27 maja 1943 roku oddział OUN-UPA zamordował w okrutny sposób we wsi Niemilia 126 Polaków. Wiele ciał było zmasakrowanych w takim stopniu, że identyfikacja ofiar była niemożliwa.
Wieś Niemilia, znana też pod nazwą Komarnia–Jackowicze, była położona w powiecie kostopolskim na wschodzie przedwojennego województwa wołyńskiego. W 1943 roku powiat znalazł się w obrębie okręgu wojskowego Ukraińskiej Powstańczej Armii - Północ, którego dowódcą był Iwan Łytwyńczuk ps. Dubowy. Odpowiadał on za systematycznie przeprowadzane pacyfikacje polskich wsi od 1943 roku.
Zamieszkujący Wołyń Polacy, obawiając się ataku ze strony UPA, zaczęli spontanicznie tworzyć samoobrony, czyli komitety, które miały zająć się informowaniem o zbliżającym się zagrożeniu i odpierać napaść. Ich członkowie, najczęściej związani z przedwojennym Wojskiem Polskim lub Armią Krajową, pozyskiwali na własną rękę konieczną do obrony broń. Podobnie było w Niemilii, gdzie w marcu 1943 roku, na wieść o zbrodniach dokonanych przez banderowców w sąsiednim powiecie sarneńskim, powstała samoobrona z inicjatywy żołnierza AK Leopolda Gardego ps. Beskid. Do komitetu przystąpiło około 50 dorosłych mężczyzn ze wsi.
Pod koniec marca 1943 roku mieszkańcy Niemilii udzielili na pewien czas schronienia kilku ukraińskim rodzinom z pobliskiej wsi Bystrzyce, które opuściły swoje domy w obawie przed niemiecką pacyfikacją. Stosunki z przybyszami układały się dobrze, dlatego Polacy byli pewni tego, że ze strony Ukraińców nie może stać się im nic złego. Takie nastroje przeważały nawet po tym, jak w kwietniu 1943 roku w lesie została zamordowana 17-letnia mieszkanka wsi. Uważano, że było to pojedyncze zdarzenie na tle kryminalnym.
Uśpioną czujność mieszkańców wykorzystał oddział UPA, w skład którego wchodziło wielu Ukraińców z okolicznych wsi. Zaatakował on wieś 27 maja o świcie, kiedy wieś była jeszcze pogrążona we śnie. Po przełamaniu zaskoczonej samoobrony, banderowcy wtargnęli do środka miejscowości. Niektórzy mieszkańcy wsi rozpoznali w napastnikach znajomych. Do uciekających Polaków strzelano z broni palnej. Atakujący wdzierali się także do domów, gdzie zabijali swoje ofiary, niezależnie od wieku i płci, siekierami, motykami, nożami i widłami. Jeden z Polaków w obronie własnej zdołał zabić widłami aż czterech napastników.
W wyniku masakry zginęło aż 126 Polaków. Ocalało zaledwie kilkanaście osób. Po dokonanym napadzie, Ukraińcy ograbili domy z dobytku, a następnie podpalili wszystkie zabudowania we wsi. Dzień później z pobliskich Bystrzyc przyjechał oddział niemieckiej żandarmerii, który zabrał do Kostopola ocalałych i rannych. Wielu ofiar, ze względu na stopień zmasakrowania zwłok, nie udało się zidentyfikować. W latach 70. XX wieku w miejscu zbiorowej mogiły, w której zamordowanych Polaków, ustawiono obelisk upamiętniający ofiary.
czwartek, 30 maja 2019
wtorek, 21 maja 2019
Sześć moich tragedii.
Przed 1939 rokiem w okresie okupacji mieszkałem w parafii kowelskiej na Wołyniu, a do szkoły siedmioklasowej chodziłem w kol. Rużyn. Od 1941 do 1944 r. uczyłem się na tajnych kompletach i pracowałem dla zmyłki w warsztatach samochodowych F. Mroza w Kowlu. W tym czasie aż do wstąpienia do 27 DP AK wykonywałem szereg prac konspiracyjnych.
Jeszcze na przełomie lat 1942/43 święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy wspólnie z Ukraińcami w sąsiedzkiej, życzliwej atmosferze tak, jak przed wybuchem wojny, niepomni zdrady, jaka w 1939 r. była udziałem większości Ukraińców i Żydów. Nie przenosiliśmy urazy na ogół Ukraińców za zmuszanie nas do wyłącznego mówienia po ukraińsku w urzędach. Przed wojną wychowano nas w atmosferze tolerancji i poszanowania kultury ruskiej jak i wiary prawosławnej. Uczono nas, że należy odpowiadać po ukraińsku w przypadku, gdy pytający nie znal języka polskiego, lub nie chciał naszego języka używać. Dlatego też, co najmniej tylu Polaków władało językiem ukraińskim, co młodych Ukraińców językiem polskim. W kowelskich zakładach pracy nie było wrogości między młodzieżą polską i ukraińską.
W latach międzywojennych w kol. Rużyn (oddalonej 15 km od Kowla) wybudowano za milion złotych duży, wspaniały gmach szkoły powszechnej i Uniwersytetu Ludowego. Szkoła położona była centralnie w stosunku do okolicznych wsi prawosławnych. Do wybuchu II Wojny Światowej zdecydowana większość młodzieży ukraińskiej bez żadnej dyskryminacji kształciła się w obydwóch placówkach oświatowych. Dla nas, Polaków, dyskryminacja taka rozpoczęła się w październiku 1939 r. W początkach okupacji sowieckiej młodzież polska miała jeszcze życzliwych kolegów i przyjaciół wśród młodzieży ukraińskiej. Ich ojcowie bez żadnych przeszkód przed wojną wchodzili w posiadanie gospodarstw rolnych, należących uprzednio do Polaków, drogą kupna lub dziedziczenia (w przypadku małżeństw mieszanych).
Mordowanie Polaków przez UPA rozpoczęło się latem 1943 roku, a nasilenie mordów osiągnęło swój szczyt jesienią tego roku. Pierwsza tragedia miała miejsce 10 lipca 1943 r. Był to dokonany straszny mord na wysłanych przez Okręgowego Delegata Rządu Kazimierza Banacha na drugie pokojowe rozmowy pojednawcze z UPA delegatach: Zygmuncie Rumlu, Krzysztofie Mazurkiewiczu i Witoldzie Dobrowolskim.
Czwartą tragedią było dla mnie śmierć Ukraińca Iwana Oksiutycza i jego syna Siergieja jesienią 1943 r. Iwan, starszy wiekiem człowiek, od lat żył w zgodzie z sąsiadami Polakami i miał odwagę nie wspierać faszystów spod znaku „tryzuba”. Zamordowany został we wsi Klewieck przy udziale swego bratanka Lońki, który dla rodzonego stryja (diedka) wybrał śmierć przez cięcie żywego piłą. Starszego syna Iwana spotkała lżejsza śmierć, przez zastrzelenie.
W tym czasie moi rodzice mieszkali u dziadka Michała we wsi Lubliniec. Sąsiedzi Ukraińcy prosili ojca i mamę, żeby uciekali do swoich braci mieszkających przy koszarach w Kowlu, gdyż nie chcą być odpowiedzialni za ich śmierć.
