W redagowanej przez Adama Michnika " Gazecie Wyborczej" z 17 grudnia 2018 r. ukazał się bardzo obszerny artykuł umieszczony w dodatku "Duży Format" wspierający żądania organizacji Obywatele RP, którzy domagają się od władz Hrubieszowa zmiany nazwy ulicy Stanisława Basaja ps. "Ryś", gdyż dowodził on oddziałami BCH, które wspólnie z AK pod ogólnym dowództwem ppor. Zenona Jachymka "Wiktora" z obwodu Tomaszów dokonały 9 marca 1944 r. akcji zbrojnej na umocnioną ukraińską wieś Sahryń (gm. Werbkowice). T. Kwaśniewski, autor artykułu przedstawia opinię prawną prof. I. Kamińskiego, który nazywa tą bitwę zbrodnią wojenną, ale w swojej ekspertyzie prawnej nie wyklucza, że była to zbrodnia przeciw ludzkości. Od dawna takim mianem określa to Piotr Tyma, prezes Związku Ukraińców w Polsce, ale ci sami Ukraińcy zbrodnie UPA na Wołyniu nazywają konfliktem "polsko-ukraińskim". Oczywiście nie wyjaśniają, o co w tym rzekomym konflikcie chodziło i jakie były jego przyczyny?. Udają, że nie znają "bojowego" zawołania UPA "śmierć Żydom i Lachom".
Czym był Sahryń w 1943-1944 r.?
- znajdował się w nim podporządkowany Niemcom posterunek ukraińskiej policji,
- od 1944 r. w Sahryniu kwaterowała grupa ukraińskich esesmanów z 5 pułku ukraińskiej SS (część składowa dywizji SS "Galicien"),
- przybył oddział UPA z Wołynia, (w jakim celu?),
-przybył oddział z chełmskiego oddziału Legionu samoobrony.
Po wysiedleniu Polaków w styczniu 1943 r. miejscowi i nasiedleni Ukraińcy stworzyli bojówki ludowej samoobrony ( uzbrojeni cywile). W ten sposób Sahryń stał się bardzo silną bazą zagrażającym polskim wsiom na Ziemi Hrubieszowskiej. Odpowiedzialni dowódcy AK i BCH nie chcieli popełniać błędów polskiej konspiracji z Wołynia i postanowili zapobiegawczo, prewencyjnie, zaatakować bazę UPA w Sahryniu. W tym celu zgromadzili i skierowali do walki ponad 1 tys. partyzantów z obwodu Hrubieszów i Tomaszów Lubelski, którzy zaatakowali 2 - 3 godziny przed świtem. Przed lub bezpośrednio po ataku część ukraińskich policjantów wyruszyła do Hrubieszowa po niemiecką pomoc.
Po ok. 25 km marszu dotarli do miasta o godzinie 7 rano. Nie ulega wątpliwości, że niektórzy partyzanci mimo zakazu dowódcy strzelali do ludności cywilnej. Z. Jachymek zastrzelił partyzanta, mimo tego, że wykazał się on odwagą i zdobył karabin maszynowy, ale strzelał do cywilów, miał on ps." Śmieszny".
Według danych polskich w Sahryniu zginęło ponad 200 osób, wg Ukraińców zginęli tylko mieszkańcy (ponad 600 ). Nie odpowiada to prawdzie, gdyż jak wykazałem wyżej w Sahryniu kwaterowali żołnierze bojownicy różnych ukraińskich formacji z zewnątrz. Walka z nimi trwała do południa.
Mimo tej prewencyjnej akcji oddziały AK i BCH ponosiły duże straty w walce z Ukraińcami i Niemcami. 20 marca 1944 r. w Smoligowie poległo ok. 300 Polaków.
UPA zorganizowała też zaskakujące napady na niebronione polskie wsie. 31 marca 1944 r. w Obrowcu k. Hrubieszowa zamordowali 40 osób i oczywiście spalili większość budynków i szkołę.
sobota, 22 grudnia 2018
poniedziałek, 10 grudnia 2018
niedziela, 9 grudnia 2018
Ocalała z pola smierci.
"Nadeszła nieuchronna katastrofa. Pewnej niedzieli usłyszeliśmy, że uzbrojeni banderowcy zbliżają się do naszej wsi. Był marzec 1944 roku, śnieg leżał jeszcze na łąkach. Ojca nie było w domu, bo akurat stał gdzieś na warcie. Przybiegli do nas przerażeni sąsiedzi i od razu zaczęli zbiegać do piwnicy. Mama, jak się miało okazać na nasze nieszczęście, uznała jednak, że piwnica nie jest pewnym schronieniem. Wraz z innymi mieszkańcami wsi popędziliśmy więc do oddalonego o kilka kilometrów Podkamienia. Schroniliśmy się w klasztorze ojców Dominikanów, którego prastare, potężne mury dawały złudzenie bezpieczeństwa. Na terenie klasztoru zgromadził się już tłum polskich uchodźców z Wołynia i z okolicznych, zagrożonych zagładą wiosek. Do dziś mam przed oczami całe to zbiorowisko. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Bezbronni, przestraszeni, bezradni. Razem zaczęliśmy się modlić...
