czwartek, 21 lutego 2019

...bo naszych wszystkich zamordowali...

W miejscu gdzie był nasz dom, teraz sieją pszenicę. Jak bym wyszedł za Chołoniewicze i patrzył przed siebie, to widać i pole i las. Znajdowała się tam kolonia Halinówka. Matka moja Zinida – była Czeszką, ojciec – Ukrainiec. Po sąsiedzku mieszkali Polacy – Wesoły (brat mojej mamy), często odwiedzaliśmy się. Nasza chatka stała na skraju lasu. 
Pewnego dnia, doskonale pamiętam, że było to latem, słońce wschodziło, matka strasznie zaczęła krzyczeć – „Banderowcy idą!” Uciekliśmy do lasu. Banderowcy bali się nas gonić, wiedząc, że niektórzy mężczyźni mają broń i w każdej chwili mogliby dać odsiecz. Naszą wioskę spalili. Przeprowadziliśmy się do Chołoniewicz, tam ojca rodzina miała pusty dom.
Banderowcy uczyli swoich sympatyków strzelać. Organizowane były nawet kursy. Głównym nauczycielem był Ostap Łebediuk. Ojca mego też zmuszali do szkolenia – odmówił. Został za to zamordowany. Dobrze pamiętam rozpacz matki po tym, jak dowiedziała się, że ojciec nie żyje. Wyrok banderowskiego sądu brzmiał – „zamordować”, a sędzią była nacjonalistka o przezwisku „Smolicha”. Kiedy furmanką przejeżdżała przez wieś, matka biegła za nią i lamentowała: „Powiedz gdzie jest mój Pietro”. „Szukaj go na Hadesach”- usłyszała. Za wsią było urwisko, matka biegła tam i zauważyła kobietę kopiącą ziemniaki – „Nie widziałaś mojego Pietra?” – „Leży w rowie”.
Wypłakała się biedna nad nim i wróciła na wioskę. Trzeba było organizować pogrzeb. Stryjek Michajło, siostry ojca mąż, zaprzągł konia (ja byłem z nim i wszystko widziałem na własne oczy). Ojciec leżał twarzą do ziemi, a ręce z tyłu były omotane drutem kolczastym. W mojej głowie krew się zagotowała, jak zobaczyłem ten widok. Zawinęliśmy go w koc i pochowaliśmy.
Pamiętam straszną biedę i nędzę, a nas było czworo. Najstarsza Maria miała wtedy może 12 albo 14 lat. O rok młodsza Zosia, potem ja i najmłodszy Wasyluk – nie więcej jak trzy, cztery latka. Tak minęła kolejna jesień i zima, pełna niepokoju, strachu. Niekiedy coś stuknie, puknie na podwórku, a mama cała w nerwach przy oknie – to po mnie przyszli. Ten strach był wszechobecny, żyliśmy w ciągłym stresie. 

Pod koniec zimy tragedia nie obeszła stroną naszego domu. Był wieczór, paliło się w piecu. Znienacka ktoś zaczął głośno walić po oknach – „Dzieci to za mną” płakała mama i miotała się z kąta w kąt, szukając miejsca na schowek, a nieproszeni goście wyłamywali drzwi.
– „Och dzieci moje biedne, będzie nam to co z ojcem”. Nie było możliwości ucieczki. Banda w chacie, było czterech mężczyzn. Pamiętam, że jednego wołali „Gróć”, a drugiego „Mycia”. Jeden stał z automatem z okrągłym dyskiem, drugi przy nim trzymał karabin z bagnetem. Odróżniałem broń i wiedziałem, że bagnet był niemiecki, bo szeroki. Bandyta uderzył matkę w piersi, upadła i krzyknęła: „Dzieci, uciekajcie!” Maria wyrwała do drzwi, ja za nią. Za próg nie zdążyłem wybiec, złapał mnie bandyta i dostałem czymś ciężkim w głowę. Wpadłem w noc, a kiedy ocknąłem się, nie cieszyłem się, że żyję. Bolało całe ciało, krzyknąłem. Od tego krzyku, bólu, strachu, rozrywało piersi, nie chciało się żyć. Matka leżała pośrodku chaty na lepkiej, czerwonej od krwi podłodze. Całe ciało było pokłute bagnetem. Wydawało się, że jej ciało gwoździami poprzybijano do podłogi. Obok niej martwa Zosia. Miała połamane, zmasakrowane ręce, może chciała obronić matkę, a bandyci nie pozwolili jej tego uczynić. To, co było rękoma wyglądało jak dwa polana obciągnięte skórą. Pomyślałem, ze to koniec świata. Życie w chacie wygasło i stało się prawdziwym piekłem.
Ostatni raz spojrzałem na matkę i wydawało się, że na jej wymęczonej twarzy zostało to, co chciała powiedzieć w ostatniej chwili: „Jak to synku, prosiłam, abyś uciekał”. Zerwałem się na nogi, zachwiało moim ciałem. Chciałem biec od tego strasznego miejsca, wszystko jedno gdzie i usłyszałem płacz najmłodszego Wasyla. „Braciszku kochany, ty żyjesz”- podleciałem do małego. Leżał omotany kocem, tak jak wieczorem matka go ułożyła. Wziąłem go na ręce, odwinąłem koc, a z niego wylała się krew. Okazało się, że i jego dźgnęli bagnetem. Przedziurawili mu gardło. Mały krwawi, a ja nie wiem jak mu pomóc. Pobiegłem do sąsiadki, zwali ją Wiroczką (do tej pory mieszka w Chołoniewiczach) – „Weźcie Wasylka” prosiłem ją – „Bo naszych wszystkich zamordowali”. Wiroczka posłuchała i przyszła. Dzieci ona miała w podobnym wieku co ja. Do nich wcześniej też przychodziliśmy chować się od bandytów. Wzięła małego Wasyla, obmyła, do rany na gardle coś przyłożyła, a ten płacze – jeść prosi. No to Wiroczka zupy podstawiła i jego karmiła łyżeczką, a ona przez dziurkę w gardle wylewa się. Pożył mój braciszek niedługo.
Poszedłem po wsi rodziny szukać, znalazłem ciotkę. Karmiła mnie przez parę miesięcy, ale dłużej nie mogła. Potem byłem u wujka Iwana – rodzonego brata ojca. Ten swoich miał dziewięcioro albo dziesięcioro dzieciaków, ale też łyżkę dostałem. Rosły wujkowe dzieci, a ja z nimi. One poszły do szkoły, ja też. Dyrektor szkoły, kiedy się dowiedział, że jestem sierotą, przytulił mnie mocno jak kiedyś ojciec i powiedział: „Najstraszniejsze to ty synku przeżyłeś, teraz nie zginiesz”. Pozmieniał moje dokumenty i zapisał, że jestem w 1940 roku urodzony, po to, abym jak najdłużej pomoc dla sierot mógł otrzymywać. Jak jego losy potoczyły się – nie wiem, ale bardzo bym chciał spotkać się z nim, ukłonić się nisko, podziękować za to niewielkie kłamstwo, które uczynił dla mojego kawałka chleba.
Dorastaliśmy w te powojenne lata szybko. A mnie wstyd ogarniał – chłopcy, moi rówieśnicy, z ojcami w pole do pomocy jeździli, a ja ciągle do szkoły. Poszedłem więc do miasteczka Kiwierce, znalazłem komendanta wojskowego i prosiłem o przyjęcie mnie do wojska. Opowiedziałem o swoim losie, prosiłem, aby komisja ustaliła, ile tak naprawdę mam lat. Major do którego mnie skierowano już nie był młodym człowiekiem. Wysłuchał mnie, podszedł do okna, odwrócił się, a ja widziałem, jak drżą mu plecy. Domyśliłem się, że on płacze. Może za moim, a może za swoim, a może nad naszymi losami. Stałem w milczeniu i też cichutko płakałem. Po tym spotkaniu dojrzałem, komisja ustaliła, że jestem z 1936 roku, wkrótce zostałem żołnierzem awiatorem.
Nigdy nie zapomniałem tych wydarzeń. Przed oczyma skręcone drutem kolczastym ręce ojca i pokłuta bagnetem twarz matki. Wyobraziłem sobie ich młodymi ludźmi. Jestem pewien, że z setki zdjęć na pewno poznałbym ich.
O starszej siostrze opowiem. Kiedy przyszła Wiroczka po Wasylka, zobaczyła, że nie ma jej w chacie wśród zabitych. „Szukaj Marię” – powiedziała – „Być może ona u kogoś ze swojaków schowała się”. Ucieszyłem się, że nie zostałem sam na świecie. Szukałem, lecz do swojaków nie doszedłem. Jakieś czterysta metrów od naszego dworu leżała zabita.


wtorek, 12 lutego 2019

Lucjan Trela .Bokser mały wzrostem ,wielki sercem.

We wtorek wieczorem w wieku 76 lat zmarł Lucjan Trela, legendarny zawodnik wagi ciężkiej, olimpijczyk z Meksyku. Odszedł jeden z ostatnich przedstawicieli znakomitej generacji polskich pięściarzy.
Urodzony w Turbii (woj. podkarpackie) Trela reprezentował klub Stal Stalowa Wola. W 1968 roku wystartował na igrzyskach olimpijskich w Meksyku, gdzie nie sprostał późniejszemu genialnemu pięściarzowi zawodowemu George'owi Foremanowi. Los skrzyżował Polaka z Amerykaninem już w eliminacjach. Trela postawił trudne warunki wschodzącej gwieździe, ale werdyktem sędziów przegrał 1-4. Co warte podkreślenia, tylko na kartach dwóch arbitrów "Wielki George" zwyciężył dość przekonująco. Dwaj inni widzieli tylko jednopunktową wygraną Amerykanina, a jeden z rozjemców dostrzegł minimalną przewagę Polaka (60:59). Należy dodać, że była to jedyna walka Foremana w olimpijskim turnieju, której przyszły złoty medalista nie wygrał przed czasem.Niski jak na wagę ciężką Trela (mierzył 172 cm wzrostu) ponadto dwa razy startował na mistrzostwach Europy (Rzym '67 oraz Belgrad '73) i dwukrotnie dochodził do ćwierćfinałów.

Ten wielki sercem, ale mały wzrostem wojownik pięć razy sięgał po tytuł mistrza Polski (w latach 1966, 1967, 1968, 1970 i 1971), a w reprezentacji kraju wystąpił 16 razy (11 zwycięstw i 5 porażek).

O jego klasie świadczy znakomity bilans walk, z miażdżącą przewagą zwycięstw (220), incydentalnymi remisami (11) i z rzadka ponoszonymi porażkami (44). Łącznie w całej karierze stoczył 275 pojedynków.

Po zakończeniu czynnego uprawiania boksu został trenerem młodych pięściarzy w Stalowej Woli. W ostatnich latach, ze względu na przewlekłe problemy ze zdrowiem, musiał zaniechać wszelkiej aktywności i z rzadka wychodził z domu.

Przed świętami Bożego Narodzenia trafił do szpitala, którego już nie opuścił, choć jeszcze kilka dni temu był dobrej myśli, że wkrótce wróci do domu...


Parośla-anatomia zbrodni.