Piątą tragedią była dla mnie śmierć rodziny Konopackich. W 1943 roku sąsiedzi ze wsi Lubliniec namawiali „panów Konopackich”, licho gospodarujących na resztówce dworu, na ucieczkę do Kowla, uzasadniając to podobnie jak moim rodzicom. Matka i syn Ludwik zamieszkali już w Kowlu, a troje pozostałych: Zygmunt, Lalka i Władzia zostało zamordowanych i spalonych w domu przez mieszkańców sąsiedniej wsi Dołhonosy. Brat Ludwik pozbierał szczątki spalonych lub nadpalonych ciał i pochował na cmentarzu w Kowlu.
Szóstą tragedię przeżyłem w maju 1944 r. Późną jesienią 1943 r. uzbrojona grupa wiernych przyjaciół niemieckich faszystów, podająca się przed wojną za Polaków (może i teraz też), postanowiła dokonać rabunku u raczej biednego Ukraińca Kordoby, mieszkającego po sąsiedzku z moimi stryjami Józefem i Władysławem. Obaj byli oddanymi działaczami konspiracji AK. W tym czasie w mieszkaniu Kordoby był również mój wujek Stanisław Leśnicki, także pewny pracownik konspiracji oraz sąsiad Józef Sikora. Wszyscy czterej byli uzbrojeni w broń krótką, nie zwlekając więc bez strzelaniny ujęli napastników i po przetrzymaniu w lochu, oddali pod sąd polewy Polski Podziemnej.
Chciałbym przy okazji w sposób pozytywny wspomnieć o kilku kowelskich volksdeutschach, którzy uważali za swój obowiązek przez całą wojnę pozostać mimo wszystko obywatelami Polski. Takim był np. sąsiad mojego mieszkania konspiracyjnego w Kowlu „Paul”, zamordowany przez Gestapo w 1944 r.
Walkę do której nie byliśmy przygotowani przegraliśmy, tak jak to UPA założyło, gdybyśmy stosowali w walce brutalność, mordy i wyrzynanie ludności ukraińskiej, tak wielu szlachetnych, prawych obywateli również swojej ziemi. Przenosząc z pamięci na papier zapisy przeznaczone dla potomnych po obu stronach, pragnę im życzyć, by mogli i umieli żyć bez mordowania, zabijania sąsiadów na tej wspólnej, urodzajnej ziemi, którą nasi i ich praojcowie zdobyli ciężką mozolną katorżniczą niemal pracą a nie mieczem, zdradą czy też ukazem carskim.
Druga tragedia nastąpiła 27 sierpnia 1943 r. w Rużynie. Tego dnia na oczach mieszkańców kolonii i wsi Rużyn porwano podstępnie ośmiu młodych Polaków z kol. Rużyn i kol. Truskoty. Bezbronnych mieszkańców obu kolonii ujęto i powiązano drutem kolczastym. Młoda, wzorowa nauczycielka dwóch narodów Aleksandra Magier błagała oprawców o litość nad bezprawnie pojmanymi i na jej oczach katowanymi, lecz została brutalnie odpędzona od jednej z wielu furmanek i zepchnięta uderzeniami kolb karabinów do przydrożnego rowu, mimo jej zaawansowanego i widocznego stanu odmiennego. Mimo tego brutalnego odsunięcia od furmanki, na której był związany kolczastym drutem również i jej mąż, nie poprzestała na tym, wsiadła na furmankę i wraz z jej znajomym furmanem popędzili konie za unoszącym się wciąż jeszcze w ślad za porwanymi i porywaczami tumanem kurzu w kierunku tasu Świniarzyńskiego. Pytani w drodze mieszkańcy wsi, również i Ukraińcy, wskazywali kierunek, w którym wieziono uprowadzonych. O zupełnym zmroku kierunek pościgu został utracony. Na konieczny już popas koni zatrzymała się w gospodarstwie ukraińskim. Tu ścigającym udzielono pomocy, błagając przy tym panią Olę, żeby zaniechała dalszej jazdy, gdyż nic, jak ją przekonywano, nie pomoże porwanym, natomiast zaszkodzi życiu nie narodzonego dziecka. Tymczasem ojciec trzech porwanych synów, Piotr Magier, działał na swoją rękę. W znany sobie sposób przekupił cywilnego propagandzistę UPA, a naszego sąsiada Mitkę Jufimczuka, który nie zwlekając, siadł na mój rower i pojechał w kierunku Świniarzyna do swojego szwagra, ponoć bardzo ważnego w sztabie UPA, mieszkańca Stawek k. Turzyska, o bardzo polskim nazwisku Lechowski lub Laskowski. Pan Mitka – nasz sołtys przez całą niemiecką okupację – przez tydzień nie wracał, żona zaś jego w tym czasie robiła Piotrowi Magierowi histeryczną awanturę, oskarżając go o to, że wykorzystuje jej męża i brata, dla ratowania życia swoich trzech synów. Po powrocie sołtys Mitka dopiero po dłuższym czasie zdecydował się zdać sprawozdanie ze swojej misji. Oświadczył, że zanim szwagier wrócił do sztabu, on sam przesiedział o głodzie w bunkrze jako jeden z wielu. Szwagier był bardzo niezadowolony, ze propagandzista UPA podejmuje się misji ratowania polskiej rodziny Magiera. Nie obeszło się również bez solidnego obicia za działania na własną rękę. Byliśmy więc pewni, że swoje życie musiał wykupić u szwagra obietnicą poważnej przysługi w tępieniu Polaków. Żołnierze z baonu „Sokoła” stwierdzają, że w rejonie Świntarzyna przy wiatraku koło Daźwy odkopano zamaskowaną mogiłę, w której m.in. były zwłoki ośmiu z Rużyna, powiązane nadal drutem kolczastym. Rozpoznano je po resztkach odzieży.
Obie te krwawe, straszne tragedie, a także postawa K. Banacha były głównym powodem, że nie powstał na naszym terenie oddział por. „Kani”, Stanisława Kądzielawy. Zadanie takie wykonał dopiero w pierwszych dniach września 1943 r. „Groński” Tadeusz Korona, który w niezwykle krótkim czasie zorganizował w kol. Rużyn silny, duży oddział Samoobrony AK. Wówczas to nasi dotychczasowi rzekomi przyjaciele ukraińscy, zamieszkujący po sąsiedzku na wykupionym w ostatnim dziesięcioleciu przed II wojną od Polaka gospodarstwie, zaczęli nerwowo współdziałać z Gebitskomisarzem w Kowlu, w celu zniszczenia Samoobrony w dniu 19 IX 1943 r. Udowodnione drugie wrogie, zdradzieckie działanie sołtysa kol. Rużyn Zachara Poleszuka i jego syna Antona spowodowało wydanie prawomocnego wyroku śmierci na obu przez sąd Polski Podziemnej. Wyrok został wykonany w pierwszej połowie października 1943 r.