Spodziewany atak jednak nie nastąpił. Ktoś przyniósł wieść, że to nie żadni banderowcy, tylko polskie wojsko na koniach. Fałszywy alarm! Odetchnęliśmy z ulgą i wyszliśmy poza mury. Ruszyliśmy w drogę powrotną do naszej wsi. Okazało się jednak, że to nie było polskie wojsko... To naprawdę była Ukraińska Armia Powstańcza... W Palikrowach zaczął się pogrom... A my znaleźliśmy się w jego centrum... W panice wbiegliśmy na teren obejścia znajomej. Miała obszerną stodołę, a w niej piwnicę. Wskoczyliśmy do środka, było już tam trochę ludzi. Cały czas dochodzili nowi. Patrzyliśmy na siebie w niemym przerażeniu. Jak się okazało, wśród nas była kobieta, która zmówiła się z banderowcami. Gdy tylko rozległ się pierwszy wystrzał z pistoletu - to musiał być umówiony wcześniej znak - zaczęła się drzeć wniebogłosy. Usłyszeli ją natychmiast. I przyszli.
- Dawaaaaaaaaj! Dawaaaaaaaaj! - oprawcy wygonili nas na łąkę. Banderowcy byli straszni. Mundury, wysokie buty, pistolety maszynowe i karabiny. Złe, nienawistne spojrzenia. Byliśmy przerażeni. Wkrótce na łące zebrał się spory tłum - niemal wszyscy mieszkańcy Palikrowów. Banderowcy otoczyli nas i zaczęli wszystkim sprawdzać dokumenty. Ukraińców kierowali na jedną stronę, a Polaków na drugą. Ukrywających się w wiosce Żydów spędzili za rów. Dokonywali selekcji przed egzekucją. Ukraińców puścili wolno, a wokół nas zaczęli rozstawiać karabiny maszynowe. Mama, jak zwykle, trzymała mnie na plecach w chuście. Dzięki temu wszytko świetnie widziałam. I zobaczyłam, że w ostatniej grupie schwytanych Polaków banderowcy przyprowadzili tatę. Mój braciszek szlochał i cały się trząsł. Ukraińcy zbili go podczas drogi karabinowymi kolbami, bo nie podobało im się, że głośno płakał.
Oprawcy najpierw kazali Żydom rozebrać się do naga. Po wykonaniu rozkazu ci nieszczęśni ludzie zaczęli się modlić. Wyglądało to upiornie. Panował niesamowity ziąb, a oni nie mieli na sobie żadnego ubrania. Cali dygotali z zimna, oczy zwrócili ku niebu. Zaraz odezwały się pierwsze wystrzały, a Żydzi zaczęli padać jeden po drugim na ziemię. Śnieg zrobił się czerwony od krwi. Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ogarnęła mnie zgroza. Potem oprawcy wzięli się za Polaków. Zaczęli ustawiać nas trójkami. Rozległy się jęki, szlochy, krzyki, błagania. Teraz już wiedzieliśmy, co nas czeka. Nie było ratunku. I nie było litości. Mieliśmy zginąć. Na łące stał tłum Polaków, jak się później dowiedziałam, ponad trzysta pięćdziesiąt osób. Niełatwo jest zgładzić tak dużą grupę ludzi. Rozstrzeliwania trwały więc bardzo długo. Musieliśmy patrzeć na śmierć naszych sąsiadów, znajomych... Serie z broni maszynowej, krzyk mordowanych, przekleństwa katów. Sceny iście dantejskie.
Kiedy nadeszła nasza kolej, rodzice milczeli. Ja cały czas siedziałam w chuście, kurczowo wpijając się w plecy mamy. Ludzie stojący bezpośrednio przed nami zaczęli padać na ziemię, huk wystrzałów stał się ogłuszający. Kule zaczęły świstać obok nas. Nagle niebo zawirowało mi nad głową i poczułam potężne uderzenie. Zorientowałam się, że leżę na ziemi, przygnieciona ciałem mamy. Mama miała ręce szeroko rozrzucone na boki. Nie ruszała się. Obok usłyszałam straszne jęczenie. To jęczał mój tata. Wyjrzałam spod futra mamy i zaczęłam błagać go szeptem:
- Tato, tatusiu, cicho... cicho... Prosiłam go, zaklinałam, ale on coraz bardziej jęczał. Był ciężko ranny. Wtedy usłyszeli go Ukraińcy. Jeden z nich stanął nad ojcem. Wycelował z karabinu i dobił go na moich oczach. Kula trafiła w głowę. Uchem i ustami buchnęła gęsta krew, zalewając mu całą twarz. Schowałam się głębiej pod futro mamusi. Leżałam nieruchomo, udając trupa. Spod ciała mamy wystawała mi jedna noga. Bałam się zmienić pozycję, bo wydawało mi się, że banderowcy zapamiętali pozycję mojego ciała. Jeżeli zobaczą, że coś się zmieniło, zorientują się, że żyję, i mnie zamordują. Cały