środa, 30 stycznia 2019

Dariusz "Skandal" Hajn - zapomniana legenda polskiego punk rocka.

Jak sam śpiewał jednym ze swoich punkowych manifestów, urodził się 20 lat po wojnie w PRL-owskiej Polsce. Dokładnie 2 października 1964 roku w Warszawie. Wychowywał się na szarym blokowisku na Starówce. Po skończeniu podstawówki podjął naukę w Technikum Elektroniczno-Mechanicznym. W szkole tej poznał członków zespołu Dezerter, którego w 1981 roku został pierwszym wokalistą.

Mówcie mi Skandal

Jego charakterystyczna, pełna autentyzmu i bezkompromisowości maniera wokalna stała się „znakiem rozpoznawczym” Dezertera. Z takim wokalistą zyskał on ogromną popularność wśród fanów punka w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Najlepiej to uwielbienie dla „Skandala” pokazuje występ na koncercie w Jarocinie w 1984 roku. Hajn był na nim w życiowej formie, a publiczność słuchając jego ekspresyjnych wokaliz popadła w dziki trans. Zresztą z występu tego powstał materiał wydany na kasecie'' Jeszcze żywy człowiek”, którą wydała nielegalnie założona przez członków Dezertera wytwórnia Tank Records. Hajn podczas tego kultowego już występu wykonywał utwory z epki „Ku przyszłości” - wydanej w 1983 r. przez Tonpress. Na której można znaleźć takie punkowe hymny jak „Ku przyszłości”, „Szara rzeczywistość”,  „Wojna głupców”. Natomiast największy hit z tego minialbumu „Spytaj milicjanta” w wykonaniu Hajna trafił w 1984 roku na kasetę World Class Punk.

Dezercja Skandala

Jednak z czasem nastąpił w Dezerterze konflikt indywidualności. Wtedy drogi członków grupy zaczęły się rozchodzić i na dobre przestali się ze sobą dogadywać. Pochodną czego trudno było im spotkać się na próbie a co gorsza razem koncertować. Doprowadziło to do tego, że Hajn po niepojawieniu się na ważnym koncercie — w 1986 roku był zmuszony do opuszczenia zespołu. Na pewno duży wpływ na ten stan rzeczy miało to, że wokalista nie radził sobie z coraz większą popularnością i co najgorsze zaczął uciekać przed nią w dragi. Coraz silniejszy nałóg przyczynił się do tego, że stracił serce do dalszego śpiewania. Hajn zostawił jednak po sobie bogatą spuściznę i jego wokal można usłyszeć na wydanym w 1986 roku debiutanckim albumie Dezertera „Underground Out of Poland” oraz gościnnie na drugim „Kolaboracja”. Zaśpiewał też w kilku utworach na składance „Jak punk to punk” i kompilacyjnym albumie „Jak powstrzymałem III wojnę światową, czyli nieznana historia Dezertera” - wydanym w 1993 roku.
image

Magdalena i Skandal - zdjęcie wykonane w 1985 roku.



Droga do samozatracenia


Hajn po odejściu z zespołu, który uczynił go sławnym, całkowicie się pogubił. Z czasem coraz bardziej ćpał i już prawie nikogo nie poznawał ze swoich znajomych. Stał się już wtedy na dobre ofiarą nałogu heroinowego. Na początku lat 90. zajął się dealerką dragów na techno imprezach — w zamian za zostawienie sobie części. Następnie próbował stworzyć też klub muzyczny — ale to nie pomogło mu wyjść na prostą. Uzależnienie od narkotyków w dniu 8 maja 1995 roku przyczyniło się do jego przedwczesnej śmieci. Wokalista zostawił córkę Kamile, która na szczęście poszła dobrą drogą, bo jej matka wpadła w te same kłopoty co Skandal. Co ciekawe zdawał sobie z tego sprawę i starał się o nią jakoś dbać. Niestety nie było mu to długo dane.
image

Tak więc Dariusz Hajn był postacią wybitną, ale trudną w codziennym życiu. Dla tysięcy fanów Dezertera „Skandal” bez wątpienia jest legendą — a tacy ludzie zwykle nie doczekują należytego hołdu. Jego grób znajduje się na cmentarzu północnym — wejście bramą zachodnią kwatera S II 16 rząd 8, grób 8 - na krzyżu tego grobu prawie zawsze wisi czerwona bandamka. Taka sama, którą często nosił podczas swoich występów.

sobota, 26 stycznia 2019

Trzy kurhany.

Kiedy miałam siedemnaście lat spotkałam się z okropnym mordem na Polakach przez bandy ukraińskie. Ciężko to zapomnieć jak i ciężko zapomnieć całą II Wojnę Światową. Jesienią roku 1942 zostałam z łapanki wywieziona do lagru do Równego, skąd miałam jechać na przymusowe roboty do Niemiec. Tak się jednak złożyło, że uciekłam i wróciłam do domu. Odległość z Równego do Wydymera wynosiła około 100 kilometrów. Pocią­giem wracać nie było mowy, a więc z koleżanka szłyśmy pieszo. Przechodziłyśmy przez kilka wsi ukraińskich. Byłyśmy głodne, pro­siłam tam o jedzenie, lecz nikt nam go nie dał. Jeden Ukrainiec w moim wieku obiecał nas nakarmić, my oczywiście nie wiedziałyśmy co to ma znaczyć.
Po dwóch dniach podróży doszłam do polskiej wsi Karaczun. Tam już zastałam również uciekinierkę z lagru Alinę Kotecha. W tym że Karaczunie dowiedziałam się, że nieopodal w Gajówce został zamordowany gajowy Polak z całą rodziną. Na początku nie było wiadomo kto morduje – Niemcy czy zemsta za wywiezione drzewo? Już na początkach 1943 roku był względny spokój, ale już na początku lutego zaczęły krążyć wieści, że tu i tam zostały wymordowane Pol­skie rodziny (rąbano siekierą w tył głowy). Było zagadką kto mor­duje, jednocześnie chodziły wieści, że czyni to banda Bandery. Trudno jest coś dokładnie napisać, operować datami lub nazwiskami.
W przybliżeniu będę cos chciała napisać. W miesiącu lutym 1943 byłam na Radzieżu u rodziny tj. Garbowskich. W tym to czasie 2 kilo­metry od Radzieża na Janówce została wymordowana polska rodzina Todorowiczów. Zamordowani zostali ojciec, matka, syn i córka z mężem oraz dwóch sąsiadów. Cudem ocalała ich córka Halina, obecnie Halina Rudnicka mieszka w Sławnie, bliższego adresu nie posiadam. Zarą­bano ich siekierami prócz zięcia, który był rozstrzelany bo się bronił. W tym też czasie 2 kilometry od Wydymera została wymordowana cała wieś Parośla i wszyscy przejeżdżający przez tę wies Polacy. Z Wydymera zamordowani: Marcin Kopij ojciec sześciorga dzieci, Burzyński Józef lat 18, Kopij Hilary lat 26, Żorcynski (Żarczyński), imienia nie pamiętam – ojciec trójki dzieci, Woźniak Stanisław lat 25, Jadwiga Rudnicka lat 13, Stasiak ojciec czworga dzieci, Józef Jankie­wicz z Majdanu. Po ukończeniu gimnazjum był nauczycielem taj­nego nauczania na Parośli.
O wymordowaniu Parośli powiadomiła Tubicz Maria. Była ranna, rąbana siekierą w tył głowy, miała trzy rany. Wtedy już dokładnie było wiadomo, że mordują Ukraińcy. Według relacji Marysi wcze­snym rankiem przyjechał oddział niewiadomego pochodzenia podając się za Ruskich partyzantów. Zamówili sobie ucztę rozłożyli się obozem wystawili warty, trudno było podejrzewać, że to byli bandyci. Wyjeżdżając użyli fortelu względem ludności: po prostu powiązali im ręce do tyłu i oczy, kłamiąc, że robią po to żeby jak przyjdą Niemcy to będą mieli usprawiedliwienie, że ich na przymus kazali gościć i nie będą ich karać Niemcy. Gdy wszyscy mieszkańcy byli już powiązani zaczęła się rzeź.
Rąbali siekierami, bo żal było amunicji. Dzieci większe i mniejsze brali za nogi i zabijali o ścianę lub łóżko do opornych strzelali z kul rozrywnych. U Horoszkiewiczów była szkoła tajnego nauczania tam zarąbali około 30 dzieci, tam też zginął wspomniany z Majdanu Józef Jankiewicz. Rodzina Horoszkiewiczów była rąbana według kolej­ności: Heniek, najmłodszy syn, Matka i Ojciec. Córka Wanda grała na gitarze i tańczyła, bo obiecali życie jej i matce. Po zamordowaniu matki upadła na nią i tak leżała na gromadzie tych najbliższych z gitarą w ręku.
Zdziwić może skąd takie dokładne relacje, otóż u Horoszkiewi­czów była przechowywana rodzina żydowska i to wszystko z ukrycia widzieli i przekazali Polakom.
U Gomółków wymordowano całą rodzinę z Jadwigą Rudnicką z Wydymera. Parośla została wymordowana prócz Marysi Tubicz, która była ranna, Bober i więcej nie pamiętam prócz kilku dzieci ran­nych. Została ranna Lilka, jej brat nazwiska nie pamiętam. Wiem tylko, że dzieci te wzięła Weronika Swoboda z mężem z Antonówki. O dzie­ciach i pozostałych informacji może udzielić Wanda Myszkiewicz zamieszkała Warszawa-Anin. Ona również cudem ocalała z pożogi.
Wieś została ograbiona ale nie spalona. Leżałam chora i czytałam między innymi o Parośli w książeczce napisanej przez Sobiesiaka i Jegorowa. Okropnie się zirytowałam bo rozdział o Parośli nie jest zgodny z rzeczywistością. Żadnej walki partyzanci z bandą ukra­ińską nie prowadzili ani bezpośrednio ani później. Sotnie bulbowskie spokojnie odeszli na wschód przez Wydymer na Kopaczówkę. Druga jednostka tej bandy miała wymordować ludność Wydymera. Dowódcą by wyznaczony Ukrainiec „Mizowiec” z Kopaczówki tj. około 5 kilometrów od Wydymera. Banda, która wymordowała Paroślę szła przez naszą wieś miała się spotkać z Mizowcem i pomóc wymordować Polaków. Trudno przewidzieć dlaczego Mizowiec ze swoją sotnią się nie zjawił.
Wydymer ocalał, a życiem przypłacił Mizowiec. Zamordowali go, uciętą głowę położyli na tułowiu w stronę Wydymera i prowodnik powiedział cytuję: „Nie chcesz ryzać Lachiw to teper dywyś jak oni zywut”. Skąd tak dokładna wiadomość o Mizowcu. Opowiadała to jego służąca Polka. Na imię miała Stasia, nazwiska nie pamiętam. W czasie gdy ta banda grasowała u jej Pana ona schowała się na strych, a potem uciekła na Wydymer.
Zdziwić może niektórych, że tak dużo piszę o Wydymerze, o swojej rodzinnej kolonii. Wydymer leżał pośrodku polskich wsi daleko od siedlisk ukraińskich, a faktycznie na naszej kolonii była tylko rodzina ukraińska, ale o tym opisze później.
Powracam do Parośli była to nieduża wieś, ale zamordowano tych biedaków 168 osób. Wszystkich pochowano we wspólnym grobie i jest tu na Parośli już 3 kurhany. Jeden z wymarłych na Hiszpankę, jeden z czasów najazdu na Polskę tatarów, a teraz pomordowanych przez bandy ukraińskie.
W maju 1943 roku Polacy z okolicznych wsi mogiłę ogrodzili parkanem i postawili duży dębowy krzyż. Na poświęcenie krzyża i mogiły oraz pożegnanie swoich parafian przybył kanonik, ich proboszcz ksiądz Dominik Wawrzynowicz. Płakał ksiądz staru­szek, płakała cała ludność, płakał wysoki krzyż, przeżycie nie do zapomnienia. Wiemy dokładnie, że robiły to bandy Bandery i Bulby. Parośla nie była ani pierwszym ani ostatnim mordem przez bandy ukraińskie. Był to największy mord w powiecie Sarny, jak i ościennych powiatach.
W dniu 12 maja 1943 roku bandy ukraińskie napadły na polskie wsie położone od nas za Horyniem bliżej Sarn tj. Dołgie, Radzież, Janówkę, Osty, Folwark, Konstantynówkę, Ugły, Chwoszczowate, Załomy, St. Tutowicze oraz pomniejsze osiedla i pojedyncze zabudo­wania Polaków.
Trzeba jednak wiedzieć, że już w tym czasie Polacy zorganizowali samoobronę. Polskie matki z dziećmi uciekali do miast i bliżej po­sterunków niemieckich. Podczas potyczki w dniu 12 maja 1943 roku zginął na Radzieżu Libera Witold lat 20, członek AK. Zginą od kuli ukraińskiej, pozostawiając żonę i dwoje dzieci, córka 2 lata i syn 6 miesięcy.
Jak się później okazało na Niemców nie można było liczyć ponieważ oni dostarczali broń i instrukcje dla band ukraińskich.
W miesiącu czerwcu 1943 roku ukraińskie bandy napadały dalej na wsie i kolonie polskie oraz mordowali Polaków mieszkających w jednej wsi z Ukraińcami. Robili i mordowali w takich wsiach jak Stachówka, Chinocze, Sochy i wiele innych. Pozostali Polacy przy życiu pouciekali do większych skupisk Polaków. Z relacji rodziny Mazurków, która jakiś czas mieszkała u moich rodziców wiem, że Ukraińcy nie tylko rąbali ale również poddawali okropnym tor­turom.
Gajowego z Chinocy oraz jego żonę przecięli piłą poprzeczną, solili jeszcze żywe rany, wydłubywali oczy i polewali samogonem. Synek ich Romuś, lat 4, miał ucięte obie nóżki i leżał w Sarnach w szpitalu. Trudno to wszystko opisać i wyobrazić sobie jak takie zbiry mogą skrzywdzić człowieka.
Polacy zaczęli tworzyć samoobronę. Broń i amunicję kupowaliśmy od żołnierzy niemieckich za takie rzeczy jak: masło, słonina i inne wyroby mięsne. Najwięcej broni Polakom dostarczali Węgrzy, tak zwane Madziary. Od wymordowania Parośli Polacy nie nocowali w domu, nocowali w lasach lub zbierali się do środka wsi, wystawiali warty i czuwali.
Na Wydymerze samoobrona była silna. W lasku zwanym „Obiastka” został zbudowany schron oraz rów obronny ciągnący się pod ziemią przez całą wieś. 15 lipca 1943 roku zostało zaatakowane największe skupisko ludności Polskiej, Huta Stepańska. Opisywać o  Hucie Stepańskiej nie będę bo i tak o tym napadzie zostało napi­sane, ale musiałam do tego nawiązać bo przecież część ludności z Huty znalazła się na Wydymerze. Tu już radzili mężczyźni jak się przygotować do opuszczenia swojego gospodarstwa.
W nocy z 30 na 31 lipca 1943 roku zostały zaatakowane pozostałe polskie wsie: Perespa, Sunia, Antonówka, Kol. Załawiszce, Choromce, Prurwa, Kopucówka Kopaczówka.
Rano Bulbowcy podeszli pod Wydymer i zaczęli palić wieś, ludzie nie zginęli ponieważ byli w schronie, a matki z małymi dziećmi w mieście. Zaczęła się walka, która trwała do około południa. Ban­dyci widząc, że Wydymera tak łatwo nie zdobędą, odstąpili. Odstąpili, żeby ludność wyniosła się do miasta. W Antonówce stały gotowe wagony towarowe do wywozu ludzi na roboty do Niemiec. Ładowali jeden wagon ludźmi, a następnie konie i krowy, które zostały przygonione przez ludzi. Tak załadowany transport dawał pewność, że dojedzie do celu, ponieważ w tym czasie na naszym terenie działał już „Bomba” z oddziałem i ruska partyzantka. Partyzanci działali już na niekorzyść Niemców wysadzając pociągi w powietrze oraz inne sabotaże. Niemcy zawieźli nas do Sarn, załadowali na samochody i zawieźli do lagru do Dorotycz. […]

sobota, 19 stycznia 2019

Zanim nastąpił Wołyń.