Nazajutrz po wykonaniu wyroku na obu Poleszukach do południowej części kol. Truskoty wtargnęła w rozwinięciu bojowym sotnia UPA, przybyła w przeważającej części z odległych galicyjskich terenów. Zaskoczeni w środku dnia mieszkańcy ratowali się ucieczką w stronę torów kolejowych na południowy wschód, to jest w stronę niemieckiego posterunku ochrony mostu. W rozmowie ze Stanisławem Leśnickim, przyjacielem z tamtych czasów, zgodnie stwierdzamy, że kierunek ucieczki intuicyjnie wybraliśmy dobrze, gdyż dla atakujących upowców stał się nieprzewidzianym zaskoczeniem. W powstałej sytuacji nie mogli strzelać w kierunku strzeżonego przez Niemców obiektu i obok kilku ukraińskich mieszkańców kolonii. Zastrzelono wówczas bez uciekania się do wymyślnych tortur dwóch Polaków, którzy nie opuścili swych zagród: Adolfa Musiołka lat 24 oraz Maksymiliana Krupkę. Ze strony UPA zginął jeden „striłec”, mieszkaniec odległych Parydub. Nasza pięcioosobowa samoobrona przez przypadek rozpoczęła ogień z miejsca bardzo niedogodnego dla atakujących upowoów, ponieważ ich ogień w kierunku polskich obrońców przerzuciłby się i skierowany byłby również zarówno na Niemców przy moście jak i na ukraińskich kolonistów. Obeszło się również bez spalenia 15 polskich gospodarstw, chyba dzięki temu, że reakcja samoobrony okazała się wielkim zaskoczeniem dla sotni UPA, która nie mogła prowokować walki ze swoimi opiekunami, jakimi byli hitlerowscy faszyści niemieccy. Ta sama jednak sotnia UPA spaliła wieczorem tę wspaniałą szkołę-uniwersytet w kol. Rużyn. Był i jest ten „wyczyn” dla nas zupełnie nie zrozumiały, gdyż ten obiekt był wybudowany raczej dla ukraińskiego narodu i służyłby im przez wiele lat. Tego wieczoru, gdy płonął pięknie na wzgórzu wkomponowany w krajobraz budynek szkoły, jeden z naszych Polaków samowolnie, bez poinformowania kolegów o swoim zamiarze, zastrzelił dwie swoje sąsiadki Hankę i Sońkę, których ojciec Onufry tuż przed wojną wykupił gospodarstwo od Polaka Sylwestra Minkiny. Ten czyn, będący dla nas trzecią wielką tragedią został też powszechnie potępiony przez społeczeństwo polskie. Nie uznano usprawiedliwienia tego faktem, że obie te kobiety nie ostrzegły swoich sąsiadów o zbliżającym się napadzie Ukraińców, a raczej z radością wyglądały, kiedy nadchodzący w rozwinięciu bojowym upowcy będą nas mordować. Obie też wraz ze swoim bratem Jakubem ochoczo wyzbyły się obywatelstwa polskiego już w pierwszych dniach września 1939 r. Ślad po sprawcy tego odosobnionego aktu zemsty oraz po jego dość licznej rodzinie zaginął od września 1944 r. Być może sam ocenił właściwie niegodny Polaka ów czyn.
Trzecią tragedię przeżyłem 11 listopada 1943 roku w kol. Ruzyn i kol. Truskoty. W drugi dzień trwającej bitwy, w czasie wycofywania się z kof. Truskoty serdeczny kolega, pełny od dzieciństwa sierota Stefan Skowron lat 18 został ciężko ranny w nogę i prosił o pozostawienie go na polu naszego sąsiada Gnata Jukimczuka, ojca Mitki, opisanego wyżej sołtysa naszej kolonii. Po zakończonej i przegranej drugiego dnia bitwie Stach Szymczak poszedł po Stefka. Niestety, ranny został już zamordowany, miat rozpruty brzuch, wyciągnięte wnętrzności i wykłute oczy, ponadto był bez butów, które brat Zygmunt rozpoznał w 1944 r. u Ukraińca Lońki Oksiutycza, mieszkańca wsi Lubliniec.
Czwartą tragedią było dla mnie śmierć Ukraińca Iwana Oksiutycza i jego syna Siergieja jesienią 1943 r. Iwan, starszy wiekiem człowiek, od lat żył w zgodzie z sąsiadami Polakami i miał odwagę nie wspierać faszystów spod znaku „tryzuba”. Zamordowany został we wsi Klewieck przy udziale swego bratanka Lońki, który dla rodzonego stryja (diedka) wybrał śmierć przez cięcie żywego piłą. Starszego syna Iwana spotkała lżejsza śmierć, przez zastrzelenie.
W tym czasie moi rodzice mieszkali u dziadka Michała we wsi Lubliniec. Sąsiedzi Ukraińcy prosili ojca i mamę, żeby uciekali do swoich braci mieszkających przy koszarach w Kowlu, gdyż nie chcą być odpowiedzialni za ich śmierć.
Piątą tragedią była dla mnie śmierć rodziny Konopackich. W 1943 roku sąsiedzi ze wsi Lubliniec namawiali „panów Konopackich”, licho gospodarujących na resztówce dworu, na ucieczkę do Kowla, uzasadniając to podobnie jak moim rodzicom. Matka i syn Ludwik zamieszkali już w Kowlu, a troje pozostałych: Zygmunt, Lalka i Władzia zostało zamordowanych i spalonych w domu przez mieszkańców sąsiedniej wsi Dołhonosy. Brat Ludwik pozbierał szczątki spalonych lub nadpalonych ciał i pochował na cmentarzu w Kowlu.
Szóstą tragedię przeżyłem w maju 1944 r. Późną jesienią 1943 r. uzbrojona grupa wiernych przyjaciół niemieckich faszystów, podająca się przed wojną za Polaków (może i teraz też), postanowiła dokonać rabunku u raczej biednego Ukraińca Kordoby, mieszkającego po sąsiedzku z moimi stryjami Józefem i Władysławem. Obaj byli oddanymi działaczami konspiracji AK. W tym czasie w mieszkaniu Kordoby był również mój wujek Stanisław Leśnicki, także pewny pracownik konspiracji oraz sąsiad Józef Sikora. Wszyscy czterej byli uzbrojeni w broń krótką, nie zwlekając więc bez strzelaniny ujęli napastników i po przetrzymaniu w lochu, oddali pod sąd polewy Polski Podziemnej.
Chciałbym przy okazji w sposób pozytywny wspomnieć o kilku kowelskich volksdeutschach, którzy uważali za swój obowiązek przez całą wojnę pozostać mimo wszystko obywatelami Polski. Takim był np. sąsiad mojego mieszkania konspiracyjnego w Kowlu „Paul”, zamordowany przez Gestapo w 1944 r.
Walkę do której nie byliśmy przygotowani przegraliśmy, tak jak to UPA założyło, gdybyśmy stosowali w walce brutalność, mordy i wyrzynanie ludności ukraińskiej, tak wielu szlachetnych, prawych obywateli również swojej ziemi. Przenosząc z pamięci na papier zapisy przeznaczone dla potomnych po obu stronach, pragnę im życzyć, by mogli i umieli żyć bez mordowania, zabijania sąsiadów na tej wspólnej, urodzajnej ziemi, którą nasi i ich praojcowie zdobyli ciężką mozolną katorżniczą niemal pracą a nie mieczem, zdradą czy też ukazem carskim.
Jeszcze na przełomie lat 1942/43 święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy wspólnie z Ukraińcami w sąsiedzkiej, życzliwej atmosferze tak, jak przed wybuchem wojny, niepomni zdrady, jaka w 1939 r. była udziałem większości Ukraińców i Żydów. Nie przenosiliśmy urazy na ogół Ukraińców za zmuszanie nas do wyłącznego mówienia po ukraińsku w urzędach. Przed wojną wychowano nas w atmosferze tolerancji i poszanowania kultury ruskiej jak i wiary prawosławnej. Uczono nas, że należy odpowiadać po ukraińsku w przypadku, gdy pytający nie znal języka polskiego, lub nie chciał naszego języka używać. Dlatego też, co najmniej tylu Polaków władało językiem ukraińskim, co młodych Ukraińców językiem polskim. W kowelskich zakładach pracy nie było wrogości między młodzieżą polską i ukraińską.
W latach międzywojennych w kol. Rużyn (oddalonej 15 km od Kowla) wybudowano za milion złotych duży, wspaniały gmach szkoły powszechnej i Uniwersytetu Ludowego. Szkoła położona była centralnie w stosunku do okolicznych wsi prawosławnych. Do wybuchu II Wojny Światowej zdecydowana większość młodzieży ukraińskiej bez żadnej dyskryminacji kształciła się w obydwóch placówkach oświatowych. Dla nas, Polaków, dyskryminacja taka rozpoczęła się w październiku 1939 r. W początkach okupacji sowieckiej młodzież polska miała jeszcze życzliwych kolegów i przyjaciół wśród młodzieży ukraińskiej. Ich ojcowie bez żadnych przeszkód przed wojną wchodzili w posiadanie gospodarstw rolnych, należących uprzednio do Polaków, drogą kupna lub dziedziczenia (w przypadku małżeństw mieszanych).
Mordowanie Polaków przez UPA rozpoczęło się latem 1943 roku, a nasilenie mordów osiągnęło swój szczyt jesienią tego roku. Pierwsza tragedia miała miejsce 10 lipca 1943 r. Był to dokonany straszny mord na wysłanych przez Okręgowego Delegata Rządu Kazimierza Banacha na drugie pokojowe rozmowy pojednawcze z UPA delegatach: Zygmuncie Rumlu, Krzysztofie Mazurkiewiczu i Witoldzie Dobrowolskim.
Czwartą tragedią było dla mnie śmierć Ukraińca Iwana Oksiutycza i jego syna Siergieja jesienią 1943 r. Iwan, starszy wiekiem człowiek, od lat żył w zgodzie z sąsiadami Polakami i miał odwagę nie wspierać faszystów spod znaku „tryzuba”. Zamordowany został we wsi Klewieck przy udziale swego bratanka Lońki, który dla rodzonego stryja (diedka) wybrał śmierć przez cięcie żywego piłą. Starszego syna Iwana spotkała lżejsza śmierć, przez zastrzelenie.
W tym czasie moi rodzice mieszkali u dziadka Michała we wsi Lubliniec. Sąsiedzi Ukraińcy prosili ojca i mamę, żeby uciekali do swoich braci mieszkających przy koszarach w Kowlu, gdyż nie chcą być odpowiedzialni za ich śmierć.
Piątą tragedią była dla mnie śmierć rodziny Konopackich. W 1943 roku sąsiedzi ze wsi Lubliniec namawiali „panów Konopackich”, licho gospodarujących na resztówce dworu, na ucieczkę do Kowla, uzasadniając to podobnie jak moim rodzicom. Matka i syn Ludwik zamieszkali już w Kowlu, a troje pozostałych: Zygmunt, Lalka i Władzia zostało zamordowanych i spalonych w domu przez mieszkańców sąsiedniej wsi Dołhonosy. Brat Ludwik pozbierał szczątki spalonych lub nadpalonych ciał i pochował na cmentarzu w Kowlu.
Szóstą tragedię przeżyłem w maju 1944 r. Późną jesienią 1943 r. uzbrojona grupa wiernych przyjaciół niemieckich faszystów, podająca się przed wojną za Polaków (może i teraz też), postanowiła dokonać rabunku u raczej biednego Ukraińca Kordoby, mieszkającego po sąsiedzku z moimi stryjami Józefem i Władysławem. Obaj byli oddanymi działaczami konspiracji AK. W tym czasie w mieszkaniu Kordoby był również mój wujek Stanisław Leśnicki, także pewny pracownik konspiracji oraz sąsiad Józef Sikora. Wszyscy czterej byli uzbrojeni w broń krótką, nie zwlekając więc bez strzelaniny ujęli napastników i po przetrzymaniu w lochu, oddali pod sąd polewy Polski Podziemnej.
Chciałbym przy okazji w sposób pozytywny wspomnieć o kilku kowelskich volksdeutschach, którzy uważali za swój obowiązek przez całą wojnę pozostać mimo wszystko obywatelami Polski. Takim był np. sąsiad mojego mieszkania konspiracyjnego w Kowlu „Paul”, zamordowany przez Gestapo w 1944 r.
Walkę do której nie byliśmy przygotowani przegraliśmy, tak jak to UPA założyło, gdybyśmy stosowali w walce brutalność, mordy i wyrzynanie ludności ukraińskiej, tak wielu szlachetnych, prawych obywateli również swojej ziemi. Przenosząc z pamięci na papier zapisy przeznaczone dla potomnych po obu stronach, pragnę im życzyć, by mogli i umieli żyć bez mordowania, zabijania sąsiadów na tej wspólnej, urodzajnej ziemi, którą nasi i ich praojcowie zdobyli ciężką mozolną katorżniczą niemal pracą a nie mieczem, zdradą czy też ukazem carskim.
Druga tragedia nastąpiła 27 sierpnia 1943 r. w Rużynie. Tego dnia na oczach mieszkańców kolonii i wsi Rużyn porwano podstępnie ośmiu młodych Polaków z kol. Rużyn i kol. Truskoty. Bezbronnych mieszkańców obu kolonii ujęto i powiązano drutem kolczastym. Młoda, wzorowa nauczycielka dwóch narodów Aleksandra Magier błagała oprawców o litość nad bezprawnie pojmanymi i na jej oczach katowanymi, lecz została brutalnie odpędzona od jednej z wielu furmanek i zepchnięta uderzeniami kolb karabinów do przydrożnego rowu, mimo jej zaawansowanego i widocznego stanu odmiennego. Mimo tego brutalnego odsunięcia od furmanki, na której był związany kolczastym drutem również i jej mąż, nie poprzestała na tym, wsiadła na furmankę i wraz z jej znajomym furmanem popędzili konie za unoszącym się wciąż jeszcze w ślad za porwanymi i porywaczami tumanem kurzu w kierunku tasu Świniarzyńskiego. Pytani w drodze mieszkańcy wsi, również i Ukraińcy, wskazywali kierunek, w którym wieziono uprowadzonych. O zupełnym zmroku kierunek pościgu został utracony. Na konieczny już popas koni zatrzymała się w gospodarstwie ukraińskim. Tu ścigającym udzielono pomocy, błagając przy tym panią Olę, żeby zaniechała dalszej jazdy, gdyż nic, jak ją przekonywano, nie pomoże porwanym, natomiast zaszkodzi życiu nie narodzonego dziecka. Tymczasem ojciec trzech porwanych synów, Piotr Magier, działał na swoją rękę. W znany sobie sposób przekupił cywilnego propagandzistę UPA, a naszego sąsiada Mitkę Jufimczuka, który nie zwlekając, siadł na mój rower i pojechał w kierunku Świniarzyna do swojego szwagra, ponoć bardzo ważnego w sztabie UPA, mieszkańca Stawek k. Turzyska, o bardzo polskim nazwisku Lechowski lub Laskowski. Pan Mitka – nasz sołtys przez całą niemiecką okupację – przez tydzień nie wracał, żona zaś jego w tym czasie robiła Piotrowi Magierowi histeryczną awanturę, oskarżając go o to, że wykorzystuje jej męża i brata, dla ratowania życia swoich trzech synów. Po powrocie sołtys Mitka dopiero po dłuższym czasie zdecydował się zdać sprawozdanie ze swojej misji. Oświadczył, że zanim szwagier wrócił do sztabu, on sam przesiedział o głodzie w bunkrze jako jeden z wielu. Szwagier był bardzo niezadowolony, ze propagandzista UPA podejmuje się misji ratowania polskiej rodziny Magiera. Nie obeszło się również bez solidnego obicia za działania na własną rękę. Byliśmy więc pewni, że swoje życie musiał wykupić u szwagra obietnicą poważnej przysługi w tępieniu Polaków. Żołnierze z baonu „Sokoła” stwierdzają, że w rejonie Świntarzyna przy wiatraku koło Daźwy odkopano zamaskowaną mogiłę, w której m.in. były zwłoki ośmiu z Rużyna, powiązane nadal drutem kolczastym. Rozpoznano je po resztkach odzieży.
