środa, 27 września 2017

IV rozbiór Polski.

28 września 1939 roku w Moskwie Niemcy i Rosja podpisały Traktat o Granicach i Przyjaźni znany też jako "drugi pakt Ribbentrop -Mołotow".
Na mocy tego porozumienia III Rzesza i Związek Radziecki wytyczyły bezprawnie granicę niemiecko-sowiecką na okupowanych przez siebie terytoriach Polski.
Część ustaleń tego porozumienia anulowała ustalenia pierwszego paktu, podpisanego 23 sierpnia 1939 roku. I tak- województwo lubelskie oraz wschodnia część województwa mazowieckiego, zajęte... przez sowietów miały zostać oddane Niemcom, a w zamian za to ZSRR miał otrzymać Litwę.
Na wstępie porozumienia napisano:
" "Rząd Rzeszy Niemieckiej i rząd ZSRS uznają, po upadku dotychczasowego państwa polskiego, za wyłącznie swoje zadanie przywrócenie na tym terenie pokoju i porządku oraz zapewnienie żyjącym tam narodom spokojnej egzystencji, zgodnej z ich narodowymi odrębnościami"
Ostatecznie w wyniku dokonanego rozbioru Polski Niemcy zajęły obszar ok. 186 tys. km kw., zamieszkany przez ok. 22 mln osób. 8 października 1939 r., na mocy dekretu Adolfa Hitlera, do Rzeszy wcielone zostały województwa: pomorskie, poznańskie, śląskie, większa część łódzkiego, zachodnia część krakowskiego, część warszawskiego i część kieleckiego. W sumie 92 tys. km kw., na których mieszkało ponad 9 mln osób.

wtorek, 26 września 2017

Kontestator Hołdys i pierd...na generacja.

Ostatnimi czasy Zbigniew Hołdys i jemu podobni, ukazywani są jako kontestatorzy i buntownicy w PRL, wręcz skryci opozycjoniści hehe :) Tak naprawdę byli to funkcjonariusze sceny muzycznej, oddelegowani do „młodej generacji”. Jeśli szukać jakieś odrobiny kontestacji kontrkulturowej przeciwko systemowi, to może było tego trochę w muzyce punk-rockowej a i to jeno przez krótki okres, bo i punk został w końcu „oswojony” przez system. Ale pionierzy punka na początku lat 80-tych, śpiewali o gościach typu Hołdys dość jednoznacznie:
''WC''
MŁODA GENERACJA
Ty przebrałeś się
Nikt nie pozna cię
Znowu szafa gra
Generacja twa
Młoda, młoda generacja
Młoda, młoda generacja
Młoda, młoda generacja
Znowu sobą być
Nie rozumiesz nic
W kółko stek tych kłamstw
Sylwin robi szmal
Młoda, młoda generacja
Młoda, młoda generacja
Młoda, młoda generacja
Mimo swych stu lat
On dla ciebie gra
I wciąż gniewa się
Gdy tu z tobą jest
Młoda, młoda generacja
Młoda, młoda generacja
Młoda, młoda generacja
Trzy paluszki złóż
Kochaj, albo burz
Hołdys gniewa się
I pieniążków chce
Młoda, młoda generacja
Młoda, młoda generacja
Młoda, młoda generacja


''SS-20'' (późniejszy Dezerter)
NIE PŁACZ ZBYSZEK
„Pająk rozpiął sieć
Na tej desce gdzie
Król zasiada sam”
– A ja na to sram!!!
Wszystko jest dopracowane
Bardzo dobrze dopasowane
Wszystko jak w zegarku gra
Zespół Perfect ogniem sra.
Chłop się zesrał, baba szczy
Ale jazz, oh yes.
Chłop się zesrał, baba szczy
Ale jazz, oh yes.
Czym nowym nas zaskoczą?
Czym nas nowym zauroczą?
Głos krytyków się wpierdala
Że Perfect to nowa fala.
Ich muzyka jest wspaniała
Ich muzyka doskonała
Tego pragnie mój organizm
To jest lepsze niż onanizm.
Banda zgredów i szpanerów
Do estrady się dorwała
To jest młoda generacja,
Tylko trochę wyłysiała










niedziela, 24 września 2017

Staszek

25 września 1950 roku w Dobromierzu urodził się Stanisław Szozda (zdjęcie) kolarz szosowy, medalista mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich, zwycięzca Wyścigu Pokoju.
Karierę sportową rozpoczynał w Ludowym Klubie Sportowym Prudnik w roku 1964. Pierwszy międzynarodowy sukces odniósł siedem lat później, kiedy wspólnie z Edwardem Barcikiem, Janem Smyrakiem i Lucjanem Lisem zdobył brązowy medal w drużynowej jeździe na czas na mistrzostwach świata w Mendrisio. W roku 1972 na rozgrywanych w Monachium Igrzyskach Olimpijskich zdobył srebrny medal w jeździe drużynowej na czas. Cztery lata później powtórzył ten wynik na Igrzyskach w Montrealu. Zwycięzcą Wyścigu Pokoju został w roku 1974, a w latach 1973-76 był drugi w klasyfikacji generalnej tej imprezy. W roku 1973 zdobył tytuł mistrza Polski w wyścigu indywidualnym na szosie, a dwa lata później mistrzostwo Polski w szosowym wyścigu drużynowym. Karierę zakończył mając 28 lat, w wyniku kontuzji odniesionej podczas upadku w Wyścigu Pokoju w 1978.Obok  Ryszarda Szurkowskiego , Tadeusza Mytnika , Lucjana Lisa  i Mieczysława Nowickiego był jednym z najlepszych  zawodników   w historii polskiego kolarstwa szosowego i prawdziwym idolem młodzieży w latach  70-tych.
Zmarł 23 września 2013 roku.

czwartek, 21 września 2017

Cała prawda o Jacku Kaczmarskim.

  1. Jacek Kaczmarski jawi się masom Polaków jako bard solidarności, legenda polskiej muzyki, autor kultowych „Murów”. Jak się jednak okazuje, postać muzyka jest mocno wyidealizowana. W bardzo szczerym wywiadzie Patrycja Volny, 29-letnia córka Kaczmarskiego, ujawniła prawdę o ojcu.
  2. Kaczmarski, choć uwielbiany przez rzesze Polaków, w życiu rodzinnym nie dawał wcale powodów do sympatii. Jego córka pamięta go jako furiata i agresora. Szczególnie źle wspomina okres, gdy mając 8 lat przeprowadziła się z rodzicami do Perth w Asutralii. Wówczas Kaczmarski wpadał w alkoholowy ciąg raz za razem. Podnosił także rękę na córkę i żonę.
– Ojciec był sfrustrowany, agresywny, dużo pił. Zamykał się w swoim pokoju i wpadał w ciągi. Regularnie poszturchiwał mamę, ja kilka razy dostałam od niego pasem, choć mama zawsze starała się mnie chronić – mówi Volny.
W końcu jednak uciekła z matką z domu, gdy miała 10 lat. Jak mówi, przełomowym momentem był dzień, w którym jej matka wyła z bólu, bo Kaczmarski ją okładał. Po ucieczce zostały same, a ojciec nawet się nimi interesował. Przez lata ledwo wiązały koniec z końcem. Kaczmarski nie płacił nawet alimentów na córkę, ale udało im się wyjść na prostą.
Ostatni raz widziała się z ojcem w 2003 roku. Wówczas muzyk zarzucił własnej córce, że jest „gruba, głupia i interesowna”. 29-latka przyznaje, że przez to, jak traktował ją ojciec, do dziś ma problemy psychiczne. Mierzy się z traumą, walczyła z anoreksją, ma kłopoty z niską samooceną.ńcem. Kaczmarski nie płacił nawet alimentów na córkę, ale udało im się wyjść na prostą.
Ostatni raz widziała się z ojcem w 2003 roku. Wówczas muzyk zarzucił własnej córce, że jest „gruba, głupia i interesowna”. 29-latka przyznaje, że przez to, jak traktował ją ojciec, do dziś ma problemy psychiczne. Mierzy się z traumą, walczyła z anoreksją, ma kłopoty z niską samooceną. Tak oto  opadła cała pieprzona  ''świętość'' z kolejnej ikony solidaruchów ...i bardzo dobrze .







wtorek, 19 września 2017

''Kłym Sawur'' -anatomia szatana .

Dymitr (Dmytro) Semenowycz Klaczkiwski, bardziej znany jako „Kłym Sawur”, to ukraiński zbrodniarz, kat Wołynia, odpowiedzialny za rzeź wołyńską i osobiście kierujący jej przebiegiem. Gloryfikowany od dawna na Ukrainie – zarówno przez jej władze, jak i Cerkiew Prawosławną Patriarchatu Kijowskiego. Ta ostatnia czyni to, nie zważając na fakt, że nie był on wyznawcą chrześcijaństwa, ale satanistycznej ideologii OUN, stanowiącej zaprzeczenie Ewangelii. Swoją nacjonalistyczną karierę zaczął w II Rzeczypospolitej, a zakończył sprzedany przez własnych podwładnych w lesie w okolicy Suska w lutym 1945 roku, dopadnięty przez sowiecką obławę.
Przyszły rzeźnik Wołynia urodził się w 1911 roku w Zbarażu w Małopolsce Wschodniej, która wówczas należała do Austro-Węgier, będąc częścią Królestwa Galicji i Lodomerii. Według niektórych jego życiorysów, rodzice Dymitra byli biednymi chłopami, ale bardziej prawdopodobna wydaje się inna wersja jego biografii, stwierdzająca, że był synem urzędnika bankowego. Syn biednego chłopa nie kończył z reguły gimnazjum i nie wstępował później na Uniwersytet Lwowski. Klaczkiwski ukończył Gimnazjum Ukraińskie w Stanisławowie, choć część źródeł mówi o gimnazjum w Zbarażu. Następnie, jak wielu działaczy OUN, studiował prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, ale go nie ukończył. Zaliczył kursy handlowe we Lwowie. Już jako członek OUN odbył służbę w Wojsku Polskim w latach 1934-1935. Następnie podjął pracę w Zarządzie „Narodnij Forhowli” w Stanisławowie. Cały czas uczestniczył w podziemnej terrorystycznej działalności OUN, wymierzonej przeciw państwu polskiemu. W 1937 roku policja aresztowała Klaczkiwskiego i jakiś czas przebywał on w więzieniu. Rok później ponownie działał jako członek zarządu paramilitarnej sportowej organizacji „Sokił” w Zbarażu. W 1939 roku został szefem „Junactwa OUN” w powiecie stanisławowskim. Kontynuował swoją działalność po zajęciu Kresów przez Armię Czerwoną. Aresztowany przez NKWD w Dolinie wraz z grupą aktywistów OUN. W śledztwie był ponoć twardy. Nie przyznał się do przynależności do OUN i nie wsypał nikogo z nacjonalistycznego podziemia.
W tzw. procesie 59 skazano Klaczkiwskiego na karę śmierci. Wraz z nim na szubienicę skazano 42 członków OUN. Sowieci, chcąc jednak pozyskać społeczeństwo ukraińskie, okazali im łaskę i zamienili karę na odsiadkę w łagrach. Klaczkiwski otrzymał najniższy, standardowy wyrok 10 lat odsiadki. Na początku lipca 1941 roku, w wojennym bałaganie, zdołał on uciec z więzienia w Berdyczowie. Szybko przedostał się na teren Małopolski Wschodniej, gdzie objął stanowisko przewodniczącego OUN miasta Lwowa.
Nominacja ta oznaczała awans i potwierdzenie pozycji Klaczkiwskiego w nacjonalistycznym ruchu. We Lwowie upatrywali oni stolicę opanowanej przez siebie Ukrainy. Klaczkiwski działał tam pod pseudonimem „Ochrim”. Wziął udział w I Konferencji OUN-B (banderowców), w której uczestniczyło 15 takich jak on przewodniczących, a także szef Służby Bezpieczeństwa OUN. Podczas niej uczestniczył w opracowaniu taktyki działania organizacji. Ustalono, że część działaczy zejdzie do podziemia, a reszta miała wejść do legalnie działających struktur w administracji w instytucjach kulturalno-oświatowych i policji.
Prowidnyk Wołynia i Polesia
Rok później, na II Konferencji OUN-B, Klaczkiwski został wybrany do Centralnego Prowidu OUN i objął funkcję prowidnyka OUN na obszarze Wołynia i Polesia, zwanych przez nacjonalistów Północno-Zachodnimi Ziemiami Ukrainy. Oznaczało to dla Klaczkiwskiego kolejny awans. OUN uznało bowiem, że Wołyń jest terenem, na którym istnieją najbardziej sprzyjające warunki do przeprowadzenia ukraińskiej rewolucji narodowej. Ziemie nie były opanowane przez Niemców i przejąć je pod kontrolę było stosunkowo łatwo. Od początku swojej działalności Klaczkiwski przystąpił do tworzenia zbrojnych oddziałów, które tę rewolucję miały przeprowadzić. Dały one początek Ukraińskiej Powstańczej Armii. Jednocześnie Klaczkiwski jako „Kłym Sawur” przystąpił do tworzenia na Wołyniu ukraińskiego państwa podziemnego, które w zasadzie działało zupełnie legalnie. Terenowe komórki OUN przejęły nad nim całą władzę, organizując wszystkie sfery życia.
Od początku „Kłym Sawur” za głównych przeciwników w opanowaniu Wołynia uznawał Polaków, których najzwyczajniej szczerze nienawidził. Dał temu wyraz m.in. na III Konferencji OUN, kiedy to znalazł się w gronie działaczy twierdzących, że to Polacy, a nie Niemcy czy Sowieci są największymi wrogami Ukrainy. Wychodząc z tego założenia, postanowił przeprowadzić na Wołyniu czystkę etniczną, pozbywając się z niego niepożądanego polskiego elementu. Przygotowywał się do tej akcji przez kilka miesięcy. Na jego rozkaz około 5 tysięcy ukraińskich policjantów pozostających na służbie niemieckiej zdezerterowało i poszło do lasu. Stali się oni kadrą UPA, narzucając nowej formacji określonego ducha.
Policja ukraińska aktywnie uczestniczyła w wymordowaniu na Wołyniu ludności żydowskiej. Wszyscy policjanci ukraińscy mieli ręce po łokcie ubabrane w żydowskiej krwi. Każdy z nich zamordował od kilku do kilkunastu Żydów. Zamordowanie jeszcze po kilkudziesięciu Polaków nie robiło im już żadnej różnicy. Uczestnicząc w holokauście Żydów, utracili wszystkie ludzkie odruchy. „Kłym Sawur” doskonale o tym wiedział i postanowił się nimi posłużyć. Zajmowali się oni szkoleniem oddziałów UPA, a w trakcie mordów na ludności polskiej odgrywali rolę moderatorów.
Przygotowując akcję „oczyszczania” Wołynia z ludności polskiej, „Kłym Sawur” rozpoczął drugą akcję propagandową, adresowaną do społeczności ukraińskiej. Wzywał do likwidacji Lachów. Ponadto zaczął oskarżać Polaków, że prowokują Ukraińców, napadają na ukraińskie wsie, wspomagają partyzantkę sowiecką i współpracują z Niemcami. Było to typowe odwracanie kota ogonem, mające usprawiedliwić „wybuch nowej koliszczyzny”, przed którym obłudnie przestrzegał.
Pierwsze mordy
Jednocześnie jego podwładni dokonywali mordów ludności polskiej. Miały one, rzecz jasna, wyglądać jak spontaniczne napady, stanowiące sprawiedliwą odpłatę za wielowiekowy ucisk i poniewieranie Ukraińcami. Chciano zastraszyć Polaków i pokazać wszystkim, że Ukraińcy bardzo cierpliwie znosili prześladowanie, ale w końcu mieli dość.
W czerwcu 1943 roku „Kłym Sawur” wydał dyrektywę przeprowadzenia wielkiej akcji mającej na celu wymordowanie ludności polskiej na Wołyniu. Miała ona wprawdzie dotyczyć tylko mężczyzn w wieku od lat 16 do 60, ale w praktyce mało kto się tym przejmował. Mordowano wszystkich, którzy nawinęli się pod siekiery, noże i kosy. W dyrektywie „Kłyma Sawura” czytamy: „powinniśmy przeprowadzić wielką akcję likwidacji polskiego elementu. Przy odejściu wojsk niemieckich należy wykorzystać ten dogodny moment dla zlikwidowania całej ludności męskiej w wieku od 16 do 60 lat. (…) Tej walki nie możemy przegrać i za każdą cenę trzeba osłabić polskie oddziały. Leśne wsie oraz wioski położone obok leśnych masywów powinny zniknąć z powierzchni ziemi”.
Jak zeznał Jurij Stelmaszczuk „Rudy” po ujęciu go przez NKWD, w teren szybko poszedł inny rozkaz „Kłyma Sawura”, nakazujący tym razem powszechną likwidację ludności polskiej. Pisał on do swego towarzysza: „Druże Ruban! Przekazuję do waszej wiadomości, że w czerwcu 1943 r. przedstawiciel centralnego Prowidu, dowódca UPA „Piwnicz” „Kłym Sawur” przekazał mi tajną dyrektywę w sprawie całkowitej, powszechnej, fizycznej likwidacji ludności polskiej (…)”.
„Czyszcząc” Wołyń z ludności polskiej, „Kłym Sawur” chciał raz na zawsze pozbyć się jej z ukraińskiej ziemi. Zrabować majątek przez nią wytworzony i rozdzielić go między Ukraińców. Oczyszczone z Polaków wsie w myśl koncepcji „Sawura” miały stać się twierdzami. W każdej z nich miał powstać oddział samoobrony, a sama wieś zostać zamieniona w twierdzę (planowano systemy umocnień polowych). Cała przedwojenna własność ziemska miała zostać rozparcelowana. We wsiach miały zostać uruchomione ukraińskie szkoły podstawowe, a także ukraińskie biblioteki itp.
UPA pod kierownictwem „Kłyma Sawura” stawała się coraz większą siłą zorganizowaną na wzór wojskowy. Jej działaniu zostało podporządkowane w totalny sposób życie całej ukraińskiej społeczności. Wieś stanowiła zaplecze UPA pod każdym względem. Każda osada została zobowiązana do dostarczenia określonej daniny na rzecz UPA. W każdej wsi działała siatka cywilna, organizująca dla UPA żywność, bieliznę, umundurowanie, buty, środki opatrunkowe i kontyngenty świeżego rekruta. UPA Klacziwskiego wraz z zapleczem stanowiła integralną całość.
Nie było wsi ukraińskiej, która byłaby w stanie istnieć poza jego systemem. Szczególną uwagę Klaczkiwski przywiązywał do mobilizacji mieszkańców wszystkich wsi do udziału w mordach na ludności polskiej. Widział w tej bestialskiej akcji eksterminacyjnej czynnik jednoczący wszystkich Ukraińców. Chciał z okrutnej rzezi uczynić mit założycielski nowego państwa. Udział w ludobójstwie miał być czynnikiem spajającym społeczeństwo ukraińskie. Masowy udział w ludobójstwie miał też ułatwić mu propagowanie tezy, że rzeź ludności polskiej na Wołyniu stanowiła egzemplifikację słusznego gniewu ludu ukraińskiego, a nie jego rozkazu. Zbrodniarz najzwyczajniej bał się odpowiedzialności i za wszelką cenę chciał się nią podzielić. Wiedział też dobrze, że nawet nie wszyscy jego kamraci z OUN akceptują jego metody. Na III Zjeździe OUN we wsi Złota Słoboda Mykoła Łebed i Mychajło Stepaniak mieli skrytykować taktykę „Kłyma Sawura” i określić jego działania podjęte przeciw Polakom jako bandyckie. Wołyńscy działacze OUN stanęli jednak murem za „Kłymem Sawurem”. Jego taktykę wobec Polaków na Wołyniu uznali oni za wzorcową i domagali się jej zastosowania także w Małopolsce Wschodniej.
Podkreślić trzeba, że w ramach tej taktyki Służba Bezpieczeństwa OUN bezwzględnie mordowała także tych Ukraińców, którzy nie zgadzali się z linią polityczną „Sawura”. Każdy nie akceptujący jego linii politycznej, a pozostający w zasięgu działania SB OUN był mordowany. Według wielu przekazów, z rąk zwyrodnialców z tej formacji zginęło więcej Ukraińców niż z rąk NKWD i Gestapo.
Wydał go „Rudy”
O tym, że OUN stała za nim, najlepiej świadczy fakt, że 27 sierpnia 1943 roku, tuż po owej naradzie w Złotej Słobodzie, został mianowany szefem Głównego Dowództwa UPA. Będąc zagorzałym banderowcem, który podporządkował OUN-UPA działaniom frakcji banderowskiej, dbał on o pozory, że nie jest ona partyjną, ale ogólnonarodową armią.
Po wkroczeniu Sowietów na Wołyń wystąpił z inicjatywą powołania Rewolucyjnej Organizacji Narodowo-Wyzwoleńczej. W jej skład mieli wejść także przedstawiciele innych narodów walczących o wolność z Sowietami. „Sawurowi” marzyło się – co zresztą już po jego śmierci znalazło odzwierciedlenie w taktyce UPA – powołanie antybolszewickiego bloku narodów. Najprawdopodobniej liczył, że na stronę UPA przejdą wysługujące się Niemcom oddziały własowców, Tatarów, Uzbeków czy Azerów. Złożone z nich formacje pojawiały się bowiem na Wołyniu. Nic z tego nie wyszło i UPA nadal działała pod sztandarami OUN.
Do czasu zajęcia Wołynia przez Armię Czerwoną „Kłym Sawur” z cofającymi się oddziałami UPA przebywał za linią frontu, gdzie jego oddziały kontynuowały walkę z Polakami, głównie z koncentrującą się 27 Wołyńską Dywizją Piechoty AK. Gdy na Wołyniu zaczęli „gospodarzyć” Sowieci, dni „Sawura” były policzone. Innych jego hersztów uczestniczących w wołyńskim ludobójstwie Polaków – też. Jeden z nich, Jurij Stelmaszczuk pseud. „Rudy”, zatrzymany w styczniu 1945 roku, ujawnił w śledztwie, że od jesieni 1944 roku jego dowódca ukrywa się w chutorze Orżew. Opracowana w detalach obława zlikwidowała do nogi oddział osłonowy „Sawura”, a następnie, przeczesując lasy, dopadła jego samego w asyście dwóch upowców. Wszyscy zostali zastrzeleni.
Nie wiadomo, gdzie zbrodniarz ma grób. Splamieni ludobójstwem nie zasługują na to, by go posiadać. Nie przeszkadza to władzom ukraińskim uprawiać kultu jego osoby, przejawiający się m.in. w stawianiu mu pomników. Do grona swoich świętych zaliczy go pewnie też Ukraińska Cerkiew Prawosławna Patriarchatu Kijowskiego, której hierarchowie święcą jego pomniki.

poniedziałek, 18 września 2017

Rąbali nas jak kury na klocu- wspomnienia mieszkanki Sławentyna w woj .tarnopolskim.