W lutym 1917 r. został obalony carat. A wraz z nim zaczął się w Rosji zamęt, pogłębiony wojenną demoralizacją i coraz silniejszą bolszewicką agitacją. Wojsko rosyjskie na tyłach frontu ulegało rozkładowi może głównie z powodu działalności partii Lenina, obiecującej koniec trwającej już trzy lata wojny i ziemię dla chłopów. W czerwcu 1917 r. w Kijowie Ukraińska Centralna Rada wydała pierwszy uniwersał proklamujący ukraińską autonomię w państwie rosyjskim, a w listopadzie proklamowana została Ukraińska Republika Ludowa. Jednocześnie ogłoszono, że cała ziemia dworska i kościelna przechodzi w ręce chłopów bez odszkodowania. Ukraińscy chłopi poczuli się właścicielami polskich pałaców, dworów i pól. „Treba nam zemli, nie treba paniw!”. Było to hasło do rabunku i zniszczenia, a fala tych działań, a także mordów, podniecanych przez bolszewicką agitację zdemoralizowanych żołnierzy armii rosyjskiej, wezbrała w listopadzie i grudniu 1917 r. Część z nich wracała do swoich ukraińskich wsi, zachęcając chłopów do napaści na polskich ziemian.
W Sławucie, ośrodku dóbr Sanguszków, stacjonował 264. Pułk Zapasowy złożony z najgorszych wyrzutków, z katorżników. Żołnierze grabili magazyny zboża, zabili stado 300 danieli, wycinali lasy sanguszkowskie, namawiając do tego miejscowych chłopów. Agitowali przeciw księciu Romanowi Damianowi Sanguszce: „Jakim prawem on tak dużo ma?! Tak dalej być nie może! Dosyć się napił naszej krwi!”.
Pałac w Sławucie
Pałac w Sławucie / Źródło: Wikimedia Commons


Książę poprosił władze wojskowe o pomoc. Przysłano sotnię kozaków. Ewa Rzyszczewska w książce „Mord sławucki w oświetleniu naocznego świadka” pisała: „Obecność tej sotni, prywatnej jakoby »ochrany« Księcia, jeszcze bardziej rozjuszyła ów pułk zdziczały. Piechury poczęły spoglądać na dońców wyzywająco, ci znowu na nich z pogardą, pełniąc zresztą wiernie swój obowiązek”. Oficerowie kozaccy nie chcieli jednak przywołać do porządku zdemoralizowanych żołnierzy. „Nahajka nasza poskromiłaby niezawodnie żołnierzy-złodziei i chłopów, wszakże rozważniej jest ze względu na czasy i okoliczności powstrzymać się od surowych środków, nie podburzać ich jeszcze. Nam wszystko jedno, my sobie zawsze damy radę, ale, po naszym odejściu, wy tu zostaniecie z nimi sami”....
Sotnia po miesiącu odeszła. Zastąpiło ich 25 dragonów.

Mord w Sławucie

Pretekstem do tragedii sławuckiej miało być rzekome zabicie – a naprawdę obicie szablą – jednego z żołnierzy, prawdopodobnie zastrzelonego przez dragonów podczas wycinki lasu, własności Sanguszki. A na drewno czekało już 200 fur chłopskich. Rozjuszona żołnierska banda zażądała wydania rotmistrza dragonów. 1 listopada 1917 r. obległa pałac i wtargnęła do niego. Nie reagowali na wezwania swoich oficerów. Krzyczeli do nich: „Paszli won!”. Zaczęli krzyczeć: „Hdie Sanguszko… dawajtie nam Sanguszku!”. Zaczęli go lżyć, wyzywać od krwiopijców. Osiemdziesięciopięcioletni książę, widząc, że zbliża się jego ostatnia godzina, prosił o księdza. Odpowiedziano mu drwinami i wyzwiskami. Prosił, by – jeśli czymkolwiek zawinił – jego lud go osądził. Prowadzono go dokądś. W pewnej chwili poprosił o wodę. Wtedy jakiś żołdak zadał pierwszy cios. „Bez krzyku odsuwał lub wyciągał bagnety z ciała, do czego pociął sobie ręce. Jedną z nich ostrze przebiło na wylot” – pisała Rzyszczewska. Doliczono się potem ponad 30 ran na ciele księcia Sanguszki.
Pałac w Sławucie po obrabowaniu podpalono, spłonęły księgi wspaniałej stadniny. A konie arabskie „rozpuszczone przez żołdactwo, rżące, wylękłe, pędziły obłędnie do koła, lecąc ku ogniowi i od ognia. 61 sztuk z pałacowej stajni pchnięto w ten wyścig szatański”. Rzyszczewska wspominała: „Były chwile, kiedy zamykałam oczy, niezdolna patrzeć na niszczycielską pracę płomieni. Podniósłszy powieki, znów widzę słupy iskier, wstęgi ognia, kłęby dymu, tragiczne fragmenty osuniętych budowli, opętańczą bieganinę morderców i złodziei, grabione wielkie, historyczne dziedzictwo, ponad tym zaś u góry pełną tarczę księżycową”....
Ciało Romana Sanguszki, zamordowanego w Sławucie
Ciało Romana Sanguszki, zamordowanego w Sławucie / Źródło: Wikimedia Commons


Zemli, zemli!

Zofia Kossak-Szczucka, świadek wydarzeń, ziemianka z Nowosielicy, pisała w książce „Pożoga. Wspomnienia z Wołynia 1917–1919”: „Setki, tysiące spalonych pragnieniem i zawiścią głosów powtarzało: Ziemi, ziemi! Ten krzyk gonił wszędzie, śnił się po nocach. Oddajcie ziemię, ziemia nasza, czytało się w każdym słowie. To już nie były namiętności ani pożądania ludzkie, to był żywioł nieodparty i nieubłagany, który powstawał z szumem głośnym fali, a runąwszy, miał zalać wszystko i zagładzić”. Maria Dunin-Kozicka, także ziemianka, z Lemieszówki, autorka „Burzy od Wschodu. Wspomnień z Kijowszczyzny”, dodawała, że chłopi ukraińscy z żalem i buntem patrzyli na rozległe i starannie uprawiane dworskie pola, porównując je ze swoimi gospodarstwami, coraz mniejszymi, gdyż dzielonymi z powodu dużego przyrostu ludności. Uważała, że może to właśnie ten kontrast stał się przyczyną tragedii, jaka spotkała polskie ziemiaństwo, nie zaś brak zarobków i pieniędzy, bo tych chłopi mieli, jej zdaniem, dosyć.
Wstępem do pogromów polskich pałaców i dworów były kradzieże inwentarza oraz zbiorów, samowolne wyrąbywanie lasów. Potem przyszły rekwizycje i rabunki. Stefan Kamiński pisał w „Latach walki i zamętu na Ukrainie”, że raczej rzadko palono siedziby polskich ziemian, gdyż „współcześni barbarzyńcy woleli zapobiegliwie rozbierać zabudowania cegła po cegle aż do fundamentów, do ostatniej deski i belki. Chciwe ręce wyrąbywały, wprost rozdrapywały wszystko, co miało jakąkolwiek wartość praktyczną w gospodarstwie domowym, natomiast z jakąś zawziętą nienawiścią, z dziką pomysłowością deptano i rozdzierano wszystko to, co wskazywało na wyższe potrzeby życia, wszelki słowem »burżujski wymysł i zbytek«, zwłaszcza książki”.
Ziemianka Elżbieta Dorożyńska pisała w książce „Na ostatniej placówce”, że żyła niby wśród wilków i szakali. Postanowiła opuścić swój dwór, gdyż: „nie można opędzić się od złodziei, którzy kradną bezczelnie w biały dzień, co się da. Chyba pod ziemią wszystko schować, ale i spod ziemi wygrzebują, bo przecież i umarłych z grobów wyciągają i obdzierają”. Wspominała, że towarzyszyła jej ustawiczna groza i przeczucie okropnej, zadawanej w mękach śmierci. Ukraińscy chłopi powiedzieli, żeby się wynosiła. Chciała wywieźć meble. „Nie, meble nasze, to nasza praca” – zaczął wrzeszczeć rozjuszony tłum. „Z coraz większą wściekłością przypadały do mnie baby i żołnierze niedawno przybyli z frontu. »Krwiopijka, złodziejka!«”. W Pietniczanach, majątku Grocholskich, stał oddział polskich żołnierzy, ale chłopi żądali, by wyjechał, bo – argumentowali – to dla nich obraźliwe, że pan trzyma wojsko we dworze, jakby się czegoś obawiał. Lecz gdy żołnierze odjechali, Pietniczany zostały obrabowane, potem pałac spłonął. „Zbolszewiczali” żołnierze podburzyli chłopów w Strzyżawce, którzy wtargnęli do pałacu. Zofia Grocholska chciała jednej z ukraińskich dziewcząt zatrudnionych w pałacu dać na przechowanie figurę Dzieciątka Jezus, lecz – jak wspominała – „łotr jakiś wydarł jej z rąk statuę i rzucając na ziemię, zawołał: Bodaj polskim Bogom oczy powyłaziły”.
Grocholska schroniła się na probostwie. Stamtąd widziała, jak chłopi wynosili rośliny z oranżerii, krzesła, stoły i inne meble. Prawosławny pop zachęcał do grabieży: „Już dawno to trzeba było zrobić, idźcie i bierzcie, bo to wszystko wasze”. Po rabunku trwającym przez całą noc pałac został podpalony.Właściciele Rosochowatej nie czekali, aż przyjdzie po nich żądne majątku, a może i krwi ukraińskie chłopstwo. „Pany utykajut. Łowy, łowy! Runęli, wyjąc z nieludzką mocą” – pisała Maria Dunin-Kozicka w „Burzy od Wschodu”. Uciekinierom udało się ujść pogoni. Na szczęście. Inaczej ich los byłby przesądzony. Ścigający dyszeli ciężko. „Baby biegły ku nim, z bezsilnego gniewu oszalałe jak furie, krzycząc wniebogłosy: Do dwora, do dwora! Do dwora – huknęli tamci w rozpętanym pragnieniu zemsty”. Kobiety krzyczały: „We dworze są książki, są krzesełka, jest wszystkiego dobra do woli. Ogień będzie pod samo niebo!”.
Zofia Kossak pisała, że to właśnie ukraińskie chłopki podniecały mężczyzn do rabunków. „Nikt tak chciwie nie pragnął wszystkiego, co dworskie, jak one. Żydzi prowadzili je, jak chcieli i dokąd chcieli, a one prowadziły ostrożniejszych i powściągliwszych od siebie mężów”. Właściciele Rosochowatej nie czekali, aż przyjdzie po nich żądne majątku, a może i krwi ukraińskie chłopstwo. „Pany utykajut. Łowy, łowy! Runęli, wyjąc z nieludzką mocą” – pisała Maria Dunin-Kozicka w „Burzy od Wschodu”. Uciekinierom udało się ujść pogoni. Na szczęście. Inaczej ich los byłby przesądzony. Ścigający dyszeli ciężko. „Baby biegły ku nim, z bezsilnego gniewu oszalałe jak furie, krzycząc wniebogłosy: Do dwora, do dwora! Do dwora – huknęli tamci w rozpętanym pragnieniu zemsty”. Kobiety krzyczały: „We dworze są książki, są krzesełka, jest wszystkiego dobra do woli. Ogień będzie pod samo niebo!”.
Zofia Kossak pisała, że to właśnie ukraińskie chłopki podniecały mężczyzn do rabunków. „Nikt tak chciwie nie pragnął wszystkiego, co dworskie, jak one. Żydzi prowadzili je, jak chcieli i dokąd chcieli, a one prowadziły ostrożniejszych i powściągliwszych od siebie mężów”.
Dzisiaj pogrom polskich pałaców i dworów jest niemal zapomniany. W książce „Pro memoria”, opisującej ziemiańskie siedziby, Antoni Urbański pisał: „Nieprzeliczone mrowie żołdactwa i chłopów, wyjąc i klnąc, wpada do domu i zaczyna się orgia, szalony zamęt, rujnacja. Wnet wszystkie pokoje są zapchane gawiedzią i tłuszczą. Rozlega się wycie drabów mohylnyków i straszny łomot wywracanych mebli, zbitego szkła. Pijany, cuchnący motłoch jedne rzeczy grabi, inne kłuje bagnetami i rąbie. Mrowie pastwi się nad pamiątkami. Wnet wszystko zdeptane i splugawione”. Urbański pisał o spalonych galeriach obrazów, archiwach, m.in. Sanguszków, Ostrogskich i Potockich, rozbitych na miazgę marmurowych rzeźbach, zrabowanych gobelinach.
Pisarz Jarosław Iwaszkiewicz, wówczas młodzieniec, był świadkiem tych wydarzeń. Wspominał, jak znane mu „Tymoszówka Szymanowskich, Ryżawka Iwańskich, Hajoworon Rzewuskich padały pod niszczycielską ręką. Fortepian Szymanowskiego spoczął w stawie, portret Balzaka u Rzewuskich spalono”.

Rizaty Lachiw!

