Atak na Hurby nastąpił 2 czerwca, a dokonali go ukraińscy mieszkańcy pobliskich wsi. Wśród nich było sporo kobiet, które jednak nie miały oporów przed bestialskimi mordami. Napastnicy nie oszczędzali nikogo: bolesną śmierć zadawali nawet dzieciom, kobiety były gwałcone, a wielu osobom odcinano poszczególne części ciała. Zbrodnia była o tyle przeraźliwa, że ofiary i rzeźnicy doskonale się znali. Wielu łączyła nawet zażyła przyjaźń. Na nic jednak zdały się prośby o litość i darowanie życia. Jednocześnie banderowcy podpalili wiele zabudowań, a w pożarach zginęły kolejne osoby. Napastnicy dokonywali również grabieży, plądrowali gospodarstwa i zabierali wszystko, co tylko mogli.
Niektórym mieszkańcom Hurb udało się uciec, dosiadając konie lub furmanki. Jednak w lasach czekali na nich zbrodniarze, którzy dobijali niewinne dzieci, kobiety i rannych mężczyzn. Celem ucieczki był pobliski Mizocz, gdzie ocaleli się chronili. Po kilku dniach w asyście niemieckiej żandarmerii Polacy powrócili do Hurb, by pochować zamordowanych rodaków i zabrać ze sobą nielicznych ocalałych, którym udało się gdzieś ukryć. Z późniejszych relacji wynika, że Ukraińcy powrócili do miejscowości i zbezcześcili wiele zwłok. Ciała były wygrzebywane z ziemi i rozrzucane po pobliskich polach.
Jedna z ocalałych, Irena Gajowczyk (z domu Ostaszewska), opisała po latach tragiczne wspomnienia z 2 czerwca 1943 roku (Głos Kresowian, nr 11/2003). Niespełna 7-letnia wówczas dziewczynka była świadkiem dokonywanego mordu na Polakach, którym odrąbywano na pniach głowy oraz inne części ciała. Widziała, jak Ukraińcy zabijają jej matkę (podcięto jej gardło i poodcinano piersi) i półtorarocznego brata. Podczas ucieczki przez las zakatowano z kolei jej ojca. Zrobił to jego przyjaciel, który często bywał u Ostaszewskich w domu. Sama Irena została ciężko ranna i wrzucona do mrowiska. Cudem przeżyła tę rzeź. Z piątki rodzeństwa ocalała tylko ona oraz jej siostra.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz