są Polacy – ofiary UPA i NKWD, a także Polacy w odwecie mordujący i Ukraińców, i Polaków. Smarzowski nie unarodowia zła, nie oskarża Ukraińców jako grupy o dokonanie tej zbrodni. Nadaje to obrazowi charakter uniwersalnej opowieści o naturze ludzkiej w okresie wielkich kryzysów geopolitycznych, sugerującej potrzebę rozszerzenia przyszłej refleksji badawczej nad tą zbrodnią o inne konteksty.
W filmie Smarzowskiego od takich bezpieczników aż gęsto. To nie tylko wspomniana polityka władz polskich, ale również pokazanie – choć dość łopatologiczne – polskiej akcji odwetowej, polskiego antysemityzmu. Sugestywny jest też fragment, w którym równolegle duchowni prawosławni głoszą kazania – jeden z nich naucza o konieczności poszanowania bliźniego, drugi nawołuje do „oczyszczenia” Wołynia, święcąc kosy i siekiery. Scen zawierających wstrząsający ładunek emocjonalny jest zresztą w filmie dużo: śmierć Polski (złożenie do grobu polskich herbu i munduru), toast za zdrowie Hitlera, czy schronienie się Zosi przed banderowcami w kolumnie żołnierzy Wehrmachtu. Szczególnie przerażające jest pewne zestawienie: gry, w które bawili się goście weselni na początku filmu (na przykład odrzucanie płonących snopków), są użyte pod koniec jako jedna z „technologii” mordów na Polakach.
Naturalnie, można zadać pytanie, czy potrzebne jest takie epatowanie brutalnością? I można argumentować, że nie. Ale znając wcześniejsze obrazy Smarzowskiego wiemy, że wyjątkowego okrucieństwa nie przypisał on wyłącznie Ukraińcom w „Wołyniu”. Ponadto pokazane okrucieństwo mordów – choć brakuje wyjaśnienia jego przyczyny – ma solidne uzasadnienie źródłowe. Można także twierdzić, że niektóre symboliczne sceny są krzywdzące dla faktów. Trudno jednak wymagać od artysty, by z nich rezygnował w imię historycznej skrupulatności lub politycznej poprawności. Choć reżyser zdecydował się pominąć daty, co utrudnia umiejscowienie wydarzeń na osi czasu, trzeba pamiętać, że film fabularny nie jest podręcznikiem historii i być nim nie może.
Istotne jest też to, jak film może być odebrany. Już na etapie przygotowawczym był on uznany za kontrowersyjny i jątrzący w stosunkach polsko-ukraińskich. Z tego między innymi powodu dotychczas nikt z polskich filmowców nie podjął tego tematu, a ekipa Smarzowskiego realizowała Wołyń aż cztery lata: po wycofaniu się części sponsorów musiała szukać brakujących środków, a zaproszenie skierowane do ukraińskiego współreżysera do współpracy pozostało bez odzewu (w filmie grają natomiast ukraińscy aktorzy). I choć to dobrze, że film w końcu powstał, czas premiery nie wydaje się najbardziej fortunny.
Jednym z osiągnięć rewolucji godności na Ukrainie jest przyspieszenie procesu dekomunizacji przestrzeni publicznej oraz szerzej – oficjalnej narracji historycznej. Rewersem tej polityki jest popularyzacja lidera OUN Stepana Bandery i niektórych dowódców UPA. I choć jest to z ukraińskiego punktu widzenia zrozumiałe (państwo opiera się rosyjskiej agresji i poszukuje symboli z przeszłości, odwołujących się do podobnej walki) – w Polsce budzi to oczywisty sprzeciw. Dzieje się tak, gdyż wątek rzezi Polaków dokonanej przez UPA jest nad Dnieprem pomijany lub przeinaczany. Ukraińska dekomunizacja odbiła się głośnym echem w Polsce. Wywołała reakcję (w tym: społeczną), która wzmocniona obserwowanymi w całej Europie nastrojami antyimigranckimi, gdzieniegdzie przybrała budzące niepokój formy – jak w tym roku w Przemyślu. Wołyń daje więc paliwo środowiskom ksenofobicznym i antyukraińskim w Polsce.
Film ten, o ile znajdzie dystrybutora, zostanie źle odebrany na Ukrainie. Trudno wyobrazić sobie jednak film o zbrodni wołyńskiej, który byłby przyjęty nad Dnieprem z entuzjazmem. Pewne środowiska podejmą merytoryczną dyskusję, inne skupią się na krytyce zbyt naturalistycznie ukazanego okrucieństwa i oskarżeniach o „nożu, który Polacy wbijają w plecy” w czasie wojny z Rosją. Dominująca na Ukrainie percepcja nowych władz w Polsce nieuchronnie wywoła także głosy, że jest to kolejny dowód na antyukraiński zwrot nad Wisłą – świadczyć mają o nim także polskie „wołyńskie” uchwały senatu i sejmu. Osoby wypowiadające takie sądy pozostaną głuche na argumentację, że prace nad filmem rozpoczęły się jeszcze w 2012 roku, a reżyser ma prawo do wolnej wypowiedzi artystycznej, niezależnie od bieżącej polityki. W roli suflera wystąpi także rosyjska propaganda, której na rękę jest pogłębianie podziałów między Warszawą i Kijowem.

