środa, 29 lipca 2020

Sąsiedzi.

To nie bezimienne bandy barbarzyńców mordowały Polaków na Wołyniu, a ich sąsiedzi. Ludzie, którzy byli przyjaciółmi, a nawet stanowili mieszaną rodzinę. Jedni nie ostrzegali, inni zadawali śmiertelne ciosy siekierami. Ilość wspomnień ocalałych Polaków świadczy o tym, że takie zbrodnie nie należały do wyjątkowych.

Tatuś na zimę zawsze mu dawał świnię, dawał mu zboże

Panorama Dubna. Jedno z wielu miast na Wołyniu, gdzie Polacy i Ukraińcy żyli w zgodzie. Do czasu..

Irena Gajowczyk ze wsi Hurby w powiecie dubieńskim cudem ocalała z rzezi wołyńskiej, w której zginęli oboje jej rodzice. Widziała to na własne oczy. Matkę zabito okrutnie, obcinając jej wcześniej piersi. Ojca zabił Iwan. Robotnik w gospodarstwie jej rodziców. Jego rodzina była biedna, za wsparcie pomagał ojcu Gajowczyk na roli. Zimą dostawał świnię i zboże na przetrwanie. Obiecywał, że jak tylko będzie się coś dziać ostrzeże ojca przed atakami. Ba, nawet zdarzało się, że spał z jej ojcem w jednym łóżku, by potem zabić. Rodzina - już bez zabitej wcześniej matki - uciekała przed rzezią, ale natknęła się w lesie na banderowców. Wśród nich był Iwan. Gajowczyk widziała jak też mordował. Ojciec zginął straszną śmiercią. Przywiązany do drzewa i oskórowany.

Poszedł się golić w niedzielę do niego i on go zamordował
Ojciec iej z ocalałych kobiet bywał weselnym starostą u Ukraińców. Później był też w kumach. Jak opowiada kobieta dobrze żył z ukraińskimi sąsiadami z okolic Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie mieszkali. Jej ojciec dostał się jednak do niemieckiej niewoli, ale rodzina złożyła się na człowieka o imieniu Wiktor, który pojechał w jego miejsce. Dzięki temu jej ojciec mógł powrócić do domu. Nie zginąwszy z rąk niemieckiego okupanta zginął u sąsiadów. Poszedł się do nich golić w niedzielę. Wtedy syn jednego z kumów zabił go.

Relacja Ewy Siemaszko oparta jest na przekazach jej rodziców. Matka wspominała o sielskim Wołyniu, gdzie w zgodzie żyli Polacy i Ukraińcy, często zawierając mieszane małżeństwa. Do czasu, aż do głosu doszedł ukraiński nacjonalizm. Rodzice Siemaszko mieszkali w kolonii Katerynówka w powiecie Łuckim. Napad na ich miejscowość odbył się w nocy z 7 na 8 maja 1943 r. Zginęło 21 osób, a wieś spalono. O całej akcji miał wiedzieć Marko, którego córka wyszła za mąż za brata matki.

Drugi sąsiad mordował z banderowcami
Maria Pasek wraz z rodzicami mieszkała w Musinie w powiecie łuckim na Wołyniu. Pamięta, że w lato 1943 r. dochodziło do zbrodni banderowców. Kwestią czasu było tylko ich przyjście do jej wioski. Pasków ostrzegł sąsiad. Tak, zdarzali się Ukraińcy, którzy pomogli Polakom w okresie nacjonalistycznego terroru, ale było ich zbyt mało, by nie doszło do rzezi. Jak opowiada drugi z sąsiadów nie okazałby litości. Mordował Polaków wraz z banderowcami.

Leczył ich za darmo
Podobną historią, jak te zebrane w Wołyń. Bez komentarza dzieli się w swoich wspomnieniach także Krzesimir Dębski. Rodzice kompozytora zostali napadnięci w kościele w Kisielinie. Po wielogodzinnym boju z ukraińskimi nacjonalistami udało im się przetrwać. Ojciec Dębskiego stracił jednak w walce nogę, ale ze swoją przyszłą żoną przedarł się do Polski. Dziadek Dębskiego nie miał tyle szczęścia. Był lekarzem, pomagał Ukraińcom. Wielu z nich leczył za darmo, wielu także przyjął na świat odbierając poród. Zginął zamordowany przez sąsiadów ze swojej miejscowości.

sobota, 18 lipca 2020

Sprawiedliwy Ukrainiec.

19 lipca 1943 roku we wsi Huta Stepańska pow. Kostopol po zamordowaniu około 600 Polaków Ukraińcy z UPA spalili wieś, a duchowni prawosławni odprawili przed kościołem dziękczynne nabożeństwo za zwycięstwo nad Polakami, następnie Ukraińcy spalili drewniany kościół pw. Najświętszego Serca Jezusowego. [Foto]
Wspomina jeden z ocalałych Mieczysław Słojewski:
"Dwukrotnie zamierzałem popełnić samobójstwo ze strachu przed schwytaniem i męczarniami, jakich spodziewałem się od ukraińskich bandytów. Brałem mego synka Edzia i szliśmy nad rzeczkę [...] Zamierzałem razem z synkiem się utopić, aby skrócić czas poniewierki i straszliwego lęku. I kiedy brałem syna za rączkę, ten wtedy mówił z płaczem do mnie: tatusiu! wracamy do naszej kryjówki. Nie miałem odwagi skoczyć do wody”.
Znajomy Ukrainiec ze Stawiszcza, Petro Bazyluk, przyszedł im z pomocą. W zamaskowanej kryjówce w jego stodole przetrwali obaj aż do wkroczenia Armii Czerwonej w styczniu 1944, a następnie wyjechali do Polski. Petro Bazyluk przechowywał jednocześnie swego krewnego, Ukraińca, również zagrożonego przez UPA. Nie zawahał się udzielić schronienia Słojewskim, mimo iż w czerwcu 1943 został omyłkowo postrzelony przez wartownika polskiej samoobrony z Borku, w wyniku czego stracił oko. Los Bazyluka zakończył się tragicznie: wiosną 1944 r. został zastrzelony przez żołnierzy sowieckich, którym nie chciał oddać ostatniej krowy (według innej wersji, podanej przez Władysława Kurkowskiego, zginął z rąk UPA w 1946 r.). „Zginął człowiek niezwykle prawy, uczciwy i szlachetny – pisze
Antoni Kalus. – Gdyby w Polsce ustanowiono, na wzór państwa Izrael, medal »Sprawiedliwy wśród narodów świata« to Petro Bazyluk – Ukrainiec zasłużyłby na ten medal w pierwszej kolejności – za moralną odwagę obrony życia drugiego człowieka”.

sobota, 11 lipca 2020

...przepraszajcie...

Wstrząsający tekst opublikowany  w sieciach społecznościowych przez niezależną dziennikarkę, red. Radia Lwów , p. Marię Pyż :''
Przepraszajcie „bracia” Ukraińcy:
Jedźcie na żyzne pola Wołynia - dziś porośnięte chwastami;
Pójdźcie w malownicze jary Podola - dziś puste i osamotnione;
Idźcie w lasy i mokradła Polesia - gdzie dziś nawet ptaki nie chcą śpiewać;
Pędźcie w ludną niegdyś Ziemię Lwowską - która dziś straszy ugorami;
Biegnijcie w lesiste Karpaty - w których dziś nie ma nawet śladu człowieka.
Przepraszajcie „bracia” Ukraińcy:
- rozbite główki dzieci - nabite na sztachety płotów,
- rozprute brzuchy kobiet - utopione w studniach,
- pobite serca chłopów - wrzucone w doły śmierci,
- zakrwawione ołtarze - spalonych w szale kościołów,
- samotną duszę - szukającą swego ciała po lasach.
Przepraszajcie „bracia” Ukraińcy - może wiatr wam odpowie „wybaczam”,
Przepraszajcie „bracia” Ukraińcy - może ptaszek na niebie wam daruje winy,
Przepraszajcie „bracia” Ukraińcy - może samotna grusza nad wami się zlituje,
Przepraszajcie „bracia” Ukraińcy - może złamany krzyż wam odpuści hańbę,
Przepraszajcie „bracia” Ukraińcy - może znajdzie się sucha gałąź na przebaczenie.
Z kim „heroje” walczyliście o „samostijną”?
- z dzieckiem kwilącym w kołysce?
- ze starcem broniącym swego progu?
- z kobietą modlącą się o kulę?
- a może z podlotkiem uciekającym przed gwałtem?
- czy z chłopem proszącym o skrócenie męki?
Tylko powiedzcie: od kiedy to „brat” morduje brata?
I za co? I czemu tak okrutnie?
I czemu tyle lat milczeliście uparcie?
I dlaczego tyle lat zwodziliście prawdę?
I jak mogliście zwalać winę na innych?
I dlaczego nie zabiło was sumienie?
Czy to „BRAT” tak robi? Tylko czyj „BRAT”? DIABŁA?

czwartek, 9 lipca 2020

Dzieci Wołynia.

