środa, 29 stycznia 2020
piątek, 24 stycznia 2020
Dzieci Wołynia.
Nie wiadomo, jaki odsetek wśród zamordowanych przez Ukraińców stanowiły dzieci. Badaczka tego ludobójstwa Ewa Siemaszko szacuje, że była to jedna czwarta wszystkich ofiar (ok. 30 tys.). "Znacznie więcej dzieci straciło część lub całą rodzinę, leczyło się z ran i do końca życia borykało się i boryka z przeżyciami, które były ponad wytrzymałość dziecięcej psychiki" - pisze Ewa Siemaszko w "Uważam Rze. Historia".
Badaczka podaje tylko kilka przykładów bestialstwa UPA wobec polskich dzieci. We wsi Sytnica (pow. Łuck) dwoje dzieci Władysława i Janiny Hulkiewiczów, jedno 6-letnie, drugie 6-miesięczne, banderowcy żywcem zakopali. W osadzie leśnej Małuszka (pow. Kostopol) 13-letniemu Stasiowi Wojciechowskiemu zadano 19 ran kłutych i duszono go sznurkiem. We wsi Zamlicze (pow. Horochów) pięcioro dzieci Usarskich porąbano siekierami, niemowlęciu połamano wszystkie kosteczki i gnojem zatkano usta. W Wiśniowcu Nowym (pow. Krzemieniec) dziecko-noworodek Antoniego i Feli Kozakowskich zostało rozbite o ścianę domu (ten sposób zabijania dzieci był bardzo częsty). We wsi Swinarzyn (pow. Kowel) paroletni synek Lipskich został przybity do stołu za język, a pozostałe rodzeństwo zostało wrzucone do studni. W kolonii Czmykos Janince Kotas, lat 12, znajomy Ukrainiec ze tej samej wsi odrąbał nogi w połowie łydek, zmarła z wykrwawienia w rowie przysypana cienką warstwą ziemi
Badaczka podaje tylko kilka przykładów bestialstwa UPA wobec polskich dzieci. We wsi Sytnica (pow. Łuck) dwoje dzieci Władysława i Janiny Hulkiewiczów, jedno 6-letnie, drugie 6-miesięczne, banderowcy żywcem zakopali. W osadzie leśnej Małuszka (pow. Kostopol) 13-letniemu Stasiowi Wojciechowskiemu zadano 19 ran kłutych i duszono go sznurkiem. We wsi Zamlicze (pow. Horochów) pięcioro dzieci Usarskich porąbano siekierami, niemowlęciu połamano wszystkie kosteczki i gnojem zatkano usta. W Wiśniowcu Nowym (pow. Krzemieniec) dziecko-noworodek Antoniego i Feli Kozakowskich zostało rozbite o ścianę domu (ten sposób zabijania dzieci był bardzo częsty). We wsi Swinarzyn (pow. Kowel) paroletni synek Lipskich został przybity do stołu za język, a pozostałe rodzeństwo zostało wrzucone do studni. W kolonii Czmykos Janince Kotas, lat 12, znajomy Ukrainiec ze tej samej wsi odrąbał nogi w połowie łydek, zmarła z wykrwawienia w rowie przysypana cienką warstwą ziemi
środa, 22 stycznia 2020
Tej nocy wszystko się spaliło.
Tej tragicznej nocy z 12 na 13 lutego 1945 r. w naszym domu mieszkało 9 osób: ojciec Mikołaj, lat 50, mama Eleonora i nas trzy siostry: Maria, lat 21, Władysława, lat 19 i ja najmłodsza lat 16 oraz ciocia, siostra ojca Anna Jasińska, lat 35 z córką Marią, lat 5 oraz synami: Dominikiem, lat 7 i Broniem, lat 3. Tego dnia we wsi była grupa żołnierzy sowieckich, która zapewniała, że możemy spokojnie spać, jak się później okazało byli to przebrani banderowcy. We wsi jednak czuwano, u nas w domu wszyscy spali w ubraniach. Mężczyźni pełnili wartę. W pewnej chwili do mieszkania wpadł nasz ojciec, który był wtedy na warcie i krzyknął : „mordują”. We wsi paliło się już wiele domów. Nasz dom i gospodarstwo znajdowało się w centrum wsi tuż nad głęboki rowem ściekowym szerokości około 4 metrów i głębokości od 2-3 metrów, nazywam później „rowem śmierci”, ponieważ tu zginęło najwięcej ludzi.
Wszyscy wybiegliśmy z domu i ukryliśmy się w tym rowie. W jego brzegach były wykopane liczne wnęki. Do jednej z nich schowaliśmy się razem z mama Eleonorą. Mama zasłoniła nas biała płachtą. Z pod zasłony widziałam jak nadeszli banderowcy. Jeden z nich krzyknął „strelaj” drugi odpowiedział po ukraińsku „koły ne maju pul”. Ten pierwszy wrzasnął to „ rubaj sekerą”. I zaczęło się. Widziałam jak postacie ubrane w białe okrycia, zeszły do rowu. Nastąpił straszliwy krzyk, prośby o darowanie życia. Napastnicy nie znali litości, rąbali siekierami i kłuli bagnetami. Jeden z nich stał na brzegu rowu i gdy ktoś próbował uciekać to strzelał do niego.
Wokół paliły się budynki, jedynie dom Józefa Borkowskiego stał nie naruszony, był murowany i kryty dachówką. Po pewnym czasie trudnym mi do określenia w godzinach, strzelanina ucichła, słyszałam tylko różne gwizdy i hasła „Kałyna wertoj”. Po czym nastąpiła cisza, słychać było tylko trzask palących się budynków, jęki rannych i umierających ludzi. Banderowcy odstąpili. Po nich zostały dopalające się budynki, ludzkie trupy i ranni. Nasz ojciec został zastrzelony, siostra Maria miała siekierą rozrąbaną głowę, siostrze Władysławie odrąbano jedną nogę, przebito nożem obie ręce i klatkę piersiową, jeszcze żyła, prosiła wody, nad ranem zmarła z upływu krwi. Pod jej plecami leżał cioci syn Dominik, ocalał i żyje do dziś. Ciocia Anna Jasińska z córeczką Marią, lat 5 i synkiem Bronisławem lat 3 zostali zakłuci bagnetami. Z dziewięciu osób z naszego domu pozostało nas tylko troje, sześć zostało zamordowanych.
Pamiętam ten straszliwy widok, palące się budynki, swąd i ryk palącego się bydła, krzyki, płacz, szukanie swoich rodzin i strach przed nowym napadem. Rano widziałem Magdalenę Koliszczak, była ciężko ranna w głowę, konała, ale pytała z nadzieją czy moje dziecko żyje? Niestety ! Jej syn Jaś już nie żył. Rozpoczęliśmy z mamą poszukiwania za naszą krową, ale ja zabrali banderowcy. Przez kilka dni byliśmy z mamą u Borkowskich, których dom ocalał. Sam gospodarz Józef zginął. Straciliśmy wszystko. Obawa przed kolejnym napadem skłoniła nas z mamą do opuszczenia rodzinnej wsi. Udaliśmy się do Buchacza, zabierając cały swój dobytek na plecach, trochę odzieży i ze dwa wiadra ziemniaków. W Buczaczu zajęliśmy stary zniszczony dom pożydowski i tam dotrwaliśmy do czerwca 1945 r. 10 czerwca 1945 r. transportem odjechaliśmy do Polski na Ziemie Odzyskane do Niemysłowic. Był to dla nas z mamą bardzo trudny i ciężki czas. Ja z moją rodziną uratowaliśmy się z tego pogromu. Kiedy zauważyliśmy, że banderowcy podpalają wszystkie budynki, wyszliśmy z kryjówki pod stodołą i ukryliśmy się w stosie belek drzewa przygotowanego na budowę domu. Belki były o różnej długości i między nimi było wolne miejsce. Wszyscy powłazili w te luki belkowe i to nas chroniło. Nie byliśmy widoczni a banderowcy nie przypuszczali, że tam tak blisko palących się budynków może się ktoś ukrywać. Pamiętam, że był wtedy silny mróz i dużo śniegu, który stajał od żaru ognia palących się budynków. Byliśmy wtedy z mamą, ja licząca 15 lat, średni brat, lat 10 i najmłodsza siostra lat 4.
Tej nocy wszystko się spaliło, budynki, konie, krowy, świnie i kury. Pozostaliśmy tylko z tym co mieliśmy na sobie. Po przeżyciu tej straszliwej nocy marzyłam tylko o jednym o bezpiecznym miejscu, gdzie można zachować życie. O świcie banderowcy odeszli, pozostawiając po sobie zgliszcza i trupy. My natomiast z innymi ocalałymi mieszkańcami skierowaliśmy się na drogę do Kopyczyniec. Po drodze przez wieś widziałam wiele trupów, m.in. Szczepana Gumiennego, Annę Dutkę, kilka osób z rodziny Mielników, Michałowi Grzecznemu oprawcy wycieli na piersi orła, musiał konać w męczarniach. Z mojej bliższej rodziny zginęli Antonina Puk, Eliasz Puk i ich troje dzieci. Spalili się żywcem w jamie wykopanej pod stodołą. Z opowiadań babci i dziadka, Anny i Tadeusza Świderskich wiem, że ich dom podpalił Michał Hawryluk ze wsi Oreszkowce, banderowiec, który rok wcześniej był ich bliskim sąsiadem i żyli bardzo zgodnie ze sobą.
Po dostaniu się do Kopyczyniec zamieszkaliśmy u życzliwych ludzi, którzy pomogli nam przetrwać trudny czas i jednym z pierwszych transportów odjechaliśmy na Zachód do Polski.
piątek, 17 stycznia 2020
Strzałów w tej masakrze nie było.
W tym dniu bardzo wczesnym rankiem cała nasza rodzina została zaalarmowana jakąś grozą, wiszącą w powietrzu. Zbudził nas sąsiad. Wybiegliśmy na podwórko. Nasza rodzina liczyła 6 osób. Byli to rodzice, ja, brat 12-letni, siostra – 1,5 roku i babcia, która przyjechała do nas z Włodzimierza w odwiedziny. Zobaczyliśmy w odległości około 1 km od strony północnej bardzo dużo postaci, jakby chmurę, idących w naszą stronę. Wszyscy pośpiesznie cofnęliśmy się do pokoju, tata zamknął drzwi od wewnątrz. Poklękaliśmy i zaczęliśmy się modlić. Z nami był sąsiad Kasperski. Tata nazywał się Bojko Stefan, mama Stanisława z domu Jankowska, urodzona w Skale pod Ojcowem, brat Edward, siostra Janina, babcia Jankowska Anna. Tata wziął siekierę i chciał uciekać przez okno, ale dom w szybkim czasie został otoczony przez banderowców uzbrojonych w kosy, siekiery, łopaty i inne narzędzia zbrodni. Wywołano babcię po nazwisku. Odpowiedziała: „Jestem kobietą i boję się wyjść”, ale w końcu poszła. Ja za sąsiadem uciekłam na strych. Próbowaliśmy schować się pod beczkę, ale rozsypała się. Wróciłam na dół i ze swoim bratem ukryłam się w piwnicy, która była pod komorą. Mama z malutką siostrą przy piersi została na drabinie stojącej w komorze i prosiła Ukraińca: „Co ja jestem wam winna, darujcie nam życie”, ale „had” uderzył ją. Usłyszałam jej śmiertelne chrapanie. Dziecko jeszcze wołało mnie „Lula” i prawdopodobnie żywe zostało wrzucone do dołu. Jak zginęli tato, sąsiad, babcia – nie wiem. W piwnicy leżałam na drewnianej belce, a brat mnie sobą zakrywał. Po krótkim czasie „had” wszedł na schody piwnicy, trzymając główkę maszyny do szycia „Singer” i odwrócony do nas plecami krzyknął: „Wyłaź”. Brat usłuchał, wyszedł i został zabity. Strzałów w tej masakrze nie było. Ukraińcy wykopali pod oknem dół i wrzucili doń moich rodziców. Tato miał 43 lata (były legionista), mama 33 lata.