Czy...

Czy pozostanie coś po nas?

Poza nami, naszymi myślami

Słowem

Grzechem

Uśmiechem

Poza tą pustą kartką papieru
Czy zostanie coś poza marzeniem, pragnieniem, spełnieniem
Czy pozostanie coś po nas
Poza nami...

czwartek, 8 grudnia 2016

Lista.

Lista PZPR-owców i współpracowników SB w Platformie Obywatelskiej
1. Andrzej Rzepliński, wybrany na sędziego Trybunału Konstytucyjnego z poparcia PO, kandydat PO na stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich w 2005 r., do 1981 należał do PZPR. Pod koniec lat 70. II sekretarz POP PZPR w Instytucie Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji UW.
2. Tomasz Nowak, poseł PO był 1 marca 1989 r. zarejestrowany przez SB z Konina jako kontakt operacyjny, ps. “Aktor”. Pozyskany do sprawy o krypt. “Pegaz” (“zagadnienie” – kultura i sztuka). Zdjęty z ewidencji 9 stycznia 1990 r. Materiały zniszczono.
3. Zbigniew Pawłowicz, senator PO był zarejestrowany w 1977 r. jako tajny współpracownik Wojskowej Służby Wewnętrznej, czyli kontrwywiadu wojska PRL, ps. “Pawlik”.
4. Marek Konopka, senator PO został w 1982 r. zarejestrowany jako tajny współpracownik kontrwywiadu wojska PRL ps. “Marzena”.
5. Michał Boni, doradca premiera Tuska w 1992 roku został wymieniony jako TW “Znak” na tzw. liście Macierewicza. 31 października 2007 wydał publiczne oświadczenie, że w 1985 Służba Bezpieczeństwa za pomocą szantażu zmusiła go do podpisania deklaracji współpracy.
6. Stanisław Jałowiecki, eurodeputowany PO występuje w katalogu IPN jako konsultant” SB z 1973 r., w tym roku został ostatecznie uznany przez Sąd Najwyższy za “kłamcę lustracyjnego”.
7. Andrzej Olechowski, współtwórca PO i do dziś jej członek znalazł się w 1992 r. na liście Macierewicza. Jako jeden z nielicznych polityków centroprawicowych złożył oświadczenie lustracyjne o przyznaniu się do współpracy ze służbami specjalnymi PRL – w okresie pracy w instytucjach międzynarodowych współpracował z wywiadem (Departament I MSW). Był jego kontaktem operacyjnym o pseudonimie “Must”. Członek PZPR.
8. Iwona Śledzińska-Katarasińska, posłanka PO w PRL związana z “Głosem Robotniczym”, organem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Łodzi. W 1997 była kandydatem na stanowisko ministra kultury i sztuki w gabinecie Jerzego Buzka; wycofała się na skutek protestu AWS po oskarżeniu jej o udział w antysemickiej nagonce w 1968.
9. Kazimierz Kutz, poseł PO w 1971 r. został zarejestrowany przez SB jako kandydat na tajnego współpracownika. Po trzech latach zmieniono mu kategorię na “zabezpieczenie”, a półtora roku później sprawę zakończono “z powodu braku możliwości operacyjnych”. W latach 70. uczestniczył w naradach Komitetu Centralnego PZPR na temat kultury. Wygłosił przemówienie gdzie zaatakował Stanisława Bareję używając terminu “bareizm” jako synonimu kiczu. Od tego czasu reżyser “Misia” nie podał ręki Kutzowi. W stanie wojennym zwolniony z internowania po podpisaniu `deklaracji o lojalności’. Od 1983 mieszka w Warszawie w tzw. “Zatoce czerwonych świń”. W 2005 członek Komitetu Honorowego Kandydata na Prezydenta RP Włodzimierza Cimoszewicza.
