poniedziałek, 28 grudnia 2020
Dr Władysław Kuczewski.
Władysław Kuczewski urodził się 27 marca 1890 roku w Warszawie.
Przez wiele lat żyli z rodziną na Syberii. Tam też studiował medycynę.
Podczas I wojny światowej został powołany do wojska carskiego. W 1916 roku uzyskał dyplom lekarza i pracował w wojsku jako chirurg ortopeda.
Młody lekarz odznaczał się wielką ofiarnością w niesieniu pomocy rannym żołnierzom, za co został trzykrotnie odznaczony.
Po wybuchu rewolucji bolszewickiej został przeniesiony do Irkucka, gdzie został lekarzem szpitala zakaźnego dla dzieci. W tym czasie zawarł związek małżeński z Marią Ponomarew, również lekarką. W Irkucku narodziła się ich córka Kazimiera.
Przez cały czas od wybuchu rewolucji czynił starania powrotu do Polski. W 1923 roku przybyli całą rodziną do Kryłowa nad Bugiem.
Kuczewscy podjęli pracę jako lekarze ogólni Ubezpieczalni Społecznej. Zawód lekarza był ich powołaniem. Drugą wielką pasją życiową Władysława była działalność społeczna.
„Mój Ojciec był człowiekiem bardzo dobrym, sprawiedliwym, łagodnym, tolerancyjnym i pogodnym. Kochał rodzinę i dom, który wraz z moją Matką stworzył. Brał czynny udział w życiu społecznym w Kryłowie. Wszędzie było go pełno. Pracował w Dozorze Szkolnym w Gminie Kryłów, założył w Kryłowie Ochotniczą Straż Pożarną i orkiestrę dętą straży pożarnej.”
W czasie okupacji hitlerowskiej zarządzał Oddziałem Powiatowym RGO oraz Oddziałem Polskiego Czerwonego Krzyża. Organizacje te pomagały przede wszystkim ludziom wysiedlonym z terenu Rzeszy Niemieckiej, zapewniając im pracę i wyżywienie. W miarę możliwości dr Kuczewski udzielał pomocy lekarskiej miejscowej partyzantce.
W dniu 28 grudnia 1943 roku dr Kuczewski przyjmował pacjentów w Hrubieszowie. Ostatnim pacjentem w poczekalni był Ukrainiec o przezwisku „Wańka”, którego rodzinę doktorstwo Kuczewskich wielokrotnie leczyło. Znali się od lat. Wszedł do gabinetu i z zimną krwią zabił doktora. Była to celowa, wcześniej zaplanowana egzekucja.
Umieszczony na pomniku doktora Władysława Kuczewskiego napis „Ofiarny lekarz i przyjaciel ludzi” w pełni charakteryzuje jego życie zawodowe i społeczne.
„Wańka” był jednym z najgroźniejszych konfidentów niemieckich. Zastrzelił swoją siostrę, matkę dwojga dzieci, tylko dlatego, że wyszła za Polaka. Kiedy ich matka poszła na pogrzeb córki, również została zamordowana.
Żywot „Wańki” nie trwał długo. Polscy partyzanci wydali na niego wyrok śmierci. Został zastrzelony w Hrubieszowie w pierwszych dniach styczniach 1944 roku. Pochowano go również na cmentarzu w Kryłowie, w kwaterze dla prawosławnych, nieopodal grobu doktora Kuczewskiego.
wtorek, 22 grudnia 2020
"Chodźcie bliżej, nie bójcie się"
22 grudnia łuna ognia objęła Gontowę. Ponieważ poza budynkami nic nie zostało, banda postanowiła unicestwić wioskę. Zlikwidować to polskie gniazdo, do którego do końca nie wcisnęła się ani jedna rodzina ukraińska. W tym napadzie zginęło kilka osób, a wieś prawie doszczętnie spłonęła i zakończyła żywot. Byłam jeszcze z mamą w Gontowie, wspomina G. Szeląga, choć dużo przeniosło się już do Załoziec. Wieczorem gromadziliśmy się w środku wioski pod górą i na zmianę trzymaliśmy wartę. Każdy podejrzany ruch wyganiał nas z ciepłego domu na mróz. W ten pamiętny wieczór gdy padły pierwsze strzały, ruszyłyśmy przez górę pod las. Tam patrzymy, a z krzaków wychodzi mężczyzna. Bandyta, bo kto inny mógł być w lesie. Ale słyszymy woła po polsku: "Chodźcie bliżej, nie bójcie się". Okazało się, że to Szczepko Olejnik. Jak raz był w Gontowie i uciekając dotarł tu chwilę przed nami. Patrzyłyśmy na płonącą wieś, jak ogień się rozprzestrzenia i pożera nasze domy - jak kona nasze sioło. Sioło które niedawno zaleczyło ostatnie wojenne rany. Stałyśmy jak porażone, nie zdolne do płaczu, ale łzy same toczyły się po policzkach. Gdy płomienie objęły całą wioskę, nadleciał samolot i dość długo krążył dookoła tego strasznego ogniska. Stąd drogą przez pola, poszliśmy do Bukowiny. Na pogorzelisko wróciłyśmy rano. Tej nocy Maciej Zawadzki został spalony w szopie, Stefcia Szeliga w domu, a Rozalii Miazgowskiej obcięli głowę i wbili na sztachety ogrodzenia. Ten samolot to nie przypadek. Taki sam krążył wokół Bukowiny i Kamionki w czasie napadu 11 listopada. Nasuwa się więc prosty wniosek: władze wiedziały o mających nastąpić napadach i banderowskich decyzjach spalenia wsi. Na pewno robił zdjęcia i gromadził dowody zbrodni. Po tym napadzie, Gontowa całkowicie opustoszała. Ostatni jej mieszkańcy również przenieśli się do Załoziec, podobnie jak polska ludność Milna. Dorośli jeździli jeszcze po ukryte zapasy żywności i paszę, ale na noc wracali do miasta.
Dwa dni po spaleniu Gontowy, kilka furmanek pojechało na pogorzelisko po zakopane zapasy. M.Miazgowska i B.Olszewska chciały ponadto przekazać ocalały sprzęt i trochę zboża krewniaczkom z Ditkowiec, które wyszły za Ukraińców. Po załadowaniu dobytku, wyruszyły w drogę. Wyprawa wydawała im się bezpieczna. Był dzień a w grupie żony Ukraińców. Pod lasem natknęły się na banderowców. Wywiązała się ostra wymiana zdań. Szczególnie pewnie stawiała się Burdyniuk. Pierwszy strzał oddali właśnie do niej, a następnie pozostałe zasztyletowali. Kobiety rozpoznały ich. Hania Bieniaszewska prosiła - Iwanie nie zabijaj - ale ci ludzie nie znali już uczucia litości. Dziewczyna pokaleczona długo jęczała, nim w bólach skonała. Burdyniuk była ranna, wszystko słyszała i później opowiedziała o tych potwornościach.
Strzały do kobiet usłyszał Maciej Szeliga. Jak zobaczył zbliżających się banderowców, zaczął uciekać przez sad. Zastrzelili go gdy przełaził przez płot. Wisiał tam do wiosny".
poniedziałek, 21 grudnia 2020
... twego męża musimy zabić, bo on w kościele chrzczony...
22 grudnia 1944 roku w zamieszkiwanej przez Polaków i Ukraińców wsi Toustobaby na Wołyniu oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii przy wydatnej pomocy miejscowej ludności ukraińskiej dokonały mordu na 82 Polakach. Wieś została otoczona i ostrzelana pociskami zapalającymi po czym upowcy wchodzili do domów strzelając do ich mieszkańców lub mordując ich siekierami. Płeć ani wiek nie miały żadnego znaczenia. Podobno były nawet przypadki obdzierania ze skóry.
Rzez trwała do póznej nocy, kiedy to na wiadomość o nadchodząch oddziałach Armii Czerwonej UPA uciekła.
. „Idąc dalej – wspomina Szczepan Siekierka – natknąłem się na zwłoki mego stryjka Jana Siekierki. Przy jego trupie siedziała jego żona i głośno płakała.