Ukraińscy nacjonaliści z UPA przyszli nad ranem. Uzbrojeni w siekiery, piły i kosy. Najpierw podstępnie związali, potem zaatakowali wszystkich mieszkańców polskiej wsi Parośla na Wołyniu. W bestialski sposób życie straciło 173 Polaków z 26 rodzin. Ofiary umierały najczęściej od ciosów w głowę, zadanych siekierą. Mężczyźni, kobiety i dzieci – dla nikogo Ukraińcy nie mieli litości. W ciągu godziny wieś Parośla przestała istnieć. Wydarzenia z 9 lutego 1943 roku dały początek rzezi wołyńskiej – jednemu z najokrutniejszych aktów barbarzyństwa, dokonanego na ludności cywilnej podczas II wojny światowej.
[Obrazek: 01.jpg]
W Parośli ocalało zaledwie 13 osób, w większości dzieci. Przeżyty koszmar odcisnął na nich trwały ślad. Część z nich pozostała kalekami do końca życia. Nienawiść do Polaków, podsycana skutecznie przez nacjonalistów Ukraińskich doprowadziła do sytuacji, w której sąsiad z przyjaciela stał się wrogiem. Żądza krwi i marzenia o „wolnej Ukrainie” okazały się silniejsza niż przyjaźń kwitnąca przez lata pomiędzy dwoma narodami – polskim i ukraińskim. Mord we wsi Parośla stał się iskrą, która wywołała pożar na Wołyniu, doprowadzając tym samym do śmierci około 100 tysięcy ludzi. Ludobójstwo zaczęło się właśnie w Parośli…
WOŁYŃ W MORZU OGNIA
Po rozpoczęciu II wojny światowej, na Kresach Wschodnich nastały ciężkie czasy. Doszło do masowych wywózek polskiej ludności, która została uznana przez władze Związku Radzieckiego za „element” wyjątkowo niebezpieczny. Większość mieszkańców została zesłana na Sybir.
[Obrazek: 02.jpg]
Lokalizacja Kolonii Parośla-I na mapie II Rzeczpospolitej
Wywózki ustały, gdy na Kresach pojawiły się wojska niemieckie. Jeden koszmar zmienił się w drugi – rozpoczęły się masowe mordy, które w niemal równym stopniu dotykały miejscowych Polaków, Ukraińców i Żydów. Brutalizacja życia codziennego miała ogromny wpływ na wzajemne stosunki dotychczasowych sąsiadów. Między mieszkańcami pojawiła się wrogość, nieufność i nienawiść. Przestało się liczyć to, kim był człowiek – coraz częściej mówiło się o tym, jakiej był narodowości.
W coraz częstszych konfliktach o podłożu narodowościowym i etnicznym, swoja szansę upatrywali ukraińscy nacjonaliści. Ich marzenia o „Wielkiej Ukrainie”, wolnej od wszelkiej „obcej krwi” pojawiły się już w okresie I wojny światowej, ale dopiero brutalna polityka hitlerowskich Niemiec wobec Żydów pokazała Ukraińcom, że ich marzenia mogę się spełnić. Kierownictwo OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) liczyło po cichu, że pójście w ślady nazistów przyczyni się do powstanie ich wymarzonego państwa.
FAŁSZYWI SOWIECI I TATARSCY JEŃCY
Ukraińscy nacjonaliści wcale nie kryli swoich nazistowskich sympatii. Spośród wszystkich okupowanych przez III Rzeszę terenów, to właśnie Ukraińcy stanowili największą liczbę kolaborantów, którzy ochoczo pomagali hitlerowcom w eksterminacji Żydów. Do samego roku 1942, przy ogromnej pomocy ukraińskich batalionów zamordowano ponad pół miliona Żydów z Wołynia i Galicji. Po Żydach przyszedł czas na pozbycie się kolejnego wroga – mieszkających na Wołyniu Polaków…
[Obrazek: 03.jpg]
Stepan Bandera (1909-1959).
Ukraiński nacjonalista, który zainspirował
swoich rodaków do rozpoczęcia na Wołyniu
masowych mordów na Polakach.
Latem 1942 roku w pobliżu polskich wsi na Wołyniu pojawiły się pierwsze ukraińskie patrole. Kilkuosobowe grupy młodych mężczyzn wchodziły na tereny gospodarstw, zaglądali przez okna do chałup. Mieszkańcom tłumaczyli, że są radzieckimi partyzantami, przygotowującymi się do ostatecznego starcia z hitlerowskim okupantem. Nie wszyscy miejscowi im wierzyli. Wątpliwości budził przede wszystkich język, jakim porozumiewali się przybysze. W rosyjskiej mowie dawało się wyraźnie usłyszeć ukraiński akcent. Strach i niepewność zapanowały na polskich wsiach. Wszyscy szukali odpowiedzi na pytanie – kto jest teraz przyjacielem, a kto wrogiem? Mimo to, większość Polaków wciąż jeszcze wierzyła, że jedynym ich wrogiem na Wołyniu są Niemcy. Na początku lutego mieszkańcy wsi Parośla, jako pierwsi przekonali się, jak bardzo się pomylili…
[Obrazek: 04.jpg]
Hryhorij Perehijniak
(ps. „Dowbeszka-Korobka”).
Przywódca sotni UPA, która napadła na
mieszkańców Parośli 9 lutego 1943 roku.
W nocy z 7 na 8 lutego 1943 roku samodzielny pododdział ukraińskich partyzantów, zwany sotnią, pod dowództwem 35-letniego sierżanta Hryhorija Perehijniaka (ps. „Dowbeszka-Korobka”) dokonał swojej pierwszej zbrojnej napaści. Banda UPA (Ukraińskiej Powstańczej Armii) przypuściła atak na posterunek niemieckiej żandarmerii, broniony przez niemieckich żandarmów oraz Kozaków z oddziału policji pomocniczej. Ukraińcy uzbrojeni byli głównie w noże, siekiery i kosy, a niewielka część sotni także w rewolwery i pistolety maszynowe. Po trwającej prawie dwie godziny walce zdobyli budynek. Zginęło 7 Niemców, a 6 Tatarów dostało się do ukraińskiej niewoli.
Po tym wydarzeniu żołnierze sotni Perehijniaka poczuli się jak zwycięzcy. Uważali, że nastał czas, aby wrogowie Ukrainy zaczęli zapłacili własną krwią za wszystkie krzywdy wyrządzone Ukraińcom. Żądza krwawej zemsty opanowała umysły nacjonalistów do tego stopnia, że prowadzona przez nich krucjata musiała przybrać jeszcze bardziej tragiczny obrót. Bandyci z UPA nie byli jednak osamotnieni w swoim pragnieniu zemsty. Do oddziału „Dowbeszki-Korobki” szybko zaczęli dołączać ukraińscy mieszkańcy pobliskich wsi. Cywile, którzy do tej pory żyli w zgodzie ze swoimi polskimi sąsiadami, nagle stali się ich wrogami. To była przecież ich ziemia, ukraińska. Nie chcieli tutaj obcych. Nie chcieli „Lachów”…
Po ataku na posterunek sotnia, wraz ze schwytanymi tatarskimi jeńcami, skierowała się w stronę pobliskiej wsi Parośla. Przechodząc przez las, natknęli się na pięciu bezbronnych chłopów ze wsi Wydymer, pracujących przy wycince drzew. Wszyscy oni zostali brutalnie zamordowani.
GDY PRZYSZLI NAD RANEM…