Jak wspominała Zofia Kossak, krążyły po wsiach broszury i ulotne druki wzywające do wymordowania Polaków, nie tylko ziemian. Jeden z takich agitacyjnych tekstów głosił: „Hańba temu, kto by Lachom pomagał i z nimi się bratał, kto by rannemu Lachowi podał wodę albo przyjął pod swój dach. Nie ma zmiłowania dla tych ciemiężycieli, krwiopijców, paniczyków białorękich i cwanych. Rżnijcie ich wszystkich we śnie, niszczcie drogi przed nimi i nie miejcie litości dla żadnego, bo polska pijawka najgorsza ze wszystkich pijawek na świecie”.
Dwór Ludwika Tadeusza Kościuszki na obrazie Alberta Żametta, 1847 r.
Dwór Ludwika Tadeusza Kościuszki na obrazie Alberta Żametta, 1847 r. / Źródło: Wikimedia Commons


Być może pogrom polskich pałaców i dworów nie zamienił się w rzeź ich właścicieli, gdyż zdołali uciec ze swoich domostw. A one zostały obrócone w perzynę. Maria Dunin-Kozicka wspominała: „Chłopstwo waliło w gruzy budowle, przypominające im istnienie krwiopijców, młóciło cepami saską porcelanę, wykłuwało oczy portretom dziedziców, tarzało się w cukrze wysypywanym z worów na podwórza fabryczne, topiło fortepiany i meble w stawach, mordowało z żalu, że tamci tyle lat panowali bezkarnie. Smert panam! Rizaty Lachiw! Podpalaj! Bij! Morduj!”.
Chłopi w Wołodarce mówili, że najpierw zabrali klatki ptaszkom, „a teper ptaszki poriżemo”, żeby nie mogły wrócić do klatek. Tragiczny los spotkał ziemianina Abramowicza z Hałajek. Obawiając się o swoje życie, wyjechał do Humania. Wkrótce do tego miasta przyjechała delegacja chłopów, prosząc, by nie wyrządzał im krzywdy i nie obrażał ich swoją nieufnością. Gwarantowali mu bezpieczeństwo. Wkrótce po powrocie do Hałajek Abramowicz został zamordowany wraz z 18-letnim bratankiem. Stefan Kamiński stwierdzał: „Systematyczne chłopskie bicie skazańca aż do śmierci lub zakopywanie żywcem – oto ulubione formy wyroków sądowych”. Maria Dunin-Kozicka pisała, że w Koszowatej chłopi schwytali dr. Grabowskiego i jego córkę. Pędzono ich nago do wsi Łuka, tam wyłupiono im oczy i żywcem, głową w dół, zakopano.

Obrońcy z III Korpusu

Fali grabieży i zbrodni usiłowały przeciwstawić się oddziały III Korpusu Polskiego formowanego na ziemiach ukraińskich. Zdumiewające jest, że nie tylko komunistyczni polscy historycy pisali – co oczywiste – o III Korpusie jako o reakcyjnej formacji. Krytykował go bowiem także piłsudczyk, Wacław Lipiński. W książce „Walka zbrojna o niepodległość Polski 1905–1918” stwierdzał, że ziemianie polscy omotali dowództwo III Korpusu po to, by rozlokowało oddziały w ich majątkach. A to spowodowało jeszcze większą nienawiść ukraińskich chłopów. Lipiński nie zadał sobie pytania, kto żywiłby polskich żołnierzy, gdyby nie polscy ziemianie. Nie chciał też zauważyć, że bronili oni przede wszystkim ich życia i mienia. Tadeusz Hołówko, piłsudczyk i socjalista, pisał z niesmakiem o polskich oficerach z III Korpusu, których spotkał w pałacu w Antoninach, gdyż przechwalali się krwawą, odwetową pacyfikacją ukraińskiej wioski. Przyznawał jednak, że nie były to karne ekspedycje przeciw bezbronnemu włościaństwu, lecz „ciężka walka wrogich oddziałów partyzanckich, prowadzona przez obie strony zawzięcie i okrutnie”.
Eugeniusz Małaczewski pisał w książce „Koń na wzgórzu” o wziętych do niewoli, rozebranych do naga polskich żołnierzach: „Najprzód na zewnętrznej stronie ich lędźwi zrobili nożami po dwa równoległe nadcięcia, idące od boków i łydek aż do kostek nogi. Po czym pas skóry, oznaczony krwawiącymi liniami nadcięć, zaczęto zdzierać od góry do dołu. […] Słyszałem, jak krzyczał człowiek żywcem obdzierany ze skóry. […] Widok krwi buchającej z nagiego ciała ułanów upoił motłoch jak gorzałka. Zwłaszcza kobiety odchodziły od zmysłów. […] Wyrywały z rąk oprawców nagich i skrwawionych ułanów. Zaczęły orać ich ciała paznokciami, gryźć jak rozżarte suki, rozrywać na szczątki, ciągnąc i szarpiąc za głowy, ręce, przyrodzenie”.
W 1918 r. ziemie ukraińskie były okupowane przez armię niemiecką. I to właśnie Niemcy zachęcali Ukraińców do krwawej rozprawy z Polakami. W kwietniu ukraińskie chłopskie oddziały zaatakowały pod Niemirowem polskich żołnierzy. Wziętych do niewoli barbarzyńsko zamęczono, przywiązawszy ich przedtem do drzew drutem kolczastym. 

czwartek, 17 stycznia 2019

...już tu na pewno nie wrócimy...

Staram się paiętać o tych, którzy na Wołyniu ginęli. Wspo­mnienia łączę ze swoją rodziną, rodziną Walczaków, która mieszkała na Kałusowie, gm. Grzybowica i 11 lipca 1943 r. została makabrycznie zamordowana – była to najbliższa rodzina mojego śp. Ojca, Fran­ciszka Walczaka. 15 osób – Matka, brat z żoną i dziećmi, siostra z córką drugiego brata, żona z dziećmi trzeciego brata. Żona z dziećmi i dwaj bracia uciekli w ostatniej chwili, natomiast trzeci brat, Leon Walczak, był wśród ludzi zagnanych do jednej stodoły z 3-letnią córeczką na ręku, bo chociaż kobiety były z dziećmi w drugiej sto­dole, to Leon siłą zabrał to jedno dziecko ze sobą. Jak zaczęli zabijać, to kula przeszła przez dziecko, a on został ciężko ranny w rękę i bok; upadł, stracił przytomność, leżał długo bez świadomości, że wszyscy nie żyją. Ale jak upadł, to jeszcze chodzili i dobijali – dostał jeszcze w głowę siekierą. Były to godziny popołudniowe.
Nad ranem obudził się i zaczął się czołgać na kolanach do wyjścia ze stodoły, żeby się dostać do studni i napić się wody, ale nie był w stanie. Pomógł mu taki, co też był ranny, ale lżej. Wyciągnął wiadro wody, dał mu pić i oblał go tą wodą, żeby obmyć, bo był cały we krwi. Po chwili Leon podniósł się i poszedł w zboża – szedł i upadał. Dotarł do lasu, tam miał znajomego gajowego. On bardzo mu pomógł, cho­ciaż też miał dwoje dzieci już nieżywych na wozie, ale zabrał go i przywiózł do Włodzimierza do szpitala. Brat długo był chory i słaby. Natomiast moi Rodzice mieszkali troszkę dalej, w Stasinie. Już od dłuższego czasu nie spali w domu, tylko w schronie w zbożach. Byli czujni, bo morderstwa Polaków były już bardzo częste.
Przyszedł też 11 lipca 1943 roku. Banderowcy napadli na kościół w Hrynowie w czasie niedzielnej sumy. Kto był na zewnątrz, to uciekł, a w kościele zabito najpierw księdza przy ołtarzu, no i potem ludzi. Moi Rodzice Mieszkali przy drodze, a kto wydostał się żywy, to krzyczał, żeby uciekać, bo mordują banderowcy. Dzięki temu oraz dzięki trzeźwości umysłu moi Rodzice bez zastanowienia nas (dwoje dzieci) zabrali. Ja miałam 7 lat, a brat 12. Ojciec poszedł tylko do obory i powypuszczał konie krowy, świnie, spuścił psy, zapłakał i powiedział do Mamy, że już tu na pewno nie wrócimy. Tak też było – powiedział, jak tam stał wówczas, że życie jest tylko jedno. Nie mógł się z tym pogodzić do końca swoich dni, a zmarł, mając 52 lata. Z Mamy strony zginęło 20 osób z Gurowa i okolic.
Mój ojciec krótko przed śmiercią powiedział mi, żebym pamiętała o tych, co tak niewinnie zginęli. Pamiętam. Z chwilą powstania Celi Wołyńskiej w Rotundzie Zamojskiej starałam się o upamiętnienie tej Rodziny, która zginęła bez żadnej winy. Jeździłam na uroczystości w Rotundzie z Mężem, Synem, ale już zdrowie nie pozwala. Staram się pamiętać, wysyłam skromne pieniądze do Stowarzyszenia na kwiaty, znicze, msze, bo mimo że to wszystko kosztuje, jest nas już coraz mniej, a młodzi nie zdają sobie sprawy z tak wielkiej tragedii, jaka tam została zgotowana nam, Polakom. I za co? Polacy żyli z Ukra­ińcami w zgodzie, pomagali sobie, byli sąsiadami od pokoleń.
Moi śp. Rodzice z Wołynia wyjechali w 1944 r. Przyjechaliśmy w okolice Chełma. Pamiętam, był marzec, zima, przyjęli nas obcy ludzie. Mieszkaliśmy u nich miesiąc, później przeniesiono nas do dru­giego gospodarza i tak było do frontu, bo przecież była wojna, to były trudne czasy dla naszych Rodziców. Po wojnie przeprowadzili się do Płoskiego k. Zamościa i tu Ojciec zmarł po bardzo ciężkiej chorobie. To był dla nas szok i rozpacz, ale wyroki Boskie są silniejsze. Moja Mama przed śmiercią sporządziła testament z majątku na Wołyniu na dwie wnuczki. Moja córka zło­żyła papiery o rekompensatę, ale nie mając papierów własności, dostała odmowę. A któż w takich chwilach mógł myśleć o papierach, zresztą takie papiery były w urzędach, ale doskonale wiemy, że Ukra­ińcy niszczyli wszystkie ślady po Polakach. Pisaliśmy do Włodzi­mierza, Łucka, Kijowa – nie ma żadnych śladów, że Rodzice tu miesz­kali od pokoleń, a powinny być akty notarialne. Zresztą czy nasi urzędnicy nie wiedzą, że jest to nie do zdobycia, a świadkowie, jakich mamy, mają już po 90 lat?

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Hołubie -miejscowość nad Bugiem.

Jest to wieś położona nad rzeką Bug. Należy ona do gminy Dołhobyczów, powiatu hrubieszowskiego. Dawniej nazywano tą miejscowość Hołubie. Nazwa pochodzi z języka ukraińskiego, tak samo jak sąsiednich wsi - np. Prehoryłe (Przepalone). Pierwsze wzmianki o tej miejscowości pochodzą z XV wieku.
golebie_mapka
W czasie II wojny  światowej rozgrywały się tu krwawe walki AK i BCh z USN i UPA. Budowle były niemal doszczętnie palone a ludność pacyfikowana. Można by rzec, że te tereny nadbużańskie wokoło Hołubia były krwią malowane, te drzewa widziały tu wiele okrucieństwa, a i Bug nie raz zabarwił się krwią mordowanych podczas II wojny światowej ludzi...
Na południe od miejscowości Gołębie rzeka Bug wpływa z terenu Ukrainy, tam zaczyna swój graniczny bieg o długości ponad 200 km. Rzeka w tym rejonie jest bardzo piękna. Natura ukształtowała dwa imponujące meandry. Bug zakręca tam o niemal 180 stopni!
W Gołębiu możemy podziwiać wiele ciekawych miejsc. Na terenie byłego PGR-u stoi stary dwór rodziny Jeżewskich i Świeżawskich. Jest to piętrowy murowany budynek, który w dwudziestoleciu międzywojennym był solidnie przebudowywany. Możemy go podziwiać po dziś dzień.
Pod koniec XIX wieku istniał tu prawdopodobnie liczący sobie aż 300 lat! modrzewiowy dwór (zobacz niżej na zdjęciu). Ówczesny właściciel posiadłości - Władysław Świeżawski, z uwagi na pogarszający się stan budynku, częściowo go rozebrał dobudowując zamiast tego murowane skrzydło. Prawdopodobnie projekt elewacji był dziełem znanego architekta Władysława Marconiego.
W wyniku działań zbrojnych I wojny światowej dwór spłonął, ocalałą częścią było jedynie to domurowane skrzydło. Po II wojnie światowej majątek został przejęty przez Państwowe Gospodarstwo Rolne. Zamieszkał w nim kierownik PGR - u wraz z rodziną. Oprócz tego w dolnej części dworu założono biura oraz miejscowy sklepik. Dwór był zatem użytkowany jako budynek mieszkalny przez pracowników PGR - u.
Budynek jest w bardzo dobrym stanie, obecnie jest własnością prywatnego właściciela z Warszawy.
Dwór stoi nad Bugiem, a tuż obok bydynku rośnie stary, kilkusetletni jesion. Czas zaznaczył na nim swój pazur, ale wciąż zdobi on majątek Gołębia (Hołubia). Na pewno opowiedział by nam on wiele o historii tej miejscowości, o dorastaniu i zabawach dzieci, które się pod nim bawiły.
Majątek Hołubia, bo tak nazywało się Gołębie do II wojny światowej, zmieniał właścicieli którymi kolejno byli:
  • Jan Uhrynowski -1485 r
  • Mikołaj Zbrożek -1488r.
  • Paweł Zbrożek -1491r.
  • Żurawińscy - 1564r.
  • Stefanowicze -początek XIX wieku
  • Julian Jeżewski - do 1872r.
  • Eustachy Świeżawski - od 1872r.
  • Władysław Świeżawski
  • Eustachy Świeżawski (ojciec Izabeli Świeżawskiej Płatkowskiej)
prof-swiezawski
Na tym dworze w 1907 roku urodził się Stefan Świeżawski, filozof i wykładowca na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz na uniwersytetach w Krakowie, Poznaniu i Warszawie. Był jednym z nielicznych świeckich ekspertów soboru Watykańskiego II, jedynym z krajów komunistycznych. Największym dziełem Profesora są ośmiotomowe "Dzieje filozofii europejskiej w XV wieku". Zmarł w 2004r.
Niedaleko pałacu zachował się, dziś już zaniedbany i zapomniany, park dawnych właścicieli tutejszych dóbr.
Na obrzeżach parku stoją, opuszczone już niestety, pomniki dawnej świetności PGR-u - budynki chlewni, magazyny popadające już w ruinę.
We wsi znajduje się również budynek szkoły podstawowej, niestety nie funkcjonuje ona już od blisko 10 lat. Odbywają się tam teraz wybory, różne imprezy a w dużej sali urządzono kaplicę i co niedzielę odprawiana jest tam msza.
Co roku na rzece Bug organizowane są spływy kajakowe. Wówczas często w byłej szkole są spotkania pasjonatów tego sportu. Poczytaj o spływach kajakowych na Bugu - kliknij tu.
Niedaleko wsi Gołębie, jadąc kamienistą drogą w kierunku kolonii Zaręka, po prawej stronie, wśród pól, możemy zobaczyć  spory lasek zwany Hrobustem. Z opowieści starszych ludzi możemy dowiedzieć się, że dawniej był to park dziedzica, gdzie odbywał spacery. Znajdowała  się tam również bażanciarnia. Na rogu lasku możemy zobaczyć jeszcze pozostałości po starej studni, zachowały się betony i drewniany szalunek.
Obecnie to królestwo bobrów, zrobiły one tamę na małej rzeczce która tamtędy przepływa i niemalże cały lasek jest zatopiony. Gdy wejdziemy w głąb Hrobustu możmy podziwiać duże, solidnie splecione żeremia.
Na zdjęciu poniżej widoczna tama zrobiona przez bobry oraz żeremie bobrów na Hrobuście, fot. madziadem
zeremie3
zeremie2
Ten widok naprawdę robi niesamowite wrażenie, jak również umiejętnie wycięte siekaczami pnie drzew. Kto wie, może dla wytrwałych podróżników nagrodą będzie nawet spotkanie z pracowitym bobrem. Poczytaj więcej o bobrach nad Bugiem - kliknij tutaj.
Stare świerki, dziś już zdziczałe, porasta bujna winorośl która o każdej porze roku prezentuje się tajemniczo i urokliwie.
Zdjęcia poniżej: pierwsze ukazuje dwór z początku XX wieku, drugie przedstawia ostatni zachowany pałac obecnie. Zdjęcia pochodzą z książki "Dzieje miejscowości gminy Dołhobyczów".
dwr w houbiu pocz xx w

