"Wołyń" wywiad z reżyserem Wojciechem Smarzowskim:
KATARZYNA KUBISIOWSKA: Obawiasz się reakcji na „Wołyń”?
WOJCIECH SMARZOWSKI: Pracę nad „Wołyniem” zacząłem w roku 2012, a więc jeszcze przed Majdanem na Ukrainie i przed momentem, w którym świat radykalnie skręcił w prawo. Jeżeli mogę się obawiać czegoś, to reakcji pewnych grup, które mogą odebrać film wprost i uznać, że jest on wymierzony przeciwko Ukraińcom. A to nieprawda – „Wołyń” wymierzony jest przeciwko nacjonalizmowi w ogóle, odsłania, do czego może doprowadzić on w skrajnej formie.
Punktem zapalnym może być wszystko – rocznica, zdjęcie, mecz międzynarodowy lub właśnie film. Mam jednak wiarę w widza i nadzieję, że do wszystkich dotrze, iż w filmie nie o zemstę chodzi, tylko o pamięć.
„Wołyń” jest, był i będzie polityczną kartą przetargową. W lipcu Sejm przyjął uchwałę dotyczącą tamtych wydarzeń ze stwierdzeniem o ludobójstwie, co nie spodobało się m.in. prezydentowi Ukrainy Petro Poroszence i szefowi ukraińskiego IPN-u Wołodymyrowi Wjatrowyczowi.
Kilka dni temu „Wołyń” widział ambasador Ukrainy. Padło kilka pytań, rozmawialiśmy m.in. o tych ewentualnych skrajnych reakcjach, po obu stronach. Bardzo mnie zbudowała ta rozmowa, wierzę, że prędzej czy później trudny temat naszej historii na Kresach uda się wspólnie przepracować.
A jak zareagowali na „Wołyń” grający w nim aktorzy ukraińscy?
Trochę ich trzepnęło, ale jak już opadły pierwsze emocje, zadałem im pytanie, czy czują się „Wołyniem” zmanipulowani; wiadomo, że scenariusz nie odda tego, co niesie konkret obrazu. Na szczęście żaden z nich nie poczuł się oszukany, a dla mnie to ważne, odetchnąłem, bo „czynnik ludzki” w pracy to podstawa.
Po „Róży” zarzekałeś się, że nie będziesz kręcić kolejnego filmu historycznego.
Bo widz nie chce oglądać tekturowych czołgów, na kino historyczne potrzeba sporych pieniędzy, których w Polsce brakuje. Jednocześnie po seansach „Róży” spotkałem się z emocjonalnymi reakcjami, które zostały mi w głowie – moja praca zyskała jedną barwę więcej.
Filmem możesz uruchomić czyjąś pamięć na dobre i na złe – to i przywilej, i odpowiedzialność.
Wbrew temu, co deklarowałem, postanowiłem znowu nakręcić film historyczny. I jakoś tak od razu wpadł mi w ręce numer „Karty”, w której przeczytałem relacje ocalałych z rzezi Polaków. Zacząłem czytać książki, których nawet za komuny ukazało się prawie sto. Jasne, w większości przypadków trzeba było czytać między wierszami, ale i tak sporo się można było dowiedzieć. Niektóre z nich to gotowe tematy na kolejne filmy. Na przykład „Czerwone noce” Henryka Cybulskiego o obronie Przebraża albo „Repatrianci” Stanisława Srokowskiego o wypędzonych z Kresów. Oczywiście żyjemy już w innej rzeczywistości, wyszło sporo literatury, która nazywa rzeczy po imieniu. Dla mnie najbardziej inspirująca była „Nienawiść” Stanisława Srokowskiego, „Ludobójstwo” Władysława i Ewy Siemaszków oraz „Od rzezi wołyńskiej do akcji »Wisła«” Grzegorza Motyki. No właśnie, akcja „Wisła” to kolejny temat filmowy.
Stanisław Srokowski dzieciństwo spędził we wsi Hnilcze na ziemi tarnopolskiej. 17 września 1939 r. w pobliskim Sławetynie, wraz z sowieckim atakiem, uzbrojone w widły, siekiery i noże ukraińskie grupy terrorystyczne rozpoczęły rzeź polskich sąsiadów. To był znak ostrzegawczy, że nadchodzi ludobójstwo. Wkrótce zostali zamordowani najbliżsi członkowie rodziny autora: dziadka zarąbano siekierami, kuzyna spalono żywcem.
W opowiadaniach Srokowskiego poraziło mnie to, że są one pisane z perspektywy dziecka. Ta dziecięca naiwność postrzegania w zderzeniu z okrutnym światem dała efekt porażający. Z jednej strony „Nienawiść” to swoisty katalog potwornych zbrodni, ale z drugiej jest to również zapis zniuansowanych, w żadnym razie czarno-białych, ludzkich postaw; pojawiają się tam m.in. Ukraińcy ratujący Polaków.
Zacząłem układać plot scenariusza. Założyłem sobie, że chcę opowiedzieć o tamtych wydarzeniach z najszerszej perspektywy, że to mój taki filmowy obowiązek, stąd wyniknęła dygresyjność „Wołynia”. Bo gdyby ktoś już wcześniej nakręcił film na ten temat, to być może w ogóle nie wyszedłbym nie tyle ze wsi, co nawet z zagrody umownego Macieja Skiby. To w niej na początku byłaby Polska, potem weszliby Rosjanie, Niemcy i na końcu Ukraińcy. No ale ten film jest pierwszy i dlatego obrałem inną drogę. Bardziej epicką.
To z tego powodu uczyniłeś głównym wątkiem „Wołynia” historię miłosną kwitnącą w czasach nieludzkich?
Miłość w czasach jak najbardziej ludzkich, bo to przecież ludzie robią wojny.
Zosię, główną bohaterkę, los „skazuje” na związek z trzema mężczyznami, może nawet z każdym z nich udaje się jej stworzyć formę miłości.
Najważniejsza jest czysta i pierwsza miłość do ukraińskiego chłopaka Petra. Kolejna relacja to zakontraktowane małżeństwo z bogatym gospodarzem Maciejem Skibą, a trzeci to, można powiedzieć, dojrzały i partnerski związek z młodym akowcem Antkiem Wilkiem, którego zagrał Adrian Zaręba.
Film jest historyczny, ale opowieść o miłości jest uniwersalna. Zauroczenie, zakochanie, oddanie, zdrada, zniewolenie, bezsilność, utrata bliskiej osoby, pustka – to wszystko są emocje i sytuacje jak najbardziej aktualne i współczesne.
Srokowski wydał w czasach PRL-u pocięte przez cenzurę kresowe eposy: „Duchy dzieciństwa” i wspomnianych przez Ciebie „Repatriantów”. A w „Nienawiści” zamieścił opowiadanie „Anioły”, w którym opisuje, jakim cudem udało mu się ocaleć. Gdy oddziały UPA paliły domy, jego rodzinę ukryła w stodole Olga Misiurak, młodziutka ukraińska sąsiadka.
Stanisław Srokowski był moim pierwszym nauczycielem. Poważna praca zaczęła się od spotkania z nim. Przede wszystkim uporządkował moją wiedzę. Na początek uświadomił mi, że pojęcie „rzezi wołyńskiej” to zawężenie tematu do jednego województwa. Na Wołyniu zginęło 60 tysięcy Polaków, ale ginęli także w pozostałych województwach kresowych [patrz tekst poniżej – red.].
Pan Stanisław dopytywał mnie, gdzie ma się toczyć akcja filmu. Z rozmów z nim wyniknęło miejsce – południe województwa wołyńskiego – idealne, żeby wiarygodnie opowiedzieć także o „pogrzebach Polski” w tarnopolskim, o Rumlu zamordowanym w okolicach wsi Kustycze czy o ataku na Kisielin.
OUN i UPA mordowały także Ukraińców, którzy sprzeciwiali się zabijaniu Polaków. Moja babcia, pół Ukrainka, pół Polka, do roku 1945 mieszkająca w Borysławiu, potem wysiedlona w Bieszczady, najbardziej bała się Ukraińców. Powtarzała, że są zdolni do jeszcze większego barbarzyństwa niż Rosjanie i Niemcy.
Mój ojciec też urodził się w Borysławiu w roku 1932. W 1944 r. rodzina przeniosła się na Podkarpacie, prawdopodobnie wiedzieli już, co działo się na Wołyniu, i uciekli. Ale nigdy nie miałem okazji z nim o tym porozmawiać.
Z moją babcią też za mało na ten temat rozmawiałam. A skalę strachu, której w młodości zaznała, pojęłam, gdy jako prawie stulatka krzyczała przez sen, że musi uciekać przed Ukraińcami.
Mówiłem przed chwilą, że najpierw czytałem relacje, ale potem posłuchałem ich dzięki wydawnictwu ,,Wołyń 43”. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie – mogłem usłyszeć pauzy, to, z jakim wysiłkiem ocaleni zbierają się, by powiedzieć następne zdanie, ile w tym emocji. Potem trzepnęła mną świadomość, że człowiek może doprowadzić się do takiego poziomu bestialstwa: zastraszyć, wypędzić, spalić, poćwiartować, pastwić się. A na koniec pomyślałem o tych, którzy byli świadkami wymordowania całej rodziny i musieli się z tym wszystkim nauczyć żyć dalej.
Żyć po końcu świata... Historycy próbują zbadać podwaliny ukraińskiego nacjonalizmu: odwołują się do XVII w., gdy Polacy znęcali się nad Ukraińcami i chłopów wbijano na pal, a w międzywojniu odbywała się kolonizacja Ukrainy.