 
Historii mojej prababci i jej podobnych nie znajdziemy w szkolnych podręcznikach do historii, nie usłyszymy w radio, w rocznicę owych wydarzeń nie obejrzymy w telewizji filmu dokumentalnego, a niektórzy nigdy jej nie poznają... Historii, o której powinno się krzyczeć, aby wszyscy usłyszeli o ludobójstwie dokonanym przez ukraińskich nacjonalistów z organizacji UPA i OUN, o mordach, których okrucieństwem nawet gestapowcy mogliby być przerażeni. Ci, którzy wówczas mordowali niewinną polską ludność cywilną, uznawani są obecnie na Ukrainie za bohaterów narodowych i często w miejscach dawnych zbrodni stawia się im pomniki...
Sławentyn – ukraińska wioska w powiecie podhajeckim, w województwie tarnopolskim. Piękne, zielone, wyżynne tereny z pasącymi się krowami i mroczny, gęsty las otaczają całą wioskę.
Moja 20-letnia wtedy prababcia Anna Holchauzer z domu Buczek z mężem, rodzicami, rodzeństwem i dwójką małych dzieci, 3-letnią Janinką i 5-letnim Bolkiem, mieszka w jednym z bogatszych gospodarstw w Sławentynie. W domu niczego jej nie brakuje.

Prababcia (trzecia od lewej), dziadek Bolek – syn prababci (pierwszy od lewej w pierwszym rzędzie). Lata 60. XX w.

„W domu było i mięso, i słonina w beczułeczce, i mąka, bo przecież mój mąż był młynarzem. A na strychu mieliśmy pełno pierzyn, bo przecież i gęsi, i kaczki były – opowiada prababcia. – Pamiętam, że jakoś jak się rozpoczęła wojna, mój mąż mówi do ojca: »Tato, pojedziemy i weźmiemy mąki, bo nie wiadomo, czy młyny nie będą zamknięte, bo przecież wojna«. I pojechali. Przywieźli pełny wóz mąki. Nawet nie zdjęli jej potem z wozu... Zrobiłam kolację, a mama poszła do sklepu. Na stole już poukładane było, mąż mój przyjechał i mówię tak do niego: »Mąkę później poznosimy, zjemy kolację wpierw«. Ale tak coś długo mamy nie widzę. Wyleciałam, bo jej tak długo nie ma, a z mamą byłam mocno związana. Pobiegłam aż do studni i patrzę – idzie! I mówię: »Mamo, gdzie byłaś tak długo?«. A ona: »Ty wiesz co, coś niedobrego będzie, bo Ukraińcy stoją tak w kupkach... Zawsze się kłaniali, witali, a teraz nic, tylko stoją i patrzą, i to z widłami i ze szpadlami. Co oni w nocy będą kopać?«”.
W 1929 r. na kongresie w Wiedniu została utworzona Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), której głównym celem była walka o niepodległą Ukrainę. W tym samym roku działacze OUN zadecydowali o usunięciu wszystkich Polaków z terenów, które uznali za ukraińskie. Celem OUN było „wygnanie Lachów za San”, a jej działacze ściśle współpracowali z Niemcami (Abwehra). Na ziemiach Ukrainy zachodniej powstawały tajne oddziały wojskowe, które z radością witały wkraczających Niemców. Bojówki OUN aktywnie pomagały Niemcom, organizując napady na polskie instytucje, organizacje i obywateli. Członkowie OUN postępowali według swoistego dekalogu, który nakazywał m.in. popełniać choćby największe przestępstwo, jeśli tego wymaga dobro sprawy, oraz bezwzględnie i z nienawiścią traktować wrogów narodu. A Polacy zostali uznani za głównego wroga niepodległej Ukrainy[1]
„– A tu za chwilę, jak już siedliśmy do tej kolacji – kontynuuje prababcia – u takiego jednego kolonisty, co tam niżej koło kościoła mieszkał, słyszymy krzyki: »Wy Ukraińcy! Chamy!«. I już się pali dom u nich. Potem znowu było słychać krzyki: »Uciekajcie, Polacy! Biją nas Ukraińcy! Uciekajcie!«. To my szybko uciekliśmy do pałacu, bo my kupili taką czynszówkę. I na dole, w kuchni, tam wszyscy siedzieliśmy. Cegły tam mieliśmy i takie koryto do pojenia koni. To nasze było wszystko. Ukraińcom tato pozwalał, by konia poili, cegłę wzięli; za snopy dawaliśmy, bo tyle pola mieliśmy, a nie było komu robić – opowiada prababcia. – A tu naraz ten pałac Ukraińcy okrążyli i zaczęli strzelać. A ja tulę moje dzieciątko, córeczkę, na ręku. A mąż mój z Bolkiem uciekł przez okno do takiego mostu okrągłego, cementowego. Tam, do środka, włożył Bolka. Rosła tam pokrzywa i Bolek ukrył się w niej. A mąż mój, postrzelony, nie zdążył się tam doczołgać. Ukraińcy przyświecili i zobaczyli go. Wyciągnęli i zabili. A Bolek cichuteńko siedział w tych pokrzywach i patrzył... Pięć lat miał, ale mądry był. Cichutko schował się i siedział w tych pokrzywach”.

Sławentyn, sierpień 2010 r. Trudno było odnaleźć wioskę z opowieści prababci. Po bytności Polaków nie ma tam śladu

Rok 1939. Działacze OUN otrzymali od niemieckiej Abwehry rozkaz wywołania antypolskiego powstania na tyłach polskiej armii. Rozkaz ten został jednak odwołany z powodu paktu Ribbentrop–Mołotow (pakt o nieagresji pomiędzy III Rzeszą Niemiecką i ZSRR z 23 sierpnia 1939 r.). Mimo to OUN dokonywała na Kresach Południowo-Wschodnich licznych napadów na żołnierzy Wojska Polskiego, a także na niewinną polską ludność cywilną. Gdy wojska sowieckie wkroczyły na te tereny w 1939 r., w powiatach brzeżańskim, podhajeckim i w innych OUN, wspierana przez ukraińskich chłopów z pobliskich wiosek, zorganizowała masowe pogromy polskich mieszkańców[2].
„– Ja mamę wyciągałam przez okno, a córeczkę zostawiłam na chwilę samą. Mamę próbowałam wyciągnąć – kontynuuje prababcia. – W czasie gdy ją wyciągałam, Ukrainiec przyleciał i wbił mi widły w tył głowy. Od razu upadłam i już byłam jak nieżywa. Mama krzyczała, a potem upadła obok. A moja córeczka, biedactwo, koło mnie do rana leżała...”
 Mordów dokonywali zwykle sąsiedzi, znajomi, koledzy i koleżanki z ławy szkolnej, którzy przez wiele lat żyli w zgodzie i przyjaźni z Polakami, wspólnie bawiąc się i pracując. Dlatego właśnie Polacy nie spodziewali się, że sąsiad czy znajomy będzie zdolny do tak brutalnych aktów przemocy i do takich zbrodni wobec nich. We wsi Sławentyn, a także Szumlany i w innych wioskach nacjonaliści ukraińscy z OUN dokonali pierwszych masowych mordów na polskiej ludności cywilnej w myśl dyrektywy OUN z 1929 r.
„– Mieliśmy taki pański chlew, co w tej czynszówce kupiliśmy. Tam mieliśmy koniczynę czy siano dla koni. I fasolę, i wszystko – opowiada prababcia. – Z jednej strony była dachówka, a z drugiej strony słoma była wyłożona. I ja leżałam tam do rana nieżywa. Nic nie czułam. Jak ta dachówka zaczęła strzelać, bo się paliła, to ja się zerwała. Ja się przebudziła. Włosy miałam poszarpane. Cała we krwi. Przedtem byłam ubrana, a obudziłam się w samej tylko koszuli. A miałam taką ładną spódnicę, haleczkę. Nie było tego... I ja próbuję się podnieść, ale nie mogę. Cała we krwi i błocie. I męczę się, ale coś mi mówiło cały czas: »Wstań!, Wstań!«. To dzieciątko, moja córeczka, wstała, ona już… oczy miała wybite. I w ogóle tak pokaleczone dzieciątko. Ono, biedactwo, za te rany się trzymało...”
 Działacze OUN i miejscowa ludność wspierająca organizację niezwykle okrutnie rozprawiali się z polskimi mieszkańcami, zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami i dziećmi. Jedną z częściej stosowanych metod było wyłupywanie jednego lub obojga oczu, czego doświadczyła trzyletnia córeczka mojej prababci. Inne sposoby to m.in. wbijanie dużego, grubego gwoździa w czaszkę, zdzieranie z głowy włosów ze skórą, przebijanie dzieci na wylot kołkami, rozrąbywanie siekierą głowy, obcinanie kobietom piersi i posypywanie ran solą, rozcinanie brzucha kobiecie w zaawansowanej ciąży i wkładanie w miejsce wyjętego płodu np. żywego kota lub potłuczonego szkła, a potem zaszywanie brzucha, wyrywanie żył od pachwiny aż do stóp, krajanie dziecka nożem na kawałki i rozrzucanie ich wokół, rozpruwanie brzuszków dzieciom, rozbijanie główki niemowlęcia przez uderzenie o ścianę lub piec, wbijanie dziecka na pal, rozrywanie tułowia przez przywiązanie ofiary do dwóch przygiętych drzew i następnie ich uwolnienie i wiele, wiele innych metod zabijania[3].

Państwo Holchauzer, teściowie prababci i Michał – szwagier. Zdjęcie robione na Wschodzie. Dokładny rok nieznany

 „– A ja trzy razy wstawałam i upadałam – kontynuuje prababcia. – W końcu, za czwartym razem, wstałam. Taka pobita... Cała głowa we krwi, w głowie szumiało. Pod żebro mi wbili widły, prawie do serca, gwizdało mi tam, taka dziura była. Do dzisiaj jest blizna. Idę i patrzę – moja mama leży. Podchodzę do niej, próbuję podnieść. Ciepła jeszcze była. Tak się męczyłam, żeby ją podnieść. W końcu padłam koło niej – opowiada dalej. – A tam w górze taki las kupił Muszyński i chłopak się przechował, i krzyczał do mnie: »Pani Holchauzerowa! Niech pani ucieka! Mama już nie żyje!«. Mama już nie żyje... A gdzie ja miałam uciekać? Jak? – pyta prababcia. – Ale wstałam i tak się trzęsę, i nic nie wiem – gdzie ja jestem, co ja jestem? A to dzieciątko trzyma mnie za rękę, a takie ono pobite. Oczy wybite, tak jej oczy wypływały – prababci łamie się głos. – Moja córeczka...
– Wszystko mnie bolało – kontynuuje prababcia. – Wyszłam z tym dzieciątkiem na drogę. A Bolek wylazł spod tego mostu i płakał, a to blisko od naszego domu było. Ale przyszedł wilczur pański i mnie nie poznał. Ten wilczur Ico się nazywał. I nie poznał mnie, i mnie wystraszył. A ja zapomniałam wszystko. Byłam prawie zabita. Nie wiem, gdzie Bolek, co z Bolkiem. Nic nie pamiętam – opowiada prababcia. – I wyszliśmy na drogę, zostawiliśmy pałac. Stoimy na drodze. Tam Władek nieboszczyk na dole się budował i miał takiego wielkiego, mocnego konia. A tam też oni stali, Ukraińcy. I zbierali trupy. I był taki jeden Ukrainiec Ambroszko, jego siostra to moja koleżanka, robiłyśmy razem Andrzejki, i on krzyczy po ukraińsku do mnie: »Po coś wstała? Uciekaj!«. A do mnie to nie dociera. Stoję. Ale patrzę, tam słomy sterta, tam bym się położyła. Moja córeczka trzyletnia, cała sina, pobita, położyłaby się. I poszłyśmy do tej słomy. Ja stałam, bo jakbym się położyła, to bym nie wstała. A to dzieciątko biedne położyło się, tak się męczyło, takie siniutkie i pobite, i tak stękało, biedne jeszcze żyło i męczyło się. Ja byłam jeszcze nieprzytomna. Cała we krwi, jak straszydło wyglądałam – płacze prababcia. – Boże kochany, nic nie wiem, gdzie ja jestem. Bronek, mój brat, przyleciał i mówi: »Uciekaj!«. A ja: »Dziecko kochane, gdzie ja ucieknę? Jak ja ledwo mogę stać czy chodzić…«. A on, że do domu. Pościągał z okien koce i rzucił na drut, na siatkę. Mieliśmy na strychu dużo pierzyn i Bronek mi pościelił tam łóżko – wzrusza się prababcia. – A taka Żydówka tam też mieszkała. Mój mąż był młynarzem i się znał z jej ojcem, który był wagowym w młynie. Ona się dowiedziała, że ja żyję, i przyszła z wodą utlenioną, z nożyczkami. Włosy mi powycinała, obmyła mnie. Tak mi to ulżyło, bo te rany tak strasznie mnie piekły” – opowiada prababcia.
Kłamstwem byłoby twierdzenie, że wszyscy Ukraińcy z terenów powiatu podhajeckiego, brzeżańskiego i innych mordowali Polaków. Nawet w późniejszych latach, podczas masowych mordów na Wołyniu, w relacjach świadków często powraca postać dobrego Ukraińca – sąsiada, który pomógł, przechował i ocalił życie polskim ofiarom[4].
 „– Bolek całą noc na trupie ojca spędził. I wyszedł spod tego mostu i płakał – kontynuuje prababcia. – A Ambroszko mówi do niego: »Widzisz ten stóg siana? Tam jest twoja mama. Idź tam«. I to biedne dziecko przyleciało do mnie, całe poparzone od pokrzyw, i mówi: »Mamo, tam nasz tatuś leży, zabity, tatuś tam leży...« – ponownie prababci łamie się głos. – A do mnie to nie dociera. Mówię: »Syneczku, chodźmy do domu«. Bronek zdjął nam pierzyny i poduszkę. Położyłyśmy się tam i Bolek koło nas. Odwiedziła mnie taka dobra Ukrainka, nie miała dzieci i wzięła od siostry syna. Melania się nazywała. Mówię do niej: »Krowy, biedne, tak chodzą. Pogoń te krowy, niech się tak nie męczą! Przecież konie żłoby ogryzły!«. To wszystko ginęło... A ta Ukrainka: »Dobrze, ja wszystko zrobię. Ale kochana, chodź do mnie. Ja cię schowam do takiej starej chałupy«. Takie chatki były kiedyś dla pracujących. Jej mąż, również dobry człowiek, chodził do mojej siostry, ale ona go nie chciała, bo był Ukraińcem. I on płakał... Ale zostałam w domu – relacjonuje prababcia – i mówię do brata Bronka, żeby uciekał, żeby się schował w norę, żeby go nie widzieli. A on co rusz wracał, biedny. A w nocy słychać było krzyki, że gdzieś się pali, a ja nieprzytomna leżę i nic nie wiem, co się wokół mnie dzieje. I tak aż do rana... Boże kochany, leżę tak w domu i przyszło ich dwóch. Jeden był Polakiem, ale ożenił się z Ukrainką, a drugi Ukrainiec, ale nauczycielka polska była u niego na stancji i chyba go to ruszyło. I tak gadali, czy mnie dobić, czy nie. Ale postawili mi filiżankę wody na stół i poszli. I ja wtedy oprzytomniałam. Całą noc się męczyłam, aż wstałam. Rankiem wyszłam na drogę z tym dzieciątkiem i Bolkiem. I wtedy Bronek, 12 lat, przyjechał i mnie ciągnął do Melanki. A ja nie mogłam iść! Janinka i Boluś takie zmarnowane, brudne, umazane w błocie. Mówię do nich, żeby cichutko siedzieli, to Bozia da, że przeżyjemy – opowiada dalej prababcia. – Ukrywaliśmy się w tej starej chałupie u Melanki. Pewnego razu przyszli Ukraińcy i zaczęli krzyczeć: »Do nogi wszystkich Polaków wybijemy!«. Człowiek słucha i sobie myśli: »Boże, jeszcze raz! Znowu będą mordować!«. A ja się cały czas chowałam u tej Melanki. Ona wszystko miała zamknięte na kłódkę. Daj jej Boże zdrowie, żeby Pan Bóg wziął ją do nieba. Ona Ukrainka, ale taka dobra” – wzrusza się prababcia.
W 1939 r. armia sowiecka wkroczyła na tereny Ukrainy zachodniej. Ironia losu – żołnierze sowieccy byli wtedy jedynymi, do których Polacy mogli zgłosić się o pomoc, by uchronić się przed napadami ukraińskich nacjonalistów. Bojówkarze OUN nie napadali na Polaków codziennie – nigdy nie było wiadomo, kiedy zaatakują. Mogło to trwać miesiącami.

Prababcia Ania (trzecia od lewej), następnie wujek Bronek. Najstarsze zdjęcie. Możliwe, że wykonano je zaraz po wojnie
 
„– Ojciec schował się pod pochyłe drzewo – kontynuuje prababcia. – Uciekł i zameldował Ruskim, co się u nas dzieje, o tych zbrodniach. Ale im też się tak spieszyło, że dopiero za tydzień przyjechali. No ale w końcu ojciec z Bursztyna [wtedy woj. stanisławowskie – M.K.] przyjechał z tymi Ruskimi. Zaczęli bić w bęben i na placu zebranie było. Ludzie się poschodzili i wtedy Rusek powiedział: »Jeszcze raz chociaż jeden Polak zginie, to cała wioska zostanie wywieziona, spalona i wybita. To wam tutaj gwarantuję. A ten starszy człowiek [ojciec prababci – M.K.] ma spokojnie wrócić do domu. Włos mu z głowy ma nie spaść. Inaczej wszystko spalimy«.
– A mnie wtedy zabrali do szpitala. Mąż Melanki poszedł do ojca, żeby go uprosić, aby zawiózł mnie do lekarza – opowiada dalej prababcia. – Mówi mu tak: »Proszę cię, jedź do lekarza, ona taka młoda. Komu zostawi to małe dziecko?«. Jego ojciec bał się zawieźć mnie do lekarza, mówił, że i jego zabiją, i mnie. Wtedy też moja córeczka zmarła... A mnie szczęki się zacisnęły. Nikt nie mógł ich otworzyć. Nie mogłam jeść. Troszkę mi tam podważyli, żebym cokolwiek połknęła. Pamiętam, że ta Ukrainka płakała. W nocy wzięłam już nieżywą córeczkę i przytuliłam. Całą noc tak spałam... I później ta Ukrainka, Melanka, uprosiła mnie i wzięła małą. Nieboszczyk Władek zrobił trumnę i pochowaliśmy córeczkę obok kapliczki polskiej – płacze prababcia.
– I zawieźli mnie jednak do tego szpitala. Nasypali siana na wóz, przykryli kocem i położyli bokiem, bo mnie strasznie bolało – kontynuuje prababcia. – Zawieźli mnie do Bursztyna. Tam były zakonnice i lekarz. Zaczęli mnie leczyć, obcięli włosy i troszkę mi się lepiej tam zrobiło. Te rany wyczyścili, bo brudnymi widłami bili. Dostałam w rękę, w głowę, pod żebrami. Ja nie wiem, że ja to wytrzymałam. To jest jakiś cud. Cud! Jakoś mnie podleczyli. I miesiąc tam byłam. A Bolek został z siostrą, która jeszcze żyła. Mieszkała w leśniczówce, to Ukraińcy nie dotarli do niej. Przyjeżdżała do naszego domu, żeby ojcu gotować. Potem byłam długo u Holchauzerów, teściów. Tam było bezpieczniej. Ukraińcy w dzień bili, a na noc się jakoś chowali. No ale przyjechał brat Janek furmanką po mnie, żebym wracała do domu. Ojciec tak chciał, bo ugotować ani posprzątać nie było komu. I pojechaliśmy, chociaż teściowie nie chcieli mnie puścić. Teściowa mówi, żebym zostawiła Bolusia jej, bo inaczej nie przejadę. Ale ja powiedziałam: »Nie, ja dzieciaka nikomu nie zostawię. Ja jadę, dziecko biorę. Co Pan Bóg da, to będzie«. Mówię, że nie miałabym sumienia, serce by mi pękło, gdybym zostawiła dziecko. A Bóg wie, co potem… Później wszystkich Holchauzerów zabrali na wojnę, a teściowie poszli do domu starców, bo nie mieli nikogo” – kończy prababcia.
 Niestety, temu specyficznemu, multikulturowemu światkowi wiosek na Kresach nie było dane przetrwać. Wszystko, z czym moja prababcia wiąże swoje dzieciństwo, dom, w którym żyła z ukochaną mamą, wszystko to bezpowrotnie zniknęło. Gdy tylko nacjonaliści ukraińscy ucichli choć na chwilę, pojawili się nowi likwidatorzy Kresów i Kresowian.
 „– Więc dziecko wzięłam i pojechałam do domu – kontynuuje prababcia. – Tydzień tam pobyłam. I wzięłam rozczyn zrobiłam. Będę chleb piekła. No bo chleb trzeba upiec. Rozczyn już gotowy, a w nocy ktoś zaczął walić w okno: „BUM, BUM! STAWAJ!”. Pomyślałam sobie: »Matko Boska, Ukraińcy chyba!«. Jeszcze mnie rany bolały. A tu Ruskie już nas na Sybir! Wzięłam ze sobą synów brata Staszka, 12-letniego Edka i młodszego Mietka. Ale Michał, mój szwagier, krzyczał: »Gdzie wy bierzecie?! Gdzie wy te dzieci wieziecie? Na śmierć? Tu się może już uspokoi«. Bo tak było, że oni wieźli nas na śmierć, a nie żeby pracować. No ale mówię: »Biorę! Tam gdzie ja, tam niech dzieci będą«. Ale Michał ściągnął je z wozu i wziął te dzieci tam do siebie. A ten mały, Miecio, to mnie serce jeszcze do dziś boli. Gdzie ono bidne? Nie wiem, gdzie jest, nie dowiedziałam się. Ale Edek żyje i jest teraz we Francji. A z Mietkiem to do dzisiaj nie wiem, co z nim. Taki biedny siedział wtedy na wozie i tak patrzył na mnie, i pytał: »Co to z nami będzie, ty nie wiesz?«. A ja mu mówię: »Nie wiem, dziecko. Nie wiem«. I wtedy szwagier Michał zdjął Edka i Mietka z wozu. A później napisano mi, że moją siostrę Kasię, szwagra Michała i ich dzieci rąbali jak kury na klocu. Ale o Mietku nikt nic nie wiedział. Listy nie dochodziły. Pisałam, ale nikt mi nie odpisał. Pisałam do Kasi, gdy jeszcze żyła, bo dopiero później ich złapali. Oni uciekli do pobliskiej wioski. Ale Ukraińcy dowiedzieli się, okrążyli dom i wszystkich wybili. No i tak się skończyło to wszystko. A przecież tak dobrze nam było... – prababcia przerywa.
– Więc ci Ruscy przyszli po nas – opowiada dalej. – A to w nocy, zbieraj się, nic nie dali wziąć. Ani łyżki, ani garnuszka dla dziecka, żeby dać pić. A przecież cały kufer materiałów mieliśmy. Nie wolno było wziąć rzeczy na przebranie, tylko w tym, co się miało na sobie. To ludzie tam, sąsiedzi, którzy ładowali to, tamto, pięć kur zabili i do worka. I co mi z tych kur, gdzie w wagonie, co zrobię z nimi?” – dziwi się prababcia.