Historia Gołębia (dawna nazwa Hołubie) przytoczona z fragmentu książki
pod tytułem:  „Dzieje miejscowości gminy Dołhobyczów powiat hrubieszowski”, Ewa Niedźwiedź, Józef Niedźwiedź, Urszula Nowakowska
W wyniku archeologicznych badań powierzchniowych AZP na terenie wsi odkryto 38 stanowisk (punktów osadniczych). Najstarsze zabytki w postaci fragmentów ceramiki, okruchu, 2 odłupków i 2 fragmentów rdzenia krzemiennego odkryte na 7 stanowiskach pochodzą z neolitu (5500-2200 r. p. Chr.).
Udało się wyróżnić fragment ceramiki należącej do kultury pucharów lejkowych (4200-2900 r. p. Chr.) oraz dwa do kultury ceramiki sznurowej (2900-2200 r. p. Chr.). Znaleziono także nieliczne materiały z wczesnej epoki brązu (2200-1600 r. p. Chr.) oraz środkowej i późnej epoki brązu (1600-650 r. p. Chr. ).
Z wczesnej epoki żelaza pochodzi kilka fragmentów ceramiki, które prawdopodobnie można łączyć z kulturą zarubieniecką (III w. p. Chr. –II w.). Dopiero w okresie wpływów rzymskich ( I-IV w.) osadnictwo wyraźnie się ożywiło.
Na 11 stanowiskach znaleziono liczne fragmenty ceramiki oraz złotą monetę Gordianusa. Oprócz zabytków określonych ogólnie na ten okres wyróżniono także fragmenty ceramiki kultury przeworskiej . Na większości stanowisk odkryto także ceramikę wczesnośredniowieczną o zróżnicowanej chronologii od VIII do XIII wieku.
Wśród materiałów wczesnośredniowiecznych  znaleziono również skręt brązowy i krzesiwo żelazne w formie topora.
Pierwszy raz miejscowość jest wymieniana w źródłach w 1472 roku., kiedy należała do Jana Uhrynowskiego z Uhrynowa i liczyła 3 i ½  łana użytków. W 1487 roku właścicielką wsi była Małgorzata Uhrynowska, zapewne żona Jana.
W tym samym roku Mikołaj Zbrożek z Żernik zamienił z Janem Uhrynowskim łan w Werchracie  na części w Uhrynowie, Hołubiu i Nuśnicach, zaś w roku następnym dokupił ich resztę.
Rejestr poborowy w 1578 roku notował wieś w rękach Żórawińskiego, który posiadał 9 łanów użytków, 10 zagrodników z ziemią, 2 rzemieślników, 2 komorników z bydłem, 6 ubogich oraz cerkiew. Od końca XVI wieku istniał w Gołebiu (Hołubiu) zbór kalwiński. Wtedy wieś należała do Andrzeja Firleja, a ministrami przy zborze byli: Grzegorz Milicius w 1604 roku i Tomasz Patrycjusz, także notowany w 1604 roku.
Przed 1640 rokiem ministrem był tutaj Mikołaj Orlicki (zm. w 1640 r.), a w 1630 i 1641 roku ponownie Tomasz Patrycjusz. Zbór istniał jeszcze w 1660 roku, a jego brak zanotowano dopiero w 1676 roku. W 1639 roku Jakub Leszczkowski wziął Hołubie i Piaseczno od Żórawińskiego w zastaw. Zmarł jednak w roku następnym, a jego dobra odziedziczył bratanek Marek, syn Jana i Elżbiety Chmiel. W 1681-82 i ok.1700 roku wieś należała do Karczewskiego.
W 1757 roku Franciszek Junosza Zawadzki, scholastyk  katedry chełmskiej poczynił zapis w kwocie 7000 zł i zabezpieczył go na dobrach Hołubie. Zapis ten potwierdził właściciel wsi Franciszek Szczęsny Potocki, wojewoda kijowski notowany właścicielem Hołubia  w latach 1756-1766. W 1781 roku właścicielką wsi była Aleksandra Moszczyńska.
Pod koniec XVIII wieku Gołębie należało do Zofii z Juskiewiczów  i Józefa Stefanowiczów, od których w 1800roku wieś nabyli zięć- Franciszek Benedykt Jeżewski herbu Jastrzębiec, żonaty z Eufrozyną Stefanowiczowi.
Franciszek Jeżewski był kapitanem wojsk polskich i uczestnikiem powstania listopadowego. W 1840 roku majątek w połowie odziedziczyły dzieci: Julian i Nimfa Jeżewscy, w połowie zaś ich matka Eufrozyna. W 1841 roku Julian odkupił część majątku od siostry, w 1855 roku resztę od matki i w ten sposób scalił dobra.
Po nim majątek odziedziczyła córka Emma, która poślubiła Eustachego Świerzawskiego herbu Paprzyca, syna Romualda , a następnie Hołubie przeszło na ich syna – Władysława Świerzawskiego( 1869-1907), żonatego z Marią Ścibor-Rylską herbu Ostoja, córką Władysława i Izabeli z Puzynów . Majątek po śmierci Władysława przejęły jego dzieci:
Eustachy, Stefan, Władysław i Maria.
Pierwsza wzmianka o cerkwi w Gołębiu pochodzi z 1573 roku. Notują także źródła  w XVI i na początku XVII wieku. W 1771 roku istniała tu parafialna cerkiew drewniana p.w. św. Michała Archanioła, która wchodziła w skład dekanatu hrubieszowskiego.
W 1764 roku parochem w Hołubiu był  ks. Aleksander Puszczatowski, dziekan tartakowski. Później  funkcję tę pełnił  ks. Leon Orski, który w 1776 roku wystawił tu kolejną, drewnianą, trójdzielną cerkiew, z jedną kopułą. W 1840 roku w skład unickiej parafii wchodziły: Gołębie i Piaseczno.
Liczyła ona wówczas 851 parafian. W latach 1828-1856 tutejszym parochem był ks. Michał Malczyński, a potem ks. Miron Czeruczakiewicz.
Przed 1875 rokiem administratorem parafii był ks. Jan Mosiewicz. W 1900 roku Władysław Świerzawski przekazał miejscowej cerkwii 10 dziesięcin i 804 sążni ziemi, jako rekompensatę za serwituty. W 1904 roku popem w Gołębiu był Joan Lewczuk.
W latach 1937-1939 istniała w Gołębiu parafia katolicka obrządku bizantyjsko-słowiańskiego (neounickiego) .W roku 1876 wybudowano tu kolejną cerkiew, tym razem murowaną. Dotychczasowa cerkiew drewniana stała pusta i została rozebrana w 1938 roku. Podczas II wojny światowej reaktywowano prawosławną parafię, ale nabożeństwa odprawiano w przystosowanym do tego budynku mieszkalnym.
Po II wojnie światowej  parafia przestała istnieć. Wówczas cerkiew murowana stała początkowo nieużytkowana, a później przerobiono ją na magazyn PGR. W 2 połowie XIX wieku założono we wsi unicki cmentarz grzebalny o powierzchni 0,64 ha, który funkcjonował do końca II wojny światowej.
Spis z 1827 roku notował wieś w powiecie tomaszowskim i parafii Oszczów. Liczyła wówczas 82 domy i 520 mieszkańców. Pod koniec XIX wieku w Gołębiu  było 90 domów i 535 mieszkańców, w tym 28 katolików. Do włościan należało 994 morgi ziemi ornej i 100 mórg lasu. Była  tu szkoła początkowa i drewniana cerkiew. Dobra Hołubie liczyły łącznie 1228 mórg ziemi ornej i 480 mórg lasu.
Wówczas był tu parterowy dwór drewniany, który ponoć liczył sobie 300 lat. Na początku XX wieku Stefan Świerzawski, ówczesny właściciel , ze względu na zły stan techniczny zaczął go powoli rozbierać. W miejsce rozebranego skrzydła wybudowano nowe, częściowo parterowe, a częściowo piętrowe. Nowe partie dworu nakryto  podobnym do zachowanej części, łamanym dachem gontowym.
Obok dworu znajdował się początkowo ogród owocowo-warzywny, przekomponowany przez Eustachego Świerzawskiego na ogród krajobrazowy. W czasie I wojny światowej dwór spłonął, ale w okresie międzywojennym odbudowano częściowo skrzydło dworu. W 1925 roku istniała we wsi gorzelnia należąca do Stefana Świerzawskiego, która została zniszczona podczas II wojny światowej.
Według spisu z 1921 roku wieś Gołębie liczyła 138 domów i 689 mieszkańców, w tym 594 Ukraińców i 20 Żydów, natomiast w folwarku było 8 domów i 168 mieszkańców, w tym 40 Ukraińców i 13 Żydów.
W 1923 roku całość dóbr  o powierzchni 498,48 ha przeszła na Eustachego Świerzawskiego. Majątek oceniano wtedy na 33241 tys. marek. W 1946 roku przejął go Skarb Państwa.
W rok później utworzono we wsi Państwowe Gospodarstwo Rolne, które zajęło ziemię o powierzchni 6000,61 ha, w tym 545,3ha użytków  rolnych. Wśród budynków inwentarskich  była obora udojowa, jałownik, tuczarnia, chlewnia i warchlarnia.
W 1968 roku PGR Gołębie włączono w skład kombinatu PGR w Dołhobyczowie. W 2001 roku 8,65 ha gruntów wraz z budynkiem dworskim i parkiem kupił Andrzej Gromulski, a dalsze 487 ha wydzierżawił od Agencji Rolnej Skarbu Państwa.
Podczas II wojny światowej  we wsi był posterunek policji ukraińskiej, który w  maju 1943 roku zaatakowało kilka plutonów BCh „Rysia”. Policjanci ukryci w bunkrach i zasiekach bronili się skutecznie przed partyzantami obrzucającymi ich butelkami z benzyną. Gdy na pomoc policjantom przyszedł oddział UPA zza Buga, wówczas partyzanci „Rysia „ musieli wycofać się.
Pierwsza szkoła powstała we wsi już w 2 połowie XIX wieku . W 1904 roku tutejszym nauczycielem był Adam Szmidt, a w 1914 roku Jakow Maksymiuk. W 1937 roku Eustachy Świerzawski przekazał 1 ha gruntów na cele szkolne.
Wybudowano na nim drewniany budynek , w którym rozpoczęto naukę w 1939 roku. Dwa lata później Niemcy rozebrali go, a z uzyskanego w ten sposób materiału  wybudowali strażnicę Grenzschutzu w Kryłowie. W 1948 roku wznowiono naukę w szkole 4- klasowej. Pierwszą nauczycielką została Jadwiga Szubtarska. Lekcje odbywały się w parterowym, drewnianym budynku dawnej popówki.
W latach 1950-1954 kierownikiem był Stanisław Dudziński, a w latach 1954-1990 Janina Nieradko. Jej staraniem w latach 1955-1958 wybudowano we wsi nowy, niewielki budynek szkolny. Była to budowla drewniana z 2 salami lekcyjnymi i mieszkaniem dla nauczyciela.
Od 1955 roku szkoła podnosiła swój stopień organizacyjny aż do 8- klasowej w 1967 roku. Warunki lokalowe były niewystarczające, dlatego do nauki przystosowano jeden z budynków pofolwarcznych, gdzie urządzona 4 klasy lekcyjne.
W 1970 roku oddano do użytku murowany budynek, który posiadał 8 pomieszczeń, dużą salę rekreacyjną, kuchnię, jadalnię, bibliotekę i magazyn. Po przejściu Janiny Nieradko na emeryturę w 1990 roku nową dyrektorką została Bożena Gutowska, która pełniła tę funkcję do 2001 roku. Wówczas zlikwidowano szkołę, a uczniów przeniesiono do Szkoły Podstawowej w Dołhobyczowie.
W 1960 roku wieś została zelektryfikowana. Dalsze inwestycje są związane z budową dróg. Odcinek Witków-Wólka Poturzyńska- Gołębie został utwardzony około 1964 roku, odcinek Gołębie-Dołhobyczów  na początku lat 70-tych, zaś droga Gołębie-Prehoryłe w poł. lat 70-tych XX wieku.
W latach 2001—2002 wybudowano oczyszczalnię ścieków, a w kolejnych dwóch latach zmodernizowano sieć wodociągową.
W 1963 roku z inicjatywy Feliksa Nowickiego, Stanisława Ogonowskiego i Edwarda Mojsyma utworzono we wsi Ochotniczą Straż Pożarną. Pierwszym prezesem został Feliks Nowicki, od 1967 roku Edward Pisarek, a od 1978 roku Stanisław Kapusta.
Strażacy w 1967 roku otrzymali motopompę, a w 1970 roku samochód . W 1966 roku powstało we wsi Koło Gospodyń Wiejskich, które do dziś działa bardzo prężnie. W 1973 roku w Gołębiu było 338 mieszkańców, a w 2002 roku 266. W 1973 roku w Dłużniowie notowano 187 mieszkańców, a w 2002 roku 69 osób. Obecnie miejscowość liczy 1035 ha powierzchni."
paac w gobiu -zeskanowane z ksiki -dzieje miejscowosci gminy dohobyczw
golebie2
Dwór w Gołębiu, fot. Zbigniew Pietrynko
Tak wspomina spędzone w Hołubiu dzieciństwo córka ostatniego właściciela pałacu, poetka Izabela Płatkowska - Świeżawska (na zdjęciu poniżej):
Wspomnienie o Hołubiu (wspomnienia Izabeli Płatkowskiej – Świeżawskiej)
izabela" Od ponad trzech wieków Bug wyznaczał dla mojej rodziny granice działania, odpowiedzialności, przynależności.
Nad Bugiem rodził się mój pradziad, dziad, ojciec. Nad Bugiem, w wiosce, której nazwa brzmi tak swojsko i łagodnie: Hołubie, przyszłam i ja na świat - i po mnie z rodziny już nikt.
W Hołubiu Bug płynął korytem wąskim, okolonym przepychem zieleni-jedynej, niepowtarzalnej, od której czerpał zieleń przelewającej się wody. Zachwyt, miłość, lęk - urzeczona siadywałam wśród łopianów, bluszczy, pochylonych wierzb i wsłuchiwałam się w szepty, pluski, melodie nieuchwytne...
Bug był życiem - wiosną rozlewał szeroko, leniwie namulał łąki, obmywał pierwsze bazie, budził do życia kaczeńce. Gdy opadał, rozzieleniały się łąki, w szuwarach buszowały dzikie kaczki, skrzypiały liny promu przewożącego kosiarzy w inny obcy już świat - za Bug.
Wieczorami, zwielokrotnione echem, odbijały się o wodę nawoływania dziewcząt, okrzyki chłopców pławiących konie, chrzęst wiader na koromysłach, rytmiczne uderzenia kijanek bijących len...
Gdy nadeszła zima, mrozy wstrzymywały bieg rzeki. Ale Bug był w codzienności naszej nadal obecny: rąbano lód do lodowni, wybijano otwory dla ryb - a było ich w Bugu dość dla wszystkich – liny, szczupaki, sumy...
W święto Jordanu Bug przeżywał swoje wielkie dni. Był wtedy najważniejszy. Dostojnie przyjmował odwiedziny popa, wiernych, procesje barwne, przejęte wagą świętego dnia. W rytmie pór roku powracały wydarzenia, przewijało się przy Bugu życie. Nie było mojej rzece dane spokojne trwanie - historia bywa okrutna. Z miłości tworzy nienawiść, ze spoiwa-granice."


A tak opisuje Gołębie oraz swoje dzieciństwo spędzone nad Bugiem jeden z naszych czytelników, pan Kazimierz.
Wspomnienia są tak  piękne i prawdziwe, że wystarczy zamknąć oczy, by przenieść się do tamtych czasów i miejsc, poczuć zapach bzu i usłucheć szum wody...
Zresztą sami Państwo posłuchajcie:
Moje rodzinne strony, ta rzeka, ten pałac, te kasztany starego parku... to moje dzieciństwo do którego tak często powracam. Piękne wspomnienia...
Pamietam przępiekne lata nad Bugiem, gdzie w sobotnie i niedzielne słoneczne dni ciągneli ludzie nad rzekę by się ochłodzić, popływać, wtedy nie bylo jeszcze zakazu kąpieli w tej granicznej rzece.
Po drugiej stronie Bugu zbierali siano i śpiewali ludowe bardzo melodyjne piosenki. Odnajdywano wspólnych znajomych po obu stronach. Czasami zajeżdżał samochód z napojami /nie koniecznie bezalkoholowymi / wędliną i zaczynał się niedzielny piknik nad woda.
Bug żył pluskiem rozwrzeszczanej gawiedzi, by wieczorem cichnąć gdy zarzucało się wędke w jego szarą toń. Ten niepowtarzalny urok wierzb przyglądajacych sie w wodzie, śpiew ptaków, plusk ryb, zapach skoszonych traw nadbużanskich łąk, ten spokoj kojacy serce.
Pamiętam jak Bug wylewał szeroko po obu stronach, a gdy woda opadała robiły sie małe jeziorka w zagłębieniach, a woda w nich ogrzewana słońcem zapraszała do siebie. Wybieraliśmy wtedy ryby, które tam ugrzęzły i odnosiliśmy je do rzeki, albo sadzawki w środku wsi.
Ta rzeka niosła radość. Dziś niesie wspomnienia i tęsknotę za tamtymi dniami. Czas zaciera wspomnienia, odchodzą ludzie których znaliśmy, a Bug wciaż płynie jak kiedyś... tylko dzisiaj już jakby smutniejszy...
W majowe wieczory setki żab z sadzawki wtórowaly majówkam śpiewanym przy krzyżu w środku wsi dokąd ciągnęła i młodzież i starzy. Chrabaszcze bzykając latały nad głowami, a dzieciaki biegały za nimi z gałązkami bzu w rękach. Te majówki nas łączyły, zbliżały do siebie niosły radość młodzieńczych chwil, starzy plotkowali o rzeczach ważnych i blachych, młodsi odprowadzali się do domów.
Pamietam jak wtedy pachnialy bzy schowane między drzewami wiśni. Cichnęły melodie majówki ,,Dobranoc Maryjo, bo już ide spać, bo jutro raniutko do pracy musze wstać..., tylko żaby wciąż rechotały, ksieżyc odbijał się w wodzie, kończył się kolejny dzień.
Idąc drogą wzdłuż wioski trudno było nie zauważyż sadzawki, okolonej z jednej strony stara wierzba i mloda lipa zas z drugiej starym jesionem z gniazdami szpakow w koronie, złamana wierzba z bocianim gniazdem na szczycie i dzika gruszka pośrodku. Biel gęsi mieszał się z barwnymi piórami kaczek i odbijał się cieniem w spokojnej wodzie sadzawki.
Żaby wygrzewały się na zwalonej do wody wierzbie, by wieczorem dać niezapomniane koncerty. Były tam ryby, które ,,hodowalł, pan Bazyli. Karpie, liny, szczupaki, karasie uganiały sie w wodzie z kaczkami, gęsi stroszyły pióra na ich widok.
Pamiętam jak zimą tamę przy mostku przerwała woda a karpie spływały rowem w kierunku Bugu. Radość dla jednych utrapienie dla pana Bazylego. Obok sadzawki stał też magazyn miejscowej spółdzielni.
Drewniany budynek z beczkami paliwa w środku.Tam też traktorzyści myli ciągniki. Dzieci puszczały na wodę sadzawki statki zrobione z kory, które kaczki często brały za coś do jedzenia i ku naszej rozpaczy wywracaly dziobami.
Zimą sadzawka miała miejsce szczególne, gdy tylko mróz ściskał wodę na tyle, by można było po niej chodzić zaczynała się gra w hokeja. Kije wycięte najczęściej z jesionu i krążek z obcasa gumowego buta i jazda za do zmierzchu.
Gdy śnieg przysypywał lód szły w ruch łopaty, kawałki znalezionej deski, nogi i ręce i powoli wyłaniało się lodowisko z bandami ze śniegu i bramkami z kijów wmarzniętych w lód. Nie ważny był chłod, czerwone uszy, czy nogawki spodni sztywne od mrozu, liczyla sie gra!
Często, gdy w oknach domów zapalały się światła, a księżyc zaczynał skrzyć gwiazdki śniegu rodzice nawoływali nas do powrotu. Chowaliśmy wtedy kije w pobliskiej stercie słomy, by spotkać się nazajutrz. Sadzawka była latem prawdziwym rajem dla ptakow, nie zapomne jak gęsi zniżając lot z głośnym wrzaskiem lądowały na wodzie zostawiając za sobą warkocz piany. Zima dawała nam wiele radości.
Dzisiaj już nie ma tego skrawka wody. Sadzawkę osuszono. Nie ma już gęsi, umilkły kaczki, nie słychać żab w majowe wieczory, nawet bociany odlecialy... tylko stara wierzba stoi tam gdzie dawniej....
Park dworski dawniej piękny, dzisiaj zapomniany i tylko stara kasztanowa aleja przypomina o jego świetności. Położony na wzgórzu i sąsiadujący z pałacem. Nieco w dole pozostałości po dwóch oczkach wodnych przedzielonych kiedyś mostkiem.
Pamietam jak idąc od strony pałacu ku aleji kasztanów stał piękny ,rozłożysty klon z gałęziami rozłożystymi, zdawając się witać gości, a zarazem dostojny w swym odosobnieniu jak strażnik tych posiadłości.
Wiosna, gdy ciepłe promienie słońca budziły do życia trawy, białe stokrotki uśmiechały się nieśmiało, a bazie strzelały pąkami ku słońcu a Bug jak co roku o tej porze wylewał szliśmy do parku.
Tam wsrod starych drzew wyłaniały się młode krzewy leszczyny, wiklina nad wodą zieleniala prętami, kwitły pierwsze błękitnookie fiołki. Za nimi biel zawilców ,przebiśniegi i rożnokolorowe miodunki, niebieskie, czerwone, żółte.
Wracając nad stawem koło rzeki zbieraliśmy złociste kaczeńce. Taki bukiet wiosennych kwiatów stawiała potem mama na stole. Cieszył oczy swym pięknem, pachniał wiosenna świeżością. Bociany wracały do swych gniazd. Wiosna budziła nowa nadzieje, niosła radość. Dzisiaj gdy w moje okna zaglądaja pierwsze paki magnoli wraca tęsknota do tamtych miejsc. Znów widzę nadbużańskie trawy, bocian klekocze w gnieździe na dachu, pachnie bukiet na stole ... i tylko nas juz tam nie ma.
Rzeczka szemrząca pomiędzy korzeniami wierzb, po tamkach z gałęzi olszyny, liści i traw niesionych wiatrem dojdziemy do Bugu. Tutaj w widłach dwóch rzek stał domek nieduży, drewniany. Białe ściany okrywał słomiany dach, z okien wygłądały pelargonie na ogród przed domem.
Żółte malwy strzelaly ku niebu. Przy płocie kiście czerwonej porzeczki, z drugiej zaś strony agres żółty i słodki. Koło domu sad wiśniowy, sieci rozpostarte pomiędzy grusze i śliwy. Przy starej wierzbie rannej po ostatniej burzy chybocze się na wodzie łódka podłużna, osmołowana przed wilgocią z deską jak kładka po środku.
Pod dachem wiosła gotowe do drogi. To dom pana Aleksandra Puszczały jedynego tutaj rybaka z licencją strażnika wód śródlądowych i prawem łowienia w tej granicznej rzece. Do niego przyjeżdżali ludzie po szczupaki, sumy wąsate z małymi oczkami, srebrne szerokie leszcze, po płoć z różowymi płetwami. Czasami zapachniał miętą miętus, zapiszczał chwycony za ogon piskorz, okoń nastroszył sie groźnie.
Przed domem na krześle starym, rzeźbionym głowami lwów na poręczach siedział pan Aleksander. W środku przy kuchni z wielkim ceglanym, pobielonym wapnem piecem krzątała się jego żona Leokadia. Kobieta pogodna, życzliwa, potrafiąca jak nikt przyrządzić rybę.
Po izbie rozchodził się zapach smażonego w śmietanie szczupaka, zupy rybnej, leszcza na oleju, ryby pieczonej w piecu. Zajadali się goście tymi smakołykami. W drugiej części domu miał swój warsztat stolarski ich syn Stefan...
Podłużna izba z dziesiątkami dłut, wierteł, piłek do cięcia drewna. Na ścianie wisiały młotki drewniane, na stole pomiędzy wiórami walały się strugi do drewna, okurzone trocinami kątomierze i grube ołówki stolarskie. Kawałki desek w imadle drewnianym ślimakiem śruby dociskane do siebie.
Zapach drewna mieszał się z wonią kleju. Sień dzieliła dom i otwierała go na przestrzał. Przy drzwiach od rzeki stały wędki, wisiały sieci gotowe do połowu. W małej izbie obok między obrazami świętych wisiały skrzypce na których czasami pogrywal pan Aleksander.
A gdy Bug przybierał, woda sięgała pod same domostwo. Czas zabrał juz dawno tych pogodnych i życzliwych ludzi, pan Stefan wyjechał niewiadomo dokąd? Tylko mały wzgorek przypomina o tamtym domku. Zabliźniła się rana na starej wierzbie i tylko żółta malwa rozsiewa swe nasiona, by zakwitnać latem wspomnieniami mojego dzieciństwa...
 
Gdy pierwsze śniegi zasypywały górkę koło pałacu ciągnał tam mały i duży. Sanki, narty, worki wypchane słomą lub sianem, wszystko na czym można było zjeżdzać miało teraz szczególną cenę.
Lewą stroną łagodnym zakolem ciągnął się tor dla worków, sanek i tych co zjeżdżali bez ekwipunku. Wyższa górka zarezerwowana była dla odważniejszych, tam też starsi chłopcy zrobili skocznię narciarską na betonowym kręgu przyciągniętym nie wiadomo skąd. Zazdrościłem wtedy chłopakom tych skoków na ,,prawdziwej,, skoczni, lądowali daleko i zjeżdżali aż pod staw w dole.
Nad staw i górkę przychodziły czasami dzieci ze szkoły na lekcje WF-u.  Ciągneliśmy wtedy sanki, nieśliśmy narty i buty z łyżwami ze szkolnej wypożyczalni, by potem obijać kolana na stawie i łokcie na stoku.
Radości nie było końca, a czas szybko uciekał. Wieczorem górka była tak wyślizgana, że księżyc się w niej przeglądał. Rodzice nawoływali nas do domów. Milknął gwar, ostatnie sanki niknęły w wieczornym mroku. Wracaliśmy do domów zmęczeni, ale radośni. Jutro znów tu przyjdziemy...
 
W miejscu gdzie dzisiaj biegnie asfaltowa droga w kierunku Kryłowa był trakt ubity kołami wozów, ciągników samochodów. W deszczowe dni woda spływała wąskimi strużkami aż do drewnianego mostu na rzece i dalej do Bugu. Letnie ulewy rzeźbiły drogę i odsłaniały dziecięce skarby.
Ledwie ostatnie krople spłynęły z nieba wybiegaliśmy na drogę w ich poszukiwaniu. A były tam rzeczy przeróżne: ołowiane kule pistoletowe, kawałki ceramicznych figurek, łuski nabojów z ostatnich wojen, guziki od mundurów. Czasami moneta srebrna lub miedziana, klamra żołnierskiego pasa z pięknym dwugłowym orłem. Do takiej klamry wlewaliśmy roztopiony ołów i robiliśmy odlew carskiego godła. Lśniący srebrzystym połyskiem nosiliśmy uczepiony na piersiach poważni i dumni.

Po takich ulewach wody z pól spływały wezbraną rzeczką i hucząc pod mostkiem koło kuźni wpadały błotnistą smugą do Bugu.

Na rozstaju dróg, jednej biegnącej przez pola w kierunku lasu, daleko na horyzoncie obok tajemniczych starych świerków Hrobustu i drugiej wiodącej do wioski, na ceglanym cokole pobielonym wapnem stała kapliczka Chrystusa Ukrzyżowanego.

Pod krzyżem wiązanka żonkili. Przez drogę na wzgórku sad wiśniowy białym kwiatem zapraszał pszczoły, u wejścia bzy: biały i fioletowy splatały gałęzie w powitaniu. Latem w trawie poziomki dojrzewały w słońcu. Nadziewaliśmy je na długie źdźbła traw i nieśliśmy jak korale. Później dojrzewał orzech wysoki, łupiny pękały i gubiły owoce pod jabłonią obok. Jabłka soczyste, ciemno czerwone ,,cyganki,,...

Płytkim wąwozem droga wrzynała się w pagórek z dawnym kościołem. Nad drogą jabłoń kłaniając się muskała siano na wozach wracających z łąk nad rzeka. Ścięty próchniejący pień grubej topoli leżał oparty o stara gruszę.