Dzikość idzie z człowieka. W tym samym czasie, kiedy księża prawosławni święcili banderowskie siekiery, księża katoliccy święcili noże chorwackich ustaszy, którzy potem podrzynali nimi gardła Serbom. Na całym świecie mamy przykłady tego, do czego zdolny jest człowiek, kiedy uzbroi się go w odpowiednią ideologię i da przyzwolenie na zabijanie. Nankin, Rwanda, Srebrenica i wiele innych.
Mówiłeś o emocjach, które uruchamia hasło „Wołyń”. Opowiedz, jak sobie z nimi radziłeś w czasie powstawania tego filmu.
Na początku musiałem być na tyle poruszony, by chcieć nakręcić film. Gdy zacząłem wymyślać historię, wyłączyłem emocje, na pewien czas musiałem stać się maszyną, żeby wykonać konkretne czynności. Kiedy emocje wracały, robiłem sobie przerwę. I tak było na każdym etapie pracy nad filmem.
Na planie najtrudniejszym dla mnie zadaniem było przeprowadzenie przez to zło dzieci, tu już potrzebna była pomoc psychologa. Z każdym dzieckiem trzeba było inaczej postępować, nie tylko ze względu na jego wrażliwość, ale także na wiek. To wtedy pomyślałem, że być może widz po obejrzeniu filmu złapie inną perspektywę. Pomyśli, że czasy, w których żyjemy i na które narzekamy, nie są tak ciężkie, jak się wydaje. I wróci z kina do domu, żeby przytulić swoje dzieci.
A jakie emocje wywoływał „Wołyń” na projekcjach fokusowych zorganizowanych dla Kresowian, historyków i młodzieży licealnej?
Mam wrażenie, że na początku dla Kresowian ważniejszy od akcji był wiarygodny świat przedstawiony. Oni najpierw cofnęli się w czasie, odnaleźli obrazy zapamiętane z dzieciństwa. Ale zaraz potem była już trauma tamtych wydarzeń. I emocje, dużo emocji.
Projekcje dla historyków służyły temu, by skorygować ewentualne błędy. Projekcje dla uczniów miały za zadanie sprawdzić, czy „Wołyń” jest czytelny w całości i w detalach. Zadania im nie ułatwiłem – w filmie nie ma dat. Teoretycznie wiadomo, w którym roku wybuchła wojna, kiedy Rosjanie i Niemcy weszli, też wiadomo, ale późniejsze wypadki historyczne wymagają już pewnej wiedzy. Badania pokazują, że połowa Polaków nie wie o tym, co się wydarzyło na Kresach. A z tej połowy, która deklaruje, że wie, połowa wie źle.
Czy po tych fokusowych pokazach musiałeś coś w filmie przemontować?
Nie, zasadniczo nic już nie musiałem zmieniać. Czasem natomiast sprawdzałem sobie detale. Na przykład, czy widzowie pamiętają buty. Jeżeli nikt nie zwrócił uwagi na taki szczegół, to wydłużaliśmy w montażu ujęcie. Jeżeli wszyscy je widzieli, to skracaliśmy. Lubię bawić się takimi drobiazgami. Szukać znaczeń, adresować je do widzów uważnych.
Teraz, od kilku dni, „Wołyń” oglądam codziennie: znam na pamięć ujęcie po ujęciu, za jakiś czas go zapomnę, zacznę żyć kolejnym filmem. Przed pokazami na festiwalu w Gdyni obejrzę go po raz ostatni i zamknę przygodę z ,,Wołyniem”. To bardzo trudny film.
Ze względu na temat?
Przede wszystkim dlatego. Ale też ciężko nam było zebrać pieniądze, w pewnym momencie wycofali się inwestorzy.
To był powód powołania Fundacji Wołyń. Zaapelowałeś o wsparcie finansowe dla filmu.
Korzystając z okazji, bardzo chciałbym podziękować wszystkim, którzy wpłacili pieniądze na Fundację Wołyń. Prace nad filmem były zaawansowane, środków na dalszą jego realizację brakowało, pojawiła się ogromna determinacja i stąd mój apel w internecie. A ludzie zachowali się fantastycznie.
A tym, którzy wycofali się z finansowania „Wołynia”, co chciałbyś powiedzieć?
Nic. Przede wszystkim wycofali się przedstawiciele firm, dla których taki film mógłby się okazać z różnych powodów niewygodny.
„Chętnie pójdę z żoną na pana film, ale pieniędzy spółki nie mogę dać. Przecież pan wie, jakie pan filmy robi…” – często to słyszałem.
Które sceny z „Wołynia” zostały sfilmowane za zebrane pieniądze?
Na przykład cała sekwencja ataku na kościół.
W tej scenie banderowcy wpadają w czasie mszy świętej i w pień wycinają niemal wszystkich – dzieci, kobiety, mężczyzn, księdza.
To jedna z trudniejszych scen. Trzeba było poświęcić na nią dwa intensywne dni zdjęciowe plus poprzedzające te zdjęcia, również kosztowne próby.
Pytałaś o trudności… Jedną z nich była spora liczba scen zbiorowych. Tych ludzi trzeba ubrać, ucharakteryzować, przewieźć, zakwaterować. Tak samo zwierzęta – towarzyszyła nam ogromna liczba koni. Wiesz, ile czasu zajmuje wyciąganie wozu, aktora i konia z krzaków? Na każdego trzeba liczyć po piętnaście minut, więc jeżeli – mimo wcześniejszych treningów – na ujęciu koń skręci, gdzie mu tam pasuje, to czterdzieści pięć minut dzieli jedno ujęcie od drugiego. A to czas i liczba dni zdjęciowych decydują o koszcie filmu. Albo praca z dziećmi – dziecko może nie chcieć pracować według ustalonego przez nas harmonogramu – może odmówić współpracy, bo śpi albo jest zmęczone. Poza wszystkim uważam, że i dzieci, i ich rodzice wykazali się anielską cierpliwością.
A sceny kulminacyjne rzezi, kiedy cały świat staje się pułapką, a Zosia Głowacka z synkiem nie mają się gdzie schronić?
Kulminacyjne sceny rzezi na ekranie trwają po kilka minut, a my kręciliśmy je przez parę krótkich, bo lato, nocy. Plus drugie tyle prób. Nie dlatego tyle to trwało, że wolno pracowaliśmy, ale dlatego, że sporo elementów trzeba było zsynchronizować: kaskaderskich, pirotechnicznych, bezpieczeństwa przeciwpożarowego, charakteryzatorskich oraz najważniejsze – ludzkich.
Zraniony koń, który w jednej ze scen leży na ziemi, wygląda, jakby naprawdę umierał.
Kaskader leżał z koniem, a potem wyczyściliśmy go komputerowo i komputerowo dodaliśmy ranę. Nie sądziłaś chyba, że na potrzeby filmu zabiliśmy konia?
A jak pracujesz z aktorami?
Z każdym trochę inaczej. Na przykład Arek Jakubik jest emocjonalny na planie, a analityczny w trakcie przygotowań do roli. Przegadujemy scenariusz, rozmawiamy o motywach postępowania postaci, ale też o historii. To bardzo ułatwia mi pracę, potrzebuję tego. Z kolei Jacek Braciak zadaje mi tylko kilka pytań, ale to są właśnie te pytania. Ktoś inny nie pyta, jest i… po sprawie. Bo nie każdy ma zmysł analityczny, woli pracować po prostu i na planie. To ani lepiej, ani gorzej, po prostu inaczej.
Generalnie nie przepadam za próbami, ale zawsze chcę się wcześniej nagadać o motywacjach, o tym, dlaczego postać robi to, co robi, i w jakim znajduje się stanie w danej scenie. I gdyby coś się miało w czasie zdjęć zadziać inaczej, niż zaplanowaliśmy, to wtedy mówię: umawialiśmy się inaczej. Pozwalam na improwizację, ale zawsze – no dobrze: prawie zawsze – kręcę to, co zaplanowałem.
Ile razy już usłyszałeś, że to nie jest dobry moment na kręcenie „Wołynia”?
Od zawsze słyszę, że to zły moment. On nigdy nie był dobry: za komuny, po ’89, teraz też jest niedobry i jutro będzie niedobry. A to znaczy, że jest idealny. Dlaczego? Mam już swoje lata, za chwilę braknie mi sił na kręcenie epickiego kina, bo to jednak niezła tyrka jest. Ważniejsze jest to, że żyją jeszcze Kresowianie, którzy pamiętają tamte czasy, i to m.in. dla nich powstał „Wołyń”.
Zapewne to, co powiem, świadczy o moim idealizmie, ale politycy powinni teraz stworzyć sprzyjający klimat dla historyków polskich i ukraińskich. Byłoby dobrze dać im w spokoju popracować, zebrać czy skonfrontować dowody, dokonać ekshumacji, a w przypadku znaczących różnic w ocenie wydarzeń – niezależna, wspólna komisja mogłaby stworzyć raport, który trafi do podręczników ukraińskich i polskich. Do tak trudnego tematu trzeba podchodzić bez emocji, a ludzi przygotowywać na konfrontację z faktami. I na pewno nie wolno milczeć. Wtedy dopiero będziemy mogli mówić o prawdziwym pojednaniu – to słowo nabierze w końcu znaczenia.
piątek, 23 września 2016
środa, 21 września 2016
Pierwszy pies PRL-u
Pancernych było czterech, pies był jeden – Szarik. Obok psa Cywila, to najbardziej znany pies czasów PRL-u. Bez jego pomocy Gustlik, Janek, Olgierd i Grześ nie byliby najprawdopodobniej w stanie dotrwać w dobrym stanie do końca II wojny światowej. Sprytnego czworonoga w kultowym serialu pt. „Czterej pancerni i pies”, wyreżyserowanym przez Konrada Nałęckiego w drugiej połowie lat 60-tych XX wieku, zagrał tak naprawdę pies milicyjny Trymer.
Szarik narodził się w roku 1964, kiedy to Janusz Przymanowski opublikował swą powieść dla młodzieży, traktującą o perypetiach czteroosobowej załogi czołgu nr 102 „Rudy” (radziecki model T-34) i jej psa. Jego imię oznacza w języku rosyjskim „kuleczkę”, „balonik” lub „krwinkę”, w serialu tłumaczono je właśnie jako „kuleczkę”. Prawdziwą popularność Szarikowi przyniosła dopiero ekranizacja telewizyjna – pierwsza seria powstała w 1966 roku. W pierwszym odcinku („Załoga”) czworonóg był jeszcze szczeniakiem, w takcie polowania przy syberyjskiej rzece Ussuri jego matka Mora starła się z tygrysem syberyjskim, w wyniku czego zginęła. W ten właśnie sposób Szarik został sierotą, zaopiekował się nim Janek. Co ciekawe, psa w scenie polowania zagrał jamnik szorstkowłosy, a w jednej z następnych scen pies innej, niezidentyfikowanej jak dotąd rasy. To nie koniec nieścisłości w kwestii pochodzenia odważnego zwierzęcia, bowiem w pierwowzorze literackim matką Szarika była łajka syberyjska. W kolejnych odcinkach sytuacja była już bardziej klarowna – bezsprzecznie w rolę Szarika wcielał się owczarek niemiecki.
Kariera dzielnego owczarka w Ludowym Wojsku Polskim potoczyła się błyskawicznie. Już w drugim z kolei odcinku Pułkownik wpisał Szarika na listę prowiantową jednostki. Nie obyło się przy tym bez pewnych komplikacji – pies podpadł polowemu kucharzowi, niejakiemu kapralowi Kucharkowi. W następnym, trzecim odcinku („Gdzie my – tam granica”) Szarik, wskutek decyzji tego samego Pułkownika, znalazł się w oficjalnym spisie stanu brygady. Dzięki temu, owczarkowi przysługiwało prawo do stałego przydziału jedzenia z kuchni wojskowej. Dalsze losy Szarika są znane i oczywiste – dzięki odwadze i inteligencji wielokrotnie ratował przed zgubą swych towarzyszy, tytułowych czterech pancernych.
Odtwórcą roli Szarika był pies milicyjny – Trymer. Z powodu małej agresywności, Trymer oblał test z tropienia w Zakładzie Tresury Psów Służbowych Milicji Obywatelskiej (miał nawet zostać wydalony ze służby). Kiedy przez przypadek znalazł się na castingu do serialu, jego wady okazały się zaletami, do roli Szarika nadawał się idealnie. Zdecydowaną większość scen grał sam, lecz jako że był psem raczej łagodnym, w niektórych scenach zastępowały go inne czworonogi – Spik i Atak. Ten drugi cechował się wyjątkową kondycją i siłą, dlatego grał w scenach bardziej niebezpiecznych. Z powodu pewnych różnic w wyglądzie, dublerzy musieli przechodzić przez ręce charakteryzatorów. Psi make-up najwyraźniej okazał się sukcesem – oglądając „Czterech pancernych…” ciężko jest znaleźć różnice w wyglądzie Szarika. Obecnie, już wypchanego, Trymera można spotkać w Zakładzie Kynologii Policyjnej w Sułkowicach.
poniedziałek, 19 września 2016
17 Września – Szyderstwo historii
31 sierpnia 2016 roku w wiadomościach Programu I-go Polskiego Radia o godzinie 15-ej podano informację, że przewodniczący Rady Najwyższej Ukrainy Andrij Parubij zwrócił się do wicemarszałka Polskiego Sejmu Ryszarda Terleckiego z PiS, o wydanie przez parlamenty Polski, Ukrainy i Litwy wspólnej deklaracji w formie uchwały, potępiającej Sowiecką agresję przeciwko Polsce oraz rzekomo Litwie i Ukraińcom, jaka nastąpiła 17go września 1939 roku. Informację tą potwierdził tego samego dnia portal internetowy kresy.pl, a później także inne media.
Ukraińcy z transparentami na cześć Adolfa Hitlera
"Wystąpiłem z inicjatywą, by wspólnie (z parlamentami Polski i Litwy) ocenić wydarzenia z 17 września 1939 r., kiedy dwa imperialistyczne reżimy – komunistyczny i nazistowski – faktycznie wznieciły w Europie wojnę i ta wojna doprowadziła do ofiar jak wśród Polaków, tak Ukraińców i Litwinów" - telewizja TVN cytuje Parubija. Ukraiński polityk odwołał się do czasów współczesnych: "Nie ma wątpliwości, że ten sam agresor, który w 1939 roku prowadził represje przeciwko Polakom, Ukraińcom i Litwinom dziś, z tym samym imperialistycznym motywem, prowadzi ataki i agresywną politykę wobec Ukrainy. Jestem przekonany, że jeśli powrócimy do tradycji wspólnych ocen, do tradycji poszukiwań i określania zagrożeń dla naszych państw, Polska, Ukraina i Litwa staną się silniejsze, potężniejsze i będą mogły pokonać nieporozumienia i rozbieżności, które mieliśmy w dyskusjach historycznych". Pytany o złożone w Radzie Najwyższej projekty uchwał o "polskich zbrodniach popełnionych na Ukraińcach" mające być odpowiedzią na uchwałę Sejmu RP z 22 lipca o ludobójstwie dokonanym przez UPA Parubij zapewnił, że "po przerwie wakacyjnej w ukraińskim parlamencie z pewnością dojdzie do dyskusji na ten temat".
Pytany o ideę wspólnej uchwały w rocznicę 17 września wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki powiedział: "Tak, jest taki projekt, w tej chwili przygotowujemy jego tekst, on będzie dyskutowany, być może też inne kraje wschodnioeuropejskie się do tego przyłączą. W najbliższych dniach będziemy wiedzieć, czy tego rodzaju uchwała powstanie i kto będzie uczestniczyć w jej przyjęciu".
Ironią historii jest w tym wszystkim to, że ówcześni Ukraińcy razem z Litwinami, nie byli żadnymi ofiarami Niemiecko – Sowieckiej agresji przeciwko Polsce we wrześniu 1939 roku, ale wspólnikami w tej krwawej wojnie przeciwko Państwu i Narodowi Polskiemu i w ścisłym sojuszu z dwoma największymi oraz najbardziej zbrodniczymi totalitaryzmami w całej historii ludzkości tj. z III Rzeszą Niemiecką Adolfa Hitlera i komunistycznym Związkiem Sowieckim. 1-go września 1939 r. jedni i drudzy dosłownie ochoczo i z nieskrywaną radością, razem z Niemcami stanęli do niewypowiedzianej wojny przeciwko Polsce. Zarówno Ukraińcy, którzy obok Słowaków i Litwinów, wystawili w agresji przeciwko Polsce tzw. Legion Ukraińskich Nacjonalistów pod dowództwem członków prowydu OUN Romana Suszki i Osypa Bojdunyka, który u boku wojsk Niemieckich zaatakował nasz kraj już 1go września. Składał się on z dwóch batalionów (kureni) i liczył około 600 żołnierzy, a jeden z jego pododdziałów dotarł aż pod Lwów. Kureniami dowodzili: por. Osyp Karaczewśkyj „Swoboda” oraz por. Jewhenij Hutowicz „Norim”.
Zwykle, gdy odnośnie wydarzeń kampanii wrześniowej 1939 roku używane jest określenie ,,cios nożem w plecy’’, mamy na myśli agresję ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku. Niestety do świadomości społecznej, do dzisiaj nie przebiła się wiedza na temat innego ciosu w plecy, który wspólnie z Niemcami, a od 17go września także razem z Sowietami zadali nam Ukraińcy i Litwini. Oba te narody dokonały tego zbrodniczego aktu przeciwko Nam Polakom, zanim jeszcze przyszedł on ze Wschodu u boku hitlerowskich Niemiec. Daty 1 i 17 września 1939 roku są także początkiem realizacji programu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów z 1929 roku, a mianowicie wprowadzeniem w czyn fizycznej eksterminacji ludności polskiej na Kresach Rzeczypospolitej, która już wtedy, w jej początkowej fazie miała cechy zorganizowanego ludobójstwa, której późniejszą kulminacją było już przez nikogo nie powstrzymywane, masowe ludobójstwo Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach 1943-1944.