Pomnik na cześć odwagi i bohaterstwa bojówkarzy OUN i UPA z wypisanymi nazwiskami „bohaterów ze Sławentyna”

Od 17 września 1939 r. polskie Kresy Wschodnie znalazły się pod okupacją radziecką. Ziemie zostały podzielone na Zachodnią Ukrainę i Zachodnią Białoruś. Głównym celem ZSRR była sowietyzacja okupowanych terenów, eksterminacja ludności polskiej i zagarnięcie polskich dóbr materialnych. W tym celu organizowano masowe deportacje do Kazachstanu i na Syberię. Polacy byli ładowani do ciemnych wagonów i wywożeni w nieludzkich warunkach na przymusowe roboty. Pierwsze deportacje odbyły się 9–10 lutego 1940 r.[5]
 „– W wagonie ciemno, zabite wszystko, ani okna, ani drzwi nie otworzysz, bo zakneblowali – opowiada prababcia. – A ja jeszcze poraniona. Udusić się można było, ale co oni się tam przejmowali. A mróz taki był. My w nocy przemarzli. Mróz bił od tych ścian, ja wzięłam Bolusia od tej ściany, by go ogrzać. A od ściany ja z ojcem siedziałam i włosami do niej przywarłam. Noce długie, tak było zimno, to potem rwałam te włosy, bo przymarzły do ściany. Nie można uciąć, bo ani noża, ani nic. Dwa miesiące jechaliśmy w tych wagonach. Boże kochany, kawałek chleba dali, malutki kawałeczek chleba i więcej nic. Ani dziecku mleka, ani mi herbaty. Boże, co my przeżyli i to dziecko moje. Ile on też przeżył. Boże... – prababcia przerywa opowiadanie.
– A w tym wagonie takie małe dziecko – za chwilę jednak kontynuuje – Kazio, umierało, dziewięć miesięcy miało i umarło. Wołaliśmy Ruskich. »Gdzie on jest?« – krzyknął Ruski. Wziął za nogi i w śnieg. Ty wiesz, jaki to był widok...?! Kota by człowiek tak nie rzucił. Zamknęli drzwi. Płacz… A tam był żelazny piecyk, to topiłam trochę śniegu dla Bolka, bo miał tak spalone i popękane usta. Troszkę chleba dali i więcej nic. Jedziemy i jedziemy. I przywieźli nas do takiego baraku. A w tym baraku łóżko przy łóżku. Pięć rodzin – opowiada dalej prababcia. – Kuchnia była i drzewo, bo to w lesie. Ale światła nie było. Niebielone baraki, nic, tylko drewno i my. Pchły, pluskwy gryzły. Bóg wie, co tak gryzło w nocy. Nie dało się spać. Człowiek takie miał znaki, jakby jakieś parchy miał. Dwa miesiące lata tam było, ale jakie to niby lato! Zimno, przymrozki. Ani ziemniaczka tam nie było, ani nic. Tylko czasem dali trochę chleba albo rybę. Nie wiem, jak myśmy to przeżyli. Ja już byłam tak wyschnięta, że ledwo językiem ruszałam – relacjonuje prababcia. – Z bratową robiłyśmy w lesie. Boże kochany, śniegu dotąd, nogi, palce mi pomarzły. Jakbyś widziała, to ja już nie miałam paznokcia, a jak były, to takie nijakie, zmarznięte. Przychodzę do domu, baraku i Boże, nic nie ma. To ojciec konie pasł i owsa trochę przyniósł, tak żeby Ruscy nie widzieli. Troszkę tego owsa. I oni tak ten owies na kuchni piekli i tak sobie gryźli. A człowiek taki głodny, Boże kochany, a mnie w brzuchu tak burczało. Z taką babką robiłam, Ruską, jej mąż pędził smołę. Oni bezdzietni byli. Ona taka dobra kobieta była, wiedziała, że u mnie bieda. I ja tak jej mówiłam: »Boże, moje dziecko z głodu umrze, nie ma co jeść«, to kawałeczek chleba mi dała. Przyniosła, to dziecku dałam. Ale tu 12-letni syn brata też głodny...”
Szacuje się, że do ZSRR wywieziono 400 tys. osób, w tym 260 tys. Polaków[6]. Wielu z nich ginęło jeszcze w wagonach, w trakcie podróży. Moja prababcia wraz z dziadkiem Bolkiem przejechali przez Kijów, góry Uralu, Nowosybirsk, Krasnojarsk, by po dwóch miesiącach trafić do miejsca zsyłki Polaków o nazwie Niemuń. Cała osada była otoczona lasami, tajgą. Zesłańcy pracowali w tej tajdze codziennie po osiem godzin. Głód panował okropny. Lato na Sybirze trwa trzy miesiące i wtedy, jak opowiada już dziadek, dzieci chodziły i zbierały jagody, orzechy, a także pokrzywę, aby zrobić z niej zupę. Czasami zbierano też cebulę i szczypior. Do dzisiaj dziadek uwielbia zjeść sobie samą cebulę lub szczypior, chociaż stać go teraz na normalny posiłek.
 „– Potem Sikorski zawarł pakt z Stalinem – opowiada prababcia. – I niby byliśmy wolni i mogliśmy poruszać się w obrębie ruskiego terytorium, ale do Polski nam nie wolno było jechać. Poszłam do tego kierownika obozu i mówię mu, że już jesteśmy wolni i jedziemy dalej, ale dzieci mam i nic do jedzenia. Żadnego chleba. A on się mnie wystraszył! – śmieje się prababcia. – Byłam taka chuda, oczy zapadnięte. Uprosiłam tego prezesa i wypisał mi dwa chleby. A ja to przerobiłam na cztery. Gdyby to odkryli, mogliby mnie znowu na Sybir wysłać. Ale na szczęście nie wydało się i miałam cztery chleby. Jezu, jak ja się cieszyłam” – wspomina prababcia.
Dnia 30 lipca 1941 r. podpisano traktat polsko-radziecki (układ Sikorski–Majski), który przywracał stosunki dyplomatyczne między Polską a ZSRR. Jednak najważniejszym jego punktem dla wielu zesłańców była amnestia dla obywateli polskich na terenie ZSRR. Jednak Polacy mogli poruszać się tylko w granicach okręgów, w których mieszkali[7].
 „– Jakoś się nie dałam – opowiada prababcia. – W Jenisiejsku chciałam wymienić serwetę na coś do jedzenia. Baba mi dała za to takiego białego buraka. No ale co mi z tego buraka, jak się prawie przez niego utopiłam? Na szczęście taki Rusek rzucił mi drewno i wciągnął mnie na brzeg. Niedługo po tym zapłaciliśmy jakiemuś Ruskiemu kilka rubli, żeby wozem nas wywiózł. To była Wigilia, naładowaliśmy wóz i siedliśmy: ja, Władek nieboszczyk, Bolek, Starkiewicze. I pojechaliśmy do Krasnojarska. I już było dobrze, zawsze bliżej Polski. Skierowali nas do spławiania drewna. Tam na łódce trzeba było pływać. I tam też się topiłam. Drzewo akurat spławialiśmy, a tam nic nie było, ni budki, ni nic, tylko goły plac. Taki Rusek, głuchy był, ze mną pracował. Wtedy on zdążył skoczyć na brzeg, a ja zostałam. Więc chciałam drewno położyć i po tym drewnie szybko przebiec do brzegu. I idę po tym drewnie i nagle bach! w tę wodę. On patrzy, a mnie nie ma. Ale jakoś w ostatniej chwili zobaczył moją rękę i szybko podbiegł i za włosy mnie wyciąga. A to wrzesień był, zimno już, a ja cała mokra. Mogłam umrzeć, bo nie było gdzie się wysuszyć. Ale na szczęście kapitan wpuścił mnie do takiej swojej budki i pozwolił się wysuszyć” – kończy prababcia.