Szerszenie odkrywszy w niej dziuple zrobiły tam gniazdo i groźnym pomrukiem chroniły wejścia. Kościelne wzgórze przecięte rowami okopów po ostatniej wojnie. Obok ścieżki czereśnie złocą się w słońcu. Były tez czarne od których mieliśmy granatowo-sine buzie i ręce.

Nad głębokim wykopem z którego wybierano piasek czy glinę, śliwki węgierki, duże fioletowe. Przy nich mirabelki zrzucające żółte owoce pod niskie drzewo drobnych granatowych ,,srajek,,.

Do dzisiaj mam w ustach smak tamtych owoców, poziomek, czereśni. Czasami wraca zapach wiśniowego sadu. Budowa drogi zabrała na zawsze tamte drzewa, asfalt przykrył piaszczystą drogę, zakrył dziecięce skarby. Ocalała kapliczka przy drodze. Zostały wspomnienia wracające z letnią ulewą. Znów biegniemy radośni po piasku ,młodzi i beztroscy... szczęśliwi dzieciństwem.

poniedziałek, 7 stycznia 2019

Obrona Birczy.

W czasie II wojny światowej Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów frakcja banderowska, również na tym terenie zamierzała dokonać ludobójstwa. Ks. Iwan Łebedowicz, miejscowy proboszcz grekokatolicki w czasie kazania w Birczy powiedział do wiernych, że zbliża się czas likwidowania Polaków i Ukraińcy muszą się do niego przygotować. Informację tę bezpośrednio po nabożeństwie przekazał Ukrainiec Eugeniusz Sosnowski sąsiadowi Polakowi Wilhelmowi Michalskiemu. Przy tym zobowiązał się, że jak nadejdzie ten czas to on powiadomi o tym sąsiada i pomoże uciec. Nawoływania ks. Iwana Łebedowicza do zbrodni ludobójstwa na Polakach są znane również ze wspomnień siostry Marii Janiny Kachniarz z klasztoru w Nowosielcach Kozickich. Nawoływania proboszcza do zbrodni powodowały zgorszenie wielu Ukraińców i Rusinów. Jeden odważny parafianin nawet publicznie zwrócił uwagę kapłanowi, że to grzech.

Wiosną 1944 r. na terenie Pogórza Przemyskiego banderowcy rozpoczęli mordy ludności cywilnej. W kwietniu 1944 r. zamordowali Kurasiewicza z Birczy. W Birczy i okolicznych polskich wioskach miejscowa placówka Armii Krajowej utworzyła samoobronę dla ochrony ludności cywilnej.

Sytuacja zagrożenia pozostała po przejściu frontu sowiecko-niemieckiego. W pierwszych miesiącach 1945 r. nastąpił kolejny wzrost aktywności banderowców. M.in. 20 kwietnia 1945 r. zbrojne grupy OUN zaatakowały Borowicę, w pobliżu Birczy. Banderowcy spalili znaczą część zabudowy i zamordowali od 60 do 114 osób. Po napadzie wioska została opuszczona przez ludność polską. OUN zamierzała całkowicie oczyścić z Polaków tereny na wschód od Sanu.

Mieszkańcy polskich osiedli na Pogórzu Przemyskim od wiosny 1945 r. obawiali się napadów i nocowali po polach lub prowizorycznych schronach. W tych warunkach mieszkańcy Birczy wysyłali do Warszawy delegacje z prośbą o ulokowanie w miasteczku stałego garnizonu. Tak sprawę relacjonowała kronika parafialna: Delegacje z Birczy jeździły kilka razy do Warszawy, aby przysłano wojsko do obrony. Trudno jednak było doczekać się tego wojska. W Warszawie nie wierzono, że tutaj dzieją się takie morderstwa. Wojsko Polskie do Birczy przybyło dopiero 5 sierpnia 1945 r., co było zgodne z oczekiwaniami jej mieszkańców i rzesz uciekinierów z okolicznych miejscowości. 

Żołnierze garnizonu w Birczy zmieniali się co dwa miesiące. W miasteczku stacjonowały bataliony z 28 PP i 26 PP z 9DP oraz zbiorczy batalion 17 DP, nazywany również w niektórych dokumentach Grupą Operacyjną 17 DP (GO 17 DP), czasowo podległy dowództwu tej dywizji. Liczebność WP wahała się od 220 do 600 żołnierzy. Siły miejscowej milicji i samoobrony należy szacować na ok. 60 uzbrojonych ludzi. Do tego należy doliczyć czasowo oddelegowanych milicjantów z kompanii operacyjnej KW MO w Rzeszowie, którzy stacjonowali w miasteczku od października do listopada 1945 r. Stan oddziału wynosił od 100 do 160 milicjantów.

W drugiej połowie 1945 r. sotnie UPA opanowały tereny wiejskie w pasie od Jaślisk w Beskidzie Niskim po Tomaszów Lubelski. Od jesieni 1945 r. UPA przeprowadziła szeroko zakrojoną akcję antypolską. Na Pogórzu Przemyskim niszczono m.in. Pawłokomę, Sielnicę, Dylągową, Bratkówkę, Łączki, Starą Birczę, Hutę Brzuską, Rudawkę i Korzeniec. UPA atakowała w celu całkowitego zniszczenia nawet garnizony obsadzone przez batalion wojska, m.in. dwukrotnie garnizon w Birczy, dwukrotnie w Baligrodzie, po razie w Kuźminie. Pomimo nieudanych napadów na Birczę kierownictwo OUN ze względów prestiżowych nie zrezygnowało z planów zniszczenia garnizonu w tej miejscowości.

Grupa Operacyjna 17 DP pozostała w Birczy do 10 grudnia 1945 r. Została zluzowana przez II batalion 26 pp. Żołnierze nowego garnizonu przybyli do Birczy wieczorem 9 grudnia z Jarosławia. II batalionem 26 pp dowodził wówczas kpt. Leon Lubecki, przedwojenny oficer rezerwy. Jako dowódca był ceniony przez podwładnych. W walkach z Niemcami dowodzona przez niego jednostka w czasie ataku miała minimalne straty. 

Poszanowanie życia podwładnych było rzadką cechą ówczesnych oficerów „ludowego” WP. Wspomniany nie utożsamiał się komunizmem, w gronie oficerów stronił od wypowiadania poglądów politycznych. Wystawione charakterystyki i opinie po 1947 r. określały go jako skrytego reakcjonistę, politycznie niepewnego. Podejrzewano go o poglądy endeckie. Przy tym podkreślano jego fachowość i wojskowe kompetencje. Jednak jako niepewny element musiał podlegać kontroli. Kpt. Leon Lubecki posiadał bardzo duży autorytet wśród żołnierzy. Był również wzorem dla młodszych oficerów, którym potrafił przekazać wiele cennych umiejętności. Kpt. Lubecki był wzorem dla por. Witolda Grabarczyka, szeregowca 27 Wołyńskiej Dywizji AK, który wcielony przemocą do „ludowego” WP awansował po szkoleniach do stopnia oficerskiego. Grabarczyk w początkowym okresie, jako pochodzący z rodziny chłopskiej, nie budził podejrzeń komunistów. 

Służbę w szeregach AK na Wołyniu skutecznie zatajał do 1953 r. II batalion 26 pp składał się z doświadczonych w walkach frotowych żołnierzy. Należy domniemywać, że było w nim więcej żołnierzy AK z Wołynia lub Wileńszczyzny. Jednak batalion w momencie przybycia do Birczy liczył tylko 222 żołnierzy. Ludność cywilna rano 10 grudnia stwierdziła ku swojemu wielkiemu przerażeniu, że wojsko, które w nocy przybyło do miasteczka w celu wymiany garnizonu stanowi tylko połowę liczby odchodzącego garnizonu. 

Miasteczko ogarnęła panika. W powszechnej opinii uznano, że nowo przybyłe siły nie są wstanie obronić Birczy. Przed południem kiedy GO 17 DP przystąpiła do organizacji kolumny marszowej, panika cywilów nasiliła się. Kpt. Bogaczewicz i kpt. Leon Lubecki nie byli w stanie opanować nastrojów ludności, która uznała, że przy tak małym garnizonie upadek Birczy i masowy mord cywilów jest prawie pewny. Spora część ludności odeszła tego dnia razem z GO 17 DP do Przemyśla. Przez kilka następnych dni miasteczko sprawiało wrażenie całkowicie wymarłego.

Kpt. Leon Lubecki energicznie przystąpił do zaadaptowania umocnień Birczy do możliwości obronnych posiadanych sił. Nie zdołano obsadzić całości linii obronnej, która miała ok. 3,5 km długości. Obsadzono tylko punkty oporu w newralgicznych miejscach. Każdej kompani piechoty zostały wyznaczone odcinki obronne. Własny odcinek oporu na północ od kościoła miała miejscowa milicja i samoobrona. W pobliżu rynku zgrupowano kompanię moździerzy i dwa działony artylerii. Jeden działon umieszczono na stanowisku w północnej części miasteczka. 

Wspomniany punkt oporu flankował z lewej strony, podejście do Birczy doliną od strony Nowej Wsi. Zadaniem kompani moździerzy i baterii dział było ryglowanie odcinków między punktami oporu. Dowódca kompani por. Witold Grabarczyk wspominał, że jego żołnierze przygotowywali stanowiska moździerzy we wschodniej części rynku. W warunkach siarczystego mrozu saperkami zrywali bruk aby wykopać stanowiska. Ponadto wydzielono odwód w postaci oddziału fizylierów. Jego liczebność była prawdopodobnie niewielka. Można wysnuć hipotezę, że była to kompania liczbą żołnierzy odpowiadająca plutonowi. 

W wypadku przedarcia się nieprzyjaciela do centrum miasteczka, odwód miał wykonać kontruderzenie i wyprzeć przeciwnika poza linie obronne. Fizylierzy zostali utworzeni w Armii Czerwonej jako piechota przeznaczona do wsparcia ataków czołgów. Formacja była odpowiednikiem niemieckich grenadierów pancernych. Fizylierzy na przełomie 1945 i 1946 r. byli uzbrojeni głównie w pistolety automatyczne PPSz. Pododdziały formacji posiadały bardzo dużą siłę ognia i były wykorzystywane jako oddziały szturmowe. Według por. Witolda Grabarczyka przy większych siłach nieprzyjaciela pluton był za słabym oddziałem, aby wykonać kontratak. Stan liczebny garnizonu był niski. 

Należy domniemywać, że kpt. Leon Lubecki czynił starania o powiększenie garnizonu. Powyższe prośby nie zostały spełnione. Według danych na dzień 4 stycznia 1946 r. w skład garnizonu w Birczy wchodziły następujące oddziały: 2 batalion 26 pp, bateria dział 45 mm, kompania fizylierów i pluton zwiadu. Stan etatów w oddziałach 9 DP był bardzo niski. Według por. Witolda Grabarczyka Bircza w czasie III napadu była broniona przez 222 żołnierzy. Do tego należy doliczyć ok. 60 milicjantów i członków samoobrony.

W następnych dniach po objęciu garnizonu przez 2 batalion 26 pp, życie zaczęło powracać do Birczy. Wróciła część uciekinierów. W miasteczku przebywali głównie uciekinierzy z sąsiednich miejscowości, którzy nie byli w stanie uciec do Przemyśla. Większość miejscowej ludności opuściła miasteczko. W Birczy nie działał żaden sklep. Por. Witold Grabarczyk wspominał, że do żołnierzy z jego kompani podchodzili cywile i rozmawiali. Żołnierze dumnie prezentowali moździerze i zapewniali, że będą bronić miasteczka. 

Por. Witold Grabarczyk nie zabraniał rozmów z cywilami, wpływało to bardzo dobrze na morale ludności i żołnierzy. W nocy cywile starali się przebywać w pobliżu wojskowych co dawało poczucie bezpieczeństwa. Pozytywny stosunek ludności do żołnierzy poświadczają także, dokumenty zgromadzone przez OKŚZpNP w Rzeszowie dla potrzeb śledztwa S 2 /02/zk, w sprawie rzekomego mordu na banderowcach.

W grudniu 1945 r. nastąpił kolejny wzrost aktywności UPA na Pogórzy Przemyskim. Utworzono kolejne dwie sotnie „U-6” -dowodzona przez Michała Kuczera „Jara” i „U-7” -dowodzona przez Grzegorza Jankowskiego „Łastiwkę”. Członkowie sotni „Burłaki” pod koniec 1945 r. z moździerzy ostrzeliwali centrum Przemyśla sprowadzając niebezpieczeństwo śmierci lub kalectwa na ludność cywilną. W stosunku do Birczy banderowcy nie porzucili planów jej unicestwienia. Wśród żołnierzy próbowano wywołać panikę, co noc ostrzeliwano z daleka polskie pozycje wokół miasteczka. Żołnierze z reguły odpowiadali ogniem. Strzelaniny odbywały się praktycznie co noc.

Dowództwo batalionu początkowo wprowadziło zakaz strzelania do nierozpoznanych celów lecz nie był on przestrzegany. Dodatkowo rozpowszechniano pogłoski o mającym nastąpić ataku. Ciągłe zagrożenie spowodowało, że w nocy prawie cały stan osobowy garnizonu czuwał na pozycjach. Żołnierze spali rotacyjnie w ciągu dnia. Dowództwo spodziewało się ataku w noc wigilii Bożego Narodzenia, według kalendarza gregoriańskiego. Kpt. Leon Lubecki, jako doświadczony oficer nie zorganizował uroczystej kolacji, aby nie zdekoncentrować żołnierzy. Za to po względnie spokojnej nocy następnego dnia zorganizował uroczyste śniadanie, w czasie którego żołnierze złożyli sobie życzenia. 

Każdy z nich dostał również po kieliszku wódki. Powyższa postawa dowódcy zjednywała mu sympatię podwładnych. Należy wspomnieć również o ciężkich warunkach sanitarno-bytowych, część żołnierzy kwaterowała w ziemiankach, które w wypadku napadu miały służyć również za schrony bojowe. Zima 1945 na 1946 r. była surowa. Żołnierze mieli braki w umundurowaniu i obuwiu. Banderowcy atakowali samochody dowożące zaopatrzenie dla WP w miasteczku. Według meldunku dowództwa garnizonu 20 grudnia 1945 r. w lesie w pobliżu Cisowej zaatakowano samochód 2 batalionu 26 pp. Żołnierze eskorty strat nie ponieśli i zdołali się wycofać. Banderowcy zabili na miejscu dwie kobiety, które podróżowały tym samochodem. Dwóch cywili uprowadzono. Maszyna została uszkodzona. Pościg 2 batalionu 26 pp nie dał rezultatu. Informacji o śmiertelnych ofiarach nie podał w swoim sprawozdaniu Stanisław Torba, przewodniczący Gminnej Rady Narodowej w Birczy, który jechał tym samochodem na posiedzenie Komisji Ziemskiej w Przemyślu.