W piwnicy siedziałam długo. Po wyjściu z niej widziałam w domu powyrzucane wszystko z szafy, krew na podłodze i ścianach, powybijane okna. Wyskoczyłam oknem i udałam się do sąsiada Sowieta, u którego poznałam nasze konie. Ten człowiek z rodziną szykował się do wyjazdu, a mnie odesłał do sołtysa Ukraińca, który mieszkał około 3 km w kierunku Wólki Swojczowskiej [gm. Werba, pow. Włodzimierz]. Po zatrzymaniu się w przydomowym zagajniku, zbliżałam się do sołtysa pod nazwiskiem Środa. Banderowiec na koniu mnie zauważył i okrążył ten zagajnik, a ja zdążyłam dobiec pod dom Środy, z przeciwnej strony podwórka. Na podwórzu sołtysa zastałam kilku banderowców. Przedstawiono mnie, że to polskie dziecko. Oni zapytali mnie, czyja ja jestem, jak nazywali się moi rodzice i powiedzieli: „Jak została, to niech będzie”. Stałam się sługą rodziny ukraińskiej. Pasłam krowy. Budzono mnie tam bardzo wcześnie. Dawano mi robótki na drutach. Jak czegoś nie mogłam wykonać, bito mnie batem po nogach. Boso wypędzano mnie wczesną wiosną i późną jesienią, bez ubrań na pastwisko. Wchodziłam na drzewo, aby podkulić zmarznięte nogi. Na stopach miałam wrzody, które bardzo bolały i nie dawały spać, w nocy z bólu jęczałam. Na dzień wydzielano mi kromkę chleba. Z nędzy miałam głowę całą w strupach, maszynką ścięto mi włosy. Stałam się zdziczałym dzieckiem. Na polskie słowa uciekałam. Nie wiedziałam, ze strachu po przebytej rzezi, kim ja jestem. Po polsku umiałam tylko śpiewać „Serdeczna Matko”. Przy pasaniu krów śpiewałam, płakałam i tak zasnęłam, a krowy [gdzieś] podziały się i dalej wielki strach, co będzie? Rozmawiałam po ukraińsku i przyjęłam w cerkwi komunię św.
Pamiętam wielki dym, jaki widziałam w czasie podminowania kościoła w Swojczowie – na wschód od Teresina. Byłam świadkiem zamordowania dwojga dzieci, z których jedno spało w kołysce. Działo się to w czasie zbliżających się świąt Bożego Narodzenia 1943 r. Ojciec dzieci był Ukraińcem, a matka Polką, co zrobiono z matką, to nie pamiętam, chyba zabili.
U tych Ukraińców byłam rok, gdyż wyprawa po mnie kuzynów z rodziny taty nie dawała żadnych rezultatów. Nigdy mnie nie mogli zastać, gdyż Ukrainka na noc wyjeżdżała na inną wieś i mnie zabierała [z sobą]. Od Ukrainki z Teresina zabrali mnie ciocia Romualda Puzio, która była młodą mężatką w stanie błogosławionym (mieszka w Hrubieszowie) i stryjek śp. Stanisław Bojko, który uciekł z obozu niemieckiego i w tym czasie miał zwichniętą nogę. Stryjek, urodzony w 1903 r. był w okresie II wojny światowej akowcem na Bielinie [gm. Bielin, pow. Włodzimierz], przed wojną zawodowym wojskowym we Włodzimierzu. Po przybyciu do Polski, zamieszkałam w Rogalinie na komornym u wdowy Czajkowej przy rodzinie stryjków. Dzięki poświęceniu się cioci i stryjka zostałam uratowana od nieustannej poniewierki w rodzinie ukraińskiej. (…)
Staraniem moim, przy pomocy Zarządu Stowarzyszenia Polaków Pomordowanych na Wołyniu z siedzibą w Zamościu w dniu 9 sierpnia 1997 r. został postawiony krzyż wysokości 8 m i poświęcony w Teresinie na polanie oraz [została] odprawiona msza św. za pomordowanych przy udziale księdza z Włodzimierza i księdza z Nabroża [obecnie w gm. Łaszczów, pow. Tomaszów Lubelski, woj. lubelskie]. Teresin nie istnieje na mapie. Ukraińcy posadzili las. Wśród tych drzew rosną krzewy z ogródków i drzewa owocowe
środa, 8 stycznia 2020
Krwawe zapusty w Berezowicy.
W nocy z 22 na 23 lutego 1944 r. ukraińscy nacjonaliści zamordowali ponad stu mieszkańców Berezowicy Małej w powiecie tarnopolskim. Ponad 20 polskich zagród puścili z dymem. Nazajutrz, w środę popielcową, pozostali przy życiu Polacy pochowali w pośpiechu zabitych i uciekli z rodzinnych stron. Podzielili los milionów rodaków na polskich Kresach
Zima na Kresach w pierwszych miesiącach 1944 r. była wyjątkowo sroga – śnieżna i mroźna. Dla miejscowej ludności był to okres wytężonej pracy. Cofający się przed Armią Czerwoną Niemcy organizowali na Podolu linię obrony. Do kopania okopów i zwożenia drzew na umocnienia zmuszali miejscową ludność. Mieszkańcy położonej w pobliżu historycznego Zbaraża Berezowicy Małej pracowali przy niemieckich umocnieniach codziennie, nawet w niedziele. Władysław Kubów, jeden z niewielu żyjących do dziś berezowiczan, pamięta pilnującego ich Niemca krzyczącego: „weiter weiter, schneller”, i uderzającego szpicrutą po cholewie buta.
– Pomyślałem wtedy sobie, żeby tak kiedyś nasze role zamieniły się – wspomina pan Władysław. – I tak się stało, bo mniej więcej po roku to ja pilnowałem Niemców przy kopaniu okopów w Lanzbergu, dzisiejszym Gorzowie.
W Berezowicy po całodziennej pracy przy zwożeniu drzewa i rozbijaniu zamarzniętej ziemi ludzie myśleli tylko o odpoczynku. Tak przeszedł we wsi karnawał i nawet w zapusty nikt nie miał ochoty na zabawę. Tymczasem w nieodległym sąsiedztwie wsi zaczęły gromadzić się znaczne siły przybywających z Wołynia banderowców. Polaków ostrzegali przed nimi znajomi Ukraińcy, a także wysyłani na przeszpiegi wywiadowcy. W obawie przed UPA we wsi zorganizowano nocne posterunki i patrole. Jednak tej akurat nocy berezowiczanie – po części ze zmęczenia, a po części licząc na bliskość niemieckiego wojska – zlekceważyli ten obowiązek
Nocą, gdy zmęczeni mieszkańcy Berezowicy Małej pogrążyli się już we śnie, od północy furmankami i saniami nadciągnęli banderowcy. Było ich kilkuset. Wprawieni w rzeziach na Wołyniu podchodzili w ciszy, starając się wykorzystać element zaskoczenia. Napad zaczęli od wymordowania mieszkańców przysiółka położonego kilometr od wsi. Zabijano bez jednego wystrzału. Piotra Szewczuka przerąbano siekierami na trzy części. Wdowę Katarzynę Tomków i jej siedmioro dzieci zakłuto bagnetami. Janowi Nowakowskiemu cięciem siekiery w usta przerąbano głowę. Zginął też najbliższy sąsiad Nowakowskiego – Józef „Słunka”, a także jego matka i siostra. Śmierć poniosła także nieomal cała rodzina Kurylczuków, która tego akurat dnia zebrała się w komplecie, by pochować zmarłą w połogu żonę Władysława Kurylczuka. Jego trzyletniego synka Ukraińcy nabili na bagnet i wijącego się z bólu unieśli do góry, a gdy dziecko machało rękoma, śmiali się, że to polski orzeł. Rzeź w przysiółku przeżyła tylko szwagierka Kurylczuka, którą siedem razy pchnięto bagnetem, a także przeoczona przez rezunów córeczka Nowakowskich. Oprawcom zdołał wyrwać się również Władysław Kurylczuk. W koszuli i kalesonach, po pas w śniegu dobiegł do wsi, wszczynając alarm.
Riżut, riżut
– Riżut, riżut – krzyczał co sił, przebiegając przez całą wieś Kurylczuk, ratując w ten sposób życie wielu mieszkańców Berezowicy. Jednak zanim zaspani ludzie zdążyli przygotować jakąkolwiek obronę, do wsi wtargnęli Ukraińcy. Rodzina Jaworskich z bronią w ręku podjęła walkę z bandytami i dzięki temu przeżyła. Przeważnie jednak ludzie szukali ocalenia w ucieczce. Biegli do lasu, chowali się po sadach lub w obejściach ukraińskich sąsiadów. Wiele osób w popłochu schroniło się w nielicznych we wsi murowanych oborach. Części udało się ukryć w kamiennych schronach pobudowanych wcześniej na wieść o rzeziach wołyńskich. Niebronione domostwa były bez trudu zdobywane przez banderowców. W umocnionym niczym twierdza spichlerzu Antoniego Kwaśnickiego Ukraińcy rozbili podwójne i zaryglowane od wewnątrz drzwi. Sześcioosobową rodzinę po zamordowaniu obłożyli słomą i podpalili. Podobny los spotkał 30 osób, które schroniły się w murowanej oborze Mikołaja Sesiuka. Ukraińcy najpierw wyprowadzili z niej inwentarz, a potem rozstrzelali z karabinu maszynowego posadzonych pod ścianą ludzi. Choć oborę podpalono, kilku osobom udało się przeżyć. Postrzelony Michał Budnik uciekł przez strych, zostawiając zabitą żonę i czworo dzieci. Ocalał też Hryńko Pańczyszyn. Ukraińcy zastrzelili mu żonę i córeczkę, a jemu samemu darowali życie, gdy odmówił po ukraińsku pacierz. Mimo postrzału w pierś przeżyła też Maria Dżygała. Oprzytomniała w płonącej oborze i przedarła się z niemowlęciem przez ścianę ognia.
Więcej szczęścia mieli ludzie, którzy ukryli się w murowanej oborze Jana Krąpca, ojca o. prof. Mieczysława Alberta Krąpca, słynnego filozofa, wieloletniego rektora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Obora Krąpców nie została całkiem spalona, gdyż leżała zbyt blisko budynków ukraińskich sąsiadów. Zresztą sąsiad ten uratował życie Polakom, gdyż oszukał banderowców, mówiąc, że obora Krąpca była już przeszukiwana. Z ukrywających się w niej ludzi zginęła „tylko” Paulina Ciurys, która nie wytrzymała nerwowo i wyszła na podwórze. Banderowcy zastrzelili ją, a następnie przerżnęli na pół piłą.
Ucieczką do lasu salwował się miejscowy ksiądz Jan Mądrzak. Razem z rodziną Ziółkowskich, u których mieszkał, uciekł do pobliskiego zagajnika. Brnąc po pas w śniegu, wydostali się też z wioski bracia Władek i Bronek Kubowowie. Strzelali do nich nie tylko Ukraińcy, lecz także stacjonujący w rejonie Turowej Góry Niemcy, na których obecność tak liczyli Polacy. Braciom udało się dotrzeć do znajomych we wsi Dobrowody.
Wspólna mogiła
Bracia Kubowowie wrócili do Berezowicy nazajutrz rano. Przywitał ich swąd spalonych ciał i tlące się pogorzeliska. Obok domu dostrzegli ojca pochylonego nad zwęglonymi zwłokami leżącymi w śniegu. Okazało się, że szukał synów…
– Gdy szliśmy przez wieś, wszędzie widzieliśmy trupy i zgliszcza – wspomina po latach Władysław Kubów. – Przed swoim domem leżał zakłuty Jan Szymków, ojciec naszego kolegi Tadzika. Niektóre zwłoki były tak spalone, że nie sposób było ich zidentyfikować. Władek Kubów zajrzał też do domu swojego kolegi Franka Sowińskiego. Zdrętwiał na widok leżących obok siebie zastrzelonych rodziców Franka i jego samego, w dramatycznej pozie przewieszonego przez okno. – Widać kule skosiły go przy próbie ucieczki – wnioskował Kubów.
Tej nocy zginęło w Berezowicy Małej 131 polskich mieszkańców. Zamordowanych grzebano w niezwykłym pośpiechu. Pozostali przy życiu musieli zdążyć z pochówkiem za dnia, by nie nocować we wsi-cmentarzysku. I nie tyle chodziło o lęk przed złymi duchami, co przed powrotem nacjonalistów ukraińskich, którzy w bestialski sposób mordowali dosłownie każdego napotkanego Polaka.
– Popalone trupy pozbierano w prześcieradła, włożono do paczek i tak pochowano – wspomina Maria Kozibroda, której udało się uciec w czasie masakry do lasu. – Ksiądz Jan Mędrzak powiedział, żeby wszystkich pochować w jednym grobie – to będzie pamiątka tych wydarzeń. – Zbiłem dużą skrzynię i włożyłem do niej żonę i czworo dzieci – wspomina ranny i poparzony owej nocy Michał Budnik. – Nie zostali jednak pochowani. Zawieźliśmy skrzynię ze zwłokami na cmentarz i tak ją zostawiliśmy. Zbliżał się wieczór i trzeba było uciekać…
Exodus
Większość berezowiczan schroniła się w Tarnopolu. Wielu miało tam rodziny i znajomych. Wkrótce zaczęło się oblężenie i zdobywanie miasta przez Sowietów. – Sowieccy żołnierze padali jak muchy, a Niemcy zmuszali Polaków do grzebania ich – opowiada Władysław Kubów. – Miasto było bombardowane z samolotów, ostrzeliwane przez artylerię i czołgi. Bomba zniszczyła cały nasz dobytek: konie, krowę, sanie, worki ze zbożem i mąką, a także rower – dodaje.
Walka o Tarnopol trwała pięć tygodni. Poszczególne dzielnice przechodziły z rąk do rąk. – Do naszej piwnicy wpadali raz zdyszani Niemcy, a za chwilę Rosjanie – opowiada Kubów. – Przepędzali nas z dzielnicy do dzielnicy. Głód nieraz zaglądał nam w oczy. Po zajęciu Podola przez Armię Czerwoną niedobitki berezowiczan wróciły w rodzinne strony. Ukraińskie bandy jakby przycichły, ograniczając się do sporadycznych napadów. Burza rozpętała się pod koniec 1944 roku.
W listopadzie dokonano napadu na pobliską polską wieś Gontowa, dokonując masowej rzezi jej mieszkańców. Wśród Polaków narastała groza i strach. Berezowiczanie bali się nocować w domach. Coraz zimniejsze noce spędzali w lasach lub u zaufanych ukraińskich sąsiadów.
W listopadzie w biały dzień dokonano mordu, który wstrząsnął polską społecznością Berezowicy Małej.
– Stałam przy oknie, patrząc na ulicę – wspomina Maria Kozibroda. – Kogoś prowadzą, a on tak głośno prosi ich i błaga o życie. To był Franek Kubów. Powiesili go na krzaku bzu. Dnia 14 grudnia ukraińscy bandyci w niezwykle okrutny sposób zamordowali sołtysa Pawła Wiśniowskiego i Piotra Kubowa. To był przełomowy moment. – Ludzie powiedzieli, że jak zabili Piotra i Pawła, to trzeba uciekać – wspomina Maria Kozibroda. – Uciekliśmy do Tarnopola, gdzie czekała już polska delegacja, która wyrobiła nam karty ewakuacyjne…
Niepotępiony terror
– Moi przodkowie żyli na tych ziemiach przynajmniej od 1608 r. – mówi o. prof. Mieczysław A. Krąpiec. – Do tej pory są zachowane księgi parafialne, gdzie to można prześledzić. Najbliższa polska parafia była wtedy w Podkamieniu oddalonym o 28 km od Milna, skąd pochodziła moja rodzina. Tak zresztą jak i pozostała ludność polska zamieszkująca te ziemie nie byliśmy jakimiś emigrantami.
Na Kresach byliśmy u siebie
Zdaniem o. prof. Krąpca, na Kresach doszło do celowej, zorganizowanej eksterminacji Narodu Polskiego na ogromną skalę. Świat wiedział o tym ludobójstwie, lecz milczał. Dokonując bezkarnych czystek etnicznych, nacjonaliści ukraińscy dowiedli, że jest to skuteczny sposób osiągania celów politycznych. Tym samym przetarli drogę współczesnym formom terroryzmu, które dopiero dziś po zaatakowaniu Stanów Zjednoczonych spotkały się z radykalnym potępieniem. Ukraińska Powstańcza Armia była typową organizacją terrorystyczną w dzisiejszym rozumieniu tego pojęcia. Świadczą o tym choćby makabryczne rzezie bezbronnej ludności polskiej na Kresach. Nie lepiej postępowała również ze swoimi rodakami. Niestety, dziś trwa proces oczyszczania UPA ze zbrodniczej przeszłości. Usiłuje się na trwałe przypisać tej organizacji miano „partyzantki” czy formacji narodowowyzwoleńczej.
Zdaniem licznych historyków, a także kresowian, stanowi to nadużycie i zakłamywanie prawdy historycznej. Jest to niedopuszczalne zarówno przez wzgląd na ofiary banderowskich zbrodni, jak i na pamięć prawdziwych bohaterów walczących w partyzantce narodowowyzwoleńczej, którzy przecież z mordowania starców, kobiet i dzieci nie czynili metody walki.
– Widzę głęboki sens w powracaniu do tych spraw – uważa o. prof. Mieczysław Krąpiec. – Trzeba ujawniać i piętnować zbrodnie UPA, aby już się nie powtórzyły. Ukraina powinna sama zdobyć się na potępienie bandytów spod znaku UPA, a nie stawiać im pomniki i poświęcać ulice – dodaje ojciec profesor.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...