Autorka zapalająca znicz w miejscu, gdzie pochowano 3-letnią Janinkę
 
Prababcia wraz z dziadkiem jeszcze długo musieli zmagać się z głodem i zimnem. Dopiero po kilku latach udało im się wrócić do Polski. A w Polsce nie czekały na nich „szklane domy”. Samotna matka z dzieckiem, której nie było stać na buty czy chleb, powróciła do ojczyzny, gdzie nie wolno jej było mówić o mordach nacjonalistów ukraińskich i o latach spędzonych na Syberii. Jeszcze dużo wody musiało upłynąć, nim bieda na dobre odeszła od mojego dziadka i prababci. Ale tu już inna historia…
Dzięki determinacji mojej prababci, a także dziadka mogę dzisiaj, siedząc w ciepłym pokoju, podjadając co chwilę różne przysmaki, opisać ich historię. Gdyby poddali się tej okropnej biedzie już w komunistycznej Polsce, nie miałabym teraz możliwości studiowania, podróżowania czy nauki języków. Gdyby nie ich wola przeżycia i walki w czasie mordów OUN i katorżniczej pracy na Syberii, nie byłoby mnie na świecie.
„– Co ja przeszłam? Czemu żyję? – pyta prababcia. – To tylko Pan Bóg jeden wie. Zawsze się modliłam. A wujek był tam, w Sławentynie, i pisał, że Ukraińcy się pobudowali na naszym. Jedna tylko czereśnia została po nas. Ale to im nie ujdzie na sucho, bo tak być nie może, tak być nie może...” – kończy.
 W sierpniu 2010 r. odwiedziłam Sławentyn. Trudno było odnaleźć wioskę z opowieści prababci. Po bytności Polaków nie ma tam śladu. Z pomocą mieszkańców udało mi się zlokalizować miejsce, gdzie kiedyś stała polska kapliczka, obok której prababcia pochowała swoją córeczkę. Po kapliczce został tylko fragment fundamentu. Miejscowi twierdzili, że to Rosjanie w czasie wojny ją zniszczyli. I w tym właśnie miejscu zapaliłam znicze dla trzyletniej Janinki, córeczki prababci; pierwsze znicze, które kiedykolwiek zapalono w miejscu jej pochówku. Obok fundamentu polskiej kapliczki ujrzałam ogrodzony niskim płotem kopiec i ukraińską kapliczkę. Stały tam dwie nowe płyty pomnikowe, a przed nimi kwiaty. Były to pomniki na cześć odwagi i bohaterstwa bojówkarzy OUN i UPA z wypisanymi nazwiskami „bohaterów ze Sławentyna”...
Prababcia wzruszyła się i strasznie mi dziękowała, gdy opowiedziałam, że zapaliłam znicze w miejscu pochówku jej córeczki. Jednakże nie miałam serca powiedzieć, że dosłownie obok grobu Janinki stoi kopiec i pomnik sławiący bohaterstwo jej oprawców.

niedziela, 3 września 2017

Powrót carycy .

W tym roku zagrała w dwunastu spotkaniach, wygrała dziewięć z nich, a w światowym rankingu znajduje się na… 146. miejscu. Mimo tego, jej nazwisko pośród faworytek do zwycięstwa w tegorocznym US Open nie jest niczym zaskakującym. Maria Szarapowa wygrała wczoraj  trzeci mecz na nowojorskim turnieju i mimo bardzo wyboistej drogi, wreszcie wraca na właściwe tory.

Tegoroczny sezon otworzyła 26 kwietnia. W Stuttgarcie otrzymała od organizatorów dziką kartę i z marszu doszła do półfinału turnieju, odprawiając po drodze m.in. Robertę Vinci czy Jekaterinę Makarową. Po tak obiecującym początku zapewne mało kto się spodziewał, że ten rezultat – przynajmniej do września – okaże się dla niej najlepszym w całym sezonie. W kolejnych imprezach na mączce, również z powodów zdrowotnych, Szarapowa odpadała już w drugiej rundzie. Inaczej miało być na Roland Garros. Turnieju, który w przeszłości wygrywała przecież dwa razy.
Jeszcze przed powrotem Szarapowej na kort „Daily Telegraph” informował, że ta ma otrzymać od organizatorów French Open dziką kartę nie do drabinki głównej, a do trwających trzy rundy eliminacji. Prezes Francuskiej Federacji Tenisa, Bernard Giudicelli, ugiął się jednak pod presją szeroko rozumianego środowiska i odmówił Rosjance przepustki do Paryża. Całą sprawę skomentował krótko: – Dzikie karty można przyznawać zawodniczkom wracającym po kontuzji, a nie tym, które skończyły karę za doping.
Sprawa jest jednak o tyle złożona, że w eliminacjach turnieju panów dziką kartę wręczono karanemu w przeszłości za grę u bukmachera Constantowi Lestienne. Właśnie z tego powodu – choć początkowo ukrywano ten fakt – rok temu Francuzowi cofnięto przyznaną wcześniej przepustkę do głównej drabinki Roland Garros. Co na to Giudicelli?
– Lestienne popełnił błąd, za który jednak już zapłacił. Nie ma więc powodów, by nie dawać mu dzikiej karty.
Czy dokładnie te same słowa nie pasują również do Szarapowej? Ona również popełniła błąd, i również poniosła karę – do tego dotkliwszą od Francuza. Gdyby Szarapowa była permanentną oszustką całą sprawę można by jeszcze zrozumieć, ale wokół stosowania przez nią meldonium jest przecież sporo kontrowersji. Rosjanka zupełnie legalnie stosowała ten środek przez lata i tłumaczyła się, że nie przeczytała załącznika z zaktualizowaną na nowy rok listą substancji zakazanych. Brzmi głupio? Oczywiście, ale przypadki chodzą po ludziach. W organizmie innej tenisistki, Sary Errani, wykryto ostatnio zakazany środek wspomagający metabolizm i wydzielanie hormonów. Włoszka znalazła na to kompletnie absurdalne wyjaśnienie. Podobno będąc w domu rodziców zażyła lek antyrakowy matki, który jakimś cudem znalazł się w obiedzie dla całej rodziny. Kara? Najlżejsza z możliwych. Dwa miesiące przerwy od tenisa…
maria-sharapova-plays-at-wimbledon-1
Wróćmy jednak do Szarapowej – w połowie maja w angielskich mediach pojawiły się przecieki, że również na Wimbledonie zabraknie dla niej dzikiej karty. Rosjanka nie zamierzała jednak czekać na kolejne upokorzenie i jeszcze przed rozpoczęciem Roland Garros na swojej stronie internetowej oświadczyła, że nie będzie ubiegać się o dziką kartę do londyńskiego turnieju. I jako że pozwalał jej na to ranking, przystąpi do niego od eliminacji. Dlaczego zdecydowała się na taki krok? Była to zapewne tylko pijarowa zagrywka wyprzedzająca o krok decyzję Brytyjskiej Federacji Tenisowej, mająca na celu pokazać, że Szarapowej nie interesuje droga na skróty, a sportowa rywalizacja. Poza tym chciała choćby w minimalnym stopniu ograniczyć ostracyzm, który regularnie towarzyszył (i nadal towarzyszy) jej od momentu powrotu na kort.
– Nie jest to w porządku wobec dzieci i młodych tenisistek, by przez dzikie karty pomagać zawodniczkom wracającym za doping – powiedziała pod koniec kwietnia Simona Halep, aktualna „dwójka” światowego rankingu. Rumunka dodała również, że nie popiera decyzji organizatorów turnieju w Stuttgarcie o przyznaniu przepustki Szarapowej, ale jednocześnie nie może jej kwestionować.  O krok dalej na łamach L’Equipe poszła Alize Cornet:
– Uważam za wstyd dla WTA, że promuje ona zawodniczki wracające po dopingu. To normalne, że ludzie o niej mówią, jest wielką mistrzynią, ale promowanie jej powrotu w takim stopniu… To niesprawiedliwe. Mam nadzieję, że prezydent Guidicelli podtrzyma to, o czym mówił dotychczas i nie przyzna jej dzikiej karty na Roland Garros.
Ostatecznie Szarapowej zabrakło również i na Wimbledonie. Wszystko przez kontuzję uda, której doznała w Rzymie. Do gry wróciła dopiero na korty twarde, z początkiem sierpnia zaczynając przygotowania do US Open. Po pokonaniu Jennifer Brady, Rosjanka kreczowała jednak już w drugim meczu w Stanford. Powód? Kontuzja ramienia, która wyeliminowała Szarapową z gry również w turniejach w Toronto i Cincinnati. W czasie transmisji na Periscopie przyznała później, że nie była do nich najlepiej przygotowana. Koszmarny sezon, okupiony urazami i rozczarowaniami, miał jednak mieć swój happy end w Nowym Jorku. Zgodnie z oczekiwaniami Szarapowa otrzymała dziką kartę na występ w US Open.
– Jej zawieszenie dobiegło końca, więc nie był brane pod uwagę w procesie selekcji dzikich kart – powiedział rzecznik Stowarzyszenia Tenisowego Stanów Zjednoczonych. – Kontynuując praktykę z poprzednich lat, dzika karta jest przewidziana dla poprzednich mistrzów US Open, którzy potrzebują jej, by wejść do głównej drabinki turnieju. W przeszłości takie rozwiązanie zastosowano w przypadku Martiny Hingis, Lleytona Hewitta, Kim Clijsters oraz Juana Martina del Potro (…) Dodatkowo Szarapowa zgłosiła się na wolontariusza do rozmowy z młodymi tenisistami na temat znaczenia programu antydopingowego i odpowiedzialności za stosowanie jego wymagań – dodał.
Wygląda więc na to, że USTA nie naruszyło dla Rosjanki przepisów i wszystko odbyło się zgodnie z polityką przyznawania dzikich kart, choć z wielu względów była to decyzja kontrowersyjna. Jakkolwiek spojrzeć, zwróciła się ona organizatorom błyskawicznie, bo w pierwszej rundzie Szarapowa wylosowała Halep. Pojedynek ten, głównie ze względu na niechęć Rumunki do przeciwniczki i jednostronny bilans pomiędzy nimi (6:0 dla Rosjanki), był hitem nocnej sesji pierwszego dnia turnieju. Ostatecznie Szarapowa wygrała 2:1, co jednak nie powinno być wielkim zaskoczeniem. W dziesięciu poprzednich występach na nowojorskim turnieju ani razu nie odpadła w pierwszej rundzie. Nie przegrała również ani razu w osiemnastu meczach na US Open rozgrywanych wieczorem. Jest stworzona do gry przed wielką publicznością.
Awans do drugiej rundy dał Szarapowej nie tylko szansę pojedynku z Timeą Babos, ale i kolejny raz możliwość gry na największej arenie tenisowej świata – Artur Ashe Stadium, liczącym ponad 22 tysiące miejsc. Decyzja ta nie spotkała się z aprobatą Caroline Wozniackiej, która skrytykowała harmonogram spotkań:
– To niedopuszczalne, że piąta zawodniczka rankingu (czyli właśnie Dunka) musi grać na korcie numer pięć, podczas gdy na korcie centralnym występuje tenisistka wracająca po zażywaniu leków zwiększających wydolność – powiedziała Wozniacki.
Szarapowa jednak nic sobie z tego nie robi. Wczoraj  w nocy – znów ubrana w czarną sukienkę z cekinami, w której spokojnie mogłaby wyjść na imprezę – odprawiła kolejną rywalkę. Po meczu odniosła się natomiast do słów Wozniackiej, wbijając Dunce mocną szpilę:
– To nie ja ustalam harmonogram. Jeśli kazałbyś mi grać na parkingu w Nowym Jorku, będę szczęśliwa, że tam zagram. Nie ma to dla mnie znaczenia. Jedyne, co się dla mnie liczy, to  fakt, że jestem w czwartej rundzie. Nie jestem pewna, gdzie jest Wozniacki.
W niedzielę Szarapową czeka mecz z turniejową szesnastką, Anastasiją Sevastovą. Na drodze do finału US Open ma jednak znacznie bardziej wymagające nazwiska. W przypadku awansu do najlepszej czwórki turnieju (co oczywiście nie będzie takie proste), rywalką Rosjanki powinna być największa faworytka do zwycięstwa w całej imprezie, Garbine Muguruza. Jeśli dojdzie do tego pojedynku, będziemy mogli mowić o najbardziej emocjonującym meczu WTA w tym roku. Przynajmniej na papierze.