Garnizon w Birczy od połowy grudnia 1945 r. prowadził bardzo aktywne działania przeciw banderowcom. W początkowym okresie głównie rozpoznawcze, starano się ustalić rejony przebywania i siły UPA. Należy dodać, że posiadane przez dowództwo 2 batalionu 26 pp informacje o nieprzyjacielu były jak na realia końca 1945 r. bardzo precyzyjne i usystematyzowane. Między innymi zdołano zidentyfikować sotnie, oszacować liczebność i wyznaczyć rejony ich baz. Zasługi w organizacji rozpoznania położył kpt. Leon Lubecki, który osobiście przesłuchiwał ujętych banderowców. W pierwszy dzień nowego 1946 r. o świcie batalion otoczył i zaatakował dwie czoty z sotni „Jara” „U-6”, kwaterujące w Lachawie. 

Akcją według por. Witolda Grabarczyka osobiście dowodził kpt. Leon Lubecki. Banderowcy czuli się tak bezpiecznie na tym terenie, że ich ubezpieczenie nadchodzące WP uznało za swoich. Pozycje UPA ostrzelano z dział. Następnie żołnierze przeszli do ataku. Banderowcy bronili się pomiędzy zabudowaniami wioski. W czasie walki zapaliły się drewniane domy i stodoły. Czotom udało się jednak przebić przez pierścień okrążenia. Walka trwała 25 minut. Zginęło 3 członków UPA i kilku tzw. cywilnych aktywistów OUN. Rany odniosło 5 członków UPA. Atak był zupełnym zaskoczeniem dla banderowców. WP sposobem działania przypominało taktykę stosowaną na przełomie 1943 i 1944 r. przez samoobronę polską z Przebraża na Wołyniu. 3 stycznia w okolicy Łomnej doszło do walki pododdziałów 2 batalionu 26 pp z sotnią „Burłaki” „U-4”. 

Banderowcy wycofali się ponosząc bardzo duże straty według meldunku UPA 11 członków zginęło a 9 odniosło rany. Ponadto banderowcy utracili 2 karabiny maszynowe, 9 karabinów, jeden granatnik nasadkowy i 2 konie z siodłami. Walką 2 batalionu 26 pp w Łomnej, dowodził kpt. Arsenti (ukr. Arsen) Kuźmienko, adiutant batalionu, który wielokrotnie zastępował dowódcę batalionu.

Kierownictwo I Okręgu OUN tzw. Zakerzońskiego Kraju i dowództwo przemyskiego kurenia UPA przygotowało III napad na Birczę. Tym razem zamierzano wykazać jeszcze większy stopień determinacji. Dowódcom sotni pod groźbą surowych kar zabroniono odwrotu bez osiągniecia celu, czyli zdobycia i zniszczenia miasteczka, a także wymordowania Polaków – wojskowych oraz cywilów. Na początku stycznia 1946 r. Michał Galo „Konyk”, jako dowódca przemyskiego kurenia UPA opracował plan ataku. Sotnie UPA miały oddzielnie przybyć na pozycje wyjściowe do ataku. Plan zakładał otoczenie miasteczka z czterech stron. 

Następnie zamierzano przeprowadzić pomocnicze natarcie od wschodu, aby na tym kierunku związać walką siły obrońców. Atak główny miał nastąpić na dwóch kierunkach z zaskoczenia od zachodu. Siły kurenia podzielono na dwie grupy „Zachód” i „Wschód”. Całością dowodził Michał Galo „Konyk”. W skład grupy „Zachód” wchodziły sotnie: „U 2”, dowodzona tymczasowo przez Dymitra Karwańskiego ps. „Orski”- w zastępstwie rannego Michała Dudy ps. „Hromenko” i „U 6”, dowodzona przez Michała Kuczera ps. „Jar”. Zgrupowaniem dowodził Michał Galo „Konyk”, który miał przebywać z dowództwem sotni „U 2”. W skład grupy „Wschód” wchodziły sotnie: „U 4”, dowodzona przez Włodzimierza Szczygelskiego „Burłakę” i „U 7”, dowodzona przez Grzegorza Jankowskiego „Łastiwkę”.

Grupą dowodził Włodzimierz Szczygelski „Burłaka”. Czota 511 z sotni „Burłaki” została wydzielona jako ubezpieczenie od strony Przemyśla. Michał Galo wspólnie z dowództwem grupy „Wschód” przeprowadził 4 stycznia 1946 r. rekonesans okolic Birczy. Następnego dnia odbyła się odprawa dowództwa grupy „Zachód” z udziałem Mirosława Huka „Hryhora”, prowidnyka I Okręgu OUN tzw. Zakerzońskiego Kraju. Huk już na samym wstępie, krytykując dowództwo przemyskiego kurenia UPA, powiedział: „Gdybyśmy mieli lepszych dowódców to Birczy by nie było, która to na tym terenie spędza sen z oczu wielu ludziom”. Następnie wydał rozkaz zdobycia Birczy. Michał Galo „Konyk” odebrał wypowiedź Huka jako gorzką krytykę swojej osoby. 

Rozkaz zdobycia Birczy nie podobał się wielu członkom UPA. Miasteczko było przygotowane do obrony i znajdował się w nim garnizon WP, wiedziano, że straty będą bardzo duże. Jednak terror SB –OUN był bardzo silny i rozkaz zdobycia Birczy musieli próbować wykonać pod groźbą utraty nawet życia. Szeregowi członkowie UPA dowiedzieli się o ataku dopiero 6 stycznia 1946 r., tuż przed wyruszeniem na pozycje wyjściowe. Banderowcy chcieli uzyskać efekt zaskoczenia dlatego przeprowadzili napad w okresie Świąt Bożego Narodzenia obchodzonych według obrządku wschodniego. 

Do ataku wyznaczono przemyski kureń UPA i bojówki Służby Bezpieczeństwa Nadrejonu „Chołodnyj Jar”. Siły banderowców w III ataku na Birczę należy szacować na 500-700 osób. W nocy z 6 na 7 stycznia garnizonem w Birczy dowodził pod nieobecność kpt. Lubeckiego, kpt. Arsenti Kuźmienko, adiutant batalionu. Był on Ukraińcem i obywatelem sowieckim. Język polski znał bardzo słabo, jednak podawał się za Polaka z sowieckiej Ukrainy, co budziło podejrzenia. Wspomniany nie był lubiany przez kolegów oficerów, a nawet część żołnierzy go lekceważyła. Według por. Witolda Grabarczyka stanowił on przeciwieństwo kpt. Lubeckiego. 

Pomiędzy oficerami polskimi i sowieckimi służącymi w WP panowały permanentne konflikty. Noc z 6 na 7 stycznia była początkowo bardzo spokojna. Po północy obrońcy sądzili, że atak nie nastąpi, ponieważ banderowcy będą mieli za mało czasu na zniszczenie Birczy i odejście przed świtem. Jednak wszyscy czuwali nadal na stanowiskach jak co noc. Opóźnienie napadu było jednym z elementów taktyki. Atak miał się rozpocząć od wschodu o godz. 2. Jednak wskutek dużej pokrywy śnieżnej niektóre sotnie nie dotarły na czas do pozycji wyjściowych.

Około godz. 2.45 członkowie sotni „U 7” zostali zauważeni na przedpolu w czasie podchodzenia do pozycji wyjściowych w rejonie na północny-wschód od kościoła. Zmasowany ogień z kościoła i pozycji wokół niego doprowadził do zatrzymania natarcia na tym odcinku. Banderowcy z trudem dotarli na pozycje wyjściowe. Już na samym początku ataku członkowie UPA uświadomili sobie brak podstawowego atutu – zaskoczenia, obrońcy znajdowali się na pozycjach a panika nie wystąpiła. Polacy z kościoła oświetlili pozycje banderowców reflektorem. 

Dalsze natarcie powstrzymał ogień moździerzy. Por. Witold Grabarczyk, strzelał na telefoniczną prośbę dowódcy 5 kompani, bez rozkazu kpt. Arsentija Kuźmienki. Dowódca zajmował się wzywaniem pomocy innych oddziałów 9DP i utracił zdolność kierowania obroną batalionu. Dowódcy odcinków działali na własną rękę. Na odcinku natarcia sotni „U 7” banderowcom nie udało się zająć polskich stanowisk na przedpolu Birczy. Sotnia. „U 4” atakowała rejon pałacu, szkoły i posterunku MO. Natarcie powstrzymał ogień z broni ręcznej. Tylko pododdział 512 zdołał wąwozem potoku wejść pomiędzy polskie stanowiska na zachód od pałacu i zagrozić kompani cekaemów broniącej tego odcinka. Banderowcy zajęli i zniszczyli dwa opuszczone stanowiska ciężkich karabinów maszynowych. 

Obsługa zdołała się wycofać zabierając cekaemy ze sobą. Dalsze natarcie powstrzymał ogień moździerzy, który por. Witold Grabarczyk otworzył na osobistą prośbę por. Sowy, dowódcy kompani cekaemów. Sotnia „U 6” miała atakować miasteczko od strony południowo-zachodniej. Idąca na przedzie czota 518, z winy przewodników, zmyliła drogę i zamiast do miasteczka weszła na Kamienną Górkę, gdzie została ostrzelana z działa i musiała zawrócić. 

Pozostałe czoty zostały ostrzelane i samowolnie wycofały się do lasu. Kolejny atak pododdziału 518 załamał się na polskich pozycjach w rejonie starej cerkwi i cmentarza. Polski kontratak zmusił banderowców do odwrotu. „Jarowi” z wielkim trudem przyszło uporządkowanie sotni. Kolejnego ataku nie zorganizowano ponieważ zbliżał się świt. Banderowcy spalili tylko drewniane zabudowania w dolinie na zachód od cerkwi.

Wspomniane budynki znajdowały się poza obrębem pozycji obronnych. W spaleniu zabudowań Wilhelma Michalskiego brał udział Mirosław Sosnowski. Wspomniany był synem sąsiada i chrześniakiem właściciela. Ojciec Mirosława Eugeniusz Sosnowski zachowywał się bardzo przyjaźnie do Polaków. Syn jednak wstąpił do UPA. Sotnia „U 2” po godzinie 2. miała dokonać głównego uderzenia na Birczę. Spóźniła się z zajęciem pozycji wyjściowej z powodu dużej pokrywy śnieżnej. 

W momencie rozpoczęcia ataku sotnia „U 2” była w szyku marszowym od strony Nowej Wsi. Na czele maszerowała czota 504, przy niej Michał Galo „Konyk” i Dymitr Karwański „Orski”, dalej pododdział 505, bojówki SB-OUN oraz czota 506. Długość kolumny wynosiła około 300 m. „Konyk” doszedł do spalonych w pierwszym napadzie przedmieści Birczy i spostrzegł, że walka się rozpoczęła. Należy domniemywać, że był mocno sfrustrowany spóźnieniem natarcia o godzinę. Prawdopodobnie odbierał to jako zapowiedź przyszłej kęski. 

Być może obawiał się kary od organizacji za fatalne dowodzenie. W tych warunkach ok. godz. 3. rozpoczął atak z marszu, bez rozwinięcia. Plan prawdopodobnie zakładał natarcie obydwoma brzegami doliny. Wzdłuż drogi nie atakowano ponieważ spodziewano się polskiej obrony. Rozkaz ataku wykonała tylko czota 504, przy której był „Konyk” i „Orski”.

Banderowcy bardzo szybko podeszli pod wzgórze po wschodniej stronie Stupnicy, w rejonie zniszczonych koszar, na którym znajdował się punkt oporu. Pozycja była źle wykonana i banderowcy znaleźli martwe pole ostrzału obrońców. Z uwagi na powyższe uwarunkowanie żołnierze opuścili pozycję pozostawiając działo 45 mm, z którego wymontowano zamek. Wojsko wycofało się w stronę centrum. „Konyk” doszedł do wniosku, że pomimo spóźnienia i braku zaskoczenia obrońców będzie wstanie wypełnić rozkaz i zniszczyć Birczę. 

Nakazał dalszy atak w stronę centrum. Należy domniemywać, że do czoty 504 dołączyły bojówki Służby Bezpieczeństwa OUN, które spodziewały się łatwego zwycięstwa i sławy z jego odniesienia. Po drodze podpalono jeden dom. Co oświetliło pole ostrzału dla obrońców. Pozostałe dwie czoty 505 i 506 wspięły się na wzgórze po zachodniej stronie Stupnicy i zaatakowały Birczę. Atak załamał się pod ostrzałem z moździerzy. 

Banderowcy z trudem dotarli na przedpole polskich pozycji. Zdołali spalić jeden dom poza linią obrony, przy tym oświetlili zajmowane pozycje. Czota 504 kontynuując natarcie weszła głęboko między zabudowania. Banderowcy napierali na ustępującą załogę punktu oporu. Doszli w rejon synagogi i budynku sztabu. Ich dalsze natarcie zostało zatrzymane ostrzałem z okien budynku sztabu. W rejonie rynku do obrony przystąpiła również załoga opuszczonego punktu oporu. Por. Witold Grabarczyk na prośbę ich dowódcy ostrzelał stanowisko utraconego działa. To uniemożliwiło jego odholowanie przez banderowców. Natarcie czoty 504 zostało zatrzymane.

Banderowcy w rejonie synagogi spali kolejny dom, w którym zginęło pięcioro Polaków, w tym dwie kobiety i dziecko. Zamordowani byli uciekinierami z sąsiednich miejscowości. Oświetlenie terenu było korzystniejsze dla obrońców budynku sztabu, którzy widzieli sylwetki atakujących. Członkowie UPA byli oddaleni zaledwie o ok. 50 m od tej kamienicy. Banderowcy próbowali atakować sztab. Według relacji kpt. Arsentija Kuźmienki podchodzili pod budynek trzymając pół nagiego chłopczyka jako żywą tarczę. Dziecko przeraźliwie krzyczało. Kpt. Arsenti Kuźmienko w relacji zasugerował, że chłopczyk przeżył. Banderowcy w końcu wypuścili go wolno. Kpt. Arsenti Kuźmienko nakazał kontratak, kompani fizylierów na grupę UPA, która podeszła pod sztab. Wspomniany manewr został uwzględniony w planie obrony przyjętym przez kpt. Leona Lubeckiego. 

Należy domniemywać, że pododdział szturmowy znajdował się w budynku sztabu jako jego ochrona. Banderowcy byli zwróceni frontem do tej kamienicy. Zatem fizylierzy dokonali obejścia ich pozycji od strony lewej. Następnie przystąpili do ataku z bliskiej odległości od tyłu i z flanki. Ze względu na ciemności obie strony dążyły do starcia na bliską odległość.
Na podstawie obrażeń ujawnionych w czasie ekshumacji należy wnioskować, że doszło do starcia wręcz, podobnie jak w czasie pierwszego napadu na Birczę i ataku na Kuźminę. Walka była krótka ale bardzo intensywna. 

O starciu wręcz na ulicach Birczy wspomina ks. Władysław Piętowski. Grupa ok. 20 banderowców zginęła w rejonie schodów do synagogi. Przy szkieletach banderowców ujawniono trzy pociski kalibru 7, 62 mm używane m.in. w pistoletach automatycznych PPSz i PPS. Złamania kości najprawdopodobniej powstały w wyniku uderzenia kolbą PPSz. Należy dodać, że banderowcy nie mogli się poddawać, mieli obowiązek popełnić samobójstwo o czym przypominano w czasie szkoleń organizacyjnych. 