Obie te krwawe, straszne tragedie, a także postawa K. Banacha były głównym powodem, że nie powstał na naszym terenie oddział por. „Kani”, Stanisława Kądzielawy. Zadanie takie wykonał dopiero w pierwszych dniach września 1943 r. „Groński” Tadeusz Korona, który w niezwykle krótkim czasie zorganizował w kol. Rużyn silny, duży oddział Samoobrony AK. Wówczas to nasi dotychczasowi rzekomi przyjaciele ukraińscy, zamieszkujący po sąsiedzku na wykupionym w ostatnim dziesięcioleciu przed II wojną od Polaka gospodarstwie, zaczęli nerwowo współdziałać z Gebitskomisarzem w Kowlu, w celu zniszczenia Samoobrony w dniu 19 IX 1943 r. Udowodnione drugie wrogie, zdradzieckie działanie sołtysa kol. Rużyn Zachara Poleszuka i jego syna Antona spowodowało wydanie prawomocnego wyroku śmierci na obu przez sąd Polski Podziemnej. Wyrok został wykonany w pierwszej połowie października 1943 r.
Nazajutrz po wykonaniu wyroku na obu Poleszukach do południowej części kol. Truskoty wtargnęła w rozwinięciu bojowym sotnia UPA, przybyła w przeważającej części z odległych galicyjskich terenów. Zaskoczeni w środku dnia mieszkańcy ratowali się ucieczką w stronę torów kolejowych na południowy wschód, to jest w stronę niemieckiego posterunku ochrony mostu. W rozmowie ze Stanisławem Leśnickim, przyjacielem z tamtych czasów, zgodnie stwierdzamy, że kierunek ucieczki intuicyjnie wybraliśmy dobrze, gdyż dla atakujących upowców stał się nieprzewidzianym zaskoczeniem. W powstałej sytuacji nie mogli strzelać w kierunku strzeżonego przez Niemców obiektu i obok kilku ukraińskich mieszkańców kolonii. Zastrzelono wówczas bez uciekania się do wymyślnych tortur dwóch Polaków, którzy nie opuścili swych zagród: Adolfa Musiołka lat 24 oraz Maksymiliana Krupkę. Ze strony UPA zginął jeden „striłec”, mieszkaniec odległych Parydub. Nasza pięcioosobowa samoobrona przez przypadek rozpoczęła ogień z miejsca bardzo niedogodnego dla atakujących upowoów, ponieważ ich ogień w kierunku polskich obrońców przerzuciłby się i skierowany byłby również zarówno na Niemców przy moście jak i na ukraińskich kolonistów. Obeszło się również bez spalenia 15 polskich gospodarstw, chyba dzięki temu, że reakcja samoobrony okazała się wielkim zaskoczeniem dla sotni UPA, która nie mogła prowokować walki ze swoimi opiekunami, jakimi byli hitlerowscy faszyści niemieccy. Ta sama jednak sotnia UPA spaliła wieczorem tę wspaniałą szkołę-uniwersytet w kol. Rużyn. Był i jest ten „wyczyn” dla nas zupełnie nie zrozumiały, gdyż ten obiekt był wybudowany raczej dla ukraińskiego narodu i służyłby im przez wiele lat. Tego wieczoru, gdy płonął pięknie na wzgórzu wkomponowany w krajobraz budynek szkoły, jeden z naszych Polaków samowolnie, bez poinformowania kolegów o swoim zamiarze, zastrzelił dwie swoje sąsiadki Hankę i Sońkę, których ojciec Onufry tuż przed wojną wykupił gospodarstwo od Polaka Sylwestra Minkiny. Ten czyn, będący dla nas trzecią wielką tragedią został też powszechnie potępiony przez społeczeństwo polskie. Nie uznano usprawiedliwienia tego faktem, że obie te kobiety nie ostrzegły swoich sąsiadów o zbliżającym się napadzie Ukraińców, a raczej z radością wyglądały, kiedy nadchodzący w rozwinięciu bojowym upowcy będą nas mordować. Obie też wraz ze swoim bratem Jakubem ochoczo wyzbyły się obywatelstwa polskiego już w pierwszych dniach września 1939 r. Ślad po sprawcy tego odosobnionego aktu zemsty oraz po jego dość licznej rodzinie zaginął od września 1944 r. Być może sam ocenił właściwie niegodny Polaka ów czyn.
Trzecią tragedię przeżyłem 11 listopada 1943 roku w kol. Ruzyn i kol. Truskoty. W drugi dzień trwającej bitwy, w czasie wycofywania się z kof. Truskoty serdeczny kolega, pełny od dzieciństwa sierota Stefan Skowron lat 18 został ciężko ranny w nogę i prosił o pozostawienie go na polu naszego sąsiada Gnata Jukimczuka, ojca Mitki, opisanego wyżej sołtysa naszej kolonii. Po zakończonej i przegranej drugiego dnia bitwie Stach Szymczak poszedł po Stefka. Niestety, ranny został już zamordowany, miat rozpruty brzuch, wyciągnięte wnętrzności i wykłute oczy, ponadto był bez butów, które brat Zygmunt rozpoznał w 1944 r. u Ukraińca Lońki Oksiutycza, mieszkańca wsi Lubliniec.
Czwartą tragedią było dla mnie śmierć Ukraińca Iwana Oksiutycza i jego syna Siergieja jesienią 1943 r. Iwan, starszy wiekiem człowiek, od lat żył w zgodzie z sąsiadami Polakami i miał odwagę nie wspierać faszystów spod znaku „tryzuba”. Zamordowany został we wsi Klewieck przy udziale swego bratanka Lońki, który dla rodzonego stryja (diedka) wybrał śmierć przez cięcie żywego piłą. Starszego syna Iwana spotkała lżejsza śmierć, przez zastrzelenie.
W tym czasie moi rodzice mieszkali u dziadka Michała we wsi Lubliniec. Sąsiedzi Ukraińcy prosili ojca i mamę, żeby uciekali do swoich braci mieszkających przy koszarach w Kowlu, gdyż nie chcą być odpowiedzialni za ich śmierć.