10. Zbigniew Ćwiąkalski, minister sprawiedliwości i prokurator generalny w rządzie Donalda Tuska w latach 1972-1981 członek PZPR, był szefem uczelnianej Podstawowej Organizacji Partyjnej. Według dokumentów IPN został zarejestrowany jako kandydat na tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa w 1985 r. Zaprzeczył jakiejkolwiek propozycji współpracy, a sam fakt zarejestrowania wiąże z wyjazdem na półtoraroczne stypendium do RFN w 1986 r.
11. Barbara Kudrycka, minister nauki i szkolnictwa wyższego w rządzie Donalda Tuska karierę polityczną zaczynała w latach 70. w PZPR. Z partii wystąpiła po wprowadzeniu stanu wojennego.
12. Jan Kuriata, poseł PO był zarejestrowany w 1984 r. jako tajny współpracownik SB, ps. “Piotr”. Zdjęty z ewidencji w 1990 r. Materiały złożono w archiwum;
13. Marian Czerwiński, poseł PO. W 1989 został posłem na Sejm X kadencji (tzw. Sejm kontraktowy) z okręgu Dębica z listy PZPR. Przewodniczący PO w powiecie dębickim.
14. Leszek Korzeniowski, poseł PO, przewodniczący PO w województwie opolskim, były członek PZPR.
15. Miron Sycz, poseł PO, b. członek PZPR. Należy do Stowarzyszenia Ordynacka.
16. Bożena Sławiak, posłanka PO, była członkiem PZPR.
17. Karol Węglarzy, radny sejmiku śląskiego z PO, w latach 1980-1985 pełnił funkcję posła na Sejm PRL VIII kadencji z listy PZPR. Od 2001 należy do Platformy Obywatelskiej.
18. Gen. Janusz Bojarski, dyr. Departamentu Kadr w Ministerstwie Obrony Narodowej, w przeszłości dwukrotnie pełniący funkcję szefa rozwiązanych Wojskowych Służb Informacyjnych. Absolwent m. in. Wojskowej Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego, znany również jako wieloletni współpracownik gen. Dukaczewskiego.
19. Robert Kowalski, absolwent Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych (MGiMO) w czasach ZSRR. Zwolniony ponad rok temu ze stanowiska teraz został wiceszefem departamentu kadr i szkoleń w MSZ.
20. Marek Staszak, prokurator krajowy, ukończył studia prawnicze na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W latach 1980-1984 pracował w Prokuraturze Rejonowej w Międzyrzeczu i Poznaniu. Był prokuratorem Prokuratury Rejonowej w Środzie Wielkopolskiej (1985-1989) i podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości w czasach rządów SLD (2001-2003).
21. Zdzisław Skorża, wiceszef ABW, były funkcjonariusz SB.
22. Maria Wągrowska, wiceminister obrony narodowej w rządzie Donalda Tuska, podała się do dymisji 13 grudnia, wg `Trybuny’ po tym, jak w IPN znaleziono materiały na jej temat. Oficjalny powód odejścia: `z powodów rodzinnych’.
23. Tadeusz Nalewajk, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji z nominacji PSL, podał się do dymisji 7 stycznia 2008, `ze względów osobistych’. Wg `Trybuny’ powodem jego dymisji były materiały znalezione w IPN.

sobota, 3 grudnia 2016

Tajemnica śmierci Adama Mickiewicza.

26 listopada 1855 roku Mickiewicz obudził się w nocy. Kazał sobie podać herbatę i usnął. Kiedy około godz. 10 przyszedł do niego płk Emil Bednarczyk, zobaczył świeżo startą podłogę, znak, że rano poeta „womitował”. Inni odwiedzający nie zauważyli umytej podłogi, może dlatego, że została zadeptana przez gości.
Około południa, według towarzysza Mickiewicza, Henryka Służalskiego, poeta wypił kawę ze śmietanką i zjadł kawałek chleba, potem się zdrzemnął. Około godz. 13 poczuł się źle. Bednarczyk zastał go stojącego w drzwiach w samej koszuli, obiema rękami trzymającego się futryny drzwi. Nie chciał wrócić do łóżka.
Po południu sprowadzono lekarza, który zastosował plastry z gorczycy. Ale stan chorego gwałtownie się pogarszał, pojawiły się konwulsje. Około 19.00 przyszedł ksiądz, ale konający tracił już świadomość. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział do Bednarczyka, brzmiały: „Powiedz tylko dzieciom, niech się kochają. Zawsze”.
Świadectwo zgonu, wystawione przez miejscowego lekarza Jana Gembickiego, podaje jako przyczynę śmierci wylew krwi do mózgu. Zawsze uważano to za wybieg. Ggdyby lekarz napisał, że poetę zabiła cholera, niemożliwe byłoby wywiezienie zwłok do Francji. Informację, że Mickiewicza zabiła cholera, rozpowszechniał Henryk Służalski, a potem syn poety, Władysław, który w ten sposób chciał ukrócić pogłoski o otruciu ojca.
CHOLERY W KONSTANTYNOPOLU NIE BYŁO
Jesienią 1855 roku w Konstantynopolu nie było jednak cholery. wprawdzie pojawiała się ona tam w XIX wieku często, ale tylko w lecie i raczej wśród biedoty. W dodatku objawy cholery, zdaniem lekarzy, mogą być podobne do objawów zatrucia arszenikiem.O otruciu poety szeptano od pierwszych dni po jego śmierci. Na pożegnalnej mszy w paryskim kościele św. Magdaleny doszło do skandalu: jeden z towarzyszy Mickiewicza w Konstantynopolu, kpt. Franciszek Jaźwiński, na schodach kościoła pobił laską gen. Władysława Zamoyskiego z Hotelu Lambert, znanego z niechęci do Mickiewicza. Oskarżenia o trucicielstwo nie wypowiedziano, ale wisiało ono w powietrzu.
OBAWIAŁ SIĘ O SWOJE ŻYCIE
Wiadomo, że Mickiewicz przed śmiercią obawiał się o swoje życie. Dawał temu wyraz w listach do przyjaciół. Cyprian Norwid, po mszy pożegnalnej, napisał wiersz „Coś ty Atenom zrobił Sokratesie?”. Prof. Alina Witkowska z IBL odnajduje w nim sugestię, że Mickiewicz zginął od trucizny, tak jak Sokrates. Dyskusję na temat niejasnych okoliczności śmierci Mickiewicza podjęto jednak dopiero w 1932 roku, z inicjatywy Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Jako pierwszy wyraził on głośno swoje wątpliwości – nie tylko jako badacz literatury, ale także jako lekarz.
Nie można też wykluczyć, że rację miała Wisława Knapowska, która w trzy lata po artykule Boya postawiła tezę, że Mickiewicza zabiło wycieńczenie organizmu spowodowane wyczerpującym trybem życia w Turcji. Ludwika Śniadecka wypominała poecie w listach, że nie dba o siebie – próbuje jeździć konno jak młodzik, sypia byle gdzie i jada byle co.


sobota, 26 listopada 2016

Pogrzeb Polski w Kryłowie.

Wrzesień 1939 roku przyniósł na naszym terenie nie tylko okupację niemiecką ale także przejęcie władzy administracyjnej, policyjnej itd., przez społeczność ukraińską. Ukraińcy w tym czasie związali swoją przyszłość z Niemcami, wierząc, że przy ich boku powstanie wolna, niezależna Ukraina. W 1940 roku przez tereny nadbużne oraz ziemie przemyskie przetoczyła się fala sypania kopców ziemnych. Czy była to akcja spontaniczna czy sterowana odgórnie tego nie wiemy.Źródła polskie podają, że kopce były sypane przez nacjonalistów ukraińskich dla zademonstrowania antypolskiej nienawiści, dla zjednoczenia wokół niej ludności ukraińskiej, zakopywane w nich były różne symbole polskości, jak czapki żołnierskie z orzełkami, orzełki zerwane z mundurów, wizerunki przedstawicieli władz polskich itp., przy kopcach były urządzane antypolskie wiece. Zupełnie odmienne jest stanowisko Ukraińców w tej kwestii. Przytoczę fragmenty książki Włodzimierza Marczaka "Ukrainiec w Polsce... Było takie życie...”: "wysypywano duże mogiły-kurhany. Wznoszono je na pamięć bohaterów, którzy zginęli na wszystkich wojnach i walkach za wolność narodu. W różne rocznice narodowo-patriotyczne i na większe święta religijne na te mogiły wychodziły z cerkwi uroczyste procesje…….W związku z tymi uroczystościami, niektórzy ludzie z polskiej strony nie znając sprawy, mylnie posądzali Ukraińców o grzebanie Polski.". Ale wróćmy do Kryłowa i Prehoryłego. W Kryłowie rozpoczęto sypanie kopca na cmentarzu (po lewej stronie, za bramą główną). Jednak zmieniono zamiar i usypano kopiec na placu po rozebranej w 1938 roku cerkwi (obecnie skwer przy ul. Hrubieszowskiej). Z opowiadań najstarszych mieszkańców Kryłowa wiemy, że przy kopcu odbył się wiec (akademia), gdzie śpiewano pieśni, recytowano wiersze. Kopiec rozebrano zaraz po wkroczeniu Armii Czerwonej w 1944 roku.
Więcej wiemy o kopcu w Prehoryłem, a to dzięki zachowanym tablicom kamiennym z tegoż kopca. Z relacji mieszkańców Prehoryłego wynika, że usypano go


na cmentarzu pounickim.. Kwadratowy u podstawy, był jak na kopiec ziemny bardzo wysoki. Na jego wierzchołku zamocowano tablice kamienne, o których niżej. Kopiec usypano w 1940 roku. Pierwotnie były to cztery tablice, umiejscowione obok siebie. Zachowały się trzy elementy.
U góry godło Ukrainy, następnie 1940, niżej, w tłumaczeniu literackim na język polski:
Dopełnieniem historii opisanej przez P. Henryka Żurawskiego jest fotografia kopca  usypanego przez Ukraińców na obecnym skwerze przy ul. Hrubieszowskiej.
"Nadejdzie chwała,
przyjdzie wolność,
powstanie Ukraina"



Kryłów na starych fotografiach-cz. VI.










































czwartek, 24 listopada 2016

To już 25 lat ...



Przedstawienie musi trwać! Tak!
Wewnątrz moje serce pęka
Mój makijaż może się złuszczyć...
Lecz mój uśmiech wciąż pozostanie.

Cokolwiek się zdarzy, pozostawię to przypadkowi
Kolejny ból serca, kolejny nieudany romans
Dalej i dalej ...
Ktokolwiek wie, po co żyjemy?'

środa, 23 listopada 2016

Wołyńskie sieroty -wspomnienia, cz.I.


3 lipca 1943 (sobota)

Piotr W. (ur. 1928):




Między Polakami i Ukraińcami w kolonii Gornej nie było nieporozumień, tym

bardziej zatargow [...]. Ukraińcy jako prawosławni chodzili do cerkwi w pobliskim

Hubkowie, natomiast Polacy do kościoła w Ludwipolu, oddalonego o około siedem

kilometrow. Idąc do Ludwipola, przechodziliśmy przez czysto ukraiński Hubkow,

ale nigdy nie spotkaliśmy się tam z oznakami wrogości czy zaczepkami. [...]

Było już słychać o mordowaniu polskich wiosek na połnocny zachod od Ludwipola.

Obawialiśmy się ataku i na noc kryliśmy się po polach. 3 lipca rownież zamierzaliśmy

iść spać w pole. [...] Wszyscy byliśmy gotowi, chcieliśmy jeszcze tylko zjeść

kolację (stała na stole) i czekaliśmy na brata Romualda, ktory lada moment miał

przygonić krowy.

Niemalże rowno z zachodem słońca podniosł się krzyk i rozległy strzały. Matka

podbiegła do okna, krzyknęła, że są już banderowcy i trzeba uciekać. Wyskoczyli

z ojcem przez okno do ogrodka kwiatowego i zaczęli uciekać drogą między zbożami,

pod gorkę. Matka nie zdążyła zabrać mojej małej siostry, czego ja początkowo

nie spostrzegłem.

Wyskoczyłem na podworko, a tam było pełno Ukraińcow. Biegali, krzyczeli,

podpalali zabudowania, wynosili z obejść mienie. Prawdopodobnie wzięli mnie za

Ukraińca, gdyż miałem na sobie kurtkę z pasem, podobną do wojskowej, a oni

ubierali się podobnie. Kręciłem się po podworku, szukając kryjowki i zobaczyłem,

jak Ukrainiec położył się na drodze i zaczął strzelać w kierunku uciekających

rodzicow. [...] Matka upadła, pomyślałem, że została trafiona i nie żyje, ojciec

pobiegł dalej. Zauważyłem też krowy, zatem gdzieś w pobliżu musiał być brat.

W tym momencie podbiegła do mnie pięcioletnia siostra, złapała mnie za nogę

i zaczęła płakać. Nakazałem jej milczeć i skoczyliśmy do pobliskiego ogrodka

warzywnego, gdzie położyliśmy się w wysokiej fasoli. Jednak ktoryś z myszkujących

po obejściu lub mieszkaniu Ukraińcow musiał coś zauważyć, gdyż dwoch lub trzech

przybiegło do ogrodka i odkryli nas. Twierdzili, że jestem Polakiem. Ja zaprzeczałem,

na dowod zacząłem modlić się jak prawosławny. Jeden z Ukraińcow uderzył

mnie silnie kolbą karabinu w klatkę piersiową, straciłem przytomność.

Kiedy się ocknąłem, zmierzch przeszedł już w noc. Wszędzie pełno było gryzącego

dymu. Zauważyłem, że brat ucieka z ogrodka. Byłem mocno pobity i pokrwawiony,

nie miałem siły, ale zarzuciłem siostrę na plecy i pobiegłem za bratem,

w kierunku pobliskiego stawu dla gęsi i rozciągającego się za nim lasu. [...] Co

chwila przystawałem dla odpoczynku lub przewracałem się pod ciężarem siostry.

Dobiegłem do lasu, tam znowu się przewrociłem, zabrakło mi sił. [...]

Zamiast jednak ukryć się w tym lesie, przebiegłem go. Kiedy wyskoczyłem na

szeroki szutrowy trakt na Ludwipol, podjechał Ukrainiec na koniu i czymś twardym

uderzył mnie w głowę. Upadłem, a Ukrainiec pojechał dalej. Resztką sił

zerwałem się i dobiegłem do lasu po drugiej stronie traktu. Tuż za mną przybiegła

siostra, ktorej już nie miałem siły dźwigać. Ukryliśmy się pod pniem zwalonego

drzewa. Po pewnym czasie teren wokoł zaczęli penetrować Ukraińcy. Nie znaleźli

nas jednak i odeszli. Po chwili straciłem świadomość.

Ocknąłem się, kiedy już było widno. Siostra leżała obok i, co dziwne, nie płakała.

Postanowiłem pojść do wioski Hurby, odległej o parę kilometrow od Gornej,

do domu siostry ojca [...]. Nikogo tam nie zastałem. Mieszkańcy, słysząc odgłosy

napadu na naszą kolonię, pouciekali w las. Wziąłem chleb i mleko i zamierzałem

wrocić do siostry, ktorą wcześniej ukryłem w lesie. Wtedy zawołał mnie brat, leżał
w sianie w stodole. Okazało się, że noc przesiedział na drzewie w lesie. Brat

powiedział, że widzi jakieś postacie w pobliskim domu. Podczołgałem się w zbożu

w tamtym kierunku i spostrzegłem kilku mężczyzn z naszej kolonii. Powiedzieli

mi, że matka żyje, natomiast ojciec został zabity. Furmankami zawieziono nas do

Huty Starej, gdzie stacjonowały oddziały polskiej samoobrony.


Kolonia Gorna, gmina Ludwipol, powiat Kostopol





poniedziałek, 21 listopada 2016

Gorzkie łzy piołunu.

Każdy dźwiga na swoich plecach mniejszą lub większą tragedię. Traumatyczne wspomnienia sprzed sześćdziesięciu kilku lat towarzyszyć im będą do śmierci. Ale wracają do rodzinnej ziemi, by zmówić pacierz za najbliższych i choć przez chwilę popatrzeć na miejsca, gdzie stały ich domy i żeby urwać jabłka z cudem ocalałej jabłonki. Nie zapominają o swoich korzeniach,
a do wspólnych wyjazdów na Wołyń namawiają dzieci i wnuki
 

 

Jedziemy za Bug. Najstarszą uczestniczką wyprawy jest 79-letnia Kamila Ostasz (z domu Ziółkowska), najmłodszym jej 29-letni wnuk.
- Jestem w szoku - mówi Tomasz Ostasz, który pierwszy raz odwiedza ziemię przodków. - Gdybym przyjechał tu sam, nawet bym nie wiedział, że na tych bezkresnych polach tętniło kiedyś życie.
Tomasz do takiego wyjazdu przymierzał się od kilku lat. Nie był pewien, jak babcia zareaguje na widok swojej rodzinnej wioski.

Mama mnie ocaliła
Do Kolonii Aleksandrówka, gdzie urodziła się Kamila Ostasz, niełatwo trafić. Najpierw kierujemy się do Kolonii Funduma za Uściługiem, gdzie bandy UPA w 1943 roku zamordowały 260 Polaków. - Bandyci zastrzelili rodziców i brata - mówi Janina Kalinowska, szefowa zarządu Stowarzyszenia Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu w Zamościu, które zorganizowało wyjazd. - Ja przeżyłam tylko dlatego, że mama przykryła mnie własnym ciałem.
Dziś miejsce kaźni upamiętnia wysoki, metalowy krzyż. Podobnych są na Wołyniu setki. Wołyniacy, na czele z Eugeniuszem Strzałkowskim, wyrywają chwasty, koszą trawę, składają wieńce, zapalają znicze i modlą się w intencji pomordowanych.
Kolejna miejscowość na trasie naszej wędrówki to Helenówka za Włodzimierzem Wołyńskim. Tej nazwy nie ma co szukać na mapie. Jest tylko w sercach Wołyniaków.
Zginęło tu 110 Polaków.