piątek, 1 września 2017

Udział Legionu Ukraińskiego w agresji na Polskę.

1   września 1939 r. rozpoczęła się II wojna światowa, a właściwie jej pierwszy etap – zwany dziś nierzadko kampanią polską lub wojną polską. W powszechnym świadomości w działaniach bojowych tego okresu brały udział jedynie siły polskie i niemieckie; względnie sowieckie po 17 września. Tymczasem w konflikcie rozpętanym na ziemi polskiej przez Niemców od początku brały udział, i to po obu stronach, cudzoziemskie oddziały zbrojnie, zarówno regularne jak i ochotnicze.

Po stronie polskiej walczyli m.in.: ochotnicy z Legionu  Czechów i Słowaków, a także służący w polskich dywizjonach piloci czescy i słowaccy, ponadto oddział ochotniczy Węgrów oraz formacja białych Rosjan i Białorusinów zorganizowana przez gen. Stanisława Bułak – Bałachowicza, która brała udział w obronie Warszawy. W kampanii wzięło także udział wielu tzw. oficerów kontraktowanych wywodzących się z podbitych przez Sowietów narodów Kaukazu służących w różnych formacjach polskich.
U boku armii niemieckiej, co również rzadko jest wspominane, walczyły oddziały Armii Słowackiej złożone z trzech dywizji piechoty: „Janošik”, „Škultéty” i „Rázus” oraz zgrupowania wojsk szybkich „Kalinčak”. Ponadto, wraz z wojskami niemieckimi i słowackimi, w granice Polski wtargnął Legion Ukraiński, którego dzieje do dziś nie są w pełni zbadane.
Geneza ukraińskiej jednostki miała także pośrednio związek z wydarzeniami, jakie rozegrały się, na przełomie 1938 i 1939 r., we wschodniej części Czechosłowacji, w okresie stopniowego rozpadu tego państwa. W tym czasie na tzw. Ukrainie Zakarpackiej powstało autonomiczne państwo Ruś Karpacka przekształcone w marcu 1939 r. w niepodległą Karpato – Ukrainę.  Na czele państwa stał ks. Augustyn Wołoszyn, a zbrojnym ramieniem tej państwowości była Organizacja Obrony Narodowej „Sicz Karpacka”. Siły zbrojne Rusi Karpackiej były zorganizowane, i w dużej mierze opanowane, przez proniemiecko zorientowanych działaczy OUN – głównie ze wschodniej Małopolski. „Sicz Karpacka” tworzona była w porozumieniu z kołami wojskowymi Niemiec. Stronę ukraińską reprezentował w kontaktach z dowództwem niemieckim i Abwehrą – Riko (Richard) Jaryj. Z polecenia władz niemieckich do organizacji i wyszkolenia „Siczy” przydzielono nieznaną liczbę niemieckich instruktorów wojskowych pochodzących głównie z Wiednia lub Sudetów. Wkrótce obszar ten, w porozumieniu z władzami III Rzeszy, został jednak przyłączony do Królestwa Węgier (marzec 1939 r.). Rozbite przez wojsko węgierskie oddziały Siczy Karpackiej zostały rozproszone. Części byłych „siczowców” udało się zbiec na Słowację, a ich dalszy los był w znaczniej mierze uzależniony od planów niemieckich. Ostatecznie rozbitków z samoobrony ukraińskiej umieszczono w obozie ćwiczebnym pod Bratysławą. Uciekinierzy z Rusi Zakarpackiej znaleźli także schronienie w Brunszwiku i rejonie czeskiego Brna. Zmilitaryzowane bataliony pracy zorganizowano ponadto w górach Harzu i na Opolszczyźnie.
Jednocześnie, już od końca 1938 r., na terenie Niemiec zaczęły powstawać  dla działaczy wojskowych OUN specjalne szkoły wojskowe. Opiekę nad tymi ośrodkami prowadził, z polecenia szefa Abwehry – adm. Wilhelma Canarisa, płk Ervin Lahousen. W czerwcu 1939 r., w wyniku rokowań kierownictwa OUN z szefostwem Abwehry, zapadła decyzja utworzenia ukraińskiej jednostki wojskowej, która miała odegrać pierwszoplanową rolę przy wybuchu powstania antypolskiego we wschodniej Małopolsce. Formacja miała nosić oficjalną nazwę Oddziału Wojskowego Nacjonalistów, choć w literaturze przedmiotu utrwaliła się potoczna nazwa – Legion Ukraiński lub Legion Suszki. W niemieckich dokumentach wojskowych oddział otrzymał natomiast nazwę kodową Bergbauer-Hilfe (Pomoc Górskim Rolnikom), a za jego formowanie, które utrzymano w ścisłej tajemnicy, odpowiedzialny był płk Lahousen. Na czele Legionu Ukraińskiego stanął płk Roman Suszko, opiekę polityczną nad jednostką sprawował dr Jarosław Baranowśkyj, a przed Naczelnym Dowództwem Wehrmachtu (OKW) i ministrem spraw zagranicznych jednostkę reprezentował Riko Jaryj.
Legion formowano z członków OUN mieszkających w Niemczech i przybywających z Małopolski wschodniej oraz z byłych żołnierzy Siczy Karpackiej. Na miejsce szkolenia żołnierzy i oficerów Legionu wyznaczono początkowo miejscowość Saubersdorf (około 12 km na południowy – zachód od Wiener Neustadt) w Austrii. Już w maju 1939 r. zgrupowano tutaj absolwentów sześciomiesięcznej szkoły oficerskiej OUN z Feldafingu w Bawarii pod dowództwem R. Suszki. Szkolenie odbywało się w ścisłej izolacji od świata zewnętrznego, a przyszłych legionistów przedstawiano, miejscowej ludności, jako Rumunów. Kolejne szkolenia odbywały się w niemieckich ośrodkach wojskowych m.in. w Nysie i we Wrocławiu na Śląsku oraz w Bawarii na poligonie nad jeziorem Chiem – See. Następnie legionistów ukraińskich przerzucono do koszar w pobliżu miasteczka Krippenau bei Obertraun pod Salzburgiem. Wyszkolenie prowadzili oficerowie armii niemieckiej władający językiem polskim lub czeskim. Opiekę nad formacją sprawował natomiast ze strony niemieckiej mjr Hans Dehmel, a ponadto oddziały inspekcjonowane były także przez gen. dywizji T. Endresa, którego nazwisko pojawiało się wcześniej w związku z formowaniem Siczy Karpackiej. 13 sierpnia do obozu wojskowego przybyła grupa absolwentów oficerskich kursów, a dwa dni później formacji nadano ostateczny kształt kurenia (batalionu – złożonego z 230 strzelców) złożonego z dwóch sotni (kompanii). W skład każdej sotni wchodziło po dwie czoty (plutony). Czoty były podzielone na dwa roje (drużyny) i cztery łanki (sekcje). W skład czoty wchodziło 56 strzelców, czotowy porucznik i jego zastępca. Tak zorganizowany oddział był uzbrojony w 47 karabinów, 3 karabiny maszynowe, 56 rewolwerów kalibru 9 mm, po dwa granaty na żołnierza oraz w 6 automatów(?). Po zakończeniu szkolenia kureń zgrupowano w miejscowości Brück koło Wiednia, gdzie jego stan wzrósł do 300 osób.
W tym samym czasie dowództwo Wehrmachtu zorganizowało dodatkowy ośrodek szkoleniowy dla byłych Siczowców, którzy po niemieckiej interwencji zostali zwolnieni z obozów na Węgrzech i w Rumunii. Jak zaznaczają niektórzy autorzy grupę 300 byłych żołnierzy Karpackiej Siczy umieszczono wstępnie na zamku w Hartenstein w Górnej Austrii, nieopodal miejscowości Kirchendorf, a następnie przewieziono ich na poligon nad jeziorem Chiem – See. Tu z czasem zaczęto tworzyć drugi kureń, a uczestnicy kursu przechodzili intensywne szkolenie obejmujące: topografię, bronioznawstwo, zajęcia z dywersji (w tym minowanie szlaków komunikacyjnych oraz atakowanie posterunków policyjnych, działania wywiadowcze), strzelectwo i inne. Drugi kureń podzielony był na dwie sotnie po trzy czoty każda. Członkowie trzech spośród wymienionych czot przygotowywani byli do specjalnych zadań dywersyjnych. Jak zaznaczają ukraińscy historycy, uzbrojenie tych oddziałów także było specjalnie, żołnierze zostali wyposażeni w nowoczesne pistolety maszynowe MP 38 i po cztery ręczne granaty.
Sprawa ukraińska a stosunki niemiecko-sowieckie. Konferencja w Ilnau – Jełowa
Podczas gdy jednostki Legionu Ukraińskiego  przygotowywane były do działań bojowych i dywersyjnych ważyła się sama koncepcja ewentualnego użycia oddziałów ukraińskich w agresji na Polskę. Działacze OUN szacowali, że  w razie wybuchu powstania antypolskiego mogą liczyć na udział 1300 oficerów i 12 tys. żołnierzy. Strona niemiecka była sceptyczna wobec tych wyliczeń, wykorzystanie kwestii ukraińskiej w rozgrywce z Polską uzależniano ponadto od podpisania, lub nie, sojuszu z Rosją Sowiecką. Początkowo wydawało się, że plan ukraiński zostanie podjęty. 18 sierpnia kierownictwo Abwehry wydało rozkaz pozostawania w stanie gotowości, a dwa dni później Melnyk i Jaryj zostali wezwani do Berlina. Sytuacja uległa jednak zupełnej zmianie z chwilą podpisania traktatu sowiecko-niemieckiego 23 sierpnia 1939 r. Aby nie drażnić swego nowego sojusznika, władze niemieckie zdecydowały o wstrzymaniu akcji Ukraińców, a 1 września zarządzono odsunięcie oddziałów ukraiński  od działań liniowych i powierzenie im funkcji pomocniczych.