Po wkroczeniu wojsk sowieckich na Kresy Rzeczypospolitej 17go września 1939 roku, Ukraińcy wzięli się za masowe wyrzynanie Polaków, a Armia Czerwona była witana przez nich jako wyzwoliciele. Sowiecka agresja 17go września 1939 roku doprowadziła jeszcze do apogeum współpracy Ukraińców, której to współpracy kulminacją było zawarcie ponurego sojuszu przez OUN z rozkazu Romana Szuchewycza, z sowieckim NKWD. Wspólne działania OUN i NKWD wymierzone przeciwko ludności polskiej na Kresach, zakończyły się masowymi deportacjami Polaków na Sybir i do Kazachstanu. Ukraińcy dostarczali sowietom dosłownie na tacy gotowe listy proskrypcyjne Polaków, którzy byli przeznaczeni bądź do rozstrzelania, albo w większości do masowych wywózek na Syberię i stepy Kazachstanu. Nieznanym także większości Polaków faktem jest również współudział Ukraińskich nacjonalistów w mordzie dokonanym w Katyniu, Ostaszkowie, Starobielsku, Charkowie i Miednoje na polskich oficerach w 1940 roku. Bez tej samorzutnej i gorliwej współpracy Ukraińców w dziele eksterminacji Polaków przez sowietów, hekatomba Polaków, w skali, w jakiej się wydarzyła, nie byłaby możliwa. Również ludobójstwo polskich oficerów w Katyniu i innych miejscowościach, w których ich rozstrzelano, bez pomocy Ukraińców i wsparcia tegoż ludobójstwa przez oddziały pomocnicze NKWD złożone z Ukraińców, które pilnowały Polaków i eskortowały ich na miejsca kaźni, w skali do jakiej w niej doszło, również nie byłaby możliwe do wykonania przez samych bolszewików.
Ukraińcy witają sowieckich ,,wyzwolicieli''
Po 17 września jak udokumentowali to historycy, Ukraińcy dokonali blisko 400 ataków na Polaków. Wspomniana liczba, obejmuje jednak tylko niewielką część zbrodniczych akcji ukraińskich wymierzonych w Polaków. O większości bowiem z nich nie posiadamy nawet szczątkowych informacji, z powodu likwidacji przez Ukraińców świadków tych wydarzeń. Jeszcze trudniejszym jest oszacowanie liczby ofiar, które zginęły wówczas z rąk Ukraińców. Jeden z dokumentów ukraińskiej OUN, odnosząc się do efektów ukraińskiej akcji na Kresach, komunikuje, że jej członkowie tylko pomiędzy 29 sierpnia a 23 września 1939 r. liczyli 7729 osób, w większości w grupach militarnych OUN. Akcje przez nich przeprowadzone miały objąć aż 183 miejscowości polskie. Jak wykazano w dokumencie, członkowie OUN mieli zdobyć jeden czołg, kilka samolotów i dział 23 ciężkie i 80 lekkich karabinów, 3445 pistoletów i 25 samochodów. W okresie tym OUN, głównie na skutek akcji oddziałów Wojska Polskiego i Policji, miała stracić 160 zabitych i 53 rannych. Spalono co najmniej 4 polskie miejscowości i zniszczono 1 most. Z kolei polska kontrakcja spowodowała spalenie 5 wsi ukraińskich. Do powyższych danych również należy podchodzić bardzo ostrożnie, albowiem mówią one jedynie o działaniach zaprzysiężonych członków OUN. W cytowanym dokumencie nawet zdawkowo nie wspomina się o tym, że bojowcy z OUN zmuszali i prowokowali do antypolskich wystąpień miejscową ludność ukraińską, która, jak już zostało to zobrazowane konkretnymi przykładami, dokonywała napaści na polskich sąsiadów. Przyjąć zatem należy, że skala ukraińskich zbrodni na Polakach była dużo większa. O ,,urobku’’ bojowców OUN wspomina cytowany dokument tej organizacji. Tak czy inaczej we wrześniu 1939 r. polska armia i polska ludność miała jeszcze jednego wroga: Ukraińców, którzy wydatnie przyczynili się do jej ostatecznej klęski, dopuszczając się przy tym bardzo wielu zbrodni, które nigdy nie zostały rozliczone.
Nie będzie więc absolutnie żadną przesadą, że liczba wymordowanych Polaków przez Ukraińców, zarówno członków OUN jak i dziesiątek tysięcy ukraińskiej czerni od 1 września do końca października 1939 roku wyniosła grubo ponad 20 tysięcy istnień ludzkich. Gdy dodamy do tego kilkaset tysięcy Polaków wywiezionych przez sowietów na Sybir i do Kazachstanu na skutek ukraińskich donosów, otrzymamy porażający wręcz obraz ukraińskiej zdrady i zbrodni dokonanych na naszym narodzie. Ukraińska zdrada i agresja jakiej dokonali oni przeciwko Polsce i Polakom wespół z Niemcami 1 września i Sowietami 17go września 1939 roku, oraz zbrodni jakich się dopuścili, była zaledwie preludium i ponurym zwiastunem orgii satanistycznego ludobójstwa, którego dokonali na setkach tysięcy swoich polskich sąsiadów, niespełna cztery lata później na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej !
Ukraińcy witają niemieckich wyzwolicieli
Ukrainka błogosławi krzyżem niemieckich wyzwolicieli z Wehrmachtu
Oddziały SS witane przez Ukraińców kwiatami
Ukraińcy z transparentami na cześć Adolfa Hitlera
Radość i kwiaty od Ukraińców dla ich niemieckich sojuszników
Kolejnym agresorem, który wbił nam 1 i 17 września zdradziecki nóż w plecy, byli Litwini. W końcu października 1939 roku wojska litewskie wkroczyły do Wilna. Kilka dni wcześniej w mieście znaleźli się, w tajemnicy przed mieszkańcami Wilna, przedstawiciele litewskiego rządu w Kownie. Odbyło się to wszystko za wiedzą i zgodą władz sowieckich, i z pełnym zabezpieczeniem NKWD. Po 22 października przybyli do Wilna przedstawiciele administracji cywilnej i wojska litewskiego, natychmiast po nich funkcjonariusze litewskiego aparatu bezpieczeństwa i policji.
Niemal natychmiast po zainstalowaniu się Litwinów w Wilnie rozpoczęło się usuwanie Polaków z pracy, urzędów i szkół. Zakazano posługiwania się językiem polskim i rozpoczęto zmuszanie Polaków do zmiany polskich nazwisk i nadawanie im imion litewskich. Nakazano również usunięcie polskich nazwisk z szyldów na sklepach i biurach. Rządzący ówczesną Litwą uznali już wtedy, że Polska nigdy więcej nie odrodzi się w granicach sprzed 1 września 1939 roku i Polacy nie będą w stanie odebrać Litwinom Wilna i ziemi Wileńskiej. Jak widać już wtedy nie pomylili się w swoich rachubach. W tym samym czasie, za pełnym przyzwoleniem sowietów, Litwini rozpoczęli także masową eksterminację Polaków na Wileńszczyźnie. Ludobójczą politykę Litwinów Udowodniły ujawnione konspiracyjne raporty polskich organizacji na
Wileńszczyźnie
Czerwiec 1940 r. Armia Czerwona wkracza na Litwę witana jako wyzwoliciele kwiatami
27 października 1939 r. Litewskie wojska okupacyjne wkraczają do Wilna
Zaraz po wejściu sowietów na Wileńszczyznę więzienia masowo zapełniły się Polakami. Większość naszych rodaków, która została aresztowana wówczas na Wileńszczyźnie przez sowieckie władze bezpieczeństwa, trafiła do więzień na skutek denuncjacji Polaków przez Litwinów do NKWD, z oskarżeniem przez swoich litewskich sąsiadów, które brzmiało, że są elementem wrogim komunizmowi. Pomimo bowiem likwidacji przez sowietów niepodległości Litwy, Litwinom absolutnie nie przeszkadzało współpracowanie z bolszewikami przeciwko Polakom, gdyż już wówczas całe społeczeństwo litewskie przejawiało nieskrępowany niczym oportunizm i doskonałą wręcz umiejętność przystosowania się do każdych warunków i wspierania ze wszystkich sił silniejszego od siebie, gdyż tylko przed kimś takim Litwini, tak jak Ukraińcy czuli i odczuwają do dziś genetyczny respekt, szczególnie gdy łącząca jednych i drugich nienawiść skierowana była przeciwko Polakom, których jedni i drudzy nienawidzili wręcz zoologicznie. Dlatego właśnie Litwini i ich elity gotowi byli służyć zawsze z największym oddaniem, każdemu kto imponował im siłą większą, niż ich własna, łudząc ich choćby nierealnymi mrzonkami, których nie zamierzano nawet wcale im dotrzymywać, dotyczącymi ich niepodległościowych aspiracji. Jednak jak widać z powyższych faktów, nawet za całkowicie iluzoryczne obietnice, Litwinom wcale nie przeszkadzało wysługiwać się w najbardziej obrzydliwy i krwawy sposób najpierw sowieckim bolszewikom, a potem nazistowskim Niemcom.
Z kolei po wkroczeniu na Litwę Wehrmachtu w czerwcu 1941 roku, szowiniści litewscy spod znaku Pogoni, ich formacje policyjne i wojskowe dokonały zbrodni ludobójstwa na ludności polskiej i żydowskiej, które pod względem okrucieństwa można porównać jedynie ze zbrodniami ludobójstwa, dokonanymi przez formacje ukraińskich nacjonalistów z OUN-UPA i SS Galizien, i chorwackich ustaszy, sprawców masowej zagłady Serbów, Żydów i Cyganów w Jugosławii. Na Polaków zaczęto urządzać masowe łapanki na ulicach i w domach. Wywlekano Polaków do przymusowych robót publicznych oraz w rolnictwie. Sauguma, litewski odpowiednik Gestapo nadzorowała osobiście masowe aresztowania Polaków na Wileńszczyźnie i działalność przeciwko polskim organizacjom niepodległościowym.