czas w duchu się modliłam. Odmawiałam "Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko" i "Aniele Boży, stróżu mój", bo tylko tyle umiałam. Jak kończyłam jedno, zaczynałam drugie. I tak na okrągło. Ile to mogło trwać? Nie wiem. W końcu banderowcy sobie poszli, pozostawiając za sobą łąkę usłaną ciałami rozstrzelanych ludzi. Po kilku godzinach odważyłam się wyjrzeć z kryjówki. Mimo późnej pory było jasno jak za dnia. To Palikrowy stały w ogniu. Na tle szalejących płomieni widać było uwijające się czarne postacie, skakały niczym malutkie chochliki. To Ukraińcy plądrowali wieś. Stanęłam na nogi. Zaczęłam szarpać mamę za rękę i krzyczeć:
- Mamusiu, wstawaj! Musimy iść, uciekać! Wstawaj. Do mojej świadomości nie dochodziło to, że mama nie żyje. Potem dowiedziałam się, że dostała postrzał prosto w głowę. Ręce miała rozłożone jak na krzyżu. Pewnie w ostatniej chwili życia chciała mnie uchronić przed nadlatującą kulą. Nagle spostrzegłam, że w kierunku pastwiska idzie dwóch mężczyzn. Pewnie usłyszeli, jak krzyczałam. Szybciutko z powrotem wczołgałam się pod mamę. Starałam się odtworzyć pozycję, w której wcześniej leżałam. I zamarłam. Dwaj banderowcy zaczęli strzelać do rannych. Widocznie nie tylko ja przeżyłam masakrę. W końcu stanęli nade mną. Byłam przerażona. Serce waliło mi jak oszalałe. Bałam się poruszyć, drgnąć, oddychać. Zacisnęłam mocno powieki, czekając na huk pocisku. Czekając na śmierć. Jeden z banderowców powiedział, patrząc na mnie:
- Szkoda naboju. Ona już i tak nie żyje. I na potwierdzenie tego kopnął mnie mocno w wystającą nogę. Ja się nie poruszyłam, a nogę spuściłam bezwładnie. To utwierdziło upowców w przekonaniu, że jestem martwa. Poszli dalej. Odetchnęłam z ulgą... Będę żyć. Do dziś nie wiem, skąd w małym dziecku znalazło się tyle rozumu. Długo tak leżałam bez ruchu. Bałam się, że mordercy znowu wrócą. W końcu usłyszałam ciche wołanie:
- Józiu, Józiu! Czy ty żyjesz? Józiu! - To była panna Róża, nasza sąsiadka. Musiała widocznie usłyszeć, jak wcześniej wołałam mamę. Ona też przeżyła, choć była poważnie ranna w plecy. Odezwałam się do niej. Chciałam wstać, ale nie mogłam. Ciało miałam zesztywniałe z zimna. Jakoś się jednak wygrzebałam i zaczęłam raczkować, czołgać się po sztywniejących trupach. Patrzyły na mnie szeroko otwartymi, martwymi oczami. Na ich twarzach zastygło przedśmiertne przerażenie. Okazało się, że masakrę jakimś cudem przeżył również mój braciszek. Leżał pod zwałem trupów i teraz też wygrzebał się na powierzchnię. Razem z panną Różą pomogli mi iść. Byłam wysmarowana krwią od stóp do głów. Doszliśmy do rzeki, weszliśmy do wody. Po drugiej stronie stał dom, bardzo porządny. Mieszkała w nim bardzo elegancka i prawa kobieta, Ukrainka. Bez wahania wpuściła nas do środka i ukryła u siebie w piwnicy. Siedzieliśmy tam jeszcze z kilkoma osobami, które ocalały z rzezi, między innymi z pewnym Żydem. Ten mężczyzna wykorzystał chwilę nieuwagi Ukraińców, wskoczył goły do rzeki i przepłynął na drugi brzeg. Nie miał ubrania, więc siedział w kącie opatulony kocem. W nocy rozległ się potworny łomot do drzwi. Mimo że siedzieliśmy w piwnicy, słyszeliśmy go wyraźnie. Do domu wpadli banderowcy i jacyś ludzie ubrani w niemieckie mundury. Zaczęli się wydzierać na naszą gospodynię. Powiedzieli, że ktoś widział w jej domu Polaków. Domagali się, aby natychmiast nas wydała. Ona stanowczo zaprzeczała, mówiąc na przemian po niemiecku i po ukraińsku. W końcu dali jej spokój i wyszli. Ledwo zamknęły się za nimi drzwi, gospodyni zbiegła do nas do piwnicy i rzuciła pospiesznie:
- Musicie być teraz cicho. Ani mru mru! Nie minęło pół godziny, kiedy wrócili. Widocznie spodziewała się tego, dlatego nas ostrzegła. Znowu przeszukali cały dom i strych, ale wejścia do piwnicy nie zauważyli. Na odchodnym z wściekłości strzelili do niej. Kula poharatała jej rękę. Spędziliśmy u tej pani jeszcze jedną noc, ale nazajutrz każdy musiał iść w swoją stronę. Ryzyko było zbyt duże. Nie mogliśmy dłużej zostać. Razem z braciszkiem nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. Zrobiliśmy więc jedyną rzecz, jaka przyszła nam do głowy - wróciliśmy do domu. Smutny to był powrót. Tym bardziej, że na miejscu dowiedzieliśmy się, iż wszyscy ludzie, którzy ukryli się u nas w piwnicy, ocaleli. Banderowcy ich nie znaleźli. Okazało się więc, że ta kryjówka była bezpieczna... Gdybyśmy wszyscy razem schronili się w piwnicy, rodzice by przeżyli... Dom bez mamy i taty wydawał się dziwny, pusty, obcy. Od tej pory byliśmy zdani tylko na siebie. Wszystko stało się tak raptownie! Z dnia na dzień zostaliśmy sierotami, z dnia na dzień nasz poukładany świat rozsypał się na kawałki. Teraz najważniejsze stały się dwie sprawy: by uchronić się przed ukraińskimi nacjonalistami i uniknąć śmierci głodowej. Byliśmy bowiem potwornie głodni. W obejściu znaleźliśmy tylko kilka jajek, które od razu zjedliśmy na surowo. Bezskutecznie szukaliśmy jedzenia po szafkach, a nawet w śmieciach. Znaleźliśmy tylko zeschnięte skórki od chleba, trochę wyki i ziarna. Nie mogło to na dłuższą metę zaspokoić naszego głodu. Kiedy jedno z nas szukało jedzenia, drugie czuwało, stojąc w oknie. Baliśmy się, że Ukraińcy mogą pojawić się znienacka i nas zabić. I rzeczywiście, wkrótce przyszli. Już z daleka zobaczyliśmy watahę idącą w stronę wsi z widłami, kosami i siekierami. Błyskawicznie zbiegliśmy do piwnicy. Ja schowałam się za jeden winkiel, a brat za drugi. Usłyszeliśmy nad głowami tupot nóg i krzyki. Weszli do domu. Potem rozległo się trzaskanie drzwiczkami od szafek i szuflad. Odgłos przewracanych mebli. To ukraińska ludność plądrująca domy po zamordowanych "Lachach".
Biada nam, jeśli nas znajdą! W końcu zajrzeli do piwnicy. Na szczęście tylko wsadzili do środka głowy. Od wejścia odstraszyła ich woda, która zalała piwnicę. Oświetlili wnętrze, ale snop światła nie dotarł za winkiel, za którym się skryłam. Serce zamarło mi w piersi, siedziałam cicho jak mysz pod miotłą. Dosłownie przykleiłam się do zimnego piwnicznego muru. Uff...
Spodziewany atak jednak nie nastąpił. Ktoś przyniósł wieść, że to nie żadni banderowcy, tylko polskie wojsko na koniach. Fałszywy alarm! Odetchnęliśmy z ulgą i wyszliśmy poza mury. Ruszyliśmy w drogę powrotną do naszej wsi. Okazało się jednak, że to nie było polskie wojsko... To naprawdę była Ukraińska Armia Powstańcza... W Palikrowach zaczął się pogrom... A my znaleźliśmy się w jego centrum... W panice wbiegliśmy na teren obejścia znajomej. Miała obszerną stodołę, a w niej piwnicę. Wskoczyliśmy do środka, było już tam trochę ludzi. Cały czas dochodzili nowi. Patrzyliśmy na siebie w niemym przerażeniu. Jak się okazało, wśród nas była kobieta, która zmówiła się z banderowcami. Gdy tylko rozległ się pierwszy wystrzał z pistoletu - to musiał być umówiony wcześniej znak - zaczęła się drzeć wniebogłosy. Usłyszeli ją natychmiast. I przyszli.
- Dawaaaaaaaaj! Dawaaaaaaaaj! - oprawcy wygonili nas na łąkę. Banderowcy byli straszni. Mundury, wysokie buty, pistolety maszynowe i karabiny. Złe, nienawistne spojrzenia. Byliśmy przerażeni. Wkrótce na łące zebrał się spory tłum - niemal wszyscy mieszkańcy Palikrowów. Banderowcy otoczyli nas i zaczęli wszystkim sprawdzać dokumenty. Ukraińców kierowali na jedną stronę, a Polaków na drugą. Ukrywających się w wiosce Żydów spędzili za rów. Dokonywali selekcji przed egzekucją. Ukraińców puścili wolno, a wokół nas zaczęli rozstawiać karabiny maszynowe. Mama, jak zwykle, trzymała mnie na plecach w chuście. Dzięki temu wszytko świetnie widziałam. I zobaczyłam, że w ostatniej grupie schwytanych Polaków banderowcy przyprowadzili tatę. Mój braciszek szlochał i cały się trząsł. Ukraińcy zbili go podczas drogi karabinowymi kolbami, bo nie podobało im się, że głośno płakał.
Oprawcy najpierw kazali Żydom rozebrać się do naga. Po wykonaniu rozkazu ci nieszczęśni ludzie zaczęli się modlić. Wyglądało to upiornie. Panował niesamowity ziąb, a oni nie mieli na sobie żadnego ubrania. Cali dygotali z zimna, oczy zwrócili ku niebu. Zaraz odezwały się pierwsze wystrzały, a Żydzi zaczęli padać jeden po drugim na ziemię. Śnieg zrobił się czerwony od krwi. Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ogarnęła mnie zgroza. Potem oprawcy wzięli się za Polaków. Zaczęli ustawiać nas trójkami. Rozległy się jęki, szlochy, krzyki, błagania. Teraz już wiedzieliśmy, co nas czeka. Nie było ratunku. I nie było litości. Mieliśmy zginąć. Na łące stał tłum Polaków, jak się później dowiedziałam, ponad trzysta pięćdziesiąt osób. Niełatwo jest zgładzić tak dużą grupę ludzi. Rozstrzeliwania trwały więc bardzo długo. Musieliśmy patrzeć na śmierć naszych sąsiadów, znajomych... Serie z broni maszynowej, krzyk mordowanych, przekleństwa katów. Sceny iście dantejskie.
Kiedy nadeszła nasza kolej, rodzice milczeli. Ja cały czas siedziałam w chuście, kurczowo wpijając się w plecy mamy. Ludzie stojący bezpośrednio przed nami zaczęli padać na ziemię, huk wystrzałów stał się ogłuszający. Kule zaczęły świstać obok nas. Nagle niebo zawirowało mi nad głową i poczułam potężne uderzenie. Zorientowałam się, że leżę na ziemi, przygnieciona ciałem mamy. Mama miała ręce szeroko rozrzucone na boki. Nie ruszała się. Obok usłyszałam straszne jęczenie. To jęczał mój tata. Wyjrzałam spod futra mamy i zaczęłam błagać go szeptem:
- Tato, tatusiu, cicho... cicho... Prosiłam go, zaklinałam, ale on coraz bardziej jęczał. Był ciężko ranny. Wtedy usłyszeli go Ukraińcy. Jeden z nich stanął nad ojcem. Wycelował z karabinu i dobił go na moich oczach. Kula trafiła w głowę. Uchem i ustami buchnęła gęsta krew, zalewając mu całą twarz. Schowałam się głębiej pod futro mamusi. Leżałam nieruchomo, udając trupa. Spod ciała mamy wystawała mi jedna noga. Bałam się zmienić pozycję, bo wydawało mi się, że banderowcy zapamiętali pozycję mojego ciała. Jeżeli zobaczą, że coś się zmieniło, zorientują się, że żyję, i mnie zamordują. Cały czas w duchu się modliłam. Odmawiałam "Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko" i "Aniele Boży, stróżu mój", bo tylko tyle umiałam. Jak kończyłam jedno, zaczynałam drugie. I tak na okrągło. Ile to mogło trwać? Nie wiem. W końcu banderowcy sobie poszli, pozostawiając za sobą łąkę usłaną ciałami rozstrzelanych ludzi. Po kilku godzinach odważyłam się wyjrzeć z kryjówki. Mimo późnej pory było jasno jak za dnia. To Palikrowy stały w ogniu. Na tle szalejących płomieni widać było uwijające się czarne postacie, skakały niczym malutkie chochliki. To Ukraińcy plądrowali wieś. Stanęłam na nogi. Zaczęłam szarpać mamę za rękę i krzyczeć:
- Mamusiu, wstawaj! Musimy iść, uciekać! Wstawaj. Do mojej świadomości nie dochodziło to, że mama nie żyje. Potem dowiedziałam się, że dostała postrzał prosto w głowę. Ręce miała rozłożone jak na krzyżu. Pewnie w ostatniej chwili życia chciała mnie uchronić przed nadlatującą kulą. Nagle spostrzegłam, że w kierunku pastwiska idzie dwóch mężczyzn. Pewnie usłyszeli, jak krzyczałam. Szybciutko z powrotem wczołgałam się pod mamę. Starałam się odtworzyć pozycję, w której wcześniej leżałam. I zamarłam. Dwaj banderowcy zaczęli strzelać do rannych. Widocznie nie tylko ja przeżyłam masakrę. W końcu stanęli nade mną. Byłam przerażona. Serce waliło mi jak oszalałe. Bałam się poruszyć, drgnąć, oddychać. Zacisnęłam mocno powieki, czekając na huk pocisku. Czekając na śmierć. Jeden z banderowców powiedział, patrząc na mnie:
- Szkoda naboju. Ona już i tak nie żyje. I na potwierdzenie tego kopnął mnie mocno w wystającą nogę. Ja się nie poruszyłam, a nogę spuściłam bezwładnie. To utwierdziło upowców w przekonaniu, że jestem martwa. Poszli dalej. Odetchnęłam z ulgą... Będę żyć. Do dziś nie wiem, skąd w małym dziecku znalazło się tyle rozumu. Długo tak leżałam bez ruchu. Bałam się, że mordercy znowu wrócą. W końcu usłyszałam ciche wołanie:
- Józiu, Józiu! Czy ty żyjesz? Józiu! - To była panna Róża, nasza sąsiadka. Musiała widocznie usłyszeć, jak wcześniej wołałam mamę. Ona też przeżyła, choć była poważnie ranna w plecy. Odezwałam się do niej. Chciałam wstać, ale nie mogłam. Ciało miałam zesztywniałe z zimna. Jakoś się jednak wygrzebałam i zaczęłam raczkować, czołgać się po sztywniejących trupach. Patrzyły na mnie szeroko otwartymi, martwymi oczami. Na ich twarzach zastygło przedśmiertne przerażenie. Okazało się, że masakrę jakimś cudem przeżył również mój braciszek. Leżał pod zwałem trupów i teraz też wygrzebał się na powierzchnię. Razem z panną Różą pomogli mi iść. Byłam wysmarowana krwią od stóp do głów. Doszliśmy do rzeki, weszliśmy do wody. Po drugiej stronie stał dom, bardzo porządny. Mieszkała w nim bardzo elegancka i prawa kobieta, Ukrainka. Bez wahania wpuściła nas do środka i ukryła u siebie w piwnicy. Siedzieliśmy tam jeszcze z kilkoma osobami, które ocalały z rzezi, między innymi z pewnym Żydem. Ten mężczyzna wykorzystał chwilę nieuwagi Ukraińców, wskoczył goły do rzeki i przepłynął na drugi brzeg. Nie miał ubrania, więc siedział w kącie opatulony kocem. W nocy rozległ się potworny łomot do drzwi. Mimo że siedzieliśmy w piwnicy, słyszeliśmy go wyraźnie. Do domu wpadli banderowcy i jacyś ludzie ubrani w niemieckie mundury. Zaczęli się wydzierać na naszą gospodynię. Powiedzieli, że ktoś widział w jej domu Polaków. Domagali się, aby natychmiast nas wydała. Ona stanowczo zaprzeczała, mówiąc na przemian po niemiecku i po ukraińsku. W końcu dali jej spokój i wyszli. Ledwo zamknęły się za nimi drzwi, gospodyni zbiegła do nas do piwnicy i rzuciła pospiesznie:
- Musicie być teraz cicho. Ani mru mru! Nie minęło pół godziny, kiedy wrócili. Widocznie spodziewała się tego, dlatego nas ostrzegła. Znowu przeszukali cały dom i strych, ale wejścia do piwnicy nie zauważyli. Na odchodnym z wściekłości strzelili do niej. Kula poharatała jej rękę. Spędziliśmy u tej pani jeszcze jedną noc, ale nazajutrz każdy musiał iść w swoją stronę. Ryzyko było zbyt duże. Nie mogliśmy dłużej zostać. Razem z braciszkiem nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. Zrobiliśmy więc jedyną rzecz, jaka przyszła nam do głowy - wróciliśmy do domu. Smutny to był powrót. Tym bardziej, że na miejscu dowiedzieliśmy się, iż wszyscy ludzie, którzy ukryli się u nas w piwnicy, ocaleli. Banderowcy ich nie znaleźli. Okazało się więc, że ta kryjówka była bezpieczna... Gdybyśmy wszyscy razem schronili się w piwnicy, rodzice by przeżyli... Dom bez mamy i taty wydawał się dziwny, pusty, obcy. Od tej pory byliśmy zdani tylko na siebie. Wszystko stało się tak raptownie! Z dnia na dzień zostaliśmy sierotami, z dnia na dzień nasz poukładany świat rozsypał się na kawałki. Teraz najważniejsze stały się dwie sprawy: by uchronić się przed ukraińskimi nacjonalistami i uniknąć śmierci głodowej. Byliśmy bowiem potwornie głodni. W obejściu znaleźliśmy tylko kilka jajek, które od razu zjedliśmy na surowo. Bezskutecznie szukaliśmy jedzenia po szafkach, a nawet w śmieciach. Znaleźliśmy tylko zeschnięte skórki od chleba, trochę wyki i ziarna. Nie mogło to na dłuższą metę zaspokoić naszego głodu. Kiedy jedno z nas szukało jedzenia, drugie czuwało, stojąc w oknie. Baliśmy się, że Ukraińcy mogą pojawić się znienacka i nas zabić. I rzeczywiście, wkrótce przyszli. Już z daleka zobaczyliśmy watahę idącą w stronę wsi z widłami, kosami i siekierami. Błyskawicznie zbiegliśmy do piwnicy. Ja schowałam się za jeden winkiel, a brat za drugi. Usłyszeliśmy nad głowami tupot nóg i krzyki. Weszli do domu. Potem rozległo się trzaskanie drzwiczkami od szafek i szuflad. Odgłos przewracanych mebli. To ukraińska ludność plądrująca domy po zamordowanych "Lachach".
Biada nam, jeśli nas znajdą! W końcu zajrzeli do piwnicy. Na szczęście tylko wsadzili do środka głowy. Od wejścia odstraszyła ich woda, która zalała piwnicę. Oświetlili wnętrze, ale snop światła nie dotarł za winkiel, za którym się skryłam. Serce zamarło mi w piersi, siedziałam cicho jak mysz pod miotłą. Dosłownie przykleiłam się do zimnego piwnicznego muru. Uff...
czwartek, 6 grudnia 2018
Każń o.Ludwika Wrodarczyka.