Tymczasem w ostatniej dekadzie sierpnia oddziały Legionu przewieziono zakrytymi ciężarówkami niemieckimi na wschodnią Słowację w okolice Preszowa. Tutaj legionistom wydano nowe mundury. Wedle różnych opracowań były to uniformy Wehrmachtu przefarbowane na kolor ciemnozielony lub mundury byłej armii czechosłowackiej przefarbowane na takiż kolor. Na czele pierwszego kurenia stanął, były oficer Wojska Polskiego, por. Osyp Karaczewśkyj (ps. Swoboda), dowódcą drugiego został por. Jewhenij Hutowicz (ps. Norim). Pododdziałami dowodzili oficerowie wywodzący się z Siczy Karpackiej oraz Ukraińcy – obywatele polscy z OUN. Mimo iż istnienie ukraińskiego oddziału próbowano zachować w ścisłej tajemnicy, wieść o Legionie szybko przedostała się za granicę i niebawem wielu młodych Ukraińców (przeważnie studentów, przedstawicieli inteligencji i chłopów) próbowało przedrzeć się przez polsko-słowacką granicę, by wstąpić do ukraińskiego wojska. Kilkudziesięciu z nich miało dostać się w ręce polskich władz i zostać osadzonych w więzieniu w Sanoku.
Historycy i publicyści  różnie szacują liczebność Legionu. Podawane są liczby od 200 do 1500 legionistów. Polski wywiad wojskowy, w sprawozdaniu informacyjnym z 5 września, donosił natomiast, iż na Słowacji w Silivar znajduje się „około 800 siczowców w mundurach niemieckich, w Ruska Nova Ves około 300 siczowców”. Zdaniem wielu autorów zarówno polskich jak i ukraińskich liczba legionistów nie przekroczyła jednak 600.
2 września oddziały Legionu przesunięto na linię Medzilaborec – Vydran – Palota w pobliże polskiej granicy. Jednostki legionowe miały się posuwać z drugą linią frontu za 172. pułkiem piechoty z 57. Monachijskiej Dywizji Piechoty pod dowództwem gen. Oskara Blümma w sąsiedztwie wojsk słowackich: 2. Dywizji Piechoty „Škultéty” i zgrupowania wojsk szybkich „Kalinčak”. Ze względu na sprzeczne informacje zawarte w różnych opracowaniach dotyczących Legionu, trudna jest jednak do ustalenia dokładna data przekroczenia granicy polsko-słowackiej oraz trasa pochodu jednostki w trakcie kampanii wrześniowej. Jeśli prawdą jest, że Legion wkraczał do Polski równolegle z 2. Dywizją Piechoty „Škultéty” to można założyć, że miało to miejsce około 8 września 1939 r.  Podobnych kłopotów nastręcza ustalenia szlaku bojowego legionistów. Wedle poszczególnych prac oddziały miały przejść trasę Sanok – Lesko – Turka aż do Stryja. Wedle innych przez Sanok – Lesko – Ustrzyki – Chyrów – Sambor do Komarna, względnie do Bartatowa w pobliżu Lwowa. Takie rozbieżność tłumaczona jest faktem, iż ukraiński Legion w trakcie kampanii został podzielona na mniejsze oddziały, które przydzielono do różnych  formacji niemieckich.
Tymczasem 12 września w Ilnau (obecnie Jełowa) pod Opolem odbyła się konferencja przywódców III Rzeszy, na której miały zapaść pierwsze decyzje dotyczące podbitych ziem polskich oraz w kwestii ukraińskiej. Narada miała także związek z ociąganiem się strony sowieckiej z wykonaniem zobowiązań sojuszniczych. W obradach toczonych w pociągu Adolfa Hitlera („Sonderzug des Führers”) uczestniczyli: Joachim von Ribbentrop, gen. Wilhelm Keitel, adm. Canaris i płk Lahousen. W trakcie konferencji gen. Keitel przedstawił trzy plany rozwiązania problemu polskiego:
1. Podział ziem polskich między Związek Sowiecki a Niemcy wzdłuż linii Narew-Wisła-San.
2. Utworzenie małego państewka polskiego, którego władze zmuszone byłyby podpisać pokój z Niemcami.
3.a Oddanie Litwie  Wileńszczyzny.
3.b Utworzenie, za zgodą Rosjan, odrębnego ukraińskiego państwa z terenów Galicji i tzw. „polskiej Ukrainy”. Jednocześnie zakładano, iż w razie realizacji tego rozwiązania Ukraińcy zrezygnują z aspiracji do Ukrainy Sowieckiej oraz, że rękami OUN uda się zniszczyć Żydów i Polaków. W Ilnau Hitler maił także zapowiedzieć zniszczenie polskiej szlachty i duchowieństwa jako warstw przywódczych.
Działania bojowe Legionu
Wyniki konferencji w Ilnau różnie są przedstawiane w literaturze przedmiotu. Wedle jednych historyków ociąganie się Rosjan z wkroczeniem do Polski miało spowodować warunkową zgodę Niemców na wybuch powstania ukraińskiego w Małopolsce wschodniej. 15 września adm. Canaris spotkał się z Melnykiem i wydał stosowne polecenia. Przywódca OUN niezwłocznie przystąpił do kompletowania rządu ukraińskiego, ale rozpoczęta 17 września sowiecka agresja na Polskę pokrzyżowała te plany. Tezę tę do pewnego stopnia może potwierdzać fakt, iż 15 września z Wiednia do Sambora wyruszyła grupa działaczy kierownictwa OUN z Romanem Suszką (nominalnym dowódcą Legionu) oraz Osypem Bojdunykiem na czele. Ich obecność może być tłumaczona koniecznością utworzenia władz ukraińskich we Lwowie. Hipoteza ta może być także uzasadniona faktem, iż trasa jednego ze wspomnianych oddziałów legionowych wiodła na Bartatów, z którego do Lwowa było już bardzo blisko. Przypomnijmy, że inny oddział dotarł w tym czasie do Stryja. Natomiast w tym rejonie Małopolski wschodniej doszło do największej eskalacji walk Ukraińców z Polakami. Boje te przybrały formę małego powstania, a lokalnym oddziałom OUN udało się czasowo wyprzeć polską policję z miasta. Czy w starciach tych brał Legion Suszki nie wiadomo.
Zdaniem innych badaczy na konferencji w Ilnau ostatecznie jednak zapadła decyzja o nie wszczynaniu ukraińskiego powstania w Małopolsce wschodniej. Wysłani trzy dni później z Wiednia przywódcy OUN przybyli natomiast do wschodniej Małopolski tylko po to by wycofać Legion na zachód od linii Sanu.
Kolejna zagadka związana jest z działalnością Legionu w toku kampanii wrześniowej po przekroczeniu granicy z Polską. Większość badaczy podkreśla, że oddział nie brał udziału w bezpośrednich walkach i spełniał jedynie zadania pomocnicze. Jednakże w ukraińskiej literaturze przedmiotu spotykamy informacje, że w toku działań jednostki legionowe dokonały kilku ataków na niewielkie polskie garnizony, obozy i oddziały, które, jak zaznacza autor, nie przyniosły ofiar po żadnej ze stron? Dość znaczne, jak na działania pomocnicze, były także trofea wojenne Legionu, który wedle oficjalnego zestawienia zdobył m.in.: 7 armat, 80 lekkich karabinów maszynowych, 3 000 karabinów, 14 800 granatów ręcznych oraz 54 pojazdy mechaniczne. Najcięższym zarzutem stawianym ukraińskiej formacji było natomiast oskarżenie o mordy na polskiej ludności cywilnej oraz o działania przeciwko wycofującym się do Rumunii żołnierzom Wojska Polskiego. W dostępnej literaturze brak jednak konkretnych przykładów tych zbrodni.
Po zajęciu wschodniej Małopolski przez wojska sowieckie, ukraińscy legioniści wycofali się wraz z wojskami niemieckimi za linię Sanu. Teraz, wedle informacji Wołodymira Kubijowicza (stojącego na czele zorganizowanego przez działaczy melnykowskiego odłamu OUN – Ukraińskiego Komitetu Centralnego) legioniści mieli być wykorzystani do samoorganizacji społeczności ukraińskiej na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Te zadnia nie odpowiadały jednak w pełni ich aspiracjom. Sam Suszko w proteście przeciw demobilizacji swych pododdziałów zrzekł się funkcji dowódcy Legionu, odesłał odznaki wojskowej komendantury i zachował jedynie mundur formacji.
Ostatecznie dowództwo Wehrmachtu postanowiło część oddziałów rozformować, zaś  resztę Legionu przeznaczyć do innych zadań. Demobilizacja niektórych oddziałów prowadzona była stopniowo w specjalnych ośrodkach w Krośnie, Krynicy i Zakopanem. Pozostałe oddziały (część legionowej sotni) zostały zgrupowana w rejonie Sanoka. Tu były wykorzystywane do kontrolowania granicy ze Słowacją oraz do działań przeciw rozproszonym oddziałom polskim. Następnie nieznaną część tej formacji przeniesiono do Zakopanego, gdzie utworzono pododdziały ukraińskiej policji. W grudniu 1939 r. w Zakopanem, (budynek pensjonatu „Stamara”) rozpoczął się specjalny kurs policyjny pod kierownictwem mjr. Wilhelma Krügera. Słuchacze szkoleni byli w działaniach wywiadowczych i kontrwywiadowczych, służbie wojskowej oraz w obsłudze broni.
Pozostali ukraińscy legioniści zasilili różne, tworzone u boku Niemców, formacje pomocnicze. Liczna grupa, za radą Suszki, znalazła się zwłaszcza w Werkschutzu – paramilitarnej straży przemysłowej pilnującej zajęte przez Niemców zakłady w Skarżysku, Stalowej Woli i Starachowicach. Pozostali legioniści zaciągnęli się do oddziałów Bahnschutzu – straży kolejowej oraz niemieckiej policji pomocniczej Hilfspolizei.
Pomimo upływu 70 lat od opisywanych wydarzeń dzieje i rola Legionu Ukraińskiego w kampanii wrześniowej pozostają ciągle niejasne. Przed badaczami ciągle stoi problem dokładnego ustalenia trasy przemarszu legionowych oddziałów oraz cel ich działań na terenie Małopolski wschodniej. Do problemów wymagających dalszego badania należy także kwestia ich rzeczywistego udział w zwalczaniu wycofujących się polskich oddziałów oraz zakres i formy współpracy z niemieckim agresorem.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...