W litewskim systemie masowej eksterminacji Polaków, Żydów, Rosjan i innych ,,niepożądanych’’ rolę szczególną odegrały właśnie litewskie formacje zagłady, takie jak Ypatingas Burys, nazywana przez ludność polską i żydowską strzelcami ponarskimi; dalej – Sauguma, litewskie Gestapo i bataliony ochronne Apsaugos Batalionami. Wszystkie te litewskie bojówki zbrojne, były zorganizowane dokładnie na wzór hitlerowskich SS – Sonderkommando. W operacji nazwanej przez nich samych ,,Zagłada Żydów’’ Litwini nie tylko wyręczali w tym Niemców, ale także wyprzedzali ich życzenia w tym względzie dosłownie o pół roku. Decyzja bowiem o totalnej fizycznej zagładzie 11 milionów Żydów europejskich została podjęta przez Niemców 20 stycznia 1942 roku podczas konferencji w Wanensee. Litwini jednak wyprzedzili w tym ponurym dziele swoich nauczycieli, przebijając pod względem gorliwości w dziele ludobójstwa swoich mistrzów i rozpoczęli operację Zagłady Żydów natychmiast po wkroczeniu Niemców na Wileńszczyznę i Litwę już od 23 czerwca 1941 roku.
Litewski policjant prowadzący grupę Żydów na egzekucję
Wspomnieć trzeba również o haniebnej roli Litewskiego kościoła katolickiego i całego jego duchowieństwa bez żadnych wyjątków, od szeregowego księdza, po najwyżej stojących w jego hierarchii biskupów, w ludobójstwie Polaków i Żydów na Wileńszczyźnie.
W szczególności w ich dzikiej nienawiści i żądzy totalnego zniszczenia polskiego kościoła katolickiego i wszystkich jego duchownych !
Jak wynika z relacji naocznych świadków, w tym samych Litwinów, w całym okresie lat 1939-1944 nie zdarzył się ani jeden przypadek, by jakiś litewski duchowny potępił z ambony zbrodnie ludobójstwa dokonane przez litewskich oprawców na Polakach, Żydach i ujętych przez Litwinów radzieckich jeńcach wojennych. Przeciwnie. Przez cały ten okres wojny, całe litewskie duchowieństwo i litewski kościół katolicki nie tylko popierały sprawców tych wszystkich rzezi, ale co gorsze, otwarcie nawoływali do ich popełnienia i to na jeszcze większą skalę. Lecz także, co stało się faktem na Wileńszczyźnie w latach 1939-1944, Litewski kler katolicki dosłownie przewodził eksterminacji polskiego duchowieństwa, pełniąc w tym dziele zagłady polskiego kościoła katolickiego, rolę wiodącą. Zdarzały się również przypadki, że tak jak na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej, gdzie duchowni greckokatoliccy i prawosławni osobiście przewodzili akcjom ludobójstwa przeciwko zamieszkałym przez Polaków miejscowościom, tak też i na Wileńszczyźnie, litewscy katoliccy księża kierowali osobiście akcjami eksterminacji Polaków.
Litewscy naziści głośno chwalili się przy tym, że przy boku Sowieckich Bolszewików zniszczyli 50% Polaków, a u boku Niemców zniszczą drugie 50%, całkowicie tym samym usuwając żywioł Polski z całej Wileńszczyzny, co będzie spełnieniem ich planów na oczyszczenie etniczne z Polaków na Wileńszczyźnie i włączenie jej do Litwy jako jednorodnej narodowościowo.
26 października 1939 r. Litewscy oficerowie przepiłowują dawne polskie szlabany graniczne.
Władze niepodległej Litwy nigdy nie ścigały swoich rodaków – uczestników zagłady Polaków i Żydów litewskich. Milczą też od 25 lat o zbrodniach przeciwko ludzkości dokonanych przez Litwinów i ich nazistowskie formacje zagłady na Polakach i Żydach. Do dnia dzisiejszego Litwini nie upamiętnili w żaden sposób miejsc zbiorowych egzekucji, gdzie litewska policja i bojówki szaulisów i Ypatingas Burys ubrane po cywilnemu, mordowały w niezwykle okrutny sposób, kobiety, dzieci i mężczyzn. Prokuratura i sądy Republiki Litewskiej nie ścigają również w żaden sposób swoich obywateli współdziałających z Wehrmachtem, SS i Gestapo oraz członków rdzennie litewskiego Gestapo – Saugumy, ani też członków Ypatingas Burys i innych litewskich bojówek w służbie Adolfa Hitlera i III Rzeszy Niemieckiej.
Przeciwnie. Obecne władze Litwy, nie tylko tolerują skrajnie nacjonalistyczne, nazistowskie i szowinistyczne organizacje i ruchy społeczne, nawiązujące w swoich założeniach do tradycji litewskich – nazistowskich formacji zagłady z czasów drugiej wojny światowej, ale również tak jak na obecnej Ukrainie, są one otaczane wszelką pomocą ze strony obecnych władz Litwy i stawiane za wzór ,,patriotyzmu’’ obecnemu młodemu pokoleniu Litwinów. Odrodzenie nazizmu w jego najbardziej skrajnej i dzikiej formie nie tylko nie spotyka się z żadną reakcją krajów Unii Europejskiej i władz III RP od 25 lat, ale odwrotnie, litewski szowinizm i nazizm jest przez jednych i drugich popierany.
Ochotnicy Związku Strzelców Litewskich (lit. Lietuvos Šaulių Sąjunga), tzw. Szaulisi. Na bazie tej formacji powstały bojówki, które atakowały Polaków w Wilnie podczas litewskiej okupacji. W czasie II wojny światowej z jej szeregów rekrutowała się litewska kolaborancka formacja policyjna Ypatingasis būrys, odpowiedzialna za masowe zbrodnie na ludności żydowskiej i polskiej na Wileńszczyźnie. Pilnowali także gett w Generalnym Gubernatorstwie.
Jest nie tyle chichotem, co szyderstwem historii, że Polska, największa ofiara ludobójczej agresji, 1 i 17 września 1939 roku w osobach przedstawicieli jej obecnych władz, nie tylko żyruje swoimi decyzjami dozgonną, niczym nie uzasadnioną ślepą wierność i wsparcie we wszystkim, kosztem naszych interesów narodowych i Polaków zamieszkujących obecną Litwę i Ukrainę, czyli dwom najbardziej bestialskim wspólnikom nazistowskich Niemiec i Sowieckich Bolszewików, w zbrodniczym najeździe na nasz kraj w 1939 roku oraz największym beneficjentom Paktu Ribbentrop – Mołotow, czyli IV rozbiorze Polski, w postaci terytorialnego łupu, którym podzieliły się między sobą te cztery bandyckie państwa i narody, który to zagrabione przez nich nam Polakom ziemie, stanowią po dziś dzień, ogromną część terytoriów tych państw. Ale również chce obecnie wystawić dwom najbardziej zbrodniczym pod względem bestialstwa agresorom naszego państwa i narodu z 1939 r., wystawić w deklaracji sejmowej uchwały świadectwo moralności, że wspólnicy Sowietów i III Rzeszy Niemieckiej są rzekomymi… ofiarami nazistowskich i komunistycznych najeźdźców !!! Mało kto w Polsce wie i kojarzy, że ustanowiona i przyjęta przez Radę Najwyższą Sowieckiej Ukraińskiej Republiki Socjalistycznej, 24 sierpnia 1991 roku deklaracja Niepodległości Ukrainy jest bezpośrednim nawiązaniem do zawartego tego samego dnia 24 sierpnia 1939 roku w Moskwie Paktu Ribbentrop – Mołotow. Ten pakt, zawarty przez III Rzeszę Niemiecką ze Związkiem Sowieckim, który zadecydował o IV rozbiorze Polski, był aktem założycielskim późniejszej niepodległości Ukrainy na trupie naszej ojczyzny. Najpierw bowiem Sowiecka Ukraińska Republika Socjalistyczna stała się pierwszym beneficjentem tegoż porozumienia i korzyści wypływających dla stron, które go zawarły i które wchodziły w skład państw je zawierających, a obecna Ukraina przypieczętowała ostatecznie ten akt podboju i rozbioru naszego kraju i korzyści, które dzięki temu odniosła i których jest beneficjentem po dzień dzisiejszy. Dlatego właśnie nieprzypadkowo dzień 24 sierpnia wybrano jako datę ustanawiającą święto nie tylko jej niepodległości, ale także ostatecznego zwycięstwa nad znienawidzonymi Lachami.
Jeśli do tego dojdzie, będzie to nie tylko kolejny akt uległości obecnych władz III RP przed ukraińskimi i litewskimi ludobójcami, ale dosłowne naplucie na groby ofiar ukraińskiego i litewskiego ludobójstwa, ale przede wszystkim ostateczne rzucenie przez obecny układ rządzący Polską od 27 lat, polskich ofiar tegoż ludobójstwa na kolana przed ich katów !
PiS przed wyborami parlamentarnymi deklarował, a również i teraz, gdy pasuje mu to do jego doraźnych interesów, uwielbia epatować Polaków powtarzaniem pustych komunałów, że zanim rządzący chcą cokolwiek uczynić, winni najpierw zapytać się głosu suwerena czyli Narodu, czy się na takie lub inne plany i decyzje zgadza. Jednak w przypadku bezwarunkowego popierania we wszystkim PiSu, a wcześniej przez PO, banderowskiej Ukrainy, a także Litwy, kosztem naszych interesów narodowych i kosztem naszych rodaków zamieszkujących te kraje, obecna partia rządząca nie tylko nie zamierza pytać o zdanie w tej sprawie Suwerena czyli Narodu, gdyż w tej akurat kwestii tenże Suweren jest PiSowi nie tylko całkowicie zbędny, ale wręcz niepożądany !
Tak wygląda w rzeczywistości prawda o tym czym jest i co znaczy dla PiS tzw. ,,Suweren’’, którym panowie i panie z partii rządzącej, tak lubią wycierać sobie buzie po różnych telewizjach i stacjach radiowych, gdy im to pasuje i odpowiada.
Na koniec mam już tylko jedno pytanie do pana prezydenta Dudy i pani premier Beaty Szydło.
Panie prezydencie, kto pana upoważnił do podpisania w Kijowie tzw. Deklaracji Pojednania z Ukrainą, której treść była Polakom całkowicie nieznana, bo w tajemnicy ukrywana, aż do chwili ogłoszenia jej przez pańską kancelarię już po fakcie jej podpisania, a wcześniej nie poddana społecznej dyskusji, czy Suweren zgadza się na podpisywanie takigo dokumentu przez pana, który na koniec okazał się w istocie uznaniem przez Pana ( w czyim imieniu ?) prawem Ukraińców do nieskrępowanego już w niczym rozwoju banderyzmu i jego ideologii na wszystkie aspekty życia politycznego, społecznego i gospodarczego Ukrainy i wszystkie inne narodowości zamieszkujące tej kraj, a który to banderyzm stanowi śmiertelne zagrożenie dla istnienia Państwa i Narodu Polskiego i wszystkich jego interesów. Czy w ogóle Pan o tym pomyślał ?
Czy zdanie Suwerena, na którego opinię, Pan i pańscy koledzy z PiS tak zawsze lubicie się powoływać, w tej akurat sprawie okazało się dla Pana osobiście i członków partii rządzącej niepotrzebnym balastem zbędnym jak i całkowicie niepożądanym. Suweren, krótko mówiąc w temacie Ukrainy, nie miał, nie ma i mieć nie będzie nic do powiedzenia, bo akurat w tym temacie decyduje zupełnie ktoś inny.
Pani Premier. A kto Panią upoważnił i w czyim imieniu zadeklarowała Pani na spotkaniu w Krynicy, premierowi Ukrainy Wołodymyrowi Hrojsmanowi , że Polska stała, stoi i stać bezwarunkowo będzie zawsze przy obecnej, banderowskiej Ukrainie bez względu na wszystko ? Czy zapytała Pani wcześniej o zdanie jakie ma w tej sprawie, tenże Suweren, na którego także i Pani, tak jak Pan Prezydent i Pani partyjni koledzy i koleżanki, gdy wam to pasuje, tak lubicie się powoływać? A dlaczego akurat w tym przypadku, zdanie suwerena jest wam zupełnie niepotrzebne, niewygodne, zbędne i niepożądane ?
czwartek, 1 września 2016
Jesteśmy tu, żeby was zabić.
Miały rozpocząć nowy rok szkolny. Niektóre po raz pierwszy. Wśród nich znalazły się nawet kilkumiesięczne niemowlęta, których matki odprowadzały na uroczystość starsze dzieci. Nim skończył się poranny apel na szkolnym boisku, usłyszały strzały i zobaczyły pierwszych zabitych. Chwilę później padły słowa: Jesteście zakładnikami!!! Wszyscy zginiecie! Jesteśmy tu, żeby was zabić!
Trzy dni koszmaru
10 lat temu do szkoły w Biesłanie w Północnej Osetii wtargnęli zamaskowani bojownicy z oddziału Szamila Basajewa. Dla blisko 1200 zakładników rozpoczął się trwający trzy dni koszmar zakończony szturmem oddziałów specjalnych. Od kul terrorystów i komandosów, w płomieniach i podczas panicznej ucieczki z budynku zginęły 334 osoby. Połowa to były dzieci.
Zbigniew Pawlak od 20 lat podróżuje po Jedwabnym Szlaku, 10 lat mieszkał w krajach byłego ZSRR. W Biesłanie był kilka dni po tych tragicznych wydarzeniach. Odwiedził ponad setkę osetyjskich rodzin. Mieszkał w ich domach, słuchał ich historii. Po 10 latach wrócił, by zobaczyć, jak zmieniło się ich życie. O tym, co usłyszał, opowiada dziennikarzowi Jerzemu A. Wlazło. Z tych opowieści powstała książka "Biesłan. Pęknięte miasto". Publikujemy jej fragmenty.
Miasto bez szkoły numer jeden
"Biesłan to dziwne miasto. Rok szkolny od dziesięciu już lat zaczyna się dopiero piątego września, a szkoły podstawowe są ponumerowane po kolei, ale numeru jeden nie ma. Ten przysługuje jedynie ruinom, do których prowadzi ulica dawniej Oktiabrskaja. A obecnie Dżybilowa. Część nauczycieli wyjechała, część zrezygnowała z zawodu. Z sześćdziesięciu zatrudnionych nauczycieli zginęło dziewiętnastu.
- Przysięgaliście opiekować się naszymi dziećmi. Tymczasem wy żyjecie, a nasze dzieci zginęły. To wy powinniście tam umrzeć - takie słowa najczęściej słyszeli ci, którzy przeżyli. - Oddaliśmy wam nasze dzieci pod opiekę. Nie macie prawa żyć. W mieście trwały spory, czy stworzyć jedną szkołę specjalnie dla wychowanków szkoły numer jeden, ale okazało się, że niektóre roczniki trudno będzie nawet skompletować w pełne klasy. Zbyt wiele dzieci zginęło."
Zazdroszczą ofiarom
"Jak na ironię, dziesięć lat po zamachu ofiarom tamtych wydarzeń żyje się łatwiej. Przy wjeździe do miasta powstała zupełnie nowa klinika, specjalnie z myślą o ofiarach szkoły numer jeden. Pomoc humanitarna znów podzieliła miasto. Od kiedy w Biesłanie zlikwidowano wszystkie fabryki, ludzie nie mają pracy. Są biedni, a o zarobek trudno. Dla tych, którzy byli zakładnikami w szkole, przyszły duże pieniądze. Kupili sobie mieszkania. Odremontowali domy. Kupili dobre samochody. Na wakacje jeżdżą za granicę.
Niedawno w mieście wybudowano nowe bloki. Niektórzy dostali tam nowe mieszkania. Bo im się należą, bo oni byli w szkole. A reszta? Ano właśnie, część tej reszty jest rozczarowana, a część zazdrosna."Gdybym był w tej szkole, dzisiaj moje dzieci miałyby z czego żyć. Może bym przeżył. Przecież wielu przeżyło". To wcale nie jest pojedynczy głos."
Przeżyli, bo dziewczynki za długo się szykowały
Zbigniew Pawlak dotarł do tych, których tylko zbieg okoliczności uchronił przed znalezieniem się w gronie zakładników. Rodzina Dżojewa tego ranka podzieliła się. Jego żona zabrała gotowych do wyjścia chłopców i poszła do szkoły. On czekał jeszcze na córki, które długo marudziły przy ubieraniu. Denerwował się, bo byli już spóźnieni.
"Mieli jeszcze kawałek do przejechania, gdy usłyszeli głuche detonacje. Nad szkołą zakwitły pęki kolorowych balonów. Ojciec poirytowany odwrócił się do córek dziwnie milczących na tylnym siedzeniu. - Widzicie - zaczął z pretensją - tyle wam zeszło, a tam już puszczają fajerwerki! Teraz będziemy musieli sterczeć gdzieś z tyłu i niczego nie zobaczymy!
Dwie przecznice i kilka budynków dzieli szkołę numer jeden od posterunku milicji. Po pierwszych strzałach wybiegli uzbrojeni funkcjonariusze. Za późno. Grupa islamskich bojowników dostała się na najwyższe piętro budynku. Zaczęli strzelać. Wśród huku, krzyków, pisków i płaczu bandyci upchnęli większość zakładników w sali gimnastycznej, część w szkolnej stołówce. Mniejsze grupy dzieci zagonili do dwóch sal lekcyjnych. Maluchy w panice szukały rodziców, rodzice wołali swoje dzieci, wychowawcy podopiecznych. Każdy chciał mieć obok kogoś bliskiego.
To taki mały skrawek bezpieczeństwa, którego można się uchwycić bodaj na sekundę. A wtedy sekunda miała cenę życia. Dżojew został na zewnątrz. I nie poradził sobie z tym przez kolejnych czterdzieści dni. Nie wiem, czy poradzi sobie kiedykolwiek." W szkole została jego żona Irina i dwóch synów. Starszy nie przeżył szturmu. Kula trafiła go w tył głowy.
Oficer wynosi na rękach niemowlę
Z terrorystami próbowano negocjować. Prezydentowi Inguszetii Auszewowi udało się uzyskać zgodę na wypuszczenie matek z najmłodszymi dziećmi. "Dla bojowników małe dzieci stanowiły kłopot. Ich płacz był denerwujący. Pułkownik się zgodził. Ale od razu dodał od siebie: Wsie - wszystkie. W tym jednym słowie zawarł okrutną decyzję. Jej konsekwencje czuje się w Biesłanie wciąż po dziesięciu latach.
Wszystkie, znaczyło wszystkie. Wiele matek wstało z miejsc. Jedna natomiast podeszła do prezydenta i wręczyła mu malutkie zawiniątko. - Ja zostaję - powiedziała, odwracając się, żeby nie widział jej łez, i wróciła na miejsce przy starszej córce. Nim ktokolwiek się zorientował w sytuacji, niemowlę znalazło się poza ścianami budynku wyniesione czym prędzej przez Auszewa. Ten kadr poznał wtedy cały świat: oficer OMON-u wynosi na rękach niemowlę. I cały świat zaczął mieć nadzieję. To Fatima oddała swoją sześciomiesięczną Alonę, aby zostać przy dziewięcioletniej Kristinie. Tylko Alona przeżyła".