O tej powinności w kazaniach wspominał, także kapelan ks. Wasyl Szewczuk „Kadyło”. Jeżeli członek OUN lub UPA w skutek odniesionych ran nie był w stanie popełnić samobójstwa wówczas pomagali koledzy. Dobijanie rannych w sytuacjach kryzysowych było powszechnie praktykowane w UPA wskazują na to zeznania jej członków i relacje żołnierzy WP z czasów operacji „Wisła”. Tylko kilkunastu banderowców z czoty 504 zdołało się wydostać z centrum Birczy. Według relacji dowodzącego obroną kpt. Arsentija Kuźmienki, to fizylierzy unieszkodliwili grupę, która podeszła pod budynek sztabu. 

Około godziny 5. czoty 505 i 506 z sotni „U 2” opuściły swoje stanowiska na zachód od drogi Bircza – Nowa Wieś z powodu dokuczliwego ognia moździerzy i karabinów. Banderowcy byli oświetleni przez płonący dom, który wcześniej sami podpalili. Według meldunku ponieśli duże straty. Ostatni członkowie czoty 504 z sotni „U 2” opuścili Birczę około 6:30. Ostrzału WP nie wytrzymała również sotnia „Jara”, wycofała się około godziny 6:45. Pozostały tylko sotnie „Burłaki” i „Łastiwki”, na których skupił się ogień obrońców. Pomimo tego Włodzimierz Szczygelski rozkazał trwać na pozycjach i atakować. Wspomniany obawiał się kary. Rozkaz nakazywał zdobycie Birczy, a z raz zajętych pozycji nie można było się wycofać. W międzyczasie nadeszła pomoc grupy manewrowej 9 DP, którą dowodził mjr Teodor Czerkaszyn. 

Wspomniany oddział przybył z Przemyśla. Grupa manewrowa składała się z I batalion 30 pp i konnego pododdziału zwiadu. Jej siły należy szacować na ok. 220 żołnierzy pieszych i 50 konnych. Banderowcy zatarasowali ściętymi drzewami drogę z Przemyśla do Birczy. Ponadto na tym kierunku czota 511 przygotowała zasadzkę. Grupa manewrowa musiała obejść przeszkody drogą przez Rybotycze. Oddział poruszał się marszem ubezpieczonym przez konnych zwiadowców. 

W rejon Birczy dotarli od strony południowo wschodniej. Sotnie „U 4” i „U 7” zostały oskrzydlone. Banderowcom groziło całkowite otoczenie i rozbicie. W tych okolicznościach Włodzimierz Szczygelski nakazał około godziny 8:00 odwrót. Odejście odbyło się w bardzo trudnych warunkach. O świcie banderowcy byli pod ostrzałem moździerzy i karabinów maszynowych z Walkowej Góry. W pościg za uchodzącymi ruszył konny oddział ze składu grupy manewrowej. Według meldunku UPA było to około 100 jeźdźców, polska literatura podaje liczbę tylko 50. Pościg trwał przez około 3 km. Banderowcy z trudem dotarli na skraj lasu, tutaj zajęli pozycje obronne i ostrzelali konnych żołnierzy. 

Grupa pościgowa musiała się zatrzymać. Członkom sotni „U 4” i „U 7” udało się odskoczyć w głąb lasu. Pogoń WP została przerwana. Należy nadmienić, że pościg pod Birczą był ostatnim użyciem w dziejach polskiej wojskowości tak dużej grupy jazdy do walki w szyku konnym. Około godziny 10 walki na południe od Birczy ustały. Pododdziały odsieczy weszły do miasteczka. Około godziny 12 banderowiec, ukryty w żydowskiej łaźni w pobliżu synagogi, ostrzelał rannego żołnierza, który szedł na punkt sanitarny po skończonej walce. Wspomniany doznał bardzo ciężkich ran postrzałowych. Część świadków stwierdziła, że prawdopodobnie z powodu obrażeni wkrótce zmarł. Ponowne strzały w centrum Birczy zaalarmowały żołnierzy, którzy otoczyli łaźnię. Banderowca wezwano do podania się lecz on na to nie reagował. Jeden z żołnierzy wrzucił do łaźni granat, którego wybuch zabił banderowca. W odparciu trzeciego napadu na Birczę udział brała miejscową milicja i samoobrona, które posiadały własny odcinek obrony w pobliżu kościoła i budynku posterunku. 

Na pozostałych punktach oporu czynny udział walce brały pojedyncze osoby, które w momencie rozpoczęcia ataku znajdowały się w ich pobliżu.

Według polskich źródeł na polu walki pozostało 30 ciał zabitych banderowców, a część zdołali banderowcy zabrać z sobą. W czasie ekshumacji odnaleziono 28 szkieletów. Według danych z meldunku UPA zginęło tylko 23 członków. W raporcie jednak nie uwzględniono, przewodników z cywilnej siatki, którzy towarzyszyli dowódcom atakujących grup, członków ochrony „Konyka” i sztabu przemyskiego kurenia UPA. A wspomniani niewątpliwie przebywali w rejonie kontrataku fizylierów, gdzie straty banderowców były największe i wyniosły około 20 zabitych. 

Według raportu UPA poległo tylko 13 członków sotni „Orskiego”, która nacierała na tym kierunku. Ponadto nie posiadamy informacji o stratach bojówek SB, które niewątpliwie towarzyszyły sotni „Orskiego”. Istnieją poszlaki wskazujące, że dane o stratach celowo zaniżono, aby zataić przed dowództwem rzeczywiste rozmiary klęski i własną, wyjątkową nawet jak na UPA, niekompetencję. Np. dla sotni „Burłaki” podano 3 zabitych, podczas gdy według zeznań Włodzimierza Szygelskiego poległo 7 członków. Po walce jeden z mieszkańców Birczy, poszukując krowy, która uciekła z podpalonych zabudowań odnalazł dwóch rannych członków UPA. 

Banderowcy pełzając usiłowali się wydostać. Z opisu wynika, że było to na odcinku ataku sotni „Jara”. Miejsce odnalezienia wskazał żołnierzom, którzy zabrali ich na noszach do sztabu w Birczy. Rannych banderowców było więcej. W czasie napadu ujęto 5-12 żywych członków UPA, których przekazano do sztabu poza Birczę. Wspomnianych nie uwzględniono w meldunku UPA. Nikt z nich nie był osądzony. Dalszy los wspomnianych nie jest znany. Część ujętych banderowców zapewne wkrótce zmarła w skutek odniesionych ran podczas walki. Być może niektórych członków UPA przekazano władzom sowieckim lub wykorzystano do działalności agenturalnej. 

Prowadzone przez OKŚZpNP IPN w Rzeszowie śledztwo zaprzeczyło możliwości dokonania na banderowcach egzekucji w Birczy. Należy dodać, że zgodnie z obowiązującym prawem polskim i międzynarodowym nie mieli oni statusu jeńców wojennych, część nosiła polskie mundury. Z punktu widzenia prawnego byli terrorystami. Polska strona słusznie przypuszczała, że straty były większe. Należy domniemywać, że w Birczy zginęło co najmniej 30 banderowców. Zabitych 28 banderowców pochowano w zbiorowej mogile w pobliżu synagogi. W walkach rany odniosło co najmniej 22 członków UPA. Utracono według raportu w sumie 19 sztuk broni w tym dwa erkaemy. Polska strona miała 5 rannych żołnierzy. Niektóre źródła wymieniają jednego zabitego lecz tej informacji nie zdołano potwierdzić. Banderowcy zamordowali 5 cywilów uciekinierów z sąsiednich wiosek.

Należy domniemywać, że pomimo klęski III napadu planowano kolejny atak. Takie informacje były rozpowszechniane prze banderowców pod koniec stycznia 1946 r. W dalszym ciągu kontynuowano nocny ostrzał stanowisk wokół Birczy z dalekiej odległości. Około 10 lutego 1946 r. 2 batalion 26 pp opuścił Birczę przekazując garnizon zmiennikom z innych oddziałów 9 DP. Żołnierze którzy odeszli byli wyczerpani kilkutygodniową służbą, z powodu trudnych warunków wielu z nich chorowało. Obsada załogi była wymieniana co dwa miesiące. Niebezpieczeństwo ataków istniało do operacji „Wisła”. Zatem ludność cywilna musiała być ochraniana do połowy 1947 r. przez wojsko. Banderowcy napadali na Polaków podróżujących pomiędzy Przemyślem i Birczą. Niebezpieczeństwo jak wspomniano w kronice parafii było bardzo duże. Szczególnie banderowcy napadali na osoby powracające z robót przymusowych w Niemczech. 

Ludność polska, która opuściła miejscowości wokół Birczy nie mogła powrócić nawet w celu zebrania płodów rolnych z własnych pól. Banderowcy mordowali wszystkich Polaków, którzy pojawili się we własnych zniszczonych gospodarstwach. W ten sposób przeciwdziałano powrotowi Polaków na tzw. prastare ziemie ukraińskie. Banderowcy do połowy 1947 r. uważali, że zdołają oczyścić te ziemie z Polaków. Po upadku komunizmu Polacy i Ukraińcy w Birczy i okolicznych miejscowościach, żyli zgodnie. Jednak sprawa napadów powróciła. Z inicjatywy Związku Ukraińców w Polsce w latach dziewięćdziesiątych XX w. rozpoczęto poszukiwania szczątków członków UPA, którzy zginęli w czasie napadu na miasteczko. Równocześnie strona ukraińska żądała pozwolenia na upamiętnienie banderowców jako żołnierzy ukraińskich, co wywołało sprzeciw mieszkańców, którzy podczas napadów utracili bliskich i mienie znacznej wartości.

Ponadto należy przypomnieć, że Michał Galo „Konyk” i Dymitr Karwański „Orski” pełnili służbę w szeregach 14 Dywizji SS. Pośród członków UPA znaczny procent stanowili byli policjanci ukraińscy w niemieckiej służbie, których starano się przedstawić jako bohaterów. W tym samym czasie w Birczy byli milicjanci, w tym komendant Józef Winiarski, dostali anonimy z pogróżkami. W 1999 r. odnaleziono i ekshumowano szczątki 28 uczestników III napadu na Birczę. Wobec sprzeciwu polskich mieszkańców nie pochowano ich w Birczy, lecz w 2000 r. Przemyślu-Pikulicach, obok internowanych przez RP żołnierzy Ukraińskiej Republiki Ludowej, zmarłych podczas epidemii na przełomie 1920 i 1921 r. 

Z powodu oddawania czci członkom UPA i propagowania idei nacjonalistycznych w czasie tzw. procesji na groby bohaterów od kilku lat dochodzi do przepychanek Polaków i Ukraińców na ulicach Przemyśla. W tym miejscu należy przypomnieć słowa Ukraińca profesora Wiktora Poliszczuka, który uważał, że nacjonaliści ukraińscy w okresie międzywojennym propagowali kult grobów rzekomych ukraińskich bohaterów nie z chęci oddania należnego szacunku doczesnym szczątkom ludzkim, lecz aby wywoływać zadrażnienia z polską ludnością, co miało przeciwdziałać ewentualnemu porozumieniu obydwu narodów.

Protokół z ekshumacji banderowców w Birczy podpisany przez archeologa prof. Andrzeja Kola i antropologa dr. Andrzeja Florkowskiego zawierał sugestię, że członkowie UPA w Birczy zostali zamordowani w egzekucji. Na podstawie wspomnianego dokumentu prezes Związku Ukraińców w Polsce zgłosił do IPN możliwość popełnienia przestępstwa polegającego na zabójstwie osób narodowości ukraińskiej ze względu na ich przynależność etniczną. Śledztwo w sprawie prowadziła OKŚZpNP IPN w Rzeszowie. Powołany w toku postępowania niezależny biegły prof. dr hab. Franciszek Frel z Uniwersytetu Jagiellońskiego w oparciu o dokumenty z ekshumacji uznał, że nie jest w stanie potwierdzić wersji o egzekucji. Strona ukraińska nie zdołała przedłożyć innych dowodów. Powołani świadkowie stwierdzili, że widzieli ciała wielu martwych banderowców bezpośrednio po walce. 

Śledztwo S 2 /02/zk zostało 11 października 2004 r. umorzone. Prokurator Marek Sowa, uznał, że nastąpiła konieczność obrony życia mieszkańców Birczy. Natomiast wnioski co do egzekucyjnego charakteru stwierdzonych na szkieletach obrażeń są, w znacznej mierze nieuprawnione.
Od wielu lat mieszkańcy Birczy w rocznicę I napadu organizują uroczystości dla uczczenia pomordowanych i upamiętnienia obrońców. Obchody przebiegają w podniosłej i spokojnej atmosferze.

Około 8 listopada 2017 r. na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie zamontowano nowe tablice z nazwami dwudziestu miejscowości na Wołyniu i Lubelszczyźnie oraz w Małopolsce Wschodniej, w których doszło do obrony przed napadami nacjonalistów ukraińskich. Wśród nich znajdowała się Bircza. Odsłonięcia miał rzekomo dokonać osobiście prezydent RP Andrzej Duda. Jednak tablice zostały podmienione, a w nowej inskrypcji pominięto napis „Bircza 1945-1946”. 10 listopada 2017 r. w przeddzień Święta Niepodległości ówczesny Minister Obrony Narodowej Antoni Macierewicz odsłonił nowe tablice na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie, bez Birczy.

Powyższe działania zostały zauważone i nagłośnione przez środowiska kresowian. Podmianę tablic z oburzeniem przyjęli mieszkańcy Birczy i całego województwa. Wyrazem tych nastrojów były uchwały podejmowane przez samorządy. W podobnym tonie wypowiedziały się środowiska kresowian, kombatantów, w tym żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji AK i organizacje patriotyczne. Przy tym zostały sformułowane zarzuty o braku suwerenności polskiej polityki historycznej.

W odpowiedzi na interpelację posłów Piotra Zgorzelskiego i Mieczysława Kasprzaka z Polskiego Stronnictwa Ludowego, MON udostępniło notatkę z 2 marca 2018 r., z której wynikało, że usunięcie Birczy z tablicy nastąpiło w wyniku decyzji Ministra Obrony Narodowej Antoniego Macierewicza. Ministerstwo informowało również, że wszelkie czynności w niniejszej sprawie były wykonane w oparciu o ustalenia zespołu eksperckiego w skład, którego wchodzili przedstawiciele Instytutu Pamięci Narodowej, Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, MON, Wojskowego Biura Historycznego, Dowództwa Garnizonu Warszawa, Muzeum Wojska Polskiego, Światowego Związku Żołnierzy AK, Ogólnopolskiego Związku Żołnierzy Batalionów Chłopskich oraz środowisk naukowych. W czasie publikacji notatki Antoni Macierewicz nie był już ministrem Obrony Narodowej.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...