Piątą tragedią była dla mnie śmierć rodziny Konopackich. W 1943 roku sąsiedzi ze wsi Lubliniec namawiali „panów Konopackich”, licho gospodarujących na resztówce dworu, na ucieczkę do Kowla, uzasadniając to podobnie jak moim rodzicom. Matka i syn Ludwik zamieszkali już w Kowlu, a troje pozostałych: Zygmunt, Lalka i Władzia zostało zamordowanych i spalonych w domu przez mieszkańców sąsiedniej wsi Dołhonosy. Brat Ludwik pozbierał szczątki spalonych lub nadpalonych ciał i pochował na cmentarzu w Kowlu.
Szóstą tragedię przeżyłem w maju 1944 r. Późną jesienią 1943 r. uzbrojona grupa wiernych przyjaciół niemieckich faszystów, podająca się przed wojną za Polaków (może i teraz też), postanowiła dokonać rabunku u raczej biednego Ukraińca Kordoby, mieszkającego po sąsiedzku z moimi stryjami Józefem i Władysławem. Obaj byli oddanymi działaczami konspiracji AK. W tym czasie w mieszkaniu Kordoby był również mój wujek Stanisław Leśnicki, także pewny pracownik konspiracji oraz sąsiad Józef Sikora. Wszyscy czterej byli uzbrojeni w broń krótką, nie zwlekając więc bez strzelaniny ujęli napastników i po przetrzymaniu w lochu, oddali pod sąd polewy Polski Podziemnej.
Chciałbym przy okazji w sposób pozytywny wspomnieć o kilku kowelskich volksdeutschach, którzy uważali za swój obowiązek przez całą wojnę pozostać mimo wszystko obywatelami Polski. Takim był np. sąsiad mojego mieszkania konspiracyjnego w Kowlu „Paul”, zamordowany przez Gestapo w 1944 r.
Walkę do której nie byliśmy przygotowani przegraliśmy, tak jak to UPA założyło, gdybyśmy stosowali w walce brutalność, mordy i wyrzynanie ludności ukraińskiej, tak wielu szlachetnych, prawych obywateli również swojej ziemi. Przenosząc z pamięci na papier zapisy przeznaczone dla potomnych po obu stronach, pragnę im życzyć, by mogli i umieli żyć bez mordowania, zabijania sąsiadów na tej wspólnej, urodzajnej ziemi, którą nasi i ich praojcowie zdobyli ciężką mozolną katorżniczą niemal pracą a nie mieczem, zdradą czy też ukazem carskim.
poniedziałek, 13 maja 2019
... jeżeli nie mam bohatera – stworzę go lub ukradnę...
Bardzo często ukraińscy historycy specjalizują się w zakłamywaniu historii. Oprócz apologizowania zbrodniczej działalności bandytów z Ukraińskiej Powstańczej Armii, dochodzi u nich do bezczelnego przywłaszczania sobie polskich osiągnięć. Tym razem chciałbym poruszyć sprawę związaną z bitwą o Monte Cassino. Polityka historyczna prowadzona przez Ukraińców zalicza się do grona najbardziej kłamliwych i bezczelnych przypadków opluwania historii naszego narodu. Oprócz przekłamań w odniesieniu do działalności zbrodniczej Ukraińskiej Powstańczej Armii, historyczni propagandyści z Ukrainy specjalizują się w przywłaszczaniu sobie polskiego dziedzictwa. Dochodziło już wielokrotnie do sytuacji, w której to ukraińska historiografia określała naszych wybitnych rodaków mianem Ukraińców. Na łamach ukraińskich przewodników historycznych pojawiały się stwierdzenia o tym, że zasłużeni dla narodu polskiego Tadeusz Kościuszko, Juliusz Słowacki, Mikołaj Rej czy królowie Zygmunt August i Jan Sobieski byli Ukraińcami. Pojawiały się też takie „kwiatki” jak to, że nazwa „Polska” wywodzi się od ukraińskiego plemienia Polan czy też, że to Kozacy bili Turków pod Wiedniem w 1683 roku, a cud nad Wisłą z 1920 roku to także zasługa Ukraińców. Złodziejska praktyka podejmowana przez historyków ukraińskich to przede wszystkim rezultat kompleksu, który możemy zaobserwować u przedstawicieli narodu ukraińskiego, a który to spowodowany jest ubóstwem panującym w ich rodzimej historii. Wszystko to w myśl zasady – jeżeli nie mam bohatera – stworzę go lub ukradnę.
Dla nas taka działalność może wydawać się śmieszna i nieszkodliwa, ale tylko w przypadku, gdy nie wychodzi ona poza ramy ukraińskich podręczników. Jednakże nie powinniśmy jej bagatelizować, gdy ta propaganda historyczna dociera do zachodniej opinii publicznej. Próba takiego postępowania widoczna była w działalności niejakiego Komitetu Monte Cassino Studentów Ukraińskich w Nowym Jorku, którego członkowie mieli na celu przekonać mieszkańców zachodnich krajów do kłamliwej wersji historii, w której to ukraińscy żołnierze dzielnie uczestniczą w europejskim ruchu oporu walcząc z nazistowskimi Niemcami, biorąc przy tym aktywny udział w wielkich bitwach, takich jak np. w zmagania o Monte Cassino. I jednocześnie umniejszając przy tym wysiłek Polaków.
26 marca 1986 roku Petro Matioszka, prezes Komitetu Monte Cassino Studentów Ukraińskich, napisał na łamach wydawanego w Stanach Zjednoczonych czasopisma „Ukrainian Echo” artykuł pt. „Komitet Monte Cassino prowadzi badania”. W artykule tym próbował przekonywać do tego, że Ukraińcy biorący udział w bitwie o Monte Cassino mięli walny udział w odniesieniu tego zwycięstwa. Nie podając wiarygodnych źródeł informacji wysnuwał tezy, że w 2. Korpusie Polskim mogło być nawet około 15 tys. żołnierzy ukraińskich, którzy mięli tym samym zdominować szeregi 5. Kresowej Dywizji Piechoty. Matioszka pokusił się ponadto o stwierdzenie, że na polskim cmentarzu wojskowym, gdzie pochowanych jest 1051 żołnierzy generała Andersa, leży ponad 30 proc. Ukraińców. Pisano jednocześnie o „reakcyjnym polskim szowinizmie”, który miał prowadzić do niesprawiedliwości względem Ukraińców walczących w szeregach 2. Korpusu Polskiego.
Na całe szczęście artykuł Petro Matioszki nie osiągnął zamierzonych skutków. Bardzo szybko doszło do reakcji ze strony Polonii. Środowiska emigracyjne wystosowały protest do Smithsonian Institute, na którego łamach zamieszczone zostały „rewelacje” autorstwa Matioszki. Doszło też do sympozjum zorganizowanego przez dra Antoniego Mantykowskiego na uniwersytecie Georgetown, w którym poruszono kwestię walk o Monte Cassino. Wzięło w nim udział ponad 800 osób m.in. z Wielkiej Brytanii, Kanady, Izraela, Norwegii, Francji, Niemiec i Włoch.
Dosadnie zareagował również Marian Kałuski, który poruszył sprawę w swojej broszurce pt. „Ukraiński zamach na polskie sanktuarium narodowe pod Monte Cassino”. Opisał w niej genezę i cele tej szeroko zakrojonej akcji organizowanej przez ukraińskich studentów. Kałuski napisał w niej, że był to ukraiński zamach na polski cmentarz, który za jednym strzałem miał przywłaszczyć sobie polskie zwycięstwo i jednocześnie wybielić naród ukraiński, który tak silnie współpracował z hitlerowskimi Niemcami.
Sprawa Komitetu Monte Cassino Studentów Ukraińskich i Petro Matioszki nie była jednak jedyną próbą „zamachu na polskie sanktuarium narodowe pod Monte Cassino”. Okazuje się, że do podobnych działań doszło już wcześniej. W 1958 roku wydano w Paryżu książkę Zinowija Knysza pt. „Za cudzą sprawę”. Miały to być w zamierzeniu wspomnienia Mychajła Kozija, ukraińskiego żołnierza walczącego w szeregach 2, Korpusu Polskiego, będącego przed wojną obywatelem polskim. Jako prosty i niewykształcony chłop Mychajło nie mógł sam napisać swoich wspomnień, dlatego też zostało to uczynione przez Knysza. Przynależność tego delikwenta to Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i jego pobyt w więzieniu za napad w Bóbrce w 1930 roku, mówią wiele na temat obiektywizmu zawartego w tej książce. W 1962 roku za sprawą Benedykta Heydenkorna ukazała się druzgocąca recenzja dająca kłam wielu nieprawdziwym tezom zawartym w pozycji napisanej przez Knysza. Heydenkorn w łatwy sposób obalił wiele z nieprawdziwych informacji zawartych w tym paszkwilu – chociażby stwierdzenia o rzekomej dyskryminacji mniejszości etnicznych służących razem z polskim żołnierzami generała Andersa (do takich przypadków oczywiście nie dochodziło).
Kłamstwa, które zostały ogłoszone przez Petro Matioszkę i Zinowija Knysza dowodzą, że walka o Monte Cassino jeszcze się nie skończyła. W momencie, gdy pamięć o naszym narodowym sukcesie jest opluwana, gdy to zwycięstwo jest przywłaszczane, nie możemy pozostać bierni na froncie walki o historię. Jeżeli nie podejmiemy właściwych środków i nie zaradzimy tej fali łgarstwa, możemy dożyć czasów, w których to nasze dzieci będą uczone o bohaterstwie Ukraińców, którzy walczyli z Hitlerem i o tchórzostwie Polaków, którzy mordowali Żydów.
Dla nas taka działalność może wydawać się śmieszna i nieszkodliwa, ale tylko w przypadku, gdy nie wychodzi ona poza ramy ukraińskich podręczników. Jednakże nie powinniśmy jej bagatelizować, gdy ta propaganda historyczna dociera do zachodniej opinii publicznej. Próba takiego postępowania widoczna była w działalności niejakiego Komitetu Monte Cassino Studentów Ukraińskich w Nowym Jorku, którego członkowie mieli na celu przekonać mieszkańców zachodnich krajów do kłamliwej wersji historii, w której to ukraińscy żołnierze dzielnie uczestniczą w europejskim ruchu oporu walcząc z nazistowskimi Niemcami, biorąc przy tym aktywny udział w wielkich bitwach, takich jak np. w zmagania o Monte Cassino. I jednocześnie umniejszając przy tym wysiłek Polaków.
26 marca 1986 roku Petro Matioszka, prezes Komitetu Monte Cassino Studentów Ukraińskich, napisał na łamach wydawanego w Stanach Zjednoczonych czasopisma „Ukrainian Echo” artykuł pt. „Komitet Monte Cassino prowadzi badania”. W artykule tym próbował przekonywać do tego, że Ukraińcy biorący udział w bitwie o Monte Cassino mięli walny udział w odniesieniu tego zwycięstwa. Nie podając wiarygodnych źródeł informacji wysnuwał tezy, że w 2. Korpusie Polskim mogło być nawet około 15 tys. żołnierzy ukraińskich, którzy mięli tym samym zdominować szeregi 5. Kresowej Dywizji Piechoty. Matioszka pokusił się ponadto o stwierdzenie, że na polskim cmentarzu wojskowym, gdzie pochowanych jest 1051 żołnierzy generała Andersa, leży ponad 30 proc. Ukraińców. Pisano jednocześnie o „reakcyjnym polskim szowinizmie”, który miał prowadzić do niesprawiedliwości względem Ukraińców walczących w szeregach 2. Korpusu Polskiego.
Na całe szczęście artykuł Petro Matioszki nie osiągnął zamierzonych skutków. Bardzo szybko doszło do reakcji ze strony Polonii. Środowiska emigracyjne wystosowały protest do Smithsonian Institute, na którego łamach zamieszczone zostały „rewelacje” autorstwa Matioszki. Doszło też do sympozjum zorganizowanego przez dra Antoniego Mantykowskiego na uniwersytecie Georgetown, w którym poruszono kwestię walk o Monte Cassino. Wzięło w nim udział ponad 800 osób m.in. z Wielkiej Brytanii, Kanady, Izraela, Norwegii, Francji, Niemiec i Włoch.
Dosadnie zareagował również Marian Kałuski, który poruszył sprawę w swojej broszurce pt. „Ukraiński zamach na polskie sanktuarium narodowe pod Monte Cassino”. Opisał w niej genezę i cele tej szeroko zakrojonej akcji organizowanej przez ukraińskich studentów. Kałuski napisał w niej, że był to ukraiński zamach na polski cmentarz, który za jednym strzałem miał przywłaszczyć sobie polskie zwycięstwo i jednocześnie wybielić naród ukraiński, który tak silnie współpracował z hitlerowskimi Niemcami.
Sprawa Komitetu Monte Cassino Studentów Ukraińskich i Petro Matioszki nie była jednak jedyną próbą „zamachu na polskie sanktuarium narodowe pod Monte Cassino”. Okazuje się, że do podobnych działań doszło już wcześniej. W 1958 roku wydano w Paryżu książkę Zinowija Knysza pt. „Za cudzą sprawę”. Miały to być w zamierzeniu wspomnienia Mychajła Kozija, ukraińskiego żołnierza walczącego w szeregach 2, Korpusu Polskiego, będącego przed wojną obywatelem polskim. Jako prosty i niewykształcony chłop Mychajło nie mógł sam napisać swoich wspomnień, dlatego też zostało to uczynione przez Knysza. Przynależność tego delikwenta to Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i jego pobyt w więzieniu za napad w Bóbrce w 1930 roku, mówią wiele na temat obiektywizmu zawartego w tej książce. W 1962 roku za sprawą Benedykta Heydenkorna ukazała się druzgocąca recenzja dająca kłam wielu nieprawdziwym tezom zawartym w pozycji napisanej przez Knysza. Heydenkorn w łatwy sposób obalił wiele z nieprawdziwych informacji zawartych w tym paszkwilu – chociażby stwierdzenia o rzekomej dyskryminacji mniejszości etnicznych służących razem z polskim żołnierzami generała Andersa (do takich przypadków oczywiście nie dochodziło).