Tragedia Wołynia jest wprost niewyobrażalna. Polacy ginęli pod ciosami oprawców bez względu na wiek – starcy, dorośli, a nawet niemowlęta. Czasem jedynymi ocalałymi członkami rodziny były dzieci. Jaki los spotykał polskie sieroty ocalone z rzezi wołyńskiej 1943 roku?
Dla malców, którzy ocaleli z piekła rzezi wołyńskiej i zostali sami jak palec ocalenie było najczęściej początkiem wyboistej drogi. Ich losy mogły się potoczyć różnie.Dla malców, którzy ocaleli z piekła rzezi wołyńskiej i zostali sami jak palec ocalenie było najczęściej początkiem wyboistej drogi. Ich losy mogły się potoczyć różnie.              

W ręce Ukraińców lub krewnych

Gdy sąsiad ostrzegł rodzinę Rozalii, że nadchodzi cała chmara Ukraińców, którzy zdecydowanie nie mają pokojowych zamiarów, zaryglowali się w domu i padli na kolana przed świętym obrazem. Gdy nacjonaliści próbowali się dostać do środka dziewczynka wraz z braciszkiem zaczęli w panice szukać kryjówki. W pośpiechu zaszyli się w piwnicy.
Zaraz potem upowcy wdarli się do budynku; bez wahania zarąbali rodziców i maleńką siostrzyczkę Rozalii. Później podeszli do wejścia do piwnicy i próbowali wypłoszyć dzieci. Brat, który wyszedł pierwszy, natychmiast został zabity. Rozalię coś powstrzymało, a w tym czasie bandyta odszedł, uznawszy, że widocznie w środku znajdowała się tylko jedna osoba…
Gdy sprawcy masakry oddalili się, dziewczynka wyszła z kryjówki i zastała straszny obraz. Ściany obryzgane krwią jej najbliższych, jej rodzinny dom zdewastowany. Znalazła na podłodze różaniec należący do mamy, zawiesiła go sobie na szyi i zdecydowała się uciekać. Poszła do sąsiada, skąd jakiś mężczyzna skierował ją do sołtysa. Tam zgromadzeni Ukraińcy zdecydowali, że pozwolą jej żyć. Od tej pory miała być służącą u sołtysowej. Przez rok była popychadłem i ofiarą przemocy, ale żyła.Musiała wykonywać najcięższe prace w gospodarstwie, harowała od rana do nocy o kromce chleba, wszy zjadały ją żywcem. Choć sołtysowa i jej rodzina chodziła z dumą w rzeczach zrabowanych z domu Rozalii, pozostająca na jej łasce dziewczynka nie miała ani butów, ani porządnego ubrania. Wiecznie marzła, wyglądała jak mały włóczęga. Przebywając wyłącznie z Ukraińcami szybko zapomniała też języka polskiego.O tym, że dziewczynka przetrwała morderczy napad dowiedział się wreszcie jakimś cudem brat jej ojca .  
Dziecko po przebytej traumie było zastraszone i wolało uczepić się tego, co zna, nawet jeśli równało się to dalszej poniewierce. Brat ojca huknął na dziewczynkę i pogroził jej pasem. Zadziałało. Rozalia poszła z nimi. Niedługo znaleźli się za Bugiem i poczuli bezpiecznie. Po latach Rozalia uznała, że to, co spotkało ją ze strony sołtysowej i tak nie było najgorszym możliwym losem. Jak stwierdziła w „Dziewczynach z Wołynia”:
O tej Ukraince. Traktowała mnie źle, to fakt. Z drugiej strony jednak, mogła mnie przecież zabić. Albo wydać w ręce banderowców. W naszej okolicy zdarzały się przypadki, że ukraińscy gospodarze przyjmowali ocalałe polskie dzieci, ale wkrótce ze strachu je wydawali. Przychodzili banderowcy i te dzieci mordowali. Tekst pochodzi z książki  Anny Herbich ''Dziewczyny z Wołynia".

wtorek, 7 lipca 2020

Na podwórzu już nikt nie żył.

.Na początek ojca przywiązali mocno do kobyłki na której się piłowało drzewo.Potem ten, który trzymał za włosy mojego brata, nagle poderżnął mu nożem gardło i pchnął na ziemię. A on się tak rzucał i krew.....Mama z płaczem wyrwała się i chciała do niego podbiec, ale ten z bronią strzelił jej w głowę i upadła....Wtedy najstarsza siostra, która była w ciąży, zemdlała i przewróciła sie na ziemię....Potem ten z nożem poderżnął gardło mojej starszej siostrze....Zamknąłem oczy, żeby tego nie widzieć. Potem któryś z nich przyniósł piłę i zaczęli nią piłować ojca...Ja nie mogłem na to patrzeć...Słyszałem tylko jak on strasznie krzyczał, strasznie..... Potem tylko jęczał i rzęził..... Potem przestał... A oni się śmiali i krzyczeli coś o Lachach...A potem przynieśli wiadro wody i ocucili najstarszą siostrę....Ona wtedy zaczęła ich prosić żeby jej nie zabijali... bo będzie miała dziecko...Trzymało ją kilku, a jeden rozciął jej brzuch.....Ona tak strasznie krzyczała.... tak strasznie...Potem przynieśli kota i wpychali jej w miejsce płodu, który przedtem wycięli nożem...Kot przeraźliwie miałczał, a potem wyrwał się i uciekł.... A ona tak leżała....Potem oni przestali krzyczeć, ale wciąż się śmieli i weszli wszyscy do naszego domu....Wciąż wychodzili i znowu wchodzili....Wciąż coś wynosili... A ja byłem skulony w tej budzie, tylko w koszuli, bałem się strasznie...To wszystko trwało tak długo...Zaczynało świtać. Kiedy nikogo nie było w pobliżu, wyczołgałem się ukradkiem z budy. Na podwórzu już nikt nie żył. Bałem się na nich spojrzeć....

poniedziałek, 6 lipca 2020

Jak cerkiew w Hołubiu burzono. Relacja Eustachego Świeżawskiego.

Tylko ja jeden w tej wsi miałem telefon. Wieś prawie czysto ukraińska, pięć rodzin polskich, leżała w szerokiej dolinie Bugu, okulona z jednej strony wysoką, ale niestromą skarpą, z drugiej leniwą, łagodną rzeką, wijącą się niezliczonymi skrętami poprzez płaskie, szerokie łąki. Na cyplu wyżej położonym, wrzynającym się w nadbrzeżne pastwiska, na wprost mego domu, który stał na wyniosłym brzegu skarpy, szarzała stara drewniana cerkiew.
Lato było upalne to lato 1938 roku. Wśród dzwoniącej ciszy czerwcowego przedpołudnia pracowałem w moim gabinecie, gdy gwar głosów za oknem kazał mi wstać od biurka i przejść przez sień do drzwi wchodowych. Kilkunastu moich sąsiadów, chłopów ukraińskich, stało przed schodami. Zaproszeni przeze mnie wypełnili gabinet. Oczy ich, przerażone, niepewne, a zarazem jakby czegoś wyczekujące, skierowały się na czarny sprzęt, wiszący na ścianie: na telefon.
- W jakiej sprawie? - spytałem.
- Policja przyjechała do wsi - odpowiedział głosem jakby trochę zdyszanym i schrypniętym stary Pańko Gurskij, dawny ławnik, piękny, postawny chłop, o szarych oczach, ciemnym, krótkim wąsie, a mlecznobiałej, kędzierzawej czuprynie. -Przyjechali awtami, przywieźli drabiny, jak strażackie, haki; no i karabiny maszynowe mają. Mówią, że cerkwu naszu mają rozkaz rozwalić. Panie, czy to może być?! Wy macie telefon, znacie się z panem starostą, zapytajcie go, co to znaczy. A jeżeli prawda, to może coś się da poradzić, odłożyć albo co...? Jakże to mogłoby być? Cerkiew, dom Boży, pradziad pana ją stawiał, sto pięćdziesiąt lat stoi, za polskich czasów uniacka była, a teraz by polski rząd...? Jakże to...?
Znieruchomiałem, zaskoczony. O takich zamiarach nic nie słyszałem. Mieszkałem wprawdzie daleko od miasta powiatowego, stolicy jednego z południowych powiatów Ziemi Chełmskiej, ale sympatycznego, towarzyskiego starostę, majora w stanie spoczynku, znałem dobrze, rozmawiałem z nim nieraz o trudnościach współżycia dwóch narodowości, osiadłych od wieków w tym zakątku, a mimo to nie uprzedził mnie o możliwości takich poczynań, chociaż niedawno zetknął się ze mną na posiedzeniach komisji sejmiku. Przed sobą widziałem podniecone twarze, wpatrzone we mnie i w telefon. Wiedziałem, że stary ławnik nigdy niczego nie mówi na wiatr; wierzyłem, że naprawdę właśnie tak widział i dokładnie to słyszał.
- Połączę się zaraz z panem starostą. Słuchajcie wszyscy, jak będę rozmawiał. Dowiemy się prawdy.
Połączenie otrzymałem szybko; rozmowa była krótka. Starosta potwierdził wiadomość. Wczoraj, mówił, rozebrała policja już kilka cerkwi, to idzie prędko, mają dobrych fachowców; dzisiaj kolej na waszą wieś i kilka sąsiednich. Oczywiście, do rozbiórki przeznaczone są cerkwie nieużywane, opieczętowane. Według umowy z metropolią prawosławną pozostaje jedna cerkiew na gminę, parafialna, obecnie czynna.
Na moją uwagę, że cerkiew w naszej wsi pozostaje pod opieką konserwatora, jako zabytek budownictwa drewnianego z końca XVII wieku, odpowiedział, że niestety to jej nie ocali. Ubolewał nad tym, jego zdaniem, nie przemyślanym rozkazem, ale rozkaz jest, rozkaz z województwa, rozkaz do pilnego wykonania -musi go szybko wykonać.
Rozmowa skończyła się. Moi sąsiedzi, ludzie starsi, którzy w tej cerkwi byli chrzczeni, w niej brali śluby, w niej chrzcili swoje dzieci, których ojcowie bronili jej za carskiego prześladowania unii, patrzyli tępo przed siebie. Ich serca kurczyły się z bólu, tak jak i moje, ich czaszki rozsadzały myśli, zapewne bardzo do moich podobne. Mieli dotychczas nadzieję, że ta zapieczętowana przez władze cerkiew jednak kiedyś otworzy się na przyjęcie ich, wiernych chrześcijan, starali się o to usilnie, także za moim pośrednictwem, w województwie... Nie chcieli bezbożnictwa młodych... Do cerkwi parafialnej, do wsi gminnej, było osiem kilometrów, przez lasy, w deszcze nieprzebytą, błotnistą drogą. Może raz do roku, albo dwa, na Boże Narodzenie lub na święto Jordana ktoś tam chadzał; jak się żenił, jak chrzcił... Ale na co dzień wyrastały ich dzieci dziko, bez Boga.
Pożegnaliśmy się, wyszli.
Stanąłem przy oknie i patrzyłem na odległą o niecałe pół kilometra cerkiew. Zobaczyłem zajeżdżające samochody, zbierający się tłum. Po chwili biegłem tam i ja.
Szła cała wieś. Szły kobiety z dziećmi na rękach, ze starszymi dziećmi oprzy spódnicach; dziewczęta, chłopcy i młodzi mężczyźni w koszulach mokrych od znoju polnej pracy; starzy gospodarze, rośli, wąsaci, w czapkach mimo upału. Przyłączyłem się do nich.
Wiedzieli, że jestem katolikiem, że kieruję Akcją Katolicką w powiecie, ale czuli, że łączy mnie z nimi i chrześcijaństwo, pojęte jako wiara w jednego Boga w Trójcy i jako ład moralny w doczesności, i cienie dziadów, którzy tę cerkiew wznosili, i wreszcie stary duch tej wspólnej ziemi, duch Rzeczypospolitej. Przyjęły mnie więc załzawione spojrzenia, pełne zrozumienia, dlaczego tu jestem; nie zdziwione, ale przeciwnie, mówiące: jesteś z nami, tak trzeba.
Cerkiew była otoczona szeregiem ludzi w granatowych mundurach. Dwa karabiny maszynowe groziły tym, którzy chcieliby ich czynnościom przeszkodzić. Długie drabiny stały oparte o szare, modrzewiowe ściany, a na omszałym gontowym dachu uwijali się ludzie z siekierami, odbijając krokwie i zakładając mocne grube liny. Tłum zbierał się wkoło, gęstniał i stał milczący.
Ludzie z dachu zsunęli się po drabinie i odstawili je. Końce zwisających spod okapów lin przymocowali do samochodów. Motory zawarczały na pełnym gazie. Rozrywane wiązania starych zrębów zatrzeszczały, załamały się z hukiem, ściany zachwiały się. Ale nim runęły, padł na kolana tłum i jęk przeciągły, szloch i zawodzenie zagłuszyły grzmot walącego się na stos belek dachu. Piękne rajskie wrota z lipowego drzewa, oryginalne dzieło miejscowych snycerzy z XVIII wieku, malowane i złocone, leżały połamane. Tłum klęczał, modląc się i płacząc.
Ludzie w granatowych mundurach i ci z siekierami zabierali karabiny maszynowe, narzędzia, liny, składali drabiny i wsiadali do samochodów. Odjeżdżali, by dalej wypełniać rozkazy.
Nazajutrz rano przyjechał nasz proboszcz. Parafia katolicka miała swój kościół i plebanię w miasteczku nadbużańskim, głośnej ongiś siedzibie wojewody poznańskiego Jana Ostroga, statyty, humanisty i autora "Myślistwa z ogary". Młody, bardzo bystry i gorliwy proboszcz był wzburzony. Opowiedział mi, że cerkiew filialna, nie parafialna, ale używana, stojąca o kilkaset metrów od jego plebanii, została również zburzona wśród dramatycznych okoliczności.
Proboszcz prawosławny, który w tej cerkwi odprawiał nabożeństwa, jako w swojej filii, przestrzeżony, że grozi jej także zburzenie, konsekrował w przeddzień chleb i wino i pozostawił je na ołtarzu. Policjanci, eskortujący rozbierających cerkwie rzemieślników, poinformowani o tym przez sołtysa owej miejscowości, Polaka i katolika, wyłamali drzwi wejściowe i przekonali się o prawdziwości doniesień. Pojechali więc samochodem do odległej o dziesięć kilometrów prawosławnej parafii. Jej proboszcz oświadczył im, że nie posłucha rozkazu, nie ubierze szat liturgicznych i nie pójdzie z nimi, by usunąć lub spożyć Ciało i Krew Pańską. Założono mu kajdanki, siłą ubrano go w szaty obrzędowe, zawieziono na miejsce i biciem zmuszono do zabrania Sakramentu Ołtarza. Cerkiew zburzono.
Nasz proboszcz czuł pełną jedność chrześcijańską z popem prawosławnym. Płakał ze wstydu i oburzenia.
Może słusznie...
W Ziemi Chełmskiej zburzono około czterystu cerkwi. U konserwatora wojewódzkiego w Lublinie, prof. Dutkiewicza, duży pusty pokój obok jego biura zawalony był ikonami, rzeźbami, rajskimi wrotami, przeważnie nadłamanymi, uszkodzonymi. Żałosne resztki rozwalonego gmachu państwowości polskiej, który to niegdyś wznosiliśmy z modrzewiowych bierwion na fundamencie polsko-ruskiej zgody i wzajemnego zrozumienia; teraz usuwaliśmy co jeszcze z niego pozostało, zamiast te zręby wzmocnić, odnowić i wziąć w opiekę.
Ale widocznie firmujący nasz rząd premier uważał, że tak trzeba, abyśmy mogli już wrótce potem być "silni, zwarci, gotowi". Aby móc nie dać nikomu "ani guzika"... "
Fotografie przestawiają to co z tej cerkwi pw. św Archanioła Michała zostało... Prawdopodobnie była to świątynia wybudowana w 1776 roku, sto lat później dokonano jej gruntownej przebudowy..

środa, 1 lipca 2020

W nocy skrępowano im ręce drutem kolczastym.

Z chwilą wkroczenia na nasze tereny Niemców powstają oddziały policji ukraińskiej, które były potrzebne w dużej mierze do wyniszczenia – jako pierwszej – ludności żydowskiej, a Polaków, przeważnie mężczyzn, wywożono do Niemiec na przymusowe roboty. I tak pozostają tylko, przeważnie z ludności polskiej, nieliczni mężczyźni, którzy mogliby zorganizować cokolwiek. I zaraz po wyniszczeniu Żydów, rozpoczęto likwidację – wówczas już nielicznej części – mężczyzn, którzy by mogli cokolwiek zorganizować. I tak, już wiosną roku 1942 rozpowszechnia się wiadomość, że powstała ukraińska nacjonalistyczna armia i zaczyna się jej działanie na tle mordów pojedynczych albo grupowych, ale jeszcze nie masowych, takich osób, jak księża, nauczyciele, byli sołtysi itd. Po prostu [Ukraińcy] prowadzą takie działanie, ażeby ludność polską zastraszyć. Nadmieniam, że moja miejscowość, gdzie mieszkałem – Kołodno – była miejscowością, w której mieszkało wielkie skupisko narodowości polskiej. Ponadto była to miejscowość, w której odbywały się wszystkie uroczystości państwowe, pomimo że gmina mieściła się w miejscowości Zarudzie [gm. Kołodno], ale Kołodno to była najbardziej aktywna miejscowość. Mieliśmy w niej kościół, pałac hrabiowski, posterunek policji, szkołę podstawową, dom ludowy, przychodnię lekarską, no i były również dwie cerkwie prawosławne, ukraiński dom ludowy, dwa młyny, kilkanaście sklepów spożywczych, sklep mięsny, piekarnia, kilkanaście warsztatów rzemieślniczych jak kowalstwo, stolarstwo, szewstwo, krawiectwo – dlatego [też] i te wydarzenia tragiczne rozpoczynały się od naszej miejscowości. I tak, wczesną wiosną roku 1943 rozstrzelano czterech mężczyzn w sposób bestialski. W nocy skrępowano im ręce drutem kolczastym, a ciała ofiar przywiązano do słupów telefonicznych powrozami w okolicy kościoła parafialnego i pałacu, po czym zastrzelono ich z bliskiej odległości w czoło głowy. Między tymi ofiarami było dwóch Polaków z sąsiednich wiosek oraz dwóch Rosjan, którzy zostali w tej okolicy jako jeńcy z roku 1941 i nad każdym z tych zastrzelonych wisiał napis, że wykonała to armia ukraińska i że ciała można będzie odwiązać i pogrzebać dopiero po 48 godzinach, i że to jest przestroga dla tych, którzy będą chcieli działać przeciw tej armii.
Nazwisk tych ofiar nie pamiętam. A całą tragedię zajścia widziałem na własne oczy – i tak rozpoczęto wyniszczenie i zagładę Polaków.
Drugie podobne zajście miało miejsce w miejscowości Witkowce [gm. Kołodno], oddalonej od Kołodna 2 km. Było to dzień przed Świętami Wielkanocnymi roku 1943. W nocy zabrano z domu trzech mężczyzn, nazwisk również nie pamiętam. Wiem, że jeden z nich był woźnicą hrabiego w Kołodnie, drugi działaczem w harcerstwie, a trzeci był przykładnym katolikiem. Zamordowano ich w taki sposób. Wyprowadzono za wieś w kierunku, w którym droga prowadziła z Kołodna do cmentarza parafialnego, po czym przywiązano te ofiary, żywych, za nogi do wozu konnego i tak ciągnięto aż na cmentarz, około 2 km, po czym na cmentarzu porąbano im doszczętnie głowy siekierami, wykopano dół i zakopano. Odnaleziono ciała rano przez psa jednego z pomordowanych, któren to pies poszedł za tym śladem, jak ich ciągnięto za wozem. Rodziny pomordowanych rozpoznawały swoich według ubrania, bo głowy były całkowicie porąbane, co miałem możność osobiście widzieć, ponieważ byłem z moją mamą na pogrzebie. I tak cały czas odbywały się takie kilkuosobowe mordy w różnych miejscowościach. I tak zbliżał się czas masowego mordu [Kołodna], jako pierwszej być może miejscowości w pow. krzemienieckim.
Zagłada Kołodna – co będę [mógł], [to będę] się starał opisać tak, jak to się mówi z marszu, ponieważ nie posiadam zdolności pisarskich. (…) I oto było tak. Był to bardzo piękny słoneczny dzień – 14 lipca 1943 r. Dzień dla mnie zaczynał się jak każdy następny. Do mego obowiązku należało pasienie bydła na łące, która znajdowała się około 2 km od domu poza wsią. Bydło wypędzało się rano i po południu. Nadmieniam, że byłem już półsierotą, ponieważ ojciec mój zmarł na zapalenie płuc, jak miałem 3 lata. Gospodarzem u nas był mój najstarszy brat, któren był już żonaty. Żona jego wywodziła się z rodziny ukraińskiej (…). Mieszkaliśmy razem z mamą, brat mieszkał w swoim domu, na jednym podwórku. I tak, kiedy pogoniłem te krowy na pastwisko po południu, koło godziny być może 16, bo w tamtych czasach posiadanie zegarka było wielkim raritasem, zauważyłem kilka jadących furmanek, a na nich siedzieli mężczyźni, ale nie widziałem, żeby posiadali przy sobie broń, to nie zwracałem na nich specjalnie uwagi. Ale kiedy już słoneczko schylało się ku zachodowi i nadchodził czas pędzenia bydła do domu, zauważyłem na horyzoncie poza wsią jakoby uciekali ludzie ze wsi w pole, i to być może już tam, w tym kierunku wsi odbywał się mord. A banda miała takie założenie, że do czasu aż opanują całą wieś, nie wolno było oddawać strzałów na wolnym powietrzu, żeby nie robić paniki, tzw. popłochu. I tak było stosowane, że kogo schwytano poza domem, to mordu dokonywano w pomieszczeniach. I kiedy goniłem to bydło, to wzdłuż mojej trasy we wsi nie mieszkali Polacy, ale z oddali dochodziły do mnie jakieś takie odgłosy podobne do strzałów, natomiast na drodze nie było nic, co [by] wskazywało, że dzieje się coś podobnego. Czyli było tak, że sąsiad nie wiedział, co się dzieje za miedzą.
Ale kiedy dotarłem do domu, brat już czekał, aby bydło wprowadzić do obory. W tym czasie nadleciał nasz dalszy sąsiad i oświadczył, żeby uciekać, bo na Lisowyczyźnie – dzielnica Kołodna – mordują Polaków i że jego żonę zamordowali, a jemu udało się uciec. Oni byli z żoną w takiej wytwórni, gdzie robiło się różne kasze ze zbóż, a napędem w tej wytwórni były konie i tzw. kierat. Właśnie ten sąsiad był na zewnątrz ponieważ gonił konie w kieracie, a żona jego była wewnątrz budynku i została zamordowana wraz z młynarzem. Po tym oświadczeniu sąsiada brat oświadczył do swojej żony: „Katarzyna, ty uciekaj do swego brata z dzieckiem, a ja uciekam do twojej siostry” (którzy byli Ukraińcami) i tak się stało. Natomiast moja mama oświadczyła tak: „Wy młodzi, to uciekajcie, a ja stara baba, a on mały, to komu my potrzebni, żeby nas mordować. Ja wydoję krowy, bo szkoda, żeby się pochorowały”. Trwało to kilka minut. Mama poszła do domu po wiadro do dojenia i szliśmy razem do obory. Nagle zauważyliśmy na drodze pięciu mężczyzn, czterech z nich byli z bronią, dwóch było ubranych w niemieckich mundurach, dwóch w radzieckich, na rękawach mieli opaski z tryzubami i tak samo na czapkach, jeden z nich był w cywilnym ubraniu, któren mówił, jak słyszałem, do pozostałych bandytów, wskazując ręką: „Oto lachy.” Tym, któren wskazywał, był [to] mieszkaniec Kołodna, którego osobiście rozpoznałem – nazywał się Safon Metro, Ukrainiec, pozostałych nie rozpoznałem. W tym czasie zostaliśmy zatrzymani i kazano nam iść