wtorek, 30 lipca 2019

Czas żniw.

Na przełomie lipca i sierpnia w dawnej wsi rozpoczynały się żniwa. Był to czas niezwykle intensywnej pracy, w którą zaangażowani byli zazwyczaj wszyscy członkowie rodziny, a często także i sąsiedzi.
Gospodarz wychodził na pole, by ocenić, które zboża nadają się już do żęcia, a które jeszcze nie. Brał do ręki kilka kłosów i wyłuskiwał kilkanaście ziaren, pocierając je w rękach, zdmuchując plewy, następnie zliczał ilość ziarenek w kłosie, gryzł ziarno i sprawdzał czy jest odpowiednio twarde. Jeżeli uznawał, iż zboże odpowiednio dojrzało, następnego dnia rano wychodził, zaopatrzony w kosę (do lat 70. XX w., później wyjeżdżał specjalną kosiarką, dzisiaj kombajnem). Wcześniej, w okresie przedwojennym, gdy uważano kosę za zbyt okrutne narzędzie do koszenia zboża, z którego powstaje chleb - dar Boży, powszechnie używano sierpa.
Żniwiarz, przeżegnawszy się, zaczynał kosić. Pierwsze kłosy układał na znak krzyża - miało to pobłogosławić pracę i pole. Za kosiarzem (lub kośnikiem) szła zbieraczka - zazwyczaj kobieta, z sierpem w ręce, której zadaniem było podcinanie nie do końca ściętych kłosów i zbieranie ich. Również i dla dzieci znalazło się zajęcie - mogły skręcać ze skoszonego zboża powrósła, którymi oplatano snopy. Co ciekawe, do kosy zakładano tzw. podbieraczkę (inaczej zwaną pałąkiem), by zboże nie opadało na ziemię, ale formowało się odpowiednio, aby później układać z niego snopy. Zebrane kupki zboża wiązano na końcu powrósłami. Zazwyczaj wykonywał to mężczyzna - kobiety nie miały tyle siły, by odpowiednio ścisnąć snopek.
Gdy skończono pracę, związane snopy układano w tzw. mendle - dookoła jednego snopa stawiano dwanaście innych, pod kątem. Zboże bowiem musiało odpowiednio wyschnąć. Typowy wiejski krajobraz z tego okresu to właśnie pola usłane takimi mendlami, jak na prezentowanej fotografii.
Żęcie zboża zazwyczaj trwało od rana do południa. Wtedy gospodarze udawali się na odpoczynek i posiłek. Wierzono bowiem, że w południe wychodzą duchy i demony, głównie płanetnicy (sprowadzający deszcz podczas żniw oraz powodujące omamy i omdlenia południce lub przypołudnice (dzisiaj wiemy, iż w południe można było dostać udaru słonecznego). Jeżeli do pracy przy żniwach szła cała rodzina, dzielono się pracą - jedni kosili i zbierali, inni odpoczywali, pilnując małych dzieci. Po czym następowała zmiana.
Co ciekawe, zboże jest bardzo twarde, przez co kosy i sierpy szybko się tępiły. Popołudniami i wieczorami po Dobrej rozchodził się charakterystyczny dźwięk klepania - kosisko lub sierp kładziono na specjalnym imadełku wbitym w pień, tzw. babce i oklepywano młotkiem, aby uzyskać ostrość metalu. Podczas koszenia doostrzano narzędzie specjalną kamienną osełką.
Ze żniwami wiąże się jeszcze jedna ciekawostka. Wiara rolników była tak mocna, iż prace zaczynano zazwyczaj w sobotę (dzień poświęcony Matce Bożej). Wierzono, iż opieka Maryi uczyni pracę łatwiejszą.

poniedziałek, 22 lipca 2019

...nie miała lewego ramienia...

Wieczorem 29 sierpnia 1943 r. przyszła sąsiadka, spotkała matkę z siostrą na ręku i mnie przy nodze. Mówiła, że rano Ukraińcy mają napaść na wieś i będą mordować. Jak sąsiadka poszła, mówię mamo uciekajmy, a mama co będzie to będzie, nigdzie nie będę uciekała. Rano jeszcze była szarówka, ojciec i matka nas zbudzili i mówią, że musimy uciekać bo Ukraińcy wieś okrążają. Schowaliśmy się do lochu (piwnicy na ziemniaki). Ojciec powiedział, że łatwo tu wykryją i wyszliśmy z lochu. Wtedy zobaczyłem pocisk świetlny, który przeleciał nad domami, wzdłuż wsi. Poszliśmy w stronę rzeczki  (rów melioracyjny poza wsią, w tzw. „zagrodziu”), ale zaraz usłyszeliśmy głos: „kuda bo strelaju”. Wróciliśmy i koło domu zabrali nas na zebranie do szkoły. Na placu przed szkołą było już dużo ludzi, a Ukraińcy leżeli z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału. Tutaj nas rozdzielono.
Mężczyzn zamknięto w szkole, a kobiety z dziećmi w kościele. Kobiety modliły się po cichu, głośno płakały  jeszcze inne modliły się leżąc krzyżem przed ołtarzem. Koło południa kościół otworzyli i kazali wychodzić. Poprowadzili w kierunku cmentarza, po lewej stronie paliły się zabudowania w odległości 150 m. Przy cmentarzu niektóre kobiety nie chciały iść dalej. Tutaj zostały zabite. Matka nie pozwoliła na to patrzeć. Zasłaniała sobą i mówiła idź szybciej. Ukraińcy  kilkanaście strzałów oddali w kierunku wsi, a nas pognali dalej. Za cmentarzem skręciliśmy w prawo, później w lewo przez pola uprawne 2-3 km. Zatrzymali na dróżce przed krzakiem olszyny, a na lewo było ściernisko. Wszystkim kazano usiąść na ziemi.
Po chwili przyjechał na białym koniu jakiś starszy i zrobi krótką naradę. Później jeden Ukrainiec wziął dziesięć osób od czoła wyprowadził dalej na ściernisko kazał się kłaść i zabijał bagnetem na karabinie. Z następną dziesiątką to samo zrobił.  Wziął trzecią dziesiątkę zabił pięć, sześć osób i mówił: Ja sam nie budu byty i odszedł na bok. Wtedy z grupy wyszedł inny wziął następną dziesiątkę, zaczął bić doszedł drugi i we dwóch wybili tę dziesiątkę. dalej bili na stojąco strzelając z tyłu, po trzech, czterech i na zmianę. Ja byłem z matką w ostatniej niepełnej dziesiątce. Przede mną poszły trzy osoby, a ja za nimi, ale matka zawołała: „Czesiek chodź do mnie”, poszedłem do matki pocałowała mnie w czoło, odwróciłem się i poszedłem na zabicie, jakieś cztery metry na brzeg ścierniska. Widziałem jak pierwsza osoba padła, do drugiej strzelał inny, a ten co zabił pierwszą, zachodził zabić trzecią, ja byłem czwarty. Przyszłą mi myśl udawać trupa. Zakryłem twarz i oczy rękami, żeby nie pokłuć twarzy o ściernisko, upadłem jak zabici padali. Nie ruszając się zacząłem pomału oddychać, jak zabrakło powietrza to szybciej i znów pomału. Bałem się, że mnie plecy będą się ruszać i dobiją, jak inni dobijali pokazując go się rusza i omdlałem. Przez sen usłyszałem, jak kobieta mówiła: „uciekajmy”. Ukraińcy już poszli. Podniosłem się na rękach i zobaczyłem, jak trzy kobiety uciekały w krzaki. Chciałem biec za nimi, ale ostatnia cofnęła się z krzaków i mnie ręką pogroziła. Popatrzyłem na matkę, nie miała lewego ramienia. Brat leżał z drugiej strony matki, a siostra w poprzek z otwartymi oczami. Zrzuciłem z nóg ciało i położyłem się jak przedtem i straciłem świadomość. Po obudzeniu się wstałem, słońce było już nad zachodem.”

piątek, 19 lipca 2019

Jerzy Gorgoń.

Kiedy wychodził na boisko, zawsze robił znak krzyża, a rywale drżeli na jego widok. Spokojny i pogodny, ale na murawie kawał twardziela. Należał do najlepszych polskich obrońców. Jedna z ikon Górnika Zabrze i podpora reprezentacji Polski. Do spółki z Tomaszewskim wybił Anglikom z głowy marzenia o mundialu. Dzisiaj służy do mszy w szwajcarskim Sankt Gallen. Przed Wami Wielka biała góra, czyli Jerzy Gorgoń.

Był 1 września 1972 r. 33. rocznica wybuchu drugiej wojny światowej. Na igrzyskach w Monachium, Polacy po wysokich wygranych z Kolumbią (5:1) i Ghaną (4:0), mierzyli się z Niemcami. Pojedynek z NRD miał zadecydować o pierwszym miejscu w grupie. Przeciwnik ten nam nie leżał, a dwa lata wcześniej rozbił nas w Rostocku 5:0. Dodatkowo rywale byli uznawani za głównych kandydatów do złota. Górski mając awans do następnej rundy w kieszeni, nie zamierzał jednak kalkulować i chciał grać o pełną pulę. 1 września z Niemcami desygnował najsilniejszy skład.

Mecz życia

Spotkanie w Norymberdze rozpoczęło się dla nas udanie. Już w 6. minucie gry wyszliśmy na prowadzenie, a na listę strzelców wpisał się Jerzy Gorgoń. Rzut rożny wywalczył Lesław Ćmikiewicz. Przy chorągiewce piłkę ustawił Robert Gadocha, a pod bramkę Croya ściągały posiłki z drugiej linii, a nawet z obrony. Był tam też mierzący 191 cm Gorgoń. Po dośrodkowaniu do piłki wyszedł Lubański, ale z linii bramkowej wybił ją zawodnik rywali. Ta jednak trafiła wprost pod nogi obrońcy Górnika, który w zamieszaniu huknął jak z armaty i nie dał najmniejszych szans niemieckiemu bramkarzowi.
Tuż przed przerwą przeciwnicy zdołali doprowadzić do wyrównania, a Croy bronił jak w transie. Polska ofensywa nie była w stanie znaleźć sposobu na pokonanie rywali. Do czasu. W 64. minucie wykonywaliśmy rzut wolny. Po interwencji obrońców, piłkę na 30-40 metrze przejął Gorgoń. Podprowadził ją trochę i oddał strzał życia. Udało mu się zdobyć prawdopodobnie najpiękniejszą bramkę w karierze. Uderzył najlepiej jak potrafił – z ponad 30 metrów prosto w samo okienko bramki Croya, który nie mógł nic zrobić.
Z odległości 30 metrów piłka z taką siłą wpadła do górnego rogu bramki, że Croy tylko z desperacją machnął rękami. Ten gest najlepiej świadczył o walorach strzału, który zdarzyć się może raz na cztery lata. I to akurat podczas turnieju olimpijskiego – opisywano trafienie Gorgonia w książce “Wielki finał”.
Poniżej bramki z tego spotkania:

Dzięki dwóm bramkom zawodnika Górnika Zabrze, Polacy z kompletem zwycięstw wygrali rywalizację w swojej grupie. Warto zauważyć, że NRD było pierwszym silnym rywalem w turnieju, a wygrana ta na pewno dodała zawodnikom wiatru w żagle. Zwłaszcza że odniesiona została nad Niemcami i to 1 września. Wielu jednak zarzucało, że Polakom sprzyjało szczęście, gdyż oba strzały Gorgonia były kapitalne, praktycznie nie do obrony. Górski jednak zauważał później w swoich wspomnieniach, że gole te nie były dziełem przypadku, a stanowiły efekt wielu prób i ćwiczeń na treningach.
Ktoś obdarzony twoim wzrostem i warunkami fizycznymi, a także silnym strzałem, może się okazać bardzo przydatny pod bramką przeciwnika przy egzekwowaniu np. rzutu wolnego – wbijałem wielokrotnie Gorgoniowi do głowy – dlatego nie zrażaj się tym, że ci raz czy drugi nie wyjdzie, wierz mi, że przyjdzie twój dzień – opowiadał nasz wybitny trener w książce “Pół wieku z piłką”.
Gra polskiego obrońcy została też doceniona przez wiceprezesa FIFA, Walentina Garanatkina:
Doskonałe wrażenie pozostawił wysoki stoper, który znakomitą grę ukoronował dwiema bramkami rzadkiej piękności – komplementował Polaka działacz.

Z familoka na stadion

Jerzy Gorgoń urodził się 18 lipca 1949 r. w Mikulczycach jako jedyny syn Henryka i Krystyny. Dwa lata później miejscowość ta została włączona do Zabrza. Dorastał w tradycyjnej śląskiej rodzinie. Ojciec pracował w kopalni, a matka zajmowała się domem. Mieszkali w małym mieszkaniu, ale jak wspominał jeden z najlepszych polskich obrońców, innych warunków wtedy nie znali, więc nie było źle. Mały Jurek od dziecka interesował się piłką. Razem z podobnymi jemu chłopcami spędzał całe godziny na ganianiu za futbolówką.
Kiedy miał 10 lat zauważył go działacz Górnika Mikulczyce i zaproponował treningi w klubie.  Parę lat później zespół ten, po połączeniu z innymi lokalnymi drużynami, zmienił nazwę na Międzyzakładowy Górniczy Klub Sportowy i to właśnie w nim pierwsze piłkarskie kroki stawiał mały Jurek. Początkowo grał jednak w ataku. O tym, że zrobił karierę w defensywie, zadecydował, jak to zwykle w takich historiach bywa… zwykły przypadek. W jednym z meczów MGKS Mikulczyce zabrakło stopera. Prowadzący zespół trenerzy Goławski i Blania postanowili sprawdzić na tej pozycji 14-letniego Gorgonia, który już wtedy wyróżniał się warunkami fizycznymi. Tak zaczęła się historia twardego, nieustępliwego obrońcy.
Młodzian swoją grą wyróżniał się na tyle, że zainteresowała się nim Pogoń Szczecin. Kiedy dowiedzieli się o tym działacze zabrzańskiego Górnika, stwierdzili, że nie mogą pozwolić, żeby ktoś zwinął im sprzed nosa utalentowanego juniora. Gorgoń nie zastanawiał się długo i jako 17-latek trafił do najlepszej drużyny w kraju.
Nie wahałem się. Jako chłopiec jeździłem na mecze Górnika na Stadion Śląski. Oglądało się europejskie puchary i myślało, co by było, gdyby… Dla mnie Górnik wtedy był takim klubem, jakim dziś dla nastoletnich chłopców jest Real Madryt czy Bayern Monachium – wspominał po latach Gorgoń.

Pod okiem Oślizły i Florenskiego

Jako młody chłopak oglądał popisy Lubańskiego i Szołtysika. Wejście do szatni musiało być dla niego nie lada przeżyciem. Odtąd miał przebierać się obok piłkarzy, którzy należeli do najlepszych w kraju, a kilku z nich prezentowało już wtedy poziom europejski. Trafiając do zabrzańskiej drużyny, mógł pełnymi garściami czerpać z doświadczenia m. in. Stanisława Oślizły i Stefana Florenskiego. Od pierwszego uczył się gry głową, a od drugiego wślizgów, które były stosunkowo nowym elementem piłkarskiego rzemiosła. Od obu natomiast wyniósł przywiązanie do klubowych barw.
To był zawodnik wysokiej klasy światowej. Dla mnie idealny, bo miałem świadomość, że mogę sobie pozwolić na błąd i on tam będzie. To był ogromny luksus – mówił Gorgoń o grze u boku Oślizły.
Oprócz Oślizły i Florenskiego formację obronną Górnika tworzyli jeszcze Henryk Latocha i Edward Olszówka. Początkowo młody Gorgoń nie miał szans na wygryzienie ze składu któregoś z rutynowanych kolegów. Tym bardziej, że po przyjściu młokosa do klubu ci zdwoili wysiłki, starając się utrzymać w wysokiej formie i zachować miejsce w pierwszej jedenastce. Grał w drużynie juniorów, z którą wygrał finałowy turniej w Olsztynie. Debiut w seniorach zaliczył 24 marca 1968 r. w przegranym spotkaniu z Zagłębiem Sosnowiec. W pierwszym sezonie swojego pobytu na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, wystąpił jednak w ledwie czterech meczach, ale trener Kalocsay widział w nim potencjał na naprawdę solidnego zawodnika.
Jerzy Gorgoń imponował warunkami fizycznymi;

Kalocsay dawał w kość. Kiedy zaczynałem, po treningu wszyscy szli do szatni, a mnie jeszcze gonił kilkanaście kółek i robił dodatkowe zajęcia. Buntowałem się. Mówiłem, że mam niższe od wszystkich stypendium, a pracuję za trzech. Ale miał rację, zrobił ze mnie piłkarza – opowiadał piłkarz w wywiadzie dla katowickiego Sportu.
W kolejnym sezonie pot wylewany na treningach zaczął przynosić efekty i 19-letni Gorgoń coraz częściej dostawał szansę gry od węgierskiego szkoleniowca. Wiosną 1969 r. kontuzji nabawił się Stanisław Oślizło – opoka formacji defensywnej Górnika. Zadanie zastąpienia tego znakomitego piłkarza, trener powierzył właśnie młodemu obrońcy, który w ten sposób miał nabrać jeszcze większej wiary we własne umiejętności i udowodnić wszystkim niedowiarkom, że mimo młodego wieku zasługuje na miejsce w zespole. W marcu i kwietniu wystąpił w sumie w pięciu meczach ligowych i po każdym z nich dziennikarze wychwalali jego bezbłędną grę i znakomite zgranie z Florenskim.
Ogólny poklask zdobył sobie również styl gry obu środkowych obrońców. Dla nikogo nie były zaskoczeniem skuteczne i ofiarne interwencje Florenskiego. Natomiast postawa młodego Jerzego Gorgonia przeszła najśmielsze oczekiwania. Rozegrał prawie bezbłędną partię i dzięki temu ani przez moment nie odczuwało się nieobecności filaru defensywy górniczej – Stanisława Oślizły – pisano w Sporcie po wygranej Górnika z chorzowskim Ruchem 2:0.
W tamtym sezonie Górnik mistrzostwa nie zdobył, ale wywalczył Puchar Polski. Gorgoń w finale z Legią nie zagrał, ale zaliczając występy we wcześniejszych rundach, miał swój udział w końcowym sukcesie. Dobry sezon w swoim wykonaniu zakończył 22 czerwca 1969 r., strzelając debiutancką bramkę w ostatniej minucie meczu ze szczecińską Pogonią.

Na europejskiej scenie

Po wygranym Pucharze Polski, Górnik Zabrze w kolejnym sezonie reprezentował nasz kraj w Pucharze Zdobywców Pucharów. W marszu do finału na wiedeńskim Praterstadion, niemałą rolę odegrał Jerzy Gorgoń. W rewanżowym spotkaniu z Rangersami zastąpił na środku obrony kontuzjowanego Florenskiego. Spisał się w tej roli bardzo dobrze. Wygrywał większość pojedynków w powietrzu, interweniował pewnie, twardo wkraczając we wszystkie akcje Szkotów. To nie był ostatni raz, kiedy występem na brytyjskiej ziemi dał się we znaki gospodarzom, ale nie uprzedzajmy faktów.
Z kolei w ćwierćfinałowych bojach z Lewskim Sofia, Polak stoczył wiele wygranych pojedynków z asem Bułgarów Gundim Asparuchowem. W pierwszym meczu pokonał on co prawda dwukrotnie Huberta Kostkę, ale obie bramki były dość szczęśliwe, a to, że na tym skończyły się jego popisy, jest w dużej mierze zasługą Gorgonia. Natomiast w rewanżowym spotkaniu z AS Romą w Chorzowie, to właśnie dzięki niemu udało się wyrównać w ostatnich minutach meczu i przedłużyć szanse na awans. Zabrzanie bili głową w mur przez całe spotkanie, a od 9. minuty przegrywali po golu Fabio Capello. Wreszcie w samej końcówce Gorgoń przejął piłkę i biorąc na siebie ciężar gry, ruszył na bramkę Włochów. Był już praktycznie w polu karnym i wtedy sfaulował go Elvio Salvori, a sfaulować zawodnika o takiej posturze to nie lada sztuka. Sędzia Ortiz de Mendebil z Hiszpanii wskazał na jedenasty metr i Lubański pewnie pokonał Alberto Ginulfiego.
Jurek na chama poszedł do przodu, sfaulowali go, a że był śnieg, więc linii nie było za dobrze widać. Nie było do końca jasne, czy stało się to w polu karnym. Sędzia biegł, by to sprawdzić, wpadł na mnie, a ja go właściwie zaniosłem na miejsce, gdzie jest „jedenastka”. Nie mógł już nic innego zrobić, jak podyktować karnego! Był upragniony remis – wspominał dla sport.pl Erwin Wilczek.
Trzeba przyznać, że już samym spojrzeniem budził respekt;
źródło: transfermarkt.de

Jak skończyła się przygoda Górnika w tamtej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów, każdy powinien wiedzieć. Górnikom zabrakło być może szczęścia, a być może doświadczenia. Gorgoń po latach tak tłumaczył finałową porażkę:
Chyba byliśmy już zbyt zadowoleni z siebie, z tego, że weszliśmy do finału. Wszyscy mówili, że to i tak już dużo. A my jechaliśmy na Zachód jak na zakupy. Niektórzy zabrali żony. Nie było czasu na futbol, weszło rozluźnienie.

Z orłem na piersi

Jego udane występy w lidze i w europejskich pucharach nie mogły umknąć uwadze selekcjonera. W reprezentacji Gorgoń zadebiutował jeszcze za kadencji Ryszarda Koncewicza w meczu z Irlandią w Dublinie 23 września 1970 r. W tym samym roku zagrał jeszcze z Albanią, ale podstawowym zawodnikiem w pełni stał się u Kazimierza Górskiego. W drużynie mistrzów olimpijskich na środku obrony grał zarówno z Ćmikiewiczem, jak i z Ostafińskim. Mimo że był jednym z najmłodszych zawodników w ekipie, to powierzone mu zadania wypełniał z należytą starannością, a reprezentacja zyskała wielkiej klasy piłkarza na ładnych parę lat. Trener Górski w Alfabecie pana Kazimierza Macieja Polkowskiego tak opisał Gorgonia:
Uważam, że był to jeden z lepszych środkowych obrońców w Europie. Warunki fizyczne miał wspaniałe, a przy tym był bardzo sprawny i szybki. Wygrywał wiele pojedynków, także biegowych, przede wszystkim głową, ze względu na wzrost. W szczytowym okresie kariery był nie do pokonania, nie do przejścia. Bardzo mocny punkt reprezentacji. Odniósł z nią wiele sukcesów. Walory fizyczne i umiejętne ich wykorzystywanie zniechęcały zdecydowaną większość rywali. A niektórzy, tak przypuszczam, to zwyczajnie się go bali… i wcale im się nie dziwię, bo jak taki „olbrzym” ruszył i się rozpędził, to nie było przeproś…
Na zgrupowaniu przed eliminacyjnym meczem z Walią w Chorzowie, w ośrodku, w którym mieszkali reprezentanci, odbyła się ceremonia wręczenia przez redakcję Sportu nagród z okazji zakończenia challenge’u o Złote Buty za sezon 1972/73. Zwycięzcą został Jerzy Gorgoń. Nie powinno to dziwić, bo zabrzanin miał za sobą serię świetnych występów. Niemal każdy jego występ w ciągu ostatnich miesięcy opisywano w prasie jako wyróżniający się na tle innych. Praktycznie zawsze należał do najlepszych na boisku i królował w defensywie.
Najlepszy w mecz w karierze rozegrał na igrzyskach z NRD, ale najbardziej w pamięci zapadło mu inne spotkanie. Pytany o to jedno, wyjątkowe, bez namysłu wskazywał pojedynek z Anglią na Wembley. Dumnych Anglików zatrzymał Tomaszewski, ale nie zrobiłby tego bez całej defensywy, a zwłaszcza brylującego w niej Gorgonia. Rywale odbijali się od niego jak od skały, wrzutki na pole karne okazywały się nieskuteczne głównie ze względu na twardego i silnego Polaka. Po meczu angielska prasa nazwała go The Telephone Booth, bo w czerwonej koszulce i swoimi rozmiarami przypominał właśnie budkę telefoniczną. Inny pseudonim, jaki przylgnął do niego po tej konfrontacji to Wielka biała góra.
Trójka bohaterów z Wembley – Gorgoń, Domarski i Tomaszweski wraz z trenerem Górskim;

Fußball-Weltmeisterschaft 1974

Gracz Górnika dyrygował obroną również na mistrzostwach świata w Niemczech. 10 dni przed turniejem, Górski zdecydował, że na środku Gorgoniowi będzie partnerował młodziutki Władysław Żmuda. Decyzja ta była bardzo odważna, ale trener wiedział, co robi. Obaj zawodnicy stworzyli jeden z najlepszych duetów stoperów w historii polskiej piłki. Obaj dobrze spisali się w starciu z Argentyną, a w meczu z Haiti Gorgoń przypomniał sobie, jak potrafi uderzyć z dystansu. Po rzucie wolnym w 32. minucie, Gadocha wystawił piłkę do nadbiegającego obrońcy, a ten nie dał szans haitańskiemu bramkarzowi, posyłając bombę w górny róg.
To był strzał! To był brazylijski fałsz. Piłka miała minąć bramkę i w ostatniej chwili jak zdalnie sterowana skręciła w sam róg. Kto tak potrafi strzelać? Panie trenerze! Proszę mnie wystawić do ataku… – ekscytował się po meczu.
W starciu z Gorgoniem Kempes nie miał wiele do powiedzenia;
źródło: “Gra o medal” Stefana Grzegorczyka

Gorgoń swoimi wślizgami wybił z głowy grę Kempesowi. W spotkaniu drugiej rundy ze Szwedami, również w ten sposób często zażegnywał niebezpieczeństwo w naszej strefie obronnej. Jednak w 65. minucie to po jego interwencji sędzia podyktował rzut karny, lecz na szczęście Tomaszewski nie dał się pokonać. Po zwycięstwie nad Jugosławią, w której nasz bohater również nie ustrzegł się błędu, przyszedł czas na spotkanie z RFN. O tym meczu napisano już wszystko, a sam Gorgoń po latach przyczyn porażki dopatrywał się w rozluźnieniu zespołu.
Mam wrażenie – nie, nie wrażenie – jestem pewien, że wtedy byliśmy nasyceni samym awansem do strefy medalowej. Cieszyliśmy się, że znaleźliśmy się w czwórce topowych zespołów mistrzostw i porażka z Niemcami aż tak szczególnie nas nie zmartwiła. Myśleliśmy sobie – trudno, przecież oni są najlepsi na świecie, a w dodatku gospodarze. A teraz, z wiekiem, myśl, że jednak nie udało nam się wtedy z nimi wygrać, coraz bardziej mnie uwiera. Przecież mogliśmy zagrać w finale mistrzostw świata! Jeżeli ktoś mógł pokonać Niemców, to tylko Polska. Jest więc czego żałować. Nie mówmy, że zrobiliśmy wystarczająco dużo, bo mogliśmy jeszcze więcej – mówił w rozmowie z Przeglądem Sportowym przed meczem z Niemcami z 2014 r.
Tak jak każdego zawodnika, tak i Gorgonia po powrocie z RFN witano kwiatami;
źródło: “Gra o medal” Stefana Grzegorczyka

Afera w pociągu

Koledzy zapamiętali Jurka jako spokojnego, raczej wycofanego człowieka. Stronił też od dziennikarzy. Andrzej Strejlau wspominał jednak, że wewnątrz zespołu odgrywał bardzo ważną rolę. Był otwarty i lubił żartować. Wielu wytyka mu, że przed ważnymi meczami zgłaszał trenerom drobne niedyspozycje, tak jakby liczył na to, że uda mu się uniknąć odpowiedzialności. Ci jednak z czasem nauczyli się ignorować jego skargi. W ten sposób np. „chory” Gorgoń pomógł naszej drużynie w zwycięstwie nad Brazylią w 1974 r.
Zapowiadało się, że zrobi olbrzymią karierę. Warunki fizyczne nieprawdopodobne, taki kawał „zwierzaka”, jednak w późniejszym okresie chyba nie wytrzymywał ciśnienia. Zarówno w lidze, jak i reprezentacji grał różnie – wspominał kolegę Grzegorz Lato w biografii autorstwa Macieja Polkowskiego.
Jego pogodne i spokojne usposobienie kontrastowało z groźną posturą, a cieniem na jego karierze położyła się afera alkoholowa. W czerwcu 1976 działacze Górnika uznali, że drużynie przyda się sparing z francuską drużyną Valenciennes. Górnicy przegrali 2:3 i wracali do Zabrza pociągiem. Czekała ich 20-godzinna podróż. Jak wspominał w swojej biografii Andrzej Szarmach, w przedziale, w którym czekało sześć kuszetek, zamknęło się od środka dwóch działaczy. Albo zasnęli i nie słyszeli zawodników, albo mieli ich gdzieś. Tak czy inaczej, czterech zawodników – Andrzej Szarmach, Lucjan Kwaśny, Ireneusz Lazurowicz i Jerzy Gorgoń zostali na lodzie i przyszło im spędzić podróż na korytarzu. Kiedy każdy przysiadł sobie na wąskim krzesełku i odliczał kilometry do końca podróży, na horyzoncie pojawił się chłopak z baru, który pchał przed sobą wózek z kanapkami, słodyczami i… piwem.
Przejechał raz – wzięliśmy butelkę. Przejechał za godzinę drugi raz – znowu. Trzecia runda – trzeci browar. Nie pamiętam, ile razy robiliśmy u niego zakupy, ale z czasem poczuliśmy zmęczenie i opierając głowę o twardą ścianę, szukaliśmy snu. W pewnym momencie obudziło nas skrzypnięcie drzwi. Jeden z pasażerów wychodził z przedziału, zwalniając swoje miejsce. Jurek Gorgoń grzecznie zapytał, czy może je zająć. Sprzeciwu nie było. Kiedy wrzucał swoją torbę na półkę, pociąg gwałtownie zahamował i Wielka Biała Góra – jak mówiliśmy na Jurka – zwaliła się na pewną panią. Mimo że Gorgoń przeprosił, a pani wyszła z całej sytuacji bez szwanku, w obronę postanowił ją wziąć jakiś bojowo nastawiony jegomość. Wywiązała się dyskusja, która w kilka sekund przerodziła się w awanturę – relacjonował Szarmach w swojej biografii.
Piłkarze zostali zawieszeni za swoje zachowanie, ale pojechali z kadrą na tournée do Ameryki. Górski widział Szarmacha i Gorgonia w składzie na mecze eliminacji mistrzostw Europy z Holandią, a związek był podobnego zdania. Ostatecznie jednak Diabeł został uniewinniony, ale Długi został bezwzględnie zdyskwalifikowany na pół roku. Krytycznie decyzję PZPN, który ugiął się pod opiniami, oceniał trener Górski.
Było to działanie przeczące logice, a także pozbawione wszelkich cech wychowawczych i jeśli mogło odnieść jakiś skutek, to tylko odwrotny od zamierzonego. Sposób załatwienia całej sprawy świadczył o słabości związku, w którym od pewnego czasu źle się działo – wspominał selekcjoner w książce “Pół wieku z piłką”.
Trener chciał nawet doprowadzić do konfrontacji obwinionych oraz poszkodowanych w obecności działaczy PZPN i Górnika, ale zrezygnował z tego pomysłu. Jak sam przyznał, później tego żałował, zwłaszcza po meczu w Amsterdamie, gdzie brakowało kogoś takiego jak Gorgoń właśnie. Twórcy największych sukcesów przypisuje się też powiedzenie Wolę pijanego Gorgonia niż trzeźwego Ostafińskiego, ale według Andrzeja Gowarzewskiego próżno szukać w nim prawdy.

Za wielką wodą

Mimo niepowodzeń w eliminacjach do mistrzostw Europy, na igrzyska w Montrealu Polacy jechali w roli faworytów. Mistrzowie olimpijscy sprzed czterech lat i trzecia drużyna świata sprzed dwóch, musiała po prostu przywieźć medal. I przywiozła. Tyle tylko, że wbrew oczekiwaniom, był to medal srebrny. O samym występie kadry na tym turnieju przyjdzie jeszcze czas by opowiedzieć. Prawdą jest jednak, że Polacy nie spełnili oczekiwań. Dodatkowo każdy przeciwnik chciał się zaprezentować jak najlepiej na tle tak klasowej drużyny.
Nie pokazując najlepszej formy, Polacy dotarli jednak do finału. Tam czekała już drużyna NRD, która chciała się zrewanżować za porażkę cztery lata wcześniej. Mecz rozpoczął się z dwugodzinnym opóźnieniem, bo dzień wcześniej na tym samym stadionie odbywał się konkurs w ujeżdżaniu i dopiero sposobiono się, żeby przygotować boisko do gry. Niestety na niezbyt dobrze przygotowanej murawie, po wyjściu na rozgrzewkę urazu doznał Gorgoń i musieliśmy radzić sobie bez naszej opoki w defensywie. Niektórzy posądzali obrońcę, że kontuzja była wymówką, bo dobrze wiedział, że w takiej formie o wygraną z NRD będzie ciężko. Po 15. minutach było już 2:0, a chwilę później o zmianę poprosił Tomaszewski. Trzecia drużyna świata się rozsypała. Ostatecznie przegraliśmy 1:3, a srebrny medal odebrano w kraju jako porażkę.
Ze Żmudą stworzył jeden z najlepszych duetów stoperów w historii polskiej piłki. Tutaj tuż przed meczem o 3. miejsce z Brazylią;

Z podobnymi oczekiwaniami jechaliśmy na mundial do Argentyny. Według wielu obserwatorów mieliśmy wtedy silniejszą ekipę niż w 1974 r. Ciągłe zmiany w składzie dokonywane przez Jacka Gmocha nie przyniosły oczekiwanych efektów. W kluczowym meczu z Argentyną, miejsce Gorgonia na środku obrony zajął Kasperczak. Selekcjoner był przekonany, że Albiceleste będą grali dołem, tymczasem Kempes pierwszą bramkę zdobył… głową.
Cały ten mecz był dziwny, a najdziwniejszy był skład (…) w obronie Maculewicz, Kasperczak, Żmuda i Szymanowski. A gdzie Gorgoń? Gdzie „Wielka Biała Góra”, jak na niego wołali? Gdzie ta ostoja defensywy? Na trybunach! Kontuzjowany? Nie. Chory? Nie. Zawieszony za kartki? Nie. Nie chciało mu się grać? Nie. Jacek Gmoch stwierdził po prostu, że Argentyna będzie grała po ziemi. A skoro tak, wielkolud Gorgoń na obronie wydawał się trenerowi zbędny. (…) Są podejrzenia, że te roszady Gmocha były celowe. Przecież taki Kempes przy Jurku by sztycha nie zrobił, bo by się go wystraszył. A strzelił dwa gole. (…) Za dużo było zmian właśnie w tym meczu (…) To, że Deyna nie strzelił karnego, wpływu na mecz aż tak dużego nie miało. Każdemu może się zdarzyć. Ale roszady z Gorgoniem nie rozumiem do dziś – wspominał Szarmach.
Wtórował mu Grzegorz Lato, który w cytowanej już biografii o nieobecności Gorgonia mówił tak:
Przecież taki Gorgoń zrobiłby dwa wślizgi i poroznosił rywali po trybunach. To jego by się bali i obiegali z daleka.
Wszyscy niemal są zgodni, że Jacek Gmoch przekombinował ze składem, ale faktem jest, że z Argentyną w czasach rządów wojskowej junty wygrać było bardzo, bardzo ciężko. Sam zawodnik jednak nie żywi do selekcjonera urazy, a o całej sprawie we wspominanej rozmowie z “Przeglądem Sportowym” mówił tak:
Dziwna to była decyzja. Na mojej pozycji zagrał Heniek Kasperczak, choć warunki fizyczne sprawiały, że byłem bardziej predestynowany do walki o górne piłki z argentyńskim asem Mario Kempesem. Nie chcę krytykować Gmocha. Było, minęło. Spotkałem go w czerwcu w Gdańsku, gdzie świętowaliśmy 40-lecie medalu mistrzostw świata. O tamtej historii oczywiście była gadka, ale tak bardziej na luzie, w kategoriach anegdotek i wesołych docinek. Czas leczy rany, człowiek chce pamiętać tylko o sympatycznych sprawach.

Degradacja i wyjazd za granicę

Na turniej do Ameryki Południowej Gorgoń pojechał już po spadku Górnika do drugiej ligi. Tak. Wielki Górnik Zabrze, który 8 lat wcześniej bił się jak równy z równym z najlepszymi na kontynencie, spadł z ligi. Kiedy zabrzanie jeździli na mecze wyjazdowe, zapełniały się stadiony, bo wszyscy chcieli zobaczyć ich w akcji. Nie przeszkadzało kibicom, że z wielkiego Górnika został już praktycznie tylko Gorgoń i Zygfryd Szołtysik. Magia klubu działała nadal.
Wiedziałem, że oczy kibiców są zwrócone na mnie i nie mogę się ośmieszyć. Każdy nasz przyjazd powodował, że stadiony się zapełniały. Miejscowi przyjmowali nas ciepło – wspominał w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego.
Górnik wrócił na najwyższy poziom już za pierwszym podejściem, a nad drugą w tabeli drużyną miał 13 punktów przewagi. Niedługo po powrocie do ekstraklasy, Gorgoń odszedł z Górnika i swoją karierę kontynuował za granicą. Z klubem pożegnał się niezbyt udanie, bo zabrzanie przegrali z Widzewem aż 1:6, a Długi po przerwie nie wyszedł już na boisko, co tłumaczono kontuzją.
Przygodę z piłką kontynuował w Szwajcarii. Wybrał ofertę Sankt Gallen, choć były też propozycje z Grecji, ale bez konkretów. Jak sam mówił, postanowił spróbować czegoś nowego w Europie. W szwajcarskim zespole występował przez trzy lata. Potem jeszcze grywał w amatorskich drużynach, ale tam też meczom towarzyszyły nerwy i stres. W końcu zapytał siebie, do czego mu to potrzebne i stwierdził, że pora odłożyć buty w kąt.
Próbował też swoich sił jak szkoleniowiec. Trenował juniorów i rezerwy Sankt Gallen, a później jeszcze drużynę Blau-Weiß Sankt Gallen. Jednak jak większość orłów Górskiego, zdecydowanie lepiej czuł się jako piłkarz niż trener.
Przy okazji różnych jubileuszy, chętnie przyjeżdża spotkać się z kolegami z boiska;

W Szwajcarii mieszka do dzisiaj. Przez 27 lat pracował w koncernie handlowym i rozdzielał towary. Teraz jest na emeryturze, a czas upływa mu na wycieczkach w malowniczych okolicach Jeziora Bodeńskiego. Jego medale leżą w szufladzie, najczęściej spogląda na Zloty But redakcji Sportu, ale to tylko dlatego, że stoi na telewizorze.
Jako człowiek jest i był bardzo wierzący. Przed wejściem na boisko zawsze czynił znak krzyża. Nie w smak było to komunistycznym władzom, które próbowały go przekonać, żeby robił to w szatni, a nie w świetle jupiterów. Gorgoń nie miał jednak zamiaru się na to zgodzić. Dzisiaj też jest blisko Boga. W katedrze w Sankt Gallen w ostatnią niedzielę miesiąca odbywają się msze dla miejscowej Polonii. Do mszy służy właśnie Gorgoń.
Co miesiąc przyjeżdża do nas polski ksiądz z Zurychu i spotykamy się w grupie 30-40 rodaków. Pomagam mu wtedy przy odprawianiu mszy. Zapalam świece i zbieram datki, chodząc z tacą. Nie przypuszczałem, że na stare lata zostanę ministrantem – opowiadał w rozmowie dla Przeglądu Sportowego.
Bez wątpienia jest jednym z najlepszych polskich obrońców wszech czasów. Gdyby ktoś tworzył najlepszą jedenastkę w historii polskiej piłki, Gorgoń byłby pewnie jednym z pierwszych wyborów. Łagodny i pogodny na co dzień, na boisku zamieniał się w zaporę nie do przejścia. Nie dało się go ani obejść, ani przepchnąć. Znakomicie wykorzystywał swoje warunki fizyczne. Dwukrotnie zdobywał mistrzostwo Polski i pięciokrotnie Puchar Polski. Dla Górnika rozegrał 304 mecze i strzelił 18 bramek. W kadrze zaliczył 55 występów i sześciokrotnie wpisywał się na listę strzelców. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że mógł osiągnąć jeszcze więcej. Osiągnął jednak tyle, na ile pozwoliły mu okoliczności… Gdyby zagrał wtedy z Argentyną… Gdyby…

Petro Bazyluk-porządny Ukrainiec.

19 lipca 1943 roku we wsi Huta Stepańska pow. Kostopol po zamordowaniu około 600 Polaków Ukraińcy z UPA spalili wieś, a duchowni prawosławni odprawili przed kościołem dziękczynne nabożeństwo za zwycięstwo nad Polakami, następnie Ukraińcy spalili drewniany kościół pw. Najświętszego Serca Jezusowego. [Foto]
Wspomina jeden z ocalałych Mieczysław Słojewski:
"Dwukrotnie zamierzałem popełnić samobójstwo ze strachu przed schwytaniem i męczarniami, jakich spodziewałem się od ukraińsk...ich bandytów. Brałem mego synka Edzia i szliśmy nad rzeczkę [...] Zamierzałem razem z synkiem się utopić, aby skrócić czas poniewierki i straszliwego lęku. I kiedy brałem syna za rączkę, ten wtedy mówił z płaczem do mnie: tatusiu! wracamy do naszej kryjówki. Nie miałem odwagi skoczyć do wody”.
Znajomy Ukrainiec ze Stawiszcza, Petro Bazyluk, przyszedł im z pomocą. W zamaskowanej kryjówce w jego stodole przetrwali obaj aż do wkroczenia Armii Czerwonej w styczniu 1944, a następnie wyjechali do Polski. Petro Bazyluk przechowywał jednocześnie swego krewnego, Ukraińca, również zagrożonego przez UPA. Nie zawahał się udzielić schronienia Słojewskim, mimo iż w czerwcu 1943 został omyłkowo postrzelony przez wartownika polskiej samoobrony z Borku, w wyniku czego stracił oko. Los Bazyluka zakończył się tragicznie: wiosną 1944 r. został zastrzelony przez żołnierzy sowieckich, którym nie chciał oddać ostatniej krowy (według innej wersji, podanej przez Władysława Kurkowskiego, zginął z rąk UPA w 1946 r.). „Zginął człowiek niezwykle prawy, uczciwy i szlachetny – pisze
Antoni Kalus. – Gdyby w Polsce ustanowiono, na wzór państwa Izrael, medal »Sprawiedliwy wśród narodów świata« to Petro Bazyluk – Ukrainiec zasłużyłby na ten medal w pierwszej kolejności – za moralną odwagę obrony życia drugiego człowieka”.

sobota, 13 lipca 2019

Banderowski mord w Kołodnie.

Rzeź trwała ok. 3 godzin - 14 lipca 1943 r. w Kołodnie, powiat krzemieniecki, ok 300 bandytów spod znaku tryzuba z UPA wymordowało prawie wszystkich Polaków mieszkających w tej miejscowości, niemalże 500 osób, w tym ok 300 dzieci...
W ruch poszły siekiery, widły, młotki i broń palna. Po skończonej "pracy" upowcy podburzani przez miejscowego popa Szymanśkiego usypali kopiec na pamiątkę "zwycięstwa"... nad Polakami stanowiącymi większość mieszkańców tej wioski. Drogę do polskich domostw wskazali upowcom miejscowi chłopi - sąsiedzi Polaków, warto jednak podkreślić, że kilkudziesięciu ukraińskich mieszkańców wioski UPA rozstrzelało na drugi dzień za pomoc okazywaną Polakom i protest przeciwko dalszym mordom.

środa, 3 lipca 2019

Potem któryś z nich przyniósł piłę i zaczęli nią piłować ojca...

„ Mieszkaliśmy na Wołyniu. Ojciec był osadnikiem wojskowym. W 1942 roku zaczęły przychodzić do nas wieści o napadach i mordach banderowskich, ale w miejscowościach oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów. Mama wtedy zaczęła prosić ojca żebyśmy wyjechali do krewnych pod Lublinem. Ojciec się zastanawiał, ale w końcu zadecydował, że narazie zostaniemy. Mamy we wsi dobrych sąsiadów i kilku bliskich przyjaciół wśród Ukraińców. Nie powinno się nam stać nic złego, ponieważ mimo tych strasznych wieści, ukraińscy sąsiedzi wciąż okazywali nam, jak zwykle, przyjaźń.
Którejś nocy pies zaczął głośno szczekać. Rozległy się dwa strzały i pies zamilkł. Głośne łomotanie do drzwi poderwało nas wszystkich z łóżek. Ja wyskoczyłem do sieni i słyszałem jeszcze ojca jak krzyczał, „Nie otwieraj!” Ale oni wywalili już drzwi i wpadli do domu, a ja zostałem zasłonięty, przyciśnięty drzwiami do ściany w rogu sieni. Zaczęli w domu strzelać i ja wtedy uciekłem na podwórze. Ukraińscy sąsiedzi już byli w stajni i oborze, zabierali konie i bydło. Na drodze biegali mężczyźni z bronią, niektórzy strzelali. Księżyc jasno świecił, nie wiedziałem gdzie uciec. Zobaczyłem zabitego psa i wtedy pobiegłem i schowałem się do jego pustej budy. Chwilę potem oni wyprowadzili wszystkich z domu na podwórze. Mama, siostry i brat strasznie płakali. Ojciec prosił o litość naszych sąsiadów, a ukraińcy krzyczeli że trzeba rezać Lachiw i strzelali w powietrze. Kilku było pijanych. Śmiali się, bili ojca...
Wszystko to działo się kilka kroków ode mnie, a ja się strasznie bałem, że mnie zobaczą....Na początek ojca przywiązali mocno do kobyłki na której się piłowało drzewo.Potem ten, który trzymał za włosy mojego brata, nagle poderżnął mu nożem gardło i pchnął na ziemię. A on się tak rzucał i krew.....Mama z płaczem wyrwała się i chciała do niego podbiec, ale ten z bronią strzelił jej w głowę i upadła....Wtedy najstarsza siostra, która była w ciąży, zemdlała i przewróciła sie na ziemię....Potem ten z nożem poderżnął gardło mojej starszej siostrze....Zamknąłem oczy, żeby tego nie widzieć. Potem któryś z nich przyniósł piłę i zaczęli nią piłować ojca...Ja nie mogłem na to patrzeć...Słyszałem tylko jak on strasznie krzyczał, strasznie..... Potem tylko jęczał i rzęził..... Potem przestał... A oni się śmiali i krzyczeli coś o Lachach...A potem przynieśli wiadro wody i ocucili najstarszą siostrę....Ona wtedy zaczęła ich prosić żeby jej nie zabijali... bo będzie miała dziecko...Trzymało ją kilku, a jeden rozciął jej brzuch.....Ona tak strasznie krzyczała.... tak strasznie...Potem przynieśli kota i wpychali jej w miejsce płodu, który przedtem wycięli nożem...Kot przeraźliwie miałczał, a potem wyrwał się i uciekł.... A ona tak leżała....Potem oni przestali krzyczeć, ale wciąż się śmieli i weszli wszyscy do naszego domu....Wciąż wychodzili i znowu wchodzili....Wciąż coś wynosili... A ja byłem skulony w tej budzie, tylko w koszuli, bałem się strasznie...To wszystko trwało tak długo...Zaczynało świtać. Kiedy nikogo nie było w pobliżu, wyczołgałem się ukradkiem z budy. Na podwórzu już nikt nie żył. Bałem się na nich spojrzeć....
Uciekłem na pole za domem, tam niedaleko był las. Dobiegałem do niego i wtedy ktoś mnie cicho zawołał. Przestraszyłem się okropnie, ale to była sąsiadka, Polka. Uratowała się z dziećmi, bo do nich przyszli trochę później i zdążyła jeszcze uciec, ale jej męża Ukraińcy zabili. Okryła mnie chustką, bo było mi bardzo zimno. Ukrywaliśmy się w lesie cały dzień, do zmroku. Widzieliśmy jak palą się nasze domy. Wieczorem zaczęliśmy uciekać, obchodząc naokoło wioski w których mieszkali ukraińcy. Nad ranem doszliśmy do wsi, w której było dużo Polaków. Wielu miało broń. Zawieźli nas nazajutrz furmanką do jakiegoś miasta, a stamtąd pojechaliśmy z sąsiadką do moich krewnych.

wtorek, 2 lipca 2019

Zagłada Głęboczyc.

Dzień ten, zresztą jak wszystkie inne dni, wypełniony był pracą. Wpraw­dzie zboża w większości były już pokoszone i złożone w sterty daleko od za­budowań, ale dużo jeszcze pozostawało na polach z upraw późniejszych. Roboty dla wszystkich zdolnych do pracy wystarczało. Dla każdego dzień rozpoczynał się tuż po wschodzie słońca. Matka od rana przystąpiła do wy­pieku chleba, ponieważ brano pod uwagę możliwość ucieczki w najbliższych dniach. Z rodzeństwa Zofia i Helena przygotowywały mąkę mieloną na żar­nach. Z ojcem przygotowywali kilka worków pszenicy do ukrycia przed ra­bunkiem lub pożarami. Brat Hieronim lat 6 popędził krowy na pastwisko, siostra Marcelina lat 8 zabawiała młodsze rodzeństwo: Krystynę lat 4 i Hen­rykę lat 2.
Dzień tak wypełniony pracą dawał zapomnienie przed strachem, jaki każdy musiał przeżywać w obliczu bezprawia i okrutnych metod „bohaters­kiej” UPA i policji ukraińskiej. Każdy pracował w milczeniu, uparcie, z nad­zieją według planów i przewidywań rodziców o konieczności przyspieszenia prac w związku z mordami, jakie nasilały się w okolicy od kilku miesięcy. Postanowiono roboty jak najszybciej zakończyć i przygotować się do ucieczki.
W sobotę wieczorem 29 sierpnia przyszedł sąsiad ze swoją rodziną na noc. Zdawało im się, że bezpieczniej będą mogli przetrwać noc i pokonać strach razem z nami. Młodsze rodzeństwo ułożone zostało do snu. Siedząc, przysłuchiwałem się rozmowie rodziców z sąsiadem o ciężkiej sytuacji i panoszącym się w okolicy bezprawiu, szalejących bestialskich mordach, ma­sakrach popełnianych na Polakach, pastwieniu się nad mordowanymi ofia­rami łamaniem kości, obrzynaniem członków ciała, wykłuwaniu jeszcze ży­jącym ofiarom oczu, o gwałceniu nieletnich dziewcząt i zadawaniu cierpień i męczarni ku uciesze i radości bandytów z UPA.
Około północy, przejęty strachem udaję się do swojej kryjówki w stodo­le. Budzą mnie strzały z karabinów oraz zajadłe szczekanie i wycie psa. Zrywam się z posłania i widzę przez szparę w ścianie stodoły jak banda UPA morduje ojca. Otoczony gromadą uzbrojonych w karabiny i siekiery szamocze się z bandytami. W pewnym momencie otrzymuje z tyłu cios sie­kierą w głowę. Zachwiał się, zgiął w kolanach i upadł twarzą na ziemię. Mat­ka zdążyła wybiec z przeraźliwym krzykiem: „Och, Matko Najświętsza”, ale na głośny ryk „stij” zatrzymała się, powalona strzałem upadła, uderzyli ją siekierą już na leżąco. Słyszę przerażające krzyki rozpaczy, miotającego się jeszcze rodzeństwa i goniących za nimi morderców. Oszołomiony masakrą rodziny, widzę jak sąsiad, z wołaniem „uciekać, banda UPA morduje”, wy­biega tylnym wyjściem na zewnątrz stodoły, wypadam za nim. Za nami wy­biega reszta rodziny sąsiada, ale już odbiec nie zdołała, wystrzelana kolejno z karabinów i dobijana siekierami.
Za nami rzuciło się kilku bandytów w pogoń strzelając z karabinów w biegu, klękając na kolano i mierząc w nas. Kule świszczą wokół uszu, ale odbiegamy coraz dalej. Udało się nam uciec na taką odległość, że strzały przestają być groźne, dobiegliśmy lasu. Zaszyliśmy się w gęstwinę i tak przystanęliśmy chwilę ukryci. Nasłuchujemy i wyglądamy, czy nikt nas nie goni. Dookoła wioski słyszymy już strzelaninę, przeraźliwe krzyki i wycie bandytów. Znaczyło to, że banda UPA opanowała całą wieś. Przez pewien czas przysłuchujemy się strzałom. Zewsząd słychać okropny, przeraźliwy płacz, krzyki rozpaczy, wołanie o ratunek, którego już nikt im nie udzieli. Z lasu wybiegamy do następnej wsi – Grabina. Tam też nie było schronie­nia. Nie upłynęła nawet godzina, kiedy z jednej i z drugiej strony wioski wi­dzimy miotających się w różne strony przerażonych ludzi i jednocześnie sły­szymy rozpętaną i nasilającą się strzelaninę z karabinów. Biegnący ludzie nie wiedzą w którą stronę uciekać, każdy kryje się gdzie tylko może mając nadzieję, że się uda.
Sytuacja ta i strzelanina zmuszają nas do dalszej ucieczki. Biegniemy ile sił omijając ukraińskie wsie, przybywamy do dużego masywu leśnego, w którym spotykamy dużą gromadę ludzi. Ludność ta zdołała już się tu ukryć, posiada konie i wozy, także różny sprzęt do obrony. Z grupą tych ludzi idziemy do miasta Madejowa raz tylko zaczepieni w jednej z wsi ukraińs­kich, ale małą chyba grupą patrolową która nie miała odwagi nas atakować. Przed zachodem słońca doszliśmy do Madejowa. Był już wieczór, otrzyma­liśmy posiłek na plebanii u księdza. Zebrało się tu już kilkuset ludzi. Jak można było tak nas zakwaterowano po różnych kątach.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...