Ojciec z synem
Następna miejscowość, której już nie ma i krzyż.
Werba.
Niewielu już pamięta o tej nazwie, za którą kryje się śmierć ponad tysiąca Polaków.
W Mohylnie zginęło 69 osób, a w Swojczowie - 196. Wśród zamordowanych w tej ostatniej wiosce byli dziadkowie Henryka Rusieckiego ze strony ojca i dziadek ze strony matki. - Tu gdzieś były zabudowania dziadka - mówi Henryk Rusiecki. Rozgląda się wokół, próbując sobie przypomnieć, co tu było sześćdziesiąt pięć lat temu. - Tam stała karczma, a tam dalej szkoła z salą gimnastyczną. Przed odpustem zjeżdżali kramarze, a do kościoła z cudownym obrazem Matki Bożej Swojczowskiej ciągnęły pielgrzymki.
Henryk, który obecnie mieszka w podzamojskim Płoskiem, przyjechał tu z synem.
- To moje korzenie - 35-letni Stefan Rusiecki od 10 lat mieszka w Szwajcarii. Z wykształcenia jest muzykiem. Uczy gry na skrzypcach w konserwatorium w Lozannie. - Dla mnie jest to podróż sentymentalna. I choć nie ma domu moich przodków, jest droga, po której chodzili, jest i to samo słońce, i ta sama mgła.

I było dobrze
Są też jeszcze ludzie, którzy pamiętają jego dziadków i pradziadków. Furmanką z gnojankami jedziemy do 84-letniej Jewdokji Trochimowej. - A to wnuk Cesi? - dopytuje się nienaganną polszczyzną czerstwa staruszka, wskazując na Stefana.
Przed wojną chodziła do "polskiej” szkoły.
- Pamiętam Rusieckich, a jakże, bardzo porządna rodzina, taką dużą chatę mieli za kościołem - wspomina. - Przed wojną w Swojczowie mieszkali i Polacy, i Ukraińcy, Żydzi, a nawet Niemcy. I dobrze było. Polacy z Ukraińcami dzielili się, czym kto miał. Później szatan wstąpił w ludzi...
W drodze do Dominopola, gdzie ukraińscy nacjonaliści zamordowali 490 Polaków, zatrzymujemy się przy źródełku z cudowną wodą. Jak kiedyś, kiedy przystawali tu pątnicy idący na odpust do Swojczowa.
Na naszej trasie są jeszcze Rudnia i Żurawiec, gdzie UPA zamordowała 110 Polaków i Kisielin, gdzie rozprawili się z około 100 osobami, a 83 cudem uniknęło rzezi w kościele.

Na polu chwały
W końcu z niemałymi problemami, bo po opadach deszczu polna droga ledwo jest przejezdna, dojeżdżamy do Kolonii Aleksandrówka. Po drodze, w zasypanej śmieciami studni, młody Rusiecki znajduje Krzyż Walecznych z 1920 roku. Po powrocie do Polski będzie szukał w archiwach, komu był przyznany.
Kolonii Aleksandrówka już nie ma. W 1943 roku ukraińscy bandyci zamordowali tu 92 osoby. Na miejscu, gdzie była polska wieś, mieszkają cztery ukraińskie rodziny. To starsi ludzie.
Witają się z urodzoną na tej ziemi Teresą Radziszewską i jej siostrą cioteczną Kamilą Ostasz. Płaczą i jedni, i drudzy. W miejscu, gdzie stały zabudowania rodziców pani Teresy, mieszka samotnie 82-letnia, schorowana Ukrainka.
Po Adamowiczach została tylko studnia.

Bukiety z piołunu
Wracamy.
Za oknem bezkresna pustka, tylko przy drodze pełno piołunu.
- Na tych pustych przestrzeniach tętniły życiem polskie wioski - mówi Zofia Szwal.
- A piołun to gorzkie łzy wszystkich wymordowanych Polaków - dodaje Teresa Radziszewska.
- Ta łozina już nigdy mi z głowy nie wyjdzie - patrzy za okno Kamila Ostasz. - W takich krzakach się ukrywałam, jak uciekałam przed Ukraińcami.
Z przelanej polską krwią ziemi wiozą do Zamościa bukiety z piołunu, macierzanki i dziurawca. I papierówki. - Zapomnieć o tej tragedii nie można, ale wybaczyć trzeba - uważa Stefan Rusiecki. - I to jest zadanie dla naszego pokolenia. W przyszłym roku przyjadę tu z synem. Arno skończył 8 lat. Niech wie, skąd pochodzimy.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...