Uratowała dwa życia, musiała zostawić syna
Innej zakładniczce nie udało się zostać ze starszym synem. Chłopiec płakał. To był jego pierwszy dzień w szkole. Szedł do pierwszej klasy. - Zostań tutaj. Zaraz po ciebie wrócę! Nie wróciła. Złamała święty obowiązek opieki nad pierworodnym. A przecież chciała tylko oddać komuś maleńką Aminę i dalej czuwać przy synu. Tak jak zrobiła tamta kobieta. Ale Salimie się nie udało. Popchnięta przez zamaskowanego mężczyznę prawie upadła, wybiegając na zewnątrz. Podała córeczkę najbliższej osobie i zawróciła, ale człowiek z karabinem zagrodził jej wejście. Salima do dzisiaj pamięta łzy w oczach dziecka, siedmioletniego synka, który nie potrafił zrozumieć, dlaczego musi zostać sam.
Trzy dni koszmaru
10 lat temu do szkoły w Biesłanie w Północnej Osetii wtargnęli zamaskowani bojownicy z oddziału Szamila Basajewa. Dla blisko 1200 zakładników rozpoczął się trwający trzy dni koszmar zakończony szturmem oddziałów specjalnych. Od kul terrorystów i komandosów, w płomieniach i podczas panicznej ucieczki z budynku zginęły 334 osoby. Połowa to były dzieci.
Zbigniew Pawlak od 20 lat podróżuje po Jedwabnym Szlaku, 10 lat mieszkał w krajach byłego ZSRR. W Biesłanie był kilka dni po tych tragicznych wydarzeniach. Odwiedził ponad setkę osetyjskich rodzin. Mieszkał w ich domach, słuchał ich historii. Po 10 latach wrócił, by zobaczyć, jak zmieniło się ich życie. O tym, co usłyszał, opowiada dziennikarzowi Jerzemu A. Wlazło. Z tych opowieści powstała książka "Biesłan. Pęknięte miasto". Publikujemy jej fragmenty.
Miasto bez szkoły numer jeden
"Biesłan to dziwne miasto. Rok szkolny od dziesięciu już lat zaczyna się dopiero piątego września, a szkoły podstawowe są ponumerowane po kolei, ale numeru jeden nie ma. Ten przysługuje jedynie ruinom, do których prowadzi ulica dawniej Oktiabrskaja. A obecnie Dżybilowa. Część nauczycieli wyjechała, część zrezygnowała z zawodu. Z sześćdziesięciu zatrudnionych nauczycieli zginęło dziewiętnastu.
- Przysięgaliście opiekować się naszymi dziećmi. Tymczasem wy żyjecie, a nasze dzieci zginęły. To wy powinniście tam umrzeć - takie słowa najczęściej słyszeli ci, którzy przeżyli. - Oddaliśmy wam nasze dzieci pod opiekę. Nie macie prawa żyć. W mieście trwały spory, czy stworzyć jedną szkołę specjalnie dla wychowanków szkoły numer jeden, ale okazało się, że niektóre roczniki trudno będzie nawet skompletować w pełne klasy. Zbyt wiele dzieci zginęło."
Zazdroszczą ofiarom
"Jak na ironię, dziesięć lat po zamachu ofiarom tamtych wydarzeń żyje się łatwiej. Przy wjeździe do miasta powstała zupełnie nowa klinika, specjalnie z myślą o ofiarach szkoły numer jeden. Pomoc humanitarna znów podzieliła miasto. Od kiedy w Biesłanie zlikwidowano wszystkie fabryki, ludzie nie mają pracy. Są biedni, a o zarobek trudno. Dla tych, którzy byli zakładnikami w szkole, przyszły duże pieniądze. Kupili sobie mieszkania. Odremontowali domy. Kupili dobre samochody. Na wakacje jeżdżą za granicę.
Niedawno w mieście wybudowano nowe bloki. Niektórzy dostali tam nowe mieszkania. Bo im się należą, bo oni byli w szkole. A reszta? Ano właśnie, część tej reszty jest rozczarowana, a część zazdrosna."Gdybym był w tej szkole, dzisiaj moje dzieci miałyby z czego żyć. Może bym przeżył. Przecież wielu przeżyło". To wcale nie jest pojedynczy głos."
Przeżyli, bo dziewczynki za długo się szykowały
Zbigniew Pawlak dotarł do tych, których tylko zbieg okoliczności uchronił przed znalezieniem się w gronie zakładników. Rodzina Dżojewa tego ranka podzieliła się. Jego żona zabrała gotowych do wyjścia chłopców i poszła do szkoły. On czekał jeszcze na córki, które długo marudziły przy ubieraniu. Denerwował się, bo byli już spóźnieni.
"Mieli jeszcze kawałek do przejechania, gdy usłyszeli głuche detonacje. Nad szkołą zakwitły pęki kolorowych balonów. Ojciec poirytowany odwrócił się do córek dziwnie milczących na tylnym siedzeniu. - Widzicie - zaczął z pretensją - tyle wam zeszło, a tam już puszczają fajerwerki! Teraz będziemy musieli sterczeć gdzieś z tyłu i niczego nie zobaczymy!
Dwie przecznice i kilka budynków dzieli szkołę numer jeden od posterunku milicji. Po pierwszych strzałach wybiegli uzbrojeni funkcjonariusze. Za późno. Grupa islamskich bojowników dostała się na najwyższe piętro budynku. Zaczęli strzelać. Wśród huku, krzyków, pisków i płaczu bandyci upchnęli większość zakładników w sali gimnastycznej, część w szkolnej stołówce. Mniejsze grupy dzieci zagonili do dwóch sal lekcyjnych. Maluchy w panice szukały rodziców, rodzice wołali swoje dzieci, wychowawcy podopiecznych. Każdy chciał mieć obok kogoś bliskiego.
To taki mały skrawek bezpieczeństwa, którego można się uchwycić bodaj na sekundę. A wtedy sekunda miała cenę życia. Dżojew został na zewnątrz. I nie poradził sobie z tym przez kolejnych czterdzieści dni. Nie wiem, czy poradzi sobie kiedykolwiek." W szkole została jego żona Irina i dwóch synów. Starszy nie przeżył szturmu. Kula trafiła go w tył głowy.
Oficer wynosi na rękach niemowlę
Z terrorystami próbowano negocjować. Prezydentowi Inguszetii Auszewowi udało się uzyskać zgodę na wypuszczenie matek z najmłodszymi dziećmi. "Dla bojowników małe dzieci stanowiły kłopot. Ich płacz był denerwujący. Pułkownik się zgodził. Ale od razu dodał od siebie: Wsie - wszystkie. W tym jednym słowie zawarł okrutną decyzję. Jej konsekwencje czuje się w Biesłanie wciąż po dziesięciu latach.
Wszystkie, znaczyło wszystkie. Wiele matek wstało z miejsc. Jedna natomiast podeszła do prezydenta i wręczyła mu malutkie zawiniątko. - Ja zostaję - powiedziała, odwracając się, żeby nie widział jej łez, i wróciła na miejsce przy starszej córce. Nim ktokolwiek się zorientował w sytuacji, niemowlę znalazło się poza ścianami budynku wyniesione czym prędzej przez Auszewa. Ten kadr poznał wtedy cały świat: oficer OMON-u wynosi na rękach niemowlę. I cały świat zaczął mieć nadzieję. To Fatima oddała swoją sześciomiesięczną Alonę, aby zostać przy dziewięcioletniej Kristinie. Tylko Alona przeżyła".
Uratowała dwa życia, musiała zostawić syna
Innej zakładniczce nie udało się zostać ze starszym synem. Chłopiec płakał. To był jego pierwszy dzień w szkole. Szedł do pierwszej klasy. - Zostań tutaj. Zaraz po ciebie wrócę! Nie wróciła. Złamała święty obowiązek opieki nad pierworodnym. A przecież chciała tylko oddać komuś maleńką Aminę i dalej czuwać przy synu. Tak jak zrobiła tamta kobieta. Ale Salimie się nie udało. Popchnięta przez zamaskowanego mężczyznę prawie upadła, wybiegając na zewnątrz. Podała córeczkę najbliższej osobie i zawróciła, ale człowiek z karabinem zagrodził jej wejście. Salima do dzisiaj pamięta łzy w oczach dziecka, siedmioletniego synka, który nie potrafił zrozumieć, dlaczego musi zostać sam.
Nikt wtedy, nawet ona, nie wiedział, że uratowała dwa ludzkie istnienia, ponieważ była w ciąży. Ciało siedmioletniego synka zwrócono jej i mężowi po kilku dniach. Było tak zmasakrowane i spalone, że ojciec go nie rozpoznał, a Salimie nie starczyło sił, by je obejrzeć. Pochowali je, jak nakazywał obyczaj. Po kilku miesiącach otrzymali oficjalne pismo, że kolejne badania DNA wykazały błąd i przez pomyłkę pogrzebali obcego chłopca. Zwłoki ich syna właśnie zostały zidentyfikowane.
Tym razem Salima pojechała na spotkanie z prokuratorem. Wysłuchała, co miał do powiedzenia, ale odmówił pokazania zdjęć, widząc kobietę w zaawansowanej ciąży. Zmusiła go. Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce. Na fotografiach zobaczyła ciało swojego chłopca. Drobną twarz przecinała szeroka rana. Gdy kilka tygodni później lekarz położył jej na piersi nowo narodzoną córeczkę, na głowie dziewczynki ujrzała niemal identyczną szramę, jaką zapamiętała ze zdjęcia".