6. Droga męczeństwa
Wiosną 1943 r. pojawiło się widmo prześladowania ludności polskiego pochodzenia. Nacjonaliści niemieccy rozpalali nienawiść pomiędzy ludnością polską i ukraińską, co padała na podatny grunt ukraińskiego nacjonalizmu. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) wysunęła hasło budowy wielkiej, niezależnej Ukrainy. Partyzanci, którzy stanowili obronę miejscowej ludności przed ukraińskimi bandami, na pewien czas zostali odwołani pod Żytomierz. Tę sytuację słabości polskiej ludności wykorzystali ukraińscy nacjonaliści. Na Wołyniu rozpoczęła się rzeź polskiej ludności.
Okopy zostały bez obrony. Mnożyły się grabieże i napady na ludność polskiego pochodzenia. Już od wiosny 1943 roku w okolicach Okopów ginęły pojedyncze osoby, całe rodziny i płonęły niektóre zagrody. Ludność polska na noc uchodziła do lasu zabierając ze sobą to, co najbardziej potrzebne, a często nawet bydło. Bywało, że z całej wioski tylko okopowski proboszcz pozostawał w wiosce. Dwukrotny atak band ukraińskich na polskie wioski został odparty. Trzeci i najtragiczniejszy nastąpił w nocy z 6 na 7 grudnia 1943 roku.
Zbliżał się już front rosyjsko-niemiecki. Wieczorem 6 grudnia 1943 roku O. Wrodarczyk pisał nuty dla chóru kościelnego na Uroczystość Niepokalanego Poczęcia, a później razem z bratem zakonnym Karolem Dziembą OMI i stuletnią staruszką, która pomagała w pracy na plebani, odmawiał litanię Loretańską. O. Wrodarczyk - jakby przeczuwając, co niebawem miało nadejść - pożegnał się z bratem zakonnym Karolem Dziembą i udał się do miejscowego kościoła. Na pożegnanie podał mu rękę, ucałował go, przytuli po ojcowsku i powiedział: "Zostań z Bogiem Bracie. Kochaj Matkę Najświętszą. Zdajmy się na wolę Bożą. Ja pójdę do kościoła, nie mogę zostawić Najświętszego Sakramentu...". Wiele razy różne osoby, a także brat Karol, namawiały go do ucieczki do lasu. On zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później bulbowcy mogą przyjść także na plebanię, jednak nie dał się przekonać. Był przekonany, że jego miejsce jest w kościele i przy wiernych i nie może go spotkać nic złego, skoro sam wszystkim okazywał dobroć.
W kościele klęczał i leżał krzyżem przed ołtarzem, modli się i czekał aż przyjdą po niego. Godzina jego nadeszła i przyjął ją świadomie wraz z tym wszystkim, co miało nastąpić. O godz. 22.00 płonęły już pierwsze domy w Okopach, Dołhani i Borowskich Budkach podpalane przez bandy ukraińskie. Ludzie szukając schronienia uciekali do lasu. Jeśli kogoś napotkano żywego musiał zginąć. Ginęli mężczyźni, kobiety i dzieci. Owej nocy, tylko w Okopach zostało zamordowanych około kilkadziesiąt, może nawet 50 osób. Rabowany dobytek był ładowany na wozy.
Żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) wtargnęli do kościoła w Okopach. Dopadali go na stopniach ołtarza i od pierwszych chwil zaczęli się znęcać nad bezbronnym proboszczem. Wstawiły się za nim dwie kobiety również przebywające w kościele; 18-letnia Weronika Kozińska i 90-letnia Łucja Skurzyńska. Obie na miejscu zostały zamordowane. Na stopniach ołtarza pozostała po proboszczu zakrwawiona koloratka, a na podłodze, jak rozsypane ziarno, leżały guziki jego sutanny. Przed drzwiami kościoła leżały wiązki słomy, którą chciano podpalić kościół. Błagalne prośby Ks. Wrodarczyka odprowadziły od złych zamiarów banderowców i kościół ocalał.
Bandyci nie omieszkali jednak obrabować kościoła. Splądrowali i ograbili zakrystię. Włamali się do tabernakulum i sprofanowali ołtarz. Jeszcze następnego dnia ludzie zbierali na podłodze rozsypane komunikanty. Na czekająca przed kościołem furmankę załadowali szaty i przedmioty liturgiczne takie jak: monstrancję, kielichy i powieźli w kierunku Karpiłówki. Do odległej o 7 km Karpiłówki, gdzie znajdował się sztab bandy UPA wleczono związanego i przywiązanego do sań O. Wrodarczyka. Ostatnim śladem po księdzu Wrodarczyku były znalezione na drodze z Okopów do Karpiłówki części jego ubrania - kołnierz i część rękawa. Na śniegu pozostały krople krwi - ślady bicia i maltretowania. Był to jedyny przypadek uprowadzenia żywego Polaka z miejsca pogromu. Prawdopodobnie dla niego, jako dla duchownego, obmyślano inny, bardziej wyrafinowany i okrutniejszy sposób śmierci.
Bronisław Janik znał O. Wrodarczyka osobiście. Jako parafianin był sprzedawcą w miejscowym sklepie i nauczycielem dla dorosłych w Borowych Budkach. W swojej książce "Niezwykły świadek wiary na Wołyniu 1939-1943 Ks. Ludwik Wrodarczyk" (Poznań 1993) na stronie 210 tak opisuje ostatni etap męczeńskiej drogi O. Wrodarczyka: "Po wywiezieniu księdza samochodem z Karpiłówki do uroczyska Pałki, położonego w pobliżu kolejki wąskotorowej na linii Rokitno-Moczulanka, rozebranego do naga poddano nieludzkim torturom. Kłucie bagnetami i igłami, przypiekanie zbolałych nóg rozpalonym żelazem nie odnosiło pożądanego skutku. Kapłan wciąż jeszcze żył. Rozwścieczeni oprawcy przystąpili do bardziej bestialskich tortur. Widząc swą niechybną śmierć, męczennik poprosił oprawców o pozwolenie odmówienia modlitwy. Zezwoli wspaniałomyślnie.
Uklęknąwszy na mchu, kapłan długo się modli. Po zakończeniu powiedział: "Jestem gotów". Dwanaście ubranych w czerwone spódnice ukraińskich dziewcząt położyło księdza na ziemi i przywiązało do leżącej kłody drzewa. Następnie z zimną krwią rozpoczęły przecinanie jego ciała piłą. Przerżniętego do połowy, dającego jeszcze a życia postawiły na nogi i przywiązały do rosnącego drzewa, by z kolei z odległości kilkunastu metrów otworzyć do niego karabinowy ogień.
Ks. Ludwik Wrodarczyk był martwy. Po wykopaniu dołu i wrzuceniu do niego zwłok, zbrodniarze przykryli brudnym workiem z sieczką głowę swej ofiary. Na przysypany piaskiem grób nałożyli darń i kilka urwanych gałęzi. W takich to okolicznościach pierwszy i ostatni proboszcz w okopowskiej parafii, misjonarz oblat ks. Ludwik Wrodarczyk, zakończył swe poświęcone Bogu i Kościołowi młode trzydziestopięcioletnie życie".
Czy taka jest prawda o jego śmierci? Dotychczas nie udało się odnaleźć wiarygodnych świadków i szczegółowych wyjaśnień na temat okoliczności jego męczeństwa. Ludzie po prostu boją się mówić. Po tylu latach istnieje jeszcze zagroda i dom, w którym dokonano męczeństwa. Nawet jest plama krwi na ścianie, której nie można wymazać i "wyro", na którym go męczono. Nie wiadomo jednak, gdzie pochowano ciało męczennika O. Ludwika Wrodarczyka.
Leon Żur (list z 24 września 1990 r.), który odwiedzał rodzinne strony Okopów otrzymał informację, że O. Ludwik Wrodarczyk został zakopany za stodołą gospodarstwa ukraińskiego chłopa. Ten z kolei po wkroczeniu armii radzieckiej, w obawie przed ewentualnymi konsekwencjami wiosną 1944 r. zwłoki odkopał i przeniósł nieco dalej na teren bardziej bagienny. Być może jest to jakiś wiarygodny ślad pochówku doczesnych szczątków O. Wrodarczyka.
Tam gdzie kiedyś były Okopy dzisiaj są pola. Wszystkie zabudowania ludności polskiej w Okopach spłonęły w nocy z 6 na 7 grudnia 1943 roku, gdy Okopy, Dołhań i Budki Borowskie zostały zaatakowane przez nacjonalistów ukraińskich z oddziału Tarasa Bulby. Oprócz kilku chat zamieszkałych przez Ukraińców ocalał wówczas drewniany kościół parafialny pw. św. Jana Chrzciciela. Mieszkańcy wsi, którym przed pogromem udało się ujść do lasu, nazajutrz składali w nim ciała pomordowanych krewnych i sąsiadów. Kościół w Okopach spłonął już po wojnie w 1948 r.. Po dzień dzisiejszy jedynym świadkiem wydarzeń tamtych czasów jest cmentarz, założony przez O. Ludwika Wrodarczyka we wrześniu 1939 roku na którym pochował on pierwsze ofiary najazdu wojsk rosyjskich na Polskę 17 września i na którym pochowano wszystkich pomordowanych w tragiczną noc z 6 na 7 grudnia 1943 r.. Staraniem ludności ukraińskiej stanął tam pomnik ku czci pomordowanych Polaków, także pierwszego i ostatniego proboszcza Okopów O. Ludwika Wrodaczyka OMI, chociaż do dzisiaj miejsce jego grobu jest nieznane.
O. Ludwik Wrodarczyk, kapłan wielkiego ducha i głębokiej wiary, zasłużony dla społeczności polsko-ukraińskiej, podał się woli Bożej i poniósł śmierć męczeńską za najwyższe wartości wiary, kapłaństwa i życia zakonnego.
W setną rocznicę urodzin o. Ludwika Wrodarczyka w miejscu jego śmierci ojcowie oblaci z Polski Postawili w miejscu jego śmierci krzyż.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...