Kłamstwa, które zostały ogłoszone przez Petro Matioszkę i Zinowija Knysza dowodzą, że walka o Monte Cassino jeszcze się nie skończyła. W momencie, gdy pamięć o naszym narodowym sukcesie jest opluwana, gdy to zwycięstwo jest przywłaszczane, nie możemy pozostać bierni na froncie walki o historię. Jeżeli nie podejmiemy właściwych środków i nie zaradzimy tej fali łgarstwa, możemy dożyć czasów, w których to nasze dzieci będą uczone o bohaterstwie Ukraińców, którzy walczyli z Hitlerem i o tchórzostwie Polaków, którzy mordowali Żydów.
czwartek, 9 maja 2019
...cudem przeżyła tę rzeź...
2 czerwca 1943 roku Ukraińcy dokonali przerażającej zbrodni na polskich mieszkańcach wsi Hurby. W ataku na nieistniejącą dziś miejscowość zginęło około 250 osób, w tym liczne dzieci i kobiety. Banderowcy, wśród których były również kobiety, mordowali nawet swoich dotychczasowych przyjaciół. Po masakrze zwłoki zwłoki Polaków były wyciągane z grobów i rozrzucane po polach.Pojedyncze zbrodnie Ukraińców zdarzały się już wcześniej. W maju banderowcy napadli na kilka domów, w tym rodzinę Kazimierza Krasickiego. Wraz z żonę i rocznym (!) dzieckiem wyprowadzono ich na pole, wpędzono do dołu po ziemniakach i zastrzelono. W Hurbach mimo tego nie istniała żadna samoobrona, zaś pistolety posiadało tylko kilka osób. Mieszkańcy bali się niemieckiego okupanta, który karał śmiercią za znalezioną w gospodarstwie broń. A miejscowi folksdojcze oraz Ukraińcy donosili o każdym takim przypadku.
Atak na Hurby nastąpił 2 czerwca, a dokonali go ukraińscy mieszkańcy pobliskich wsi. Wśród nich było sporo kobiet, które jednak nie miały oporów przed bestialskimi mordami. Napastnicy nie oszczędzali nikogo: bolesną śmierć zadawali nawet dzieciom, kobiety były gwałcone, a wielu osobom odcinano poszczególne części ciała. Zbrodnia była o tyle przeraźliwa, że ofiary i rzeźnicy doskonale się znali. Wielu łączyła nawet zażyła przyjaźń. Na nic jednak zdały się prośby o litość i darowanie życia. Jednocześnie banderowcy podpalili wiele zabudowań, a w pożarach zginęły kolejne osoby. Napastnicy dokonywali również grabieży, plądrowali gospodarstwa i zabierali wszystko, co tylko mogli.
Niektórym mieszkańcom Hurb udało się uciec, dosiadając konie lub furmanki. Jednak w lasach czekali na nich zbrodniarze, którzy dobijali niewinne dzieci, kobiety i rannych mężczyzn. Celem ucieczki był pobliski Mizocz, gdzie ocaleli się chronili. Po kilku dniach w asyście niemieckiej żandarmerii Polacy powrócili do Hurb, by pochować zamordowanych rodaków i zabrać ze sobą nielicznych ocalałych, którym udało się gdzieś ukryć. Z późniejszych relacji wynika, że Ukraińcy powrócili do miejscowości i zbezcześcili wiele zwłok. Ciała były wygrzebywane z ziemi i rozrzucane po pobliskich polach.
Jedna z ocalałych, Irena Gajowczyk (z domu Ostaszewska), opisała po latach tragiczne wspomnienia z 2 czerwca 1943 roku (Głos Kresowian, nr 11/2003). Niespełna 7-letnia wówczas dziewczynka była świadkiem dokonywanego mordu na Polakach, którym odrąbywano na pniach głowy oraz inne części ciała. Widziała, jak Ukraińcy zabijają jej matkę (podcięto jej gardło i poodcinano piersi) i półtorarocznego brata. Podczas ucieczki przez las zakatowano z kolei jej ojca. Zrobił to jego przyjaciel, który często bywał u Ostaszewskich w domu. Sama Irena została ciężko ranna i wrzucona do mrowiska. Cudem przeżyła tę rzeź. Z piątki rodzeństwa ocalała tylko ona oraz jej siostra.
Niestety polskie ofiary w żaden sposób nie są upamiętnione. Wieś dzisiaj nie istnieje, jednak pojawiają się tutaj Ukraińcy, którzy kultywuję zbrodnicze organizacje ukraińskich nacjonalistów. W rejonie uroczyska Hruby odbyła się bowiem bitwa pomiędzy UPA a NKWD (21-25 kwietnia, 1944 rok). Ogromne zgrupowanie Ukraińców zostało okrążone przez sowietów. Ostatecznie udało im się przełamać przez linie wroga i wydostać, jednak UPA poniosła ogromne straty (ponad 2 tys. zabitych, a 1500 wziętych do niewoli). Wielkie zgrupowanie Ukraińców musiało podzielić się po tym na niewielkie sotnie. Dziś w wielu kręgach na zachodzie kraju polegli tam uważani są za bohaterów.
Atak na Hurby nastąpił 2 czerwca, a dokonali go ukraińscy mieszkańcy pobliskich wsi. Wśród nich było sporo kobiet, które jednak nie miały oporów przed bestialskimi mordami. Napastnicy nie oszczędzali nikogo: bolesną śmierć zadawali nawet dzieciom, kobiety były gwałcone, a wielu osobom odcinano poszczególne części ciała. Zbrodnia była o tyle przeraźliwa, że ofiary i rzeźnicy doskonale się znali. Wielu łączyła nawet zażyła przyjaźń. Na nic jednak zdały się prośby o litość i darowanie życia. Jednocześnie banderowcy podpalili wiele zabudowań, a w pożarach zginęły kolejne osoby. Napastnicy dokonywali również grabieży, plądrowali gospodarstwa i zabierali wszystko, co tylko mogli.
Niektórym mieszkańcom Hurb udało się uciec, dosiadając konie lub furmanki. Jednak w lasach czekali na nich zbrodniarze, którzy dobijali niewinne dzieci, kobiety i rannych mężczyzn. Celem ucieczki był pobliski Mizocz, gdzie ocaleli się chronili. Po kilku dniach w asyście niemieckiej żandarmerii Polacy powrócili do Hurb, by pochować zamordowanych rodaków i zabrać ze sobą nielicznych ocalałych, którym udało się gdzieś ukryć. Z późniejszych relacji wynika, że Ukraińcy powrócili do miejscowości i zbezcześcili wiele zwłok. Ciała były wygrzebywane z ziemi i rozrzucane po pobliskich polach.
Jedna z ocalałych, Irena Gajowczyk (z domu Ostaszewska), opisała po latach tragiczne wspomnienia z 2 czerwca 1943 roku (Głos Kresowian, nr 11/2003). Niespełna 7-letnia wówczas dziewczynka była świadkiem dokonywanego mordu na Polakach, którym odrąbywano na pniach głowy oraz inne części ciała. Widziała, jak Ukraińcy zabijają jej matkę (podcięto jej gardło i poodcinano piersi) i półtorarocznego brata. Podczas ucieczki przez las zakatowano z kolei jej ojca. Zrobił to jego przyjaciel, który często bywał u Ostaszewskich w domu. Sama Irena została ciężko ranna i wrzucona do mrowiska. Cudem przeżyła tę rzeź. Z piątki rodzeństwa ocalała tylko ona oraz jej siostra.

Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...