Nazwali go osetyjskim Korczakiem
Pawlak opisuje też historię 70-letniego nauczyciela, który nie opuścił uczniów, choć - z racji wieku - terroryści byli gotowi go uwolnić. "Pułkownik odwrócił się na pięcie do Iwana Kanidiisa, nauczyciela wychowania fizycznego. - Nikt się wami nie interesuje - odezwał się Pułkownik. - Nie wiadomo, jak długo to jeszcze potrwa. My wytrzymamy, ale ty? Stary już jesteś. Chcesz wyjść? - Zostanę z uczniami - odpowiedział wuefista. - Do końca. Dotrzymał słowa.
Jego synowie przyjechali z Grecji na pierwszą wiadomość, że ojciec jest zakładnikiem. Ja sam słyszałem kilka wersji jego śmierci. Ale wszyscy opowiadający byli zgodni, że jego odwaga bardzo pomagała przetrwać. Zdaje się też, że napsuł nieco krwi swoim oprawcom. Wciąż domagał się wody dla dzieci, jedzenia i lekarstw. Nie wystraszyły go wycelowane karabiny, aż trzeciego dnia, gdy wszyscy byli już na skraju wyczerpania, jeden z bojowników nie wytrzymał i kilkakrotnie uderzył Kanidiisa kolbą w głowę.
Stary nauczyciel wyprostował się, otarł krew. - Jak śmiesz! - krzyknął na młodego człowieka w moro. - Jesteś na Kaukazie! Stąd pochodzisz! I w taki sposób traktujesz starego człowieka?! Zrobiło się cicho. Zakładnicy wbili wzrok w uzbrojonego mężczyznę. A ten opuścił broń i wyszedł z sali".
Rosja nie okazuje słabości
Ile osób zabili terroryści, a ile zginęło podczas samego szturmu? Nie wiadomo. Nawet, gdyby było to możliwe do ustalenia, trudno uwierzyć, że władze ujawniłyby te informacje. Mieszkańcy Biesłanu do końca nie wierzyli, że specnaz zaatakuje szkołę, w której są uwięzione dzieci. Wszyscy pamiętali skutki szturmu na teatr w Dubrowce zajęty przez terrorystów dwa lata wcześniej. Tym razem wierzyli, że ze względu na dzieci dojdzie do negocjacji.
"- W chwili gdy usłyszę, że wojska rosyjskie opuszczają Czeczenię, otwieram drzwi i wszyscy wychodzicie bezpiecznie do domu. My zginiemy ale nasi synowie będą żyć w wolnym kraju - powiedział Pułkownik. To był dobry czas na negocjacje. Pierwsza wiadomość została przekazana. Co będzie się działo dalej, Larisa Mamitowa nie wiedziała. Nikt nie wiedział. Kartka zniknęła. Jej treść nigdy nie miała dotrzeć ani do mediów, ani do mieszkańców miasta. Telefon Pułkownika milczał".
"Rosja nie okazuje słabości. Szczególnie po kompromitacji w Budionnowsku, kiedy w 1996 roku oddział uzbrojonych Czeczenów po ostrym rajdzie przez miasto opanował szpital, rozbijając po drodze milicyjne posterunki, budynek lokalnej administracji i szkołę medyczną. Liczba zakładników do dzisiaj nie jest znana, ale na pewno była bliska dwóch tysięcy. Po kilku nieudanych szturmach Rosjanie zaczęli pertraktacje, które zakończyły się zawieszeniem broni w pierwszej wojnie czeczeńskiej. Rosja nie wybacza swojej słabości. A tego ludzie zgromadzeni wokół szkoły numer jeden w Biesłanie bali się najbardziej".
Jak się okazało - bali się słusznie. 3 września popołudniu oddziały specnazu ruszyły do szturmu. Terroryści odpowiedzieli ogniem. Strzelali też do uciekających z budynku zakładników. Do wieczora trwało opanowywanie sytuacji w szkole i walki z terrorystami, którzy próbowali ukryć się w budynku. Ujęto też dwie terrorystki, które próbowały wmieszać się w tłum w przebraniu pielęgniarek. Jeden z uciekających napastników został zlinczowany przez tłum.
Tym razem Salima pojechała na spotkanie z prokuratorem. Wysłuchała, co miał do powiedzenia, ale odmówił pokazania zdjęć, widząc kobietę w zaawansowanej ciąży. Zmusiła go. Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce. Na fotografiach zobaczyła ciało swojego chłopca. Drobną twarz przecinała szeroka rana. Gdy kilka tygodni później lekarz położył jej na piersi nowo narodzoną córeczkę, na głowie dziewczynki ujrzała niemal identyczną szramę, jaką zapamiętała ze zdjęcia".
Nazwali go osetyjskim Korczakiem
Pawlak opisuje też historię 70-letniego nauczyciela, który nie opuścił uczniów, choć - z racji wieku - terroryści byli gotowi go uwolnić. "Pułkownik odwrócił się na pięcie do Iwana Kanidiisa, nauczyciela wychowania fizycznego. - Nikt się wami nie interesuje - odezwał się Pułkownik. - Nie wiadomo, jak długo to jeszcze potrwa. My wytrzymamy, ale ty? Stary już jesteś. Chcesz wyjść? - Zostanę z uczniami - odpowiedział wuefista. - Do końca. Dotrzymał słowa.
Jego synowie przyjechali z Grecji na pierwszą wiadomość, że ojciec jest zakładnikiem. Ja sam słyszałem kilka wersji jego śmierci. Ale wszyscy opowiadający byli zgodni, że jego odwaga bardzo pomagała przetrwać. Zdaje się też, że napsuł nieco krwi swoim oprawcom. Wciąż domagał się wody dla dzieci, jedzenia i lekarstw. Nie wystraszyły go wycelowane karabiny, aż trzeciego dnia, gdy wszyscy byli już na skraju wyczerpania, jeden z bojowników nie wytrzymał i kilkakrotnie uderzył Kanidiisa kolbą w głowę.
Stary nauczyciel wyprostował się, otarł krew. - Jak śmiesz! - krzyknął na młodego człowieka w moro. - Jesteś na Kaukazie! Stąd pochodzisz! I w taki sposób traktujesz starego człowieka?! Zrobiło się cicho. Zakładnicy wbili wzrok w uzbrojonego mężczyznę. A ten opuścił broń i wyszedł z sali".
Rosja nie okazuje słabości
Ile osób zabili terroryści, a ile zginęło podczas samego szturmu? Nie wiadomo. Nawet, gdyby było to możliwe do ustalenia, trudno uwierzyć, że władze ujawniłyby te informacje. Mieszkańcy Biesłanu do końca nie wierzyli, że specnaz zaatakuje szkołę, w której są uwięzione dzieci. Wszyscy pamiętali skutki szturmu na teatr w Dubrowce zajęty przez terrorystów dwa lata wcześniej. Tym razem wierzyli, że ze względu na dzieci dojdzie do negocjacji.
"- W chwili gdy usłyszę, że wojska rosyjskie opuszczają Czeczenię, otwieram drzwi i wszyscy wychodzicie bezpiecznie do domu. My zginiemy ale nasi synowie będą żyć w wolnym kraju - powiedział Pułkownik. To był dobry czas na negocjacje. Pierwsza wiadomość została przekazana. Co będzie się działo dalej, Larisa Mamitowa nie wiedziała. Nikt nie wiedział. Kartka zniknęła. Jej treść nigdy nie miała dotrzeć ani do mediów, ani do mieszkańców miasta. Telefon Pułkownika milczał".
"Rosja nie okazuje słabości. Szczególnie po kompromitacji w Budionnowsku, kiedy w 1996 roku oddział uzbrojonych Czeczenów po ostrym rajdzie przez miasto opanował szpital, rozbijając po drodze milicyjne posterunki, budynek lokalnej administracji i szkołę medyczną. Liczba zakładników do dzisiaj nie jest znana, ale na pewno była bliska dwóch tysięcy. Po kilku nieudanych szturmach Rosjanie zaczęli pertraktacje, które zakończyły się zawieszeniem broni w pierwszej wojnie czeczeńskiej. Rosja nie wybacza swojej słabości. A tego ludzie zgromadzeni wokół szkoły numer jeden w Biesłanie bali się najbardziej".
Jak się okazało - bali się słusznie. 3 września popołudniu oddziały specnazu ruszyły do szturmu. Terroryści odpowiedzieli ogniem. Strzelali też do uciekających z budynku zakładników. Do wieczora trwało opanowywanie sytuacji w szkole i walki z terrorystami, którzy próbowali ukryć się w budynku. Ujęto też dwie terrorystki, które próbowały wmieszać się w tłum w przebraniu pielęgniarek. Jeden z uciekających napastników został zlinczowany przez tłum.
''Przyjaciele''
Niejaki Андрій Бадзюнь tzw hołowa iwaniczewskiej administracji jest współorganizatorem Dni Dobrosąsiedztwa Kordon-Granica 835 . Jak się okazuje , nie tylko. Ten .....[brak mi słowa ] jest ,jak się okazuje także wielbicielem ''gierojów ''spod znaku UPA . Oto dwie wybrane fotografie z jego fejsbukowego profilu.Pierwsza fotografia wykonana została na tzw. Uroczysku Wołczak, w okolicach Włodzimierza Wołyńskiego. To stamtąd 11 lipca 1943-ciego roku wyruszyły zagony rezunów by rozpocząć swoje krwawe żniwo , być może widoczni na zdjęciach również brali w tym udział. Druga fotografia przedstwia kopiec usypany na cześć'' ofiar totalitarnych reżimów''. Komentarz zbyteczny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...