Była z pochodzenia Ukrainką. Płacząc opowiadała nam o zamordowaniu swego męża.
Mówiła, że na kolanach błagała banderowców o darowanie życia mężowi. Byli jednak
bezlitośni. Odpowiedzieli tylko: »my ciebie zostawimy, nie zabijemy, bo jesteś Ukra-
inką, ale twego męża musimy zabić, bo on w kościele chrzczony«”.
Na zdjęciu: Toustobaby. Cmentarz, krzyż zbiorowej mogiły:
Józef Zarzycki i Helena, Franciszka i Stanisław
zamordowani 22.12.1944 przez ludobójców
z OUN-UPA.
sobota, 19 grudnia 2020
Jak świat światem...
Żeby zrozumieć traumę, jaką dla Kresowian było to, co się wydarzyło na Wołyniu i Podolu w 1943/44 roku należy odwrócić obiegowe medialne stereotypy. Dla polskiego mieszkańca wschodniogalicyjskiej wsi, to żołnierz Wehrmachtu i sołdat Armii Czerwonej byli sprzymierzeńcami, a tym, kto ich mordował był ukraiński sąsiad z pobliskiej wsi. Nie mogli liczyć na pomoc Armii Krajowej, której dowództwo realizowało brytyjskie strategiczne cele, bądź usiłowało ziścić własne polityczne ambicje bez względu na to, jakie ofiary w cywilnej ludności pociągało to za sobą.
Ci, którym cudem udało się przeżyć, mieli dług wdzięczności nie wobec londyńskiego rządu, lecz wobec NKWD, które systematycznie dusiło UPA po zajęciu polskich Kresów. Pozostawieni sami sobie na pastwę ukraińskich sadystów, a potem przesiedleni do niemieckich gospodarstw Dolnego Śląska, z wdzięcznością witali każdy poranek po nocy, w trakcie której nie płonęły sąsiednie wsie i mogli w pokoju zjeść codzienny, powszedni chleb.
Obecnie w imię strategicznego polsko-ukraińskiego partnerstwa rząd RP, tak jak inne polskie rządy w historii, pomija milczeniem ich uzasadnione wołanie o historyczną prawdę, tolerując kult Bandery na Ukrainie. Paradoks polega na tym, że deklarowana przyjaźń z bratnim narodem Ukrainy była już narzucana nam przez kolejne ekipy pełnomocników Moskwy w PRL. I niestety nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów.
Bez jednoznacznego potępienia banderowskich zbrodni i polityki przemilczania męczeństwa Kresowian nie uzyskamy nigdy rzeczywistego pojednania z narodem Ukrainy, w którym jest wielu dobrych, wartościowych, kierujących się chrześcijańskimi wartościami ludzi. Ale zbrodnia Kaina musi zostać napiętnowana, żeby nie powtórzyła się w przyszłości i żeby to napiętnowanie stanowiło ostrzeżenie dla tych, którzy chcieliby ją powtórzyć.
niedziela, 13 grudnia 2020
wtorek, 1 grudnia 2020
Miejscem mordu była stodoła Jachyma.
Kolonia Gucin , gm.Grzybowica ,pow.Włodzimierz Wołyński, woj. Wołyńskie. Należała do kat. parafii we wsi Zabłoćce, gdzie był murowany, barokowy kościół pw. Świętej Trójcy. Wierni mieli do kościoła ok. 9 km drogą. Gucin była to niemała gromada polska licząca ok. 35 polskich rodzin, tj. ok. 170 osób oraz kilka rodzin ukraińskich i mieszanych. [1] Miejscowość rozłożona była w trzech liniach. W pierwszej linii do lasu mieszkali Polacy, na drugiej linii też Polacy, natomiast w trzeciej linii mieszkały dwie polskie rodziny: Mochnaczewscy oraz Marmurowscy, reszta rodzin to ukraińskie. [2]
Ludzie żyli pobożnie, poczciwie i zgodnie! Wielokulturowa sielanka wołyńska skończyła się z początkiem wojny ale wciąż dawała żywą nadzieję na spokojne przetrwanie b. ciężkiego czasu okupacji wpierw sowieckiej (1939-41), a potem hitlerowskiej (1941-44). Okrutny los Żydów wołyńskich zgładzonych do ostatniego (1941-43), niestety także nie obudził polskiej czujności. Nawet coraz częściej dochodzące wieści o krwawych napadach na rodziny polskie nic tu właściwie nie zmieniło, a absolutnie powinno. Brakowało wojskowego doświadczenia i naturalnie broni, a nadto miejscowi Ukraińcy uspokajali Polaków, swoich sąsiadów i często kumów, że nic im nie grozi. [3] To wszystko miało swoje bezpośrednie przełożenie na faktyczny brak zorganizowanej samoobrony w tej kolonii.
Wspomina Pan Władysław Kuczek z kolonii Gucin: „Ojciec mój Jan Kuczek, z wykształcenia felczer prowadził, jako osadnik cywilny niewielkie gospodarstwo rolne. Wobec narastającego zagrożenia ze strony band ukraińskich niejednokrotnie zastanawiał się czy nie przenieść się w jakieś względnie bezpieczniejsze miejsce, choćby do Włodzimierza. Był jednak wielokrotnie zapewniany przez miejscowych Ukraińców, że nic mu nie grozi, choćby ze względu na liczne zasługi i świadczenia lekarskie, które czynił nader często bezinteresownie, także w stosunku do Ukraińców. Nie uchroniło go to od śmierci, kiedy miał miejsce napad. Miejscowi Ukraińcy nie brali bezpośredniego udziału w wymordowaniu mieszkańców Gucina, ale też nie zrobili niczego, aby do tego nie dopuścić.” [4]
Zaryglowali drzwi kuźni oblali benzyną i podpalili
Niebezpieczna gra mieszkańców Gucina na przeczekanie skończyła się b. tragicznie w „Krwawą Niedzielę” 11 lipca 1943. O świcie kilkuset osobowa grupa nacjonalistów ukraińskich dokonała napadu. W pierwszej kolejności cała kolonia została otoczona przez uzbrojonach upowców. Następnie b. wielu mieszkańców oprawcy przemocą spędzili do starej, nieużywanej kuźni w gospodarstwie Jana Krzysztana. Drzwi zaś zaryglowano, oblano obficie benzyną i podpalono. Pośród dantejskich scen w palącej się kuźni, kilku mężczyzn zdołało zrobić wyłom w ścianie i część ludzi uciekła pod osłoną kłębów dymu, kryjąc się w pobliskim łanie żyta. Większość jednak zginęła w płomieniach. [5]
Wspomina pan Alfons Krzysztan z Wrocławia: „11 lipca 1943 r. kolonia Gucin została niespodziewanie otoczona przez uzbrojoną bandę nacjonalistów ukraińskich. Ponieważ była to niedziela, większość Polaków przebywała w tym czasie w swoich domach. Po kolei do każdego domu wchodziło po kilku oprawców i całe rodziny nie wyłączając nawet dzieci wypędzano z domu i pędzono do starej, nie używanej już kuźni, położonej przy drodze w gospodarstwie Jana Krzysztana. Kiedy wtargnęli do mieszkania Piotra Traczykiewicza, żona jego Maria, nie chciała wyjść z domu, wtedy na oczach męża i córki Czesławy została zarąbana siekierą na progu mieszkania. Śmierć matki widziała również jej córka Apolonia, która ukryła się w niezauważonej piwnicy, naprzeciw drzwi mieszkania. Kiedy nacjonaliści zgromadzili w kuźni wszystkich ludzi, zaryglowali drzwi, oblali benzyną i podpalili, a następnie zaczęli strzelać. Pod naporem żywych jeszcze mężczyzn zrobił się wyłom w ścianie i ludzie zaczęli uciekać. Kilku osobom, których kule nie dosięgły udało się uciec, a między nimi, uciekło troje dzieci Jana Krzysztana, które