Wieś Parośla (inaczej Kolonia Parośla I) powstała pod koniec XIX wieku. Umiejscowiona w województwie wołyńskim (gmina Antonówka, powiat Sarny), nie różniła się specjalnie od setek podobnych wsi na Wołyniu. W roku 1921 liczyła 24 zagrody, w których łącznie mieszkało 161 osób. Większość ludności była wyznania katolickiego. Wszyscy mieszkańcy znali się doskonale i żyli w bardzo przyjaznych stosunkach. Pod koniec roku 1942 Kolonia Parośla I – w 45 zagrodach mieszkało ponad 190 osób. Wszyscy byli Polakami, trudniącymi się rolnictwem i pracami leśnymi.
[Obrazek: 05.jpg]
Plan Parośli z zaznaczonymi wszystkimi gospodarstwami oraz zbiorową
mogiłą, gdzie spoczęły ciała zamordowanych mieszkańców wsi.
Sotnia Perehijniaka pojawiła się w Parośli około godziny 3 nad ranem we wtorek, 9 lutego 1943 roku. Pierwsze obudziły się psy, które zaczęły szczekać. Wyrwani ze snu mieszkańcy nie wiedzieli co się dzieje. Podejrzewali, że we wsi pojawili się Niemcy. Przywódca Ukraińców pierwsze kroki skierował do domu Stanisława Kołodyńskiego. Głośne walenie do drzwi wystraszyło wszystkich domowników. Kołodyńscy nie mieli wyboru – wpuścili uzbrojonych mężczyzn do środka. Pierwszy wszedł „Dowbeszka-Korobka”, ubrany w zieloną kurtkę. Przez ramię miał przewieszony rewolwer w kaburze. Za nim weszło kilkunastu „żołnierzy”, ubranych w zniszczone, stare płaszcze. Niektórzy z nich wyglądali jak zwykli rolnicy. Do chałupy Kołodyńskich wprowadzono również sześciu wystraszonych tatarskich jeńców, odzianych tylko w koszule i kalesony. Wszyscy pojmani byli boso.
[Obrazek: 06.jpg]
Lokalizacja nieistniejącej już wsi Parośla. Na żółto zaznaczona jest droga do oddalonej o 8 km na wschód Antonówki. Własnie tam trafiły wszystkie osoby, które przeżyły atak UPA na Paroślę.
Gospodarzowi intruzi przedstawili się jako sowieccy partyzanci, walczący z niemieckim okupantem. Zażądali podania sobie jedzenia. Mówili po rosyjsku, jednak nie mogli ukryć silnego ukraińskiego akcentu. Wszyscy mieszkańcy domyślili się od razu, że mają do czynienia z Ukraińcami, podszywającymi się pod Rosjan. W tym samym czasie reszta bandy ulokowała się w każdym domu w Parośli. Wśród mieszkańców zapanował strach…
OSTATNIA UCZTA
Kołodyński nie chciał zdradzić ukraińskiemu przywódcy, gdzie schowane są zapasy słoniny. Mężczyzna za odmowę współpracy został brutalnie pobity. Obserwujący całe zajście 13-letni Witek, syn Stanisława, próbował ratować się ucieczką. Głęboki śnieg uniemożliwił mu jednak wydostanie się z gospodarstwa. Został złapany przez jednego z Ukraińców, który zaczął bić chłopca pięściami, wybił dwa zęby i zawlókł z powrotem do izby. I wtedy zaczęło się piekło…
[Obrazek: 07.jpg]
Miejsce, gdzie droga biegła przez środek wsi. (fot. Janusz Horoszkiewicz)
Perehijniak wziął do ręki siekierę i wszedł do jednego z pokoi. Za nim zaczęto wprowadzać Tatarów. Jednego po drugim. Po każdym kolejnym wejściu, w całej izbie roznosił się głuchy odgłos uderzenia. Nic więcej – żadnego krzyku, żadnego błagania o litość, żadnego jęczenia. Sześciu jeńców zostało zamordowanych pojedynczym uderzeniem siekiery w głowę. Dokładnie tak, jak zaplanowali Ukraińcy.
[Obrazek: 08.jpg]
Prostokątne kopce są pozostałościami po domach w Parośli. (fot. Janusz Horoszkiewicz)
Gdy nastał dzień, w każdej chałupie partyzanci rozkazali przygotować sobie posiłek i podać alkohol. Tłumaczyli się, że chcą dobrze zjeść, wypić i zabawić się zanim wyruszą w dalszą drogę, by walczyć w Niemcami. Kazali się godnie obsługiwać, obiecując przy tym, że jeśli mieszkańcy będą posłuszni to nic nikomu się nie stanie. Ludzie nie mieli wyjścia, musieli im uwierzyć. Ci, którzy stawiali jakikolwiek opór lub zadawali pytania – byli bici.
PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA
Banderowcy biesiadowali hucznie do godzin popołudniowych. Ukraińcy utworzyli również straż, która otoczyła wieś i zatrzymywała każdego kto chciał opuścić Paroślę. Nikt nie miał prawa wyjść, poza kilkoma wiejskimi parobkami, którzy okazali się być ukraińskimi chłopami. W międzyczasie do bandy Hryhorija Perehijniaka dołączyli kolejni ukraińscy mieszkańcy okolicznych wsi. Polacy dobrze ich znali, od wielu lat byli przecież sąsiadami. Odwiedzali się, pomagali sobie nawzajem, przyjaźnili. Teraz, w ciągu jednego dnia, stanęli po przeciwnych stronach barykady. Życzliwość do Polaków została zastąpiona przez wrogość, a przyjaźń przerodziła się w żądzę krwi – polskiej krwi…
[Obrazek: 09.jpg]
Tablica, upamiętniająca wszystkie rodziny,
które zostały zamordowane przez Ukraińców
w Parośli 2 lutego 1943 roku.
(fot. Janusz Horoszkiewicz)
Około godziny 15, przywódca sotni dał swoim towarzyszom znak, że czas zakończyć ucztę. Wszystkim mieszkańcom powiedziano, że do wsi zbliżają się niemieckie oddziały. Jako że pomoc „sowieckim” partyzantom będzie przez Niemców surowo ukarana – w trosce o los Polaków, nakazano im dobrowolne związanie się. Miało to udowodnić Niemcom, że miejscowi gospodarze zostali siłą zmuszeni do wsparcia i nakarmienia partyzantów, co uchroniłoby ich przed krwawym odwetem.
Ludzie tu mieszkający, nie raz już słyszeli o podobnych praktykach, które chroniły bezbronnych cywilów przed hitlerowskimi represjami. Nawet strażnicy z pobliskich lasów często opowiadali jak pomagali polskim partyzantom podkładać w lesie miny, a po wszystkim pozwalali przywiązywać się do drzew. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Część mieszkańców związała się sama. Matki wiązały swoje dzieci, a mężowie związywali swoje żony. Innych związali Ukraińcy. Ci, którzy próbowali stawiać opór, zostali pobici i skrępowani siłą. Następnie kazano wszystkim położyć się twarzą do podłogi i czekać w milczeniu. Więc Polacy milczeli i czekali. Na wolność, która nigdy nie nadeszła…
JEDNO UDERZENIE, JEDNA ŚMIERĆ
Nagle, na umówiony znak, zaczęła się rzeź. Banderowcy wyciągnęli noże i siekiery. Nie oszczędzano nikogo. Leżącym ludziom rozrąbywano głowy, najczęściej pojedynczym uderzeniem siekiery. Jednych ostrzem, innych obuchem. Mężczyźni, kobiety i dzieci – mordowano wszystkich, po kolei, ze spokojem i uśmiechem na ustach oprawców. Miarowo, jak w morderczym zegarze, odmierzającym sekundy do zbliżającej się śmierci – jedno uderzenie, jedna śmierć. Niczym w zaplanowanej do ostatniego szczegółu egzekucji. Ukraińcy nie zlitowali się nawet nad niemowlętami, których małe główki przebijano wielkimi nożami. W kilku przypadkach niemowlęta zostały przybite bagnetami do kuchennych stołów. Jeden z ocalałych, 13-letni Witold Kołodyński (z całej jego 13-osobowej rodziny ocalał tylko on i jego siostra Teresa), tak opisywał po latach te tragiczne chwile:
„Ocknąłem się po jakimś czasie, głowa mnie bolała. To cud, że nie zacząłem jęczeć, bo oni jeszcze byli w domu. Czekałem, byłem sparaliżowany strachem, udawałem nieżywego. Wtedy usłyszałem, jak mama odezwała się płaczliwym głosem. Ukrainiec poszedł, zamachnął się siekierą, rąbnął i zapanowała cisza. Potem trącali nas butem, sprawdzali, czy żyjemy. Nie wiem, jak to się stało, że wytrzymałem, że nie próbowałem uciekać. Sam nie wiem.”
[Obrazek: 10.jpg]
Witold Kołodyński – ostatni świadek mordu w Parośli.
Nie wszyscy mieszkańcy Parośli zginęli od razu. Część kobiet przed śmiercią była brutalnie gwałcona. Obcinano im również piersi. Niektórzy mężczyźni zostali niemal całkowicie obdarci ze skóry. Innym wyrwano żyły – od pachwin, aż po stopy. Wielu zamordowanym, przed zadaniem śmiertelnego ciosu siekierą, obcinano nosy, uszy, języki lub usta. Wyjmowano też gałki oczne z głowy, czasami je również obcinano. Ze szczególnym okrucieństwem Ukraińcy pastwili się nad komendantem miejscowego Związku Strzeleckiego, Walentym Sawickim, którego ciało zostało rozczłonkowane oraz nad miejscowym sołtysem Janem Chorążyczewskim, w domu którego oprawcy urządzili sobie libację tuż po zakończonej rzezi. Najmłodsze dziecko sołtysa, niespełna 12-miesięczny chłopczyk, został znaleziony martwy, przybity do stołu, tak jak inne niemowlęta. Był jednak jeden szczegół, który go wyróżniał. W jego malutkie usta jakiś zwyrodnialec włożył kawałek niedojedzonego, kiszonego ogórka – niczym chory symbol zemsty, dokonanej przez ludzi gnębionych głodem. Zupełnie tak, jakby o „wielki głód” na Ukrainie (z lat 1932-1933, który spowodował śmierć od 4 do nawet 7 milionów osób) banderowscy nacjonaliści oskarżali właśnie Polaków z Wołynia, a nie Józefa Stalina i jego polityki przymusowej kolektywizacji rolnictwa.
[Obrazek: 11.jpg]
Krzyż wykonany przez Antona
Kowalczuka w roku 1974.
 Zawiera odważny napis,
wskazujący morderców.
(fot. Janusz Horoszkiewicz)
Wszystkie gospodarstwa zostały po rzezi doszczętnie splądrowane i ograbione. Ukraińcy zabrali wszystko, co stanowiło dla nich jakąkolwiek wartość. Oprócz kosztowności, przywłaszczyli sobie żywność i zwierzęta hodowlane. Sąsiedzi bez skrupułów rabowali własność swoich niedawnych przyjaciół. Większość członków bandy Perehijniaka wywodziła się spośród cywilów, zamieszkujących najbliższą okolicę. Doskonale wiedzieli, jakie cenne rzeczy posiadali Polacy i gdzie mogli to ukryć. Po wywiezieniu wszystkich wartościowych łupów, wieś została podpalona. Kolonia Parośla przestała istnieć…
Wbrew powszechnie panującej opinii, oprawcy nie pochodzili wyłącznie z „nizin społecznych”. Wielu z nich było ludźmi dobrze wykształconymi i majętnymi. Do bandy UPA należeli, między innymi, pracownicy wydziału oświaty z Włodzimierza oraz rodziny księży prawosławnych. Jednym z oprawców był nawet syn komendanta UPA z okręgu włodzimierskiego. Pokazało to, że akcja oczyszczania ukraińskiej ziemi z „polskiego elementu” miała swoich fanatycznych zwolenników zarówno wśród nizin społecznych, jak i na szczytach ukraińskiej inteligencji…
KRAJOBRAZ PO RZEZI
Pierwszym świadkiem rzezi w Parośli był rolnik ze wsi Wydymer, który późnym wieczorem dotarł w miejsce tego, co zostało po zgładzonej wsi. Zaalarmowany został przez Marię Bułgajewską, która przeżyła mord tylko dlatego, że udawała martwą. To właśnie jej udało się dobiec do Wydymeru, mimo wielu odniesionych ran. Po przybyciu do Parośli kolejnych Polaków, udało im się odnaleźć i uratować kolejnych 12 osób. W piwnicy domu Klemensa Horoszkiewicza odnaleziono również ukrywającą się, 6 osobową rodzinę żydowską Dawida Balzera.
W Parośli sotnia UPA, pod dowództwem Hryhorija Perehijniaka (ps. „Dowbeszka-Korobka”), w ciągu niespełna godziny, brutalnie zgładziła 26 polskich rodzin. Oprócz miejscowych, w kolonii zamordowano także 13 osób, pochodzących z innych wsi (Wydymer, Majdan, Grabina), które tego tragicznego dnia gościły w Parośli. Łącznie Ukraińcy zamordowali 173 osoby. Niewielu przeżyło – tylko 13 osób, w większości dzieci. Część z nich pozostała kalekami do końca życia.
[Obrazek: 12.jpg]
Do dziś w miejscu, gdzie stały domy w Parośli, rosną drzewa owocowe.
W ich pobliżu wciąż obecne są cegły domostw, zagrzebane w ziemi.
(fot. Janusz Horoszkiewicz)
W obawie przed powrotem banderowców, nie zdecydowano się na natychmiastowy pochówek zamordowanych osób. Do Parośli powrócono ponownie następnego dnia, pod eskortą niemieckich żołnierzy, którzy zezwolili na pogrzeb. Z powodu braku czasu i panującego mrozu, który uniemożliwił wykopanie osobnych grobów, zdecydowano się na pochowanie ofiar rzezi w masowym grobie. Nie było trumien, a ciała owinięto w prześcieradła. Wykopany grób nie pomieścił wszystkich ciał, więc ułożono je jeden na drugim, tworząc kurhan. Był to trzeci już kurhan w Parośli – w pierwszym spoczywały szczątki ofiar najazdu Tatarów, w drugim zmarli podczas epidemii grypy „hiszpanki”. Tak oto na Wołyniu znienawidzony niemiecki okupant stał się dla niektórych polskich rodzin jedynym gwarantem bezpieczeństwa i spokoju.
Dowódca pierwszej sotni UPA, Hryhorij Perehijniak (ps. „Dowbeszka-Korobka”) nie cieszył się długo wolnością. O ataku na Paroślę planował również podobny mord na mieszkańcach wsi Wydymer, jednak odstapił od tego pomysłu, gdy okazało się, że mieszkańcy Wydymeru byli w posiadaniu broni palnej, a znaczna ich część posiadała również doświadczenie wojskowe. Perehijniak zmarł podczas zasadzki na 200 żołnierzy niemieckich we wsi Wysock na Wołyniu, 22 lutego 1943 roku – dwa tygodnie po dokonaniu mordy w Parośli. Taka jest przynajmniej wersja oficjalna, ponieważ jego ciała nigdy nie odnaleziono, nikt też nie był świadkiem jego śmierci.
[Obrazek: 13.jpg]
Zbiorowa mogiła ofiar zamordowanych w Parośli. Ogrodzenie nie obejmuje jednak całej jej powierzchni. 
Witold Kołodyński, który był ostatnim świadkiem zbrodni dokonanej we wsi Parośla zmarł w roku 2015, w wieku 85 lat.
„ŚMIERĆ LACHOM!”
Zbrodnia w Parośli była pierwszym masowym mordem na wołyńskich Polakach, popełnionym przez UPA. Wyzwoliła w Ukraińcach wielkie pokłady wrogości, brutalności i morderczych żądz oraz dała początek rzezi wołyńskiej – aktowi ludobójstwa, którego w latach 1943-1944 dokonali ukraińscy nacjonaliści, przy znacznym wsparciu miejscowej ludności, wrogo nastawionej do mieszkających na Wołyniu Polaków. UPA, dowodzona między innymi przez Dmytrę Kljaczkiwskiego (ps. „Kłym Sawur”) oraz Iwana Łytwyńczuka (ps.„Dubowyj”), dokonywała masowych mordów na polskiej ludności. Największe nasilenie rzezi wołyńskiej zaczęło się 11 i 12 lipca 1943 roku. W tych dniach, w ponad 150 miejscowościach (w powiatach włodzimierskim, horochowskim i kowelskim), dokonano zmasowanych ataków pod hasłem „Śmierć Lachom!”. Ludzi zabijano w domach i kościołach. Polacy ginęli od siekier, młotków, kos, pił do drzewa, metalowych prętów, czyli od wszystkiego co mogło posłużyć za śmiercionośną broń.
[Obrazek: 14.jpg]
Dmytra Kljaczkiwski (ps. „Kłym Sawur”).
Jeden z dowódców UPA, odpowiedzialny
za dokonanie rzezi wołyńskiej.
Do największych masakr na Wołyniu doszło między innymi w miejscowościach Janowa Dolina (600 ofiar), Wola Ostrowiecka (około 620 ofiar) i Ostrówki (520 ofiar). Według Ewy i Władysława Siemaszków, badaczy zbrodni UPA na Wołyniu – w latach 1943-1944 Ukraińcy zamordowali co najmniej 33 tysiące Polaków, jednak najbardziej prawdopodobna liczba ofiar rzezi wołyńskiej wynosić może nawet 60 tysięcy. UPA dokonała również masowych mordów na mieszkańcach z terenów dawnej Galicji Wschodniej (byłe województwa lwowskie, tarnopolskie i stanisławowskie). Według różnych szacunków, życie straciło tam kolejne 40 tysięcy Polaków, co daje łączną ilość ofiar rzezi wołyńskiej na przerażającym poziomie 100 tysięcy. Z rąk nacjonalistów zginęło również prawie tysiąc Ukraińców, którzy pomagali Polakom lub odmawiali wzięcia udziału w masowych mordach. Ich dokładna liczba nie jest dziś znana…
POSTSCRIPTUM…
Jeszcze w roku 1943, w miejscu rzezi postawiono krzyż, upamiętniający wszystkich pomordowanych Polaków. Dziś już nie ma po nim nawet śladu. Pośrodku lasu, w miejscu, gdzie istniała Parośla, jeden z Ukraińców – Anton Dorofijewicz Kowalczuk w roku 1974 sam wzniósł pamiątkowy krzyż z informacją, że właśnie tutaj potwornej zbrodni dokonali jego rodacy – ukraińscy nacjonaliści, kierujący się nieopisaną wręcz nienawiścią do wszystkiego, co obce. Anton Kowalczuk do końca swoich dni modlił się w pobliskim kościele o dusze pomordowanych mieszkańców Parośli. I opowiadał ich historię każdemu, kto chciał słuchać. A chciało niewielu. Większość Ukraińców nie chciało też pamiętać o tym, co wydarzyło się 9 lutego 1943 roku. Tylko stary Anton, jako jeden z nielicznych był świadomy tego, jak wielką zbrodnię popełnili jego rodacy i czuł z tego powodu wielki wstyd. Miał wyrzuty sumienia i wciąż pamiętał. Bo tylko on chciał pamiętać…
[Obrazek: 15.jpg]
Anton Dorofijewicz Kowalczuk,
człowiek-sumienie Ukrainy, który
uchronił Parośla oraz Wydymer
przed zapomnienieniem.
*** Ogromne podziękowania dla ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego za zgodę na publikację zdjęć (autorstwa Janusza Horoszkiewicza, który bardzo wiele uczynił dla pamięci Kresowian, pomordowanych na Kresach przez UPA), pochodzących z artykułu „Szlakiem Wołyńskich Krzyży – Parośl” i przedstawiających współczesny widok okolic nieistniejącej już wsi Parośla na Wołyniu. Bez tych zdjęć powyższy artykuł byłby o wiele uboższy.
    Marek Statkiewicz „Kapliczka wołyńska”
    Gdzieś w pięknym stepie, Bogiem sławiony
    Lud prosty mieszkał, potem zroszony
    I krwią rodaków zbroczon obficie
    Pamięci, którzy swe młode życie
    Za spokój rodzin tutaj oddali.
    Mała kapliczka cichutko stała
    Przy dróg rozstajach, a tam w oddali
    Mały przysiółek, jak w górskiej hali,
    Stado owieczek na świeżym stoku
    A ona stała, a Chrystus z boku
    Patrzył, jak sobie radzą w potrzebie
    I polne kwiaty, „gwiazdy na niebie”
    Leżały co dzień, i piękne były
    Pieśni maryjne, co ozdobiły
    Kapliczkę, którą zżerał czas srodze.
    A ona stała przy polnej drodze
    Wichrem smagana, słońcem spalona,
    Przez podróżników tak uwielbiona
    Gdy można pod nią znaleźć wytchnienie,
    A dla artystów zaraz natchnienie.
    Ołówki przynieść, pędzle, palety.
    Mało to osób umie niestety
    Oddać tę chwilę,  ulotną ptakiem,
    Bo ta kapliczka jest Polski znakiem.
    Straszna się zbrodnia tam dokonała,
    A wioska była w pobliżu Łucka.
    Tą cichą wioskę, Bogu oddaną,
    Zmroziła straszna zbrodnia nieludzka.
    Przyszli wśród nocy, gdy wioska spała.
    Na domy spadła śmierci nawała.
    Dawni sąsiedzi, teraz zbrodniarze.
    Jaka to władza teraz im każe
    Mścić się? Lecz motyw bliżej nieznany.
    W świetle księżyca bieleją ściany.
    W rękach siekiery, „symbol pokoju”
    I w rękach także widły od gnoju.
    Pochodnie niosą, to symbol życia.
    Nienawiść w sercach nie do ukrycia,
    Morderstwa pragną żądne bydlaki.
    A na sztandarze Bandery znaki.
    Rzeź rozpoczęli, nie oszczędzili
    Kobiet i dzieci, tych co bronili
    Rodzin widłami – skłuli na progu.
    I pokłoniwszy się swemu „bogu”.
    Co z nich narzędzie uczynił zbrodni,
    A zaraz potem z setek pochodni
    Wioska płomieniem buchnęła, płonie.
    A płomień widać na nieboskłonie.
    A małe dzieci pozabijane,
    Na kołki płotu są nanizane
    Jak lalki z wosku, we krwi oblane,
    Ich twarze bólem powykręcane.
    Nic nie zostało z tej wioski małej,
    Nikt nie wie nawet gdzie pochowane
    Kobiety, dzieci, w trawie schowane
    Resztki, co mogą być świadkiem zbrodni.
    I tylko czasem, gdy jak z pochodni
    Blask od księżyca stepy omiecie
    Mała kapliczka w  Łuckim powiecie,
    Co świadkiem była zbrodni bez miary
    A Chrystus wielki – nie żąda kary.

Zbrodnia SS Galizien w Chodaczkowie Wielkim .

W 1921 r. wieś Chodaczków Wielki (koło Tarnopola) miała 500 zagród i 2949 mieszkańców, w tym: 2492 Polaków, 417 Rusinów i 40 Żydów. W 1931 r. liczba zagród wzrosła do 576, a mieszkańców do 3022 osób. W styczniu, lutym i marcu 1944 r. kilka razy bojówkarze UPA próbowali dokonać we wsi masakry ludności polskiej. Jednak miejscowa samoobrona, dysponująca pewną ilością broni palnej, skutecznie odpierała ataki banderowców. Po ustaleniu poniesionych strat, UPA wycofała się z dalszego prowadzenia ataku. W kwietniu 1944 r. oddział „żołnierzy” ukraińskiej Dywizji SS-Galizien napadł na Chodaczków Wielki. Wszystko wskazuje na to, że ta akcja została uzgodniona z terenowymi władzami OUN i UPA. Napastnicy podpalali domy i budynki gospodarcze, wrzucali do budynków i piwnic granaty, strzelali do uciekających. Starców, kobiety i dzieci wrzucano żywcem do palących się budynków lub też nie pozwalano z nich wychodzić. Ocalał tylko kościół i plebania oraz budynki, które były w pobliżu zabudowań Ukraińców. Została spalona większość budynków przy ulicach: Dremewce, Długiej, Mazurówce, Odetrokiej. Tarnopolskiej i Zacerkiew. Rzeź trwałaby prawdopodobnie dłużej, gdyby nie przybył niemiecki żołnierz z rozkazem przerwania pacyfikacji. Ocalała ludność, pogrzebała pomordowanych rodaków, na placu w pobliżu kościoła, w zbiorowej mogile. Do grobu złożono zwłoki 862 osób. Na mogile postawiono krzyż.

W latach 60-tych władze radzieckie usunęły krzyż, a w to miejsce postawiły mały stożkowy obelisk z czerwoną gwiazdą, ale już bez napisu, że tu „spoczywają Polacy pomordowani przez żołnierzy ukraińskiej 14 ochotniczej dywizji SS-Galizien”. /Obecnie na mogile znajduje się  tablica dezinformacyjna z napisem:  W tym miejscu pochowano co najmniej 300 ludzi rozstrzelanych przez przez niemiecko- faszystowskich  okupantów w 1944 roku. Wieczna im chwała. Tekst ani słowem nie wspomina  kim były ofiary (POLACY) ani kim byli bezpośredni oprawcy (UKRAIŃCY)  oraz w jakich okolicznościach i z jakiego powodu ginęli mieszkańcy.
Zbrodnia SS Galizien w Chodaczkowie Wielkim
Od stycznia – marca 1944 roku banderowskie bandy kilkakrotnie próbowały dokonać napadu na wieś. Miejscowa samoobrona skutecznie odpierała ataki band, które po wstępach rozpoznaniach, w obawie przed własnymi stratami wycofywały się.
16 kwietnia 1944 roku wycofujący się oddział ukraiński z 14 ochotniczej dywizji SS „Galizien”, dokonał masakry Polaków. Poszlaki wskazują, że akcja ta została uzgodniona z terenowymi władzami OUN i UPA. Napastnicy podpalili domy i zabudowania gospodarcze, wrzucili do budynków i piwnic granaty, do uciekających strzelali. Starców, kobiety i dzieci wrzucano żywcem do palących się zabudowań lub też z nich nie wypuszczano. Spaleniu uległa ponad połowa polskich budynków. Ocalał kościół, plebania oraz budynki w osiedlach, w których obok mieszkali Ukraińcy. Spalono żywcem znaczną cześć mieszkańców oraz większość zagród przy ulicach: Dremewce, Długiej, Mazurówce, Odetrokiej, Tarnopolskiej i Zacerkiew. Rzeź i palenie trwałyby prawdopodobnie do całkowitego zniszczenia Chodaczkowa, gdyby nie przybył żołnierz niemiecki z rozkazem przerwania pacyfikacji. Kiedy ukraińscy esesmani usłyszeli rozkaz niemieckiego oficera SS, wtedy przerwali rzeź. Stąd też ocalały częściowo ulice: Ruska, Cygańska, Zagrody i Zakłąb. Po odejściu morderców, ocalała ludność pogrzebała pomordowanych rodaków w zbiorowej mogile na placu przy kościele. Do tego grobu złożono zwłoki 832 osób w różnym wieku, w większości kobiet i dzieci. Na mogile postawiono krzyż. W latach 60-tych już go nie było. Stanął tam mały stożkowaty obelisk z desek z czerwoną gwiazdą, bez napisu: „spoczywają tu Polacy zamordowani przez ukraińskich żołnierzy z 14 ochotniczej dywizji SS Galizien”. 12 listopada 1945 roku w nocy, banderowcy dokonali napadu na plebanię z zamiarem zamordowania księdza Szczepana Chabło. Zdołał się on w ostatniej chwili ukryć i ocalał. Napastnicy zamordowali: brata i siostrę księdza.


Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...