pełzając pod kłębami dymu, nie zauważone weszły do graniczącego łanu żyta. Drugiego dnia głodne i przerażone wyszły i zostały zauważone przez starą Ukrainkę, która mieszkając na uboczu pod lasem, zaopiekowała się nimi. Po pewnym czasie nacjonaliści zrobili drugi nalot i wykańczali małżeństwa mieszane. W rodzinie Marmurowskich zięć Ukrainiec zamordował swoją żonę i dwoje dzieci, bo taki był warunek przyjęcia go do OUN. Pawła Burdę ożenionego z Ukrainką oprawcy oszczędzili, ale zmusili go do oglądania mordów i grzebania pomordowanych. Jego zamordowana matka leżała na drodze tratowana przez konie i ludzi. Mordercy nie pozwolili mu usunąć z drogi ciała matki. Niedługo potem ostrzeżony przez starego Ukraińca o grożącym mu niebezpieczeństwie uciekł wraz z żoną do Włodzimierza Wołyńskiego. Przyszli także do starej Ukrainki, która ukrywała dzieci Krzysztana, grożąc, że w razie sprzeciwu wydania ich, zamordują ją, a dzieci i tak zabiją. Wobec przemocy kobieta uległa i wydała troje dzieci, które żywcem wrzucono do studni, przed ich własnym domem. Z rodziny Traczykiewiczów uratowała się Apolonia, która po wyjściu z piwnicy ukryła się w łanie zboża. Tam znalazła ją Ukrainka o nazwisku Muzyka i zaopiekowała się nią, udzielając schronienia. Wkrótce jednak doradziła dziewczynie aby uciekała dalej, gdyż tu czeka ją wcześniej czy później niechybna śmierć. Syna tej starszej kobiety nacjonaliści zamordowali za to, że nie chciał z nimi mordować Polaków. Apolonia mieszka obecnie w Szczebrzeszynie i jest jednym, z nielicznych już dziś, świadków tragedii mieszkańców kolonii Gucin”. [6]
Szczególną ofiarę poniósł też Polak Jan Koch syn Józefa i Bronisławy z d. Marmurowska, jego żona Aleksandra z d. Kossowska (1920-1941, zmarła przy porodzie Bogusia). Jan został przywiązany do studni i zadźgany sztyletami, a półtoraroczny Boguś (sierota) został przecięty na pół. Kochowie byli potomkami Jana Jakuba i Katarzyny z d. Hausner (zm. 29.03.1893 r. w Falemiczach), osadników galicyjskich przybyłych na Wołyń z osady Fehlbach (Kobylnica Ruska). [7]
Banderowcy przywiązują swoich do drzew i obcinają im kończyny
Makabryczne sceny miały też miejsce w tzw. mieszanej części kolonii Gucin, gdzie banderowcy dopuścili się diabolicznych zbrodni nawet na swoich rodakach, wstawiających się za niewinnymi Polakami. I to właśnie owi Sprawiedliwi Ukraińcy są prawdziwymi, a nie malowanymi bohaterami współczesnej Ukrainy i Cerkwi grecko-katolickiej, to również wieczni i nigdy niezapomniani męczennicy Wołynia i Kresów. W wiekopomnym dziele Władysława i Ewy Siemaszko pt. „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945” czytamy: „[...] Drugim miejscem mordu była stodoła Jachyma (Jachima?), do której upowcy spędzili Polaków mieszakjących od strony wsi Myszków (gm. Grzybowica), tj. ok 15 rodzin. Część Polaków zginęła w różnych miejscach na terenie wsi. W Gucinie byli również mordowani Polacy z sąsiedniej wsi Myszków. Mienie zostało zrabowane, a domy rozebrane i wywiezione. Szacuje się, że zginęło 140 osób, mieszkańców Gucina i Myszkowa. Zwłoki zostały zakopane w trzech zbiorowych mogiłach, znajdujących się obecnie na polach kołchozowych.” [8]
Mocną i ciekawą relację o Rzezi w mieszanej części kolonii Gucin, zamieścił także Tomasz Zdunek w artykule pt. „Wykosimy wszystkich Lachów po Warszawę”. Czytamy w niej: „[...] Niedziela, 11 lipca 1943 roku. Pada deszcz. Ojciec Józefa Ostrowskiego, nastoletniego chłopaka, nie obawia się partyzantów z UPA. Owszem, jest Polakiem, jednak urodził się na Wołyniu i mieszka tu całe swoje życie. Nawet jego syn Józef nie umie poprawnie mówić po polsku. Każdy dzień przynosi informacje o kolejnych rzeziach na Polakach. Banderowcy mogą zjawić się o każdej porze. Ojciec Józefa przez chwilę waha się, czy nie wyjechać, jak jego sąsiedzi. Jednak do pozostania namawiają go ukraińscy znajomi, którzy zapewniają, że żadna krzywda mu się nie stanie.
Ranek. Banda Ukraińców napada na polską wieś Gucin. Wpadają do domu sąsiadów. Cała rodzina jeszcze śpi. Rodzice zostają zakłuci jeszcze w łóżku. Córka posiekana nożami. Wnętrzności wypływają na wierzch. Najmłodszy syn umiera przybity do podłogi drewnianym kołkiem w brzuch. Józefa budzi krzyk. Ojciec każe mu uciekać do pobliskiego lasu. Sam pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i szykuje się do ucieczki. Matka i młodsza siostra płaczą.
Sąsiedzi z gospodarstwa obok kryją się w stodole. Mają dwójkę synów. Ze starszym Józef chodzi do szkoły. Młodszy ma zaledwie rok. Banderowcy przeszukują ich dom. Wybiegają na podwórko. Muszą znaleźć każdego Polaka. Dziecko zaczyna płakać. Matka próbuje je uciszyć. Za późno. Partyzanci zamykają stodołę i podkładają ogień.
Józef jest już za domem. Czeka na rodzinę. Banderowcy przychodzą i po nich. Wyciągają jego ojca, matkę i siostrę z domu. Na ich podwórze przybiegają ukraińscy sąsiedzi. Wstawiają się za jego ojcem. Józef ukrywa się w ogrodzie. Jego rodzina zostaje spalona żywcem. Sąsiadów bandyci przywiązują do drzew, obcinają im – jako zdrajcom – kończyny.
Kilka godzin później jest już po wszystkim. Banderowcy wsiadają na furmanki i jadą dalej. Pozostawiaja za sobą spalone domy i ciała pomordowanych. [...]” [9]
Dużą ofiarę poniosły także rodziny polskie Mochnaczewskich i Marmurowskich. Zamordowany został Karol Mochnaczewski s. Adolfa i Marii z d. Bobrowska, jego żona Janina z d. Trochimowicz z Antonówki, córka Marii z d. Pielecka, oraz syn Wiesław (1928-1943). Rodzina Mochnaczewskich wywodziła się ze wsi Radowicze, gm. Werba. Janina miała wujka Adolfa w Orlechówce. Mieszkała tu ciotka Karola - Katarzyna Koch z d. Mochnaczewska, która w 1936 r. przepisała Karolowi to gospodarstwo. Z rzezi banderowskiej ocalał jedynie syn Bolesław. I właśnie z relacji Bolesława Mochnaczewskiego złożonej już po wojnie, znamy te fakty: „Zanim nastąpił napad Ukraińców, Bolesław poszedł paść konie, a jego brat uganiał się za krowami. Jak Bolek wrócił do domu, to znalazł swoich bliskich już martwych, były to trzy osoby: mama Janina, tato Karol oraz ciocia Kasia Koch. Gdy zobaczył, że do sąsiada Marmurowskiego idzie siedmiu Ukraińców, uciekł do innego sąsiada - Ukraińca. Prosił go, że jak brat (Wiesław) wróci z krowami, to żeby ukrył go u siebie. Rankiem wrócił do swojego domu i znalazł przy studni ciało swojego brata. Ogółem wg relacji Bolesława Mochnaczewskiego we wsi Gucin zginęło 140 osób.”
Z rodziny Marmurowskich zamordowano tego dnia Marcelego, jego żonę Antoninę z d. Procajło i ich dwie córki. Na szczęście synowie: Józef i Ludwik zostali przez Bożą Opatrzność ocaleni i po wojnie osiedli w Zamościu. [10]
Z rzezi wyratowała się z dziećmi przytomna Józefa Dul z d. Piszkało, żona Walentego. Mieszkali w murowanym podpiwniczonym domu, posiadali duże gospodarstwo wraz sadem, głównie owocowym. W czasie napadu Józefa ukryła dzieci w schronie pod lipą. Następnie przedostali się do Lwowa. Przeżycia oraz wychowanie patriotyczne, które nie poszło w las, sprawiły, że syn Stanisław ur. w 1922 (zmarł w 1982 r. Nowym Targu), wrócił na Wołyń i bohatersko walczył w szeregach 27 Wołyńskiej Dywizji AK, ps. "Narcyz", podobnie jego rodzona siostra Paulina 1926-2014, która była potem łączniczką w 27 WD AK. Jedynie siostra Władysława (1925-1973), została we Lwowie, a później przyjechała do kraju w ramach "repatriacji". [11]
Matka leżała na drodze tratowana przez konie i ludzi
Niestety banderowcom mało było i tego ludobójstwa. Przyszła Ukraina miała być rasowo czysta, jak owa szklanka wody. Miejsca dla Żydów, Lachów, Ormian, Rosjan, Czechów (oraz innych cużyńców tam już nie było). Po temu krwawy terror trwał przez natępne dni, tygodnie i miesiące w najlepsze. W wiekopomnym dziele Władysława i Ewy Siemaszko pt. „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”, znów czytamy: „Pawła Bubę ożenionego z Ukrainką, oprawcy wprawdzie 11 lipca oszczędzili i zmusili go jedynie do oglądania mordów i grzebania pomordowanych, jednak wkrótce muisał uciec do Włodzimierza Wołyńskiego ostrzeżony przez starego Ukraińca. Jego zamordowana matka leżała na drodze tratowana przez konie i ludzi. Mordercy nie pozwolili mu usunąć z drogi ciała matki. [...] Uratowana przypadkowo Apolonia Traczykiewicz, córka Piotra i Marii lat 18, będąca świadkiem zamordowania swej rodziny, została przygarnięta w stanie szoku przez Ukraińca Petra Muzykę, nauczyciela i członka UPA. Został on zastrzelony ponieważ nie chciał jej wydać oprawcom. Wówczas jego matka w nocy przyprowadziła Apolonię Traczykiewicz do Iwanicz (gm. Poryck), gdzie była samoobrona i zgromadzeni uchodźcy.” [12]
Wielu ludzi zginęło na kolonii Gucin podczas tych strasznych kainowych dni. Wiele nazwisk ustalili Władysław i Ewa Siemaszkowie, podają je w swoim dziele. Tutaj wymieniam tylko te, które mi osobiście udało się odnaleźć w badanych źródłach, a zatem: Kuczek Jan lat 55, Kuczek Maria lat 50, Kuczek Maria lat 16, Kuczek Wacław lat 29, Adamkiewicz Stanisław z 5 - letnim synem. Cisek, Gałczyński, Koch Adam z żoną, Kosowski, Krzysztan Alfons lat 4, Krztsztan Henryk lat 5, Krzysztan Irena lat 8, Krzysztan Zdzisław lat 2, Krzysztan Zofia, matka, Małek, Mareczko Józef i jego rodzina, Michalik i jego rodzina - 4 osoby, Romanowski, Sławik, Tomczyk. [13]
W podsumowaniu trzeba się zastanowić raz jeszcze nad bezpośrednią odpowiedzialnością za Rzeź niewinnych mieszkańców polskiej kolonii Gucin. Jóżef Turowski i Władysław Siemaszko w swojej pracy pt. „Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na ludności polskiej na Wołyniu, 1939 – 1945”, piszą iż wśród oprawców w Gucinie był dowódca bandy banderowców Alosza Kalińczuk, który po wojnie był sądzony w Lublinie i skazany na 15 lat więzienia. [14] Choć już we wspólnym swoim dziele z córką Ewą Siemaszko, Pan Władysław Siemszko napisał: „Zidentyfikowaie morderców było niemożliwe, ponieważ zagłady ludności polskiej Gucina dokonywały bojówki UPA z dalszych miejscowości. Wprawdzie w napadzie na kolonię miejscowi Ukraińcy nie uczestniczyli, ale też nie zrobili nic, żeby nie doszło do rzezi.” [15]
Nie ma jednak żadnych wątpliwości, iż byli to dobrze zorganizowani i dobrze uzbrojeni banderowcy, ci sami którzy dziś są państwowo i cerkiewnie bohaterami współczesnej Ukrainy. To woła wprost o pomstę dio Nieba! Gdzie bowiem prawda, gdzie sprawiedliwość, gdzie miłosierdzie względem ofiar uludobójstwa?! Mieszakańcy polskiej kolonii Gucin ginęli w Krwawą Niedzielę, już o świcie, zupełnie jak mieszkańcy Dominopola na Ziemi Swojczowskiej. Akcja przebiegła niemal wzorowo, mieli zginąć wszsyscy i co do jednego. Widać dowództwo UPA obawiało się tej mocnej społeczności i przewidziało wszelkie środki bezpieczeństwa, nie mogło być fuszerki ze strony zwykłych siekierników. Ta akcja miała zakończyć się powodzeniem, czyli masakrą mieszkańców Gucina. I tak się stało, tu Ukraińcy o dziwo raz jeszcze okazali się b. skuteczni i zaradni! Czy to z kolei raz jeszcze nauczy nas Lachów czegoś na przyszłość, czy może raczej znów nic nie wzrośnie, z tej niewinnej krwi męczeńskiej, która dziś żyje w żółtych łanach kłosów na pokołchozowych polach na współczesnym Wołyniu?!
czwartek, 19 listopada 2020
Zaczęło się w Serednem...
Dopiero wysiedlenie ludności ukraińskiej i odcięcie UPA od baz zaopatrzenia sprawiło, że w Bieszczadach przestano mordować Polaków.
Zbrodnie UPA w Bieszczadach stanowią po dziś dzień „białą plamę”. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że ukraińscy nacjonaliści na ich obszarze także mordowali Polaków, a ich działalność była jednym z głównych powodów do przeprowadzenia przez władze polskie akcji „Wisła”. Rzezie Polaków zaczęli jeszcze w 1944 r. Każda miejscowość, w której mieszkali, spłynęła krwią. Zbrodnie te były przedłużeniem akcji depolonizacyjnej, przeprowadzonej na Wołyniu i Galicji Wschodniej, która w myśl kierownictwa OUN-UPA miała doprowadzić do oczyszczenia z polskiego elementu tzw. „ukraińskiego terytorium etnograficznego”. Bieszczady w strategii UPA odgrywały bowiem określoną rolę. Miały stać się dla niej swoistą naturalna twierdzą, będącą zapleczem dla całej jej działalności na „Zakerzoniu”. Tu w leśnych ostępach planowała ona urządzić swoje bazy szkoleniowe, szpitale, szkoły podoficerskie i oficerskie i ośrodki mobilizacyjne, do których mieli ściągać ochotnicy i przechodzić przeszkolenie przed wcieleniem do oddziałów bojowych. Bieszczady pełniły w ich strategii jeszcze inną rolę. Wyciągając wnioski z I wojny światowej jej dowódcy liczyli, że w przypadku wybuchu II wojny światowej poprzez nie pójdzie w kierunku Związku Sowieckiego część alianckiej ofensywy. W 1915 r. rosyjski generał Brusiłow został zatrzymany przez Austriaków na stokach Chryszczatej. UPA chciała utrzymać „drożność” tego odcinka i dlatego zamierzała przekształcić masyw Chryszczatej w potężna twierdzę.
Zaczęło się w Serednem
Realizacja tych planów i utrzymanie w tajemnicy miejsc lokalizacji budowanych bunkrów, obozów wojskowych i wszelkich umocnień wymagało usunięcia z rejonu Bieszczad ludności polskiej. Ta bowiem mogła także poznać szczegóły ich struktur organizacyjnych.
Pierwsza ze zbrodni została dokonana przez UPA we wsi Seredne Małe położonej niedaleko Polany, na zboczach pasma Otrytu. W marcową noc z 29 na 30 marca 1944 r. banda UPA zamordowała 16 mieszkańców tej niewielkiej wioski, zamieszkałej przez szlachtę zagrodową. Ich zbiorowy grób znajduje się na cmentarzu w Polanach. W następnych latach ta sama banda wymordowała Polaków ze wsi Podkaliszcze. Po kilku dniach wyrżnęła kilka innych wiosek. Zmusiło to Polaków do tworzenia oddziałów samoobrony. Bracia Pawłusiewiczowie z Ługu k/ Soliny założyli oddział , który utworzył bazę na górze Jawor, w którym chroniły się najbardziej zagrożone polskie rodziny. Członkowie oddziału likwidowali też działaczy OUN przygotowujących kolejne pogromy.
Pogrom w Baligrodzie
10 lipca 1944r. w lesie pod Baligrodem UPA zamordowała 23 mieszkańców Średniej Wsi. 6 sierpnia 1944r. sotnia Burłaki dokonała napadu na Baligród, działając według przećwiczonego na Wołyniu scenariusza . Pod kościołem upowcy wyłapywali Polaków stanowiących elitę osady. Robili to według przygotowanej listy. Wśród zamordowanych był m.in. : naczelnik sądu, notariusz, urzędnik sądowy, leśniczy, piekarz, weterynarz, maszynista tartaczy itp. W sumie upowcy zabili 42 osoby. Ofiar ludności polskiej byłoby więcej, gdyby nie przyszedł jej z pomocą kilkunastoosobowy oddział żołnierzy słowackich. Licząca ponad 200 osób banda natychmiast się wycofała. Upowcy nie prezentowali bowiem zbyt wielkiej wartości bojowej. „Waleczność” wykazywali przede wszystkim w mordowaniu bezbronnej ludności. Istnieją poważne przesłanki, że zbrodnię w Baligrodzie sprowokowali księża greckokatoliccy.
Wcześniej jeszcze, ukraińska banda napadała na Lutowiska. W dniach 20-22 VII wymordowała pięć polskich rodzin. Wyrżnęłaby więcej, ale po pierwszym napadzie 18 VII 1944 r. niemal cała ludność polska opuściła miejscowość, chroniąc się w Ustrzykach i Lesku.
Siekierami w Mucznem
16 sierpnia banda UPA operująca w rejonie Lutowisk wymordowała w leśniczówce w Mucznem znajdującej się na terenie dzisiejszego Nadleśnictwa Górny San 74 osoby, które uciekały tam przed rzeziami z rejonu Sambora. Uczyniła to wyjątkowo brutalnie i bestialsko, mordując Polaków przy pomocy siekier, wideł i kos.
Zbrodnie te spowodowały, że ludność polska uciekała z Bieszczadów, widząc, że jeżeli pozostanie, to także padnie ofiarą siekiery lub w najlepszym razie kuli. Południe Bieszczad zostało praktycznie całkowicie oczyszczone z Polaków. Usuwaniu Polaków sprzyjał fakt, że w ówczesnym czasie w Bieszczadach nie działały żadne ośrodki władzy. Niemcy nie kwapili się do bronienia ludności polskiej, ani też nie prowadzili śledztw w sprawie mordów na nich dokonanych. Dlatego też tylko część z nich jest znanych. Tam gdzie upowcom udało się zlikwidować wszystkich świadków, ich zbrodnie pozostały nieznane.
„Chryń” w Myczkowcach
Przejęcie Bieszczad pod kontrolę polskiej administracji w niczym nie poprawiło bezpieczeństwa ludności polskiej. Tworzona ad hoc milicja nie była w stanie przeciwstawić się terrorowi UPA. Nie miała ona ani mundurów, ani broni. UPA, co wynika z meldunków ich dowódców, traktowała ich jako „cywilne bandy”. UPA starała się też ograniczyć jej formowanie, mordując zarówno milicjantów, jak i ich rodziny, paląc jednocześnie należące do nich zabudowania. Bardzo często likwidowali przy okazji resztki Polaków. Mord taki miał m.in. miejsce w Myczkowcach i Solinie. Pierwszego napadu na pobliskie miejscowości dokonano w październiku 1945 r. Zamordowano wtedy w Myczkowcach jedenastu, a w Solinie 15 Polaków. Miesiąc później banda ponownie uderzyła na Myczkowce, mordując kolejne szesnaście osób. Operacja ta miała na celu oczyszczenie tej miejscowości z Polaków. Kontrolująca ten teren sotnia „Chrynia” traktowała tę wieś jako jedną z baz zaopatrzeniowych i wypoczynkowych. W niej członkowie bandy nabierali sił po akcjach i leczyli rany. Tu także uczestniczyli w nabożeństwach w cerkwi greckokatolickiej. Podobnie było w innych wsiach kontrolowanych przez struktury UPA.
Dopiero wysiedlenie ludności ukraińskiej i odcięcie UPA od baz zaopatrzenia sprawiło, że w Bieszczadach przestano mordować Polaków.
Share on FacebookShare on TwitterShare on Pinterest
środa, 11 listopada 2020
Nie moje święto.
Czy jest sens obchodzić Dzień Niepodległości Polski akurat 11 listopada?
Mało, kto wie, ale ten dzień świętem ogłoszono specjalną ustawą dopiero 23 kwietnia 1937 r. Miał łączyć w odzyskanie suwerenności państwowej z zakończeniem wielkiej wojny, a przede wszystkim być okazją do czołobitnego hołdu wobec osoby marszałka Józefa Piłsudskiego. Do wybuchu II wojny obchody odbyły się tylko dwa razy. W roku 1937, kiedy uświetniono je odsłonięciem pomnika gen. Józefa Sowińskiego i w roku 1938, zamieniając je w pompatyczny i absolutnie niezgodny z realiami pokaz militarnej potęgi Polski.. Wrzesień 1939 był, więc potężnym szokiem. Ciemny lud moherowo-narodowy to kupił jak dziś kupuje brednie Macierewicza o jego „ reformach” armii. Wcześniej było to tylko święto środowisk legionowych, które dzień 11 listopada obrały sobie za wielkie święto arbitralnie. Był to sukces profrancuskiej frakcji w POW i w otoczeniu naczelnego wodza, a zadecydował fakt, że właśnie tego dnia zawarto rozejm w Compiegne, pieczętujący ostateczną klęskę Niemiec. Pierwsze prawdziwe obchody piłsudczycy zorganizowali dopiero w 1920 roku. Była to właściwie feta dla Józefa Piłsudskiego, jako pogromcy bolszewików i pokaz wazeliniarstwa wobec wodza naczelnego.( Jak dziś choćby środowisk pisowskim wobec obojga Kaczyńskich – żywego żoliborskiego i martwego smoleńskiego). Zignorowały to święto ruchy narodowo-katolickie( o ironio dziś wielcy piewcy socjalisty Piłsudskiego na równi z nacjonalistą Dmowskim, jego śmiertelnym politycznym wrogiem).
W istocie 11 listopada nic ważnego poza przybyciem do Polski Piłsudskiego nie wydarzyło się. Wcześniej już powstały Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej Ignacego, Daszyńskiego wydał manifest o niepodległości Polski- 7 listopada, A jeszcze wcześniej uczyniła To Polska Komisja Likwidacyjna Witosa na obszarze Galicji- 28.10.1918. To lepsze daty, jeśli brać pod uwagę II RP na Święto niepodległości. Żyjemy jednak w III RP! II RP była niestety 20 letnią efemerydą jak upadła po ¼ z winy Niemiec, ZSRR, KK oraz głupiej polityki sanacyjnej ( megalomania narodowa i katolicka, prześladowanie mniejszości narodowych, brutalne tępienie postępowej opozycji. Propaganda potęgi militarnej do obłędu opartej na kłamstwie lub braku zdrowego rozsądku… nie przypomina Nam to dziś, aby czegoś? ). Jedyną sensowną datą na Święto Niepodległości nadaje się 17 września 1993. Rocznica wypędzenia z Polski bez wojny ostatnich bolszewików. Nie może nią być 4. Czerwca 1989, wybory uczciwe w pełni nie były, a wróg nadal był na terenie Polski. 17 Września można też z klęski 1939 elegancko przekuć w zwycięstwo 17. września 1993. Pogoda i okoliczności pozwolą też cieszyć się narodowi na wzór choćby Amerykanów 4 lipca, czy Francuzów 14 lipca. Pamiętając o wszystkich ofiarach i bohaterach walk o niepodległość, nie zamieniajmy jednego z nielicznych wielkich zwycięstw w kolejną żałobę z grobami, świecami i rzewnymi pieśniami pogrzebowymi katolickimi. Koniec z tą ponurą martyrologią moherową!
czwartek, 29 października 2020
Nigdy tam nie pojechałam i nie pojadę.
"Zapomnieć się nie da i nie powinno się. Chociażby dlatego że nasze życie powinno być przestrogą dla naszych wnuków - co człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi, sąsiad sąsiadowi. Jesteśmy to winni tym wszystkim, których tam zamordowano i leżą tam gdzieś, w naszej wołyńskiej ziemi. A przebaczyć? Nie wiem czy potrafię".
➖W swojej relacji wspomina dzień, w którym zawalił się jej świat:
"17 października, tato pojechał jak zwykle do Mataszówki, by wykopać resztę kartofli. Zabrał ze sobą Stasię i syna pani Cieślakowej, który bardzo prosił, by mógł z nimi jechać. Uparł się tak mocno, że w końcu jego matka uległa i pozwoliła mu jechać. Oprócz nich jechało jeszcze kilka furmanek. I właśnie tego tragicznego dnia nie wrócili do domu. Dwie pierwsze furmanki zostały zaatakowane przez Ukraińców. Pozostali zawrócili i udało im się uciec. Jakiś czas potem, za nimi jechał nasz wujek z córką i synem. Później opowiadał nam, że gdy dojeżdżali do wioski, słyszeli jakieś krzyki. Nasz kuzyn poszedł nawet w stronę skąd one dochodziły, lecz gdy zobaczył krew na drodze, wrócił z powrotem. Ostrzegł ich jeszcze jakiś chłopiec, który przybiegł i krzyczał by nie jechali w głąb wsi bo tam mordują. Wtedy wiedzieli już, że stał się tu coś strasznego. Wujek zawrócił konie i odjechał w stronę Łucka. Jak tylko wrócił, od razu poszedł do Niemców na posterunek. Mógł z nimi rozmawiać, bo znał język, którego nauczył się w czasie pierwszej wojny światowej, bo w wojsku przesłużył dwadzieścia lat. Powiedział im co stało się w Mataszówce i prosił by dali obstawę zbrojną i pojechali z nim przywieźć pomordowanych. Tak też się stało.
Po przybyciu na miejsce, już na samym początku wsi widoczne były na drodze ślady krwi, które ciągnęły się aż do naszego podwórka, a mieszkaliśmy już za połową wsi. Znęcano się więc nad ofiarami przez dłuższy czas. Ciała pomordowanych znaleziono wrzucone do naszej czterdziestometrowej studni. Wujka opuszczono na linie na samo dno studni i po kolei wyciągnięto ciała. Widok był makabryczny. Ukraińcy znęcali się nad nimi zadając ogromny ból. Tato i siostra mieli rany na brzuchu po uderzeniach nożem, z których na zewnątrz wylewały się wnętrzności. Tato dodatkowo miał pokłute ręce, bo musiał osłaniać córkę przed ciosami noży. Trzynastoletniemu Stasiowi wydłubano oko. Wszyscy przed wrzuceniem do studni zostali powiązani drutem kolczastym. Razem z nimi zginęły jeszcze trzy osoby z rodziny Kuźmickich. Andrzej, jego zona Aleksandra, którzy mieli głowy pokłute nożami i ich zięć Kazimierz Krupski, który konał w wielkich męczarniach. Oprawcy przywiązali go do słupa w taki sposób, że opletli go jego ciałem, związali nogi i ręce wyginając ciało do tyłu. Okrąg zacieśniali tak długo, aż połamano mu kości z kręgosłupem włącznie. Nie można sobie wyobrazić w jakich cierpieniach konał. Wszystkich zamęczono na śmierć. I po co to wszystko było? W imię czego? Nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego sąsiad robił to sąsiadowi. I już tego nie zrozumiem.
Wujek przywiózł do Łucka ciała wszystkim zamordowanych w Małaszówce. Całą szóstkę. Ja jeszcze dziś, pamiętam, choć od tego czasu minęło ponad siedemdziesiąt lat, moment gdy przywieziono do nas ich ciała i złożono na bruku przed domem. Wypływała z nich woda z krwią. Dwie najdroższe nam osoby leżały martwe przed nami. Patrzyliśmy na nie jak otępiali. To był straszny widok! Mama była w szoku. Mdlała, rwała włosy z głowy. Najmłodsza siostra, która miała sześć tygodni zaczęła głośno płakać. Nie mogliśmy jej uciszyć. Wzięłam ją na ręce i zaniosłam do naszej sąsiadki mieszkającej obok. Powiedziałam, że cały czas płacze, i nie mogę nic poradzić. Sama miała małe dziecko. Wzięła jeszcze naszą Tereskę. Jedna piersią karmiła swoje dziecko, drugą naszą siostrę. Wieczorem do domu przyszedł ksiądz. Ciała przewieźliśmy do kaplicy cmentarnej. Pogrzeb odbył się następnego dnia rano, bo w tym okresie w Łucku odbywało się tyle pogrzeb zamordowanych przez UPA, że księża nie nadążali z ich pochówkami. Pochowaliśmy ich wszystkich w jednym grobie na cmentarzu w Łucku. Razem zostali zamordowani, razem spoczęli w jednym grobie. W dole stało sześć trumien, jedna koło drugiej. Tej mogiły już nie ma. Do dziś nie mogę wymazać tego z mojej pamięci. Z tego też powodu, mimo że mogłam, nigdy tam nie pojechałam i nie pojadę!".
wtorek, 27 października 2020
Było nas troje ocalałych.
Lato 1944 spędziłemubabci mieszkającej nad rzeką Prut. Pasłem jej krowę. Byłem na jej utrzy-maniu. Często kąpałem sięwrzece Prut, bo lato było pogodneisłoneczne.We wrześniu 1944 roku powróciłem do domu od babci. Rozpoczęła się naukawszkole. Chodziłem do szkoły polskiej. Uczyła nas pani Trzcińska, żona byłego kierownika szkoły, który został zmobi-lizowany do Armii Polskiej.W końcu października 1944 roku kończyła się właśnie zwózka ziemniaków. Ziemniaki trafiały do kopców. Kukurydza zżęta wiązana byławsnopy, około pięć snopów tworzyło kupę. Jeszczewogrodach zostały dynieireszta fasoli.23 października 1944 roku około godz. 15 pasłem krowywogrodzie koło domu.Wszyscy byliśmywdomu. Mieszkaliśmy przydrodze głównej przechodzącej przez wieś.Wpewnym momencie zauważyłem dalszego sąsiada, który jadąc drogą wozem zaprzężonymwdwa konie, bił je batem, aby szybciej biegływstronę rzeki PrutiZabłotowa. Pobiegłem do mamyipowiedziałem, że choć jeszcze wcześnie, to zapędzam krowęijałówkę do stajni, bo zaobserwowałem jakieś niepokojące poruszenie na drodze. Stara krowa poszła na swoje stanowiskoajałówka uciekła przez furtkę na drogę.Wtym momencie zauważyłem uzbrojonych mężczyzn gromadzących się na głównej drodze koło naszego domu. Wystraszyłem sięizacząłem płakać. Kornela Laskowska, sąsiadka, która akurat szła do nas, by zemleć kukurydzę, powiedziała do mnie, abym nie płakał, bo ona jałówkę zawróci na podwórze.Z tej grupy ludzi podszedł do niej mężczyznaizapytał, czy jest Polką. Ona potwierdziła. Kazał jej iść do naszego domu. On szedł za nią z bronią gotową do strzału,aja ukryłem się przy stajni i to całe zajście obserwowałem. Schowałem się za kosz na kukurydzę i chwilę czekałem, co będzie dalej.Zorientowałem się, że to nie partyzanci radzieccy,a banda Ukraińskiej Powstańczej Armii.Partyzanci radzieccy dwukrotnie kwaterowali tego obrońcami ludności pol-skiej. Pojawienie się ich Polacy przyjmowalizzadowoleniem.Ten banderowiec, który przyprowadził sąsiadkę do naszego domu, wyszedł na podwórzeizawołał do zgromadzonych, aby przyszli do niego, „bo tu jest co robić”. Te słowa wypowiedziałwjęzyku ukra-ińskim.Na podwórze naszego gospodarstwa weszła spora grupa banderowców, może kilku lub kilkunastu. Jawtym czasie wsunąłem się za kosz, żeby nie być zauważonym od strony podwórza.Zmojej obecnej pozycji było blisko furtki, więc usiadłem na starym wiadrze odwróconym do góry dnem. Mnie osłaniała otwarta stara furtkazdesek. Ubrany byłemwstarą kurtkę, na głowie miałem wojskową furażerkę po-niemiecką, byłem boso.Po wejściu sporej grupy banderowców na podwórze, słychać było strzałyzbroni maszynowej. Po paru minutach bandyci zaczęli wychodzić na ulicę. Ja nadal siedziałem na wiadrze. Ostatni ban-derowiec wychodząc od nas dostrzegł mnie. Wychylił głowęwmoją stronę nad furtką. Ja spojrzałem na niegoizapamiętałem, że miał kędzierzawe, czarne włosy. Czekałem na rozstrzelanie, ale banderowiec przeszedł obok mnie. Oczekiwanie na rozstrzelanie było okropne. Myślałem, że pęknę, że coś mnie roz-sadzi. Siedziałem nadal na wiadrze, bo bałem się ruszyć.Banderowcy po wyjściu od nas zauważyli sąsiada Mikołaja Korzeniowskiego –staruszka, który był przy swojej bramie, około 30 m od naszej furtki, za którą siedziałem. Słyszałem jak pytali go, czy jest Polakiem. Kiedy potwierdził, kazali mu, by wszedł do swego domu.Następnie słyszałem płacz jego żony Katarzyny siostry mojego dziadka. Za chwilę rozległy się strzałyzbroni maszynowej.Po tych zdarzeniachwnaszym domui uKorzeniowskich zrobiło się cicho. Dochodziły do mnie strzały z broni maszynowej, ale były to strzałyzoddalizterenu naszej wioski.Jeszcze jakiś czas cichosiedziałem na starym wiadrze, bo bardzo bałem się poruszyć.Kiedy przez pewien czas trwała ciszaispokój, przemogłem strach, wstałemzwiadraizacząłem iść do mamy do domu.Nogi nie chciały mnie nieść. Ze strachu byłem sztywny. Szedłem jak na szczudłach.Wszedłem do sieni. Drzwi do obydwu izb były otwarte. To, co zobaczyłem było przerażające.Na progu izby dziadka leżała skulona sąsiadka Kornela Laskowska, która zawracała jałówkę ratując mnie od śmierci. Moja mama leżała na środku izby na wznak,wkałużykrwi.Dziadek Franciszek leżał obok swego łóżkaiskrzynizpełnymi garściami siwych włosów.Kuzyn Jankowski Józef leżał na środku izby, ale nieco dalej.Nie widziałem co się stałozsiostrą Wandą. Prawdopodobnie zginęławizbie dziadka. Myślałem, że zostałem sam żywy wśród trupów. Nie wiedziałem, co mamzsobą począć.Nagle zauważyłem, że ktoś schodzi po drabinie ze strychuimówi do mnie: to, ty Janek.Była to ciocia Albina, siostra ojca. Odezwanie się cioci usłyszał brat Zbigniew, który byłwnaszej izbieiwylazł spod łóżka. Obok łóżka stała kołyska, gdzie jeszcze rzęził postrzelonyzkarabinu przez banderowca brat Józef.Było nas troje ocalałych.
Padło tabu.
Padło tabu. Pomazane sprayam kościoły: „Jebać kler!” Msze, nienaruszalne dotąd misteria, przerywają wściekli młodzi ludzie, dla których takie rytuały jak przeistoczenie hostii w ciało Jezusa nie różnią się niczym od występów magika, krzyczenie do biskupa: „Jędraszewski wypierdalaj!”, kiedy większości Polaków powiedzenie do księdza „proszę pana” zamiast „proszę księdza” nigdy nie przeszłoby przez usta...
Padło tabu, okazuje się, że można to wszystko zrobić i żaden grom z jasnego nieba nie spada, ziemia się nie rozstępuje, ogień piekielny nie bucha. Że ten cały nimb wyjątkowości i nietykalności to tylko teatr i przebieranki.
To się już stało, Rubikon został przekroczony, zasłona opadła, prestidigitator zdemaskowany. Już go nie broni niewidzialna tarcza zaklęć i nie broni go lęk przed tych zaklęć mocą. Bojaźń boża się wyeksploatowała i prestidigitator musiał wezwać do obrony policję.
Już nigdy nie będzie tak, jak było.
piątek, 23 października 2020
Matka miała rozerwane usta...
23 października 1944 r. - we wsi Trójca pow. Śniatyn Ukraińcy z sotni "Rizuna" spalili gospodarstwa polskie oraz zamordowali 86 Polaków (głównie kobiety i dzieci ponieważ mężczyźni byli powołani do WP), 1 Żydówkę, którą ukrywali Polacy oraz 9 Ukraińców.
--------------------------
✔️Wspomina Józef Laskowski:
"Przez szczeliny w ścianie widziałem, jak wyprowadzono z chaty moich teściów. Kazano im przynieść miski na krew. Teściowi obcięto rękę, a teściowej pierś, szybko skonali”.
✔️Józef Dadyński dodaje:
"Najbardziej torturowany był Marcinkowski. Jego żona, Petronela, która cudem ocalała, opowiadała później, że przywiązano jej męża drutem kolczastym do sieczkarni, jej kazano trzymać przy nim zapaloną świeczkę, a oni rzucali w niego nożami".
✔️Kolejny świadek wydarzeń:
"Następnego dnia ja z bratem Józefem poszliśmy z Zabłutowa do Trójcy dowiedzieć się, co się stało z mamą. Idąc przez wieś widzieliśmy trupy pomordowanych Polaków. Widziałem leżącego w przydrożnym rowie mojego kolegę, którego imienia i nazwiska nie pamiętam. Leżał na plecach. W twarz miał wbitą siekierę. Był w moim wieku, miał 10 lat. Widziałem także na drodze klęczącą nago 18-letnią dziewczynę, mieszkankę Trójcy. Nazwiska jej nie pamiętam. Nie żyła, ale trwała w pozycji klęczącej. Miała wyłupione oczy oraz zerwaną skórę z piersi i obu rąk od łokci do dłoni. /.../ Przy kościele zobaczyliśmy zamordowana naszą sąsiadkę wraz z mężem. Z tego co pamiętam, to nazywali się Grubińscy, ale pewien tego nie jestem. Przed kościołem widziałem zwłoki kilkudziesięciu osób. Zostały zamordowane siekierami, nożami, łomami i innymi twardymi narzędziami. Nie byli zastrzeleni. Widziałem w wózku dziecięcym zamordowana 2-letnią dziewczynkę, córkę Grubińskich, która miała wbity w brzuch nóż. Po wejściu do kościoła zobaczyliśmy również wiele ciał zamordowanych ludzi. Dorośli mówili, że ci w kościele zginęli od granatów wrzucanych do środka przez bandytów. Zamknęli się przed atakującymi. Uciekłem z tego kościoła, gdyż widok porozrywanych ciał był straszny. Te widoki były tak straszne, że przez wiele lat śniły mi się ciała pomordowanych i pościg bandytów za nami i noc w noc budziłem się zlany potem".
✔️Ze łzami w oczach opowiada Aleksandra Mazur:
"Wtedy już płonęły polskie domy, bydło strasznie ryczało, bo i krowy się paliły, na polach biegały „popieczone” świnie. Z tej kukurydzy uciekliśmy do domu Ukrainki o imieniu Wasiuta. Zastaliśmy tam wielu Polaków, którzy ukrywali się przed banderowcami. Większość stanowiły dzieci. W pewnej chwili przyszła do tego domu córka tej Ukrainki Wasiuty. Miała narzeczonego - banderowca. Weszła i powiedziała do matki: „Dlaczego przyjęłaś tyle mięsa do domu?” Po usłyszeniu tych słów uciekliśmy. Ja z Kazimierzem schowaliśmy się pomiędzy płotem a stajnią, mama przykryła nas liśćmi, a sama ukryła się w pękniętej wierzbie. Kiedy byłam w domu Ukrainki Wasiuty widziałam, jak banderowcy podpalili Emilię Spólnicką i Stanisława Spólnickiego. Było dwóch banderowców, też po cywilnemu. Tych także nie znałam. Jeden z nich miał w butelce benzynę. Widziałam, jak oblał nią Emilię i Stanisława, a następnie podpalił. Drugi trzymał ich, a kiedy już płonęli – puścił. Płonąc przebiegli kawałek i padli. Spłonęli żywcem. /.../ Otworzyłam furtkę i upadłam na zwłoki. Były to zwłoki matki z sześciorgiem dzieci. Nazywali się Grzegorczuk. Imion nie pamiętam. Matka miała rozerwane usta, a dzieci zginęły od strzałów. Najstarsze z tych dzieci miało 11 lat, najmłodsze było niemowlęciem. /.../ Widziałam też moją nauczycielkę, nie pamiętam nazwiska, która miała przybite ręce gwoździami do gospody".
✔️Wspomnienie Kazimierza Moździerza:
"Szczególnym okrucieństwem wyróżniał się jeden banderowiec; kiedy któryś z nich chciał zastrzelić niemowlę, ten powiedział: „Szkoda kul” i zabił dziecko pilnikiem. Widział to chłopiec ukryty pod łóżkiem /.../ Widziano półroczne dziecko z wbitym w czółko pilnikiem ślusarskim. Od naocznych świadków dowiedziałem się również o tragicznej śmierci Ładowskiej Katarzyny, której banderowcy podcięli gardło, a jej małoletniemu synowi kazali trzymać miskę, aby ściekała do niej krew.
✔️Relacjonuje Jan Świca:
"Ujawniła się antypolsko nastawiona terenowa organizacja nacjonalistyczna OUN. Kierownikiem jej był miejscowy ksiądz obrządku grekokatolickiego. W cerkwi, po nabożeństwach jawnie nawoływał do zrywu ludu ukraińskiego do walki o wolną i niepodległą Ukrainę. Nagle zaczęły psuć się, dotąd tak dobrze utrzymujące się, wzajemne stosunki. (...)Wszedłem do sieni. Drzwi do obydwu izb były otwarte. To, co zobaczyłem było przerażające. Na progu izby dziadka leżała skulona sąsiadka Kornela Laskowska, która zawracała jałówkę ratując mnie od śmierci. Moja mama leżała na środku izby na wznak, w kałuży krwi. Dziadek Franciszek leżał obok swego łóżka i skrzyni z pełnymi garściami siwych włosów. Kuzyn Jankowski Józef leżał na środku izby, ale nieco dalej. Nie widziałem co się stało z siostrą Wandą. Prawdopodobnie zginęła w izbie dziadka. Myślałem, że zostałem sam żywy wśród trupów. Nie wiedziałem, co mam z sobą począć. Nagle zauważyłem, że ktoś schodzi po drabinie ze strychu i mówi do mnie: to, ty Janek. Była to ciocia Albina, siostra ojca. Odezwanie się cioci usłyszał brat Zbigniew, który był w naszej izbie i wylazł spod łóżka. Obok łóżka stała kołyska, gdzie jeszcze rzęził postrzelony z karabinu przez banderowca brat Józef. Było nas troje ocalałych. Ciocia szybko chyłkiem wybiegła z nami do ogrodu i tam schowała nas w kupy kukurydzy. Siedzieliśmy cicho. Ja w nocy usnąłem i wołałem: mamo, mamo. Było mi zimno. Nie miałem butów i byłem lekko ubrany. Wczesnym wieczorem bandyci opuszczając wieś jeszcze raz drogą przechodzili koło naszego domu. Podpalili dom. My dalej siedzieliśmy w kupach kukurydzy. Dom był drewniany. Do rana prawie spłonął, a w nim zamordowani. Rano 24 października 1944 roku, kiedy wszystko ucichło, wstaliśmy i udaliśmy się w kierunku rzeki Prut i dalej do Zabłotowa. Idąc widzieliśmy trupy zamordowanych Polaków, spalone domy polskie. W naszym domu zostało zamordowanych sześć osób. Również zastrzelona została moja babcia Anna Głowacka, lat 77, u której spędziłem lato 1944 roku. Wspaniały człowiek. Jej zwłoki uległy częściowemu spaleniu od płonącego jej domu".
Matka miała rozerwane usta...
sobota, 17 października 2020
A matki wciąż płaczą...
"19 października 1943 r. o świcie, ktoś zapukał do drzwi naszego domu. Gdy mama otworzyła, w drzwiach stał Ignacy Wójcik ze swoim czternastoletnim synem, Władysławem. Obaj w poszarpanych ubraniach i obłoceni, wyglądali jak straszydła. W ich oczach widać było przestrach i zmęczenie. Okazuje się, że przedwczorajszej nocy ukraińscy rezuni napadli na polską kolonię Podryże, gdzie wymordowali jej mieszkańców, a ich zabudowania puścili z dymem. Napadli wieś przed świtem, gdy znużeni całonocnym czuwaniem wartownicy zeszli ze swoich posterunków alarmowych, wierząc, ze już tej nocy napadu nie będzie, udając się na spoczynek. Niestety, wykorzystali to rezuni w czym pomogła im gęsto ścieląca się mgła od strony Strugi i mokrych łąk. To pozwoliło im na podejście do samych zabudowań i jednoczesne wtargnięcie do domów zamieszkałych przez polskie rodziny. Mordowali siekierami i widłami zaskoczone we śnie kobiety, dzieci, a także mężczyzn. Po czym przystąpili do palenia budynków z ciałami swych ofiar i żywymi ludźmi, którzy zdołali się skryć przed ciosami siekier i wideł. Teraz ginęli w płonących domach. Ignacemu z synem udało się uniknąć śmierci tylko dlatego, ze schodząc z warty wstąpili do stodoły, gdzie zamierzali położyć się do snu, żeby nie zakłócać snu pozostałej rodzinie. Po chwili usłyszeli stukot do drzwi ich domu. To ze wszystkich stron dobijali się bandyci. Rzucić się na ratunek było za późno. Zapalona strzecha rozjaśniła całe podwórze. Ignac z synem wyskoczyli ze stodoły tylna brama i korzystając z mgły i ciemności uciekli w zarośla nad Strugą. Krzyki palących się dzieci i żony, przez cały czas dochodziły do ich uszu. W tym czasie wszystkie zabudowania Wójcików stanęły w płomieniach, gdzie swoje groby znaleźli: Wójcik Józef z żoną Józefą i dwojgiem dzieci, Wójcik Władysław z całą rodziną, Wójcik Bronisław z rodziną ( spaleni żywcem), Ignaca żona z trojgiem dzieci ( spaleni żywcem), Janka Kidybówna z matką i dwojgiem dzieci ( zamordowani siekierami). To Janka tuż przed wojną w 1939 roku wyszła za mąż za Ukraińca Iwana Terentego. On sam także nie uchronił się przed śmiercią z rąk swoich pobratymców. Wszyscy zginęli od ciosów zadanych siekierami i widłami. Dzieci znaleziono w łóżku z rozłupanymi główkami. Ciosy siekiery dosięgły ich matkę, która swoim ciałem chciała osłonić swoje maleństwa. Na progu u wejścia do domu leżała jej matka, także z rozciętą głową i odrąbaną ręką. Tylko Iwan leżał na drodze przed domem. (…) Ale widocznie nie zdołał znaleźć litości wśród swoich pobratymców, bo przecięta siekierą głowa i dziury w piersi oraz w brzuchu świadczyły, ze długo był kłuty widłami. Musiał ponieść śmierć, bo ożenił się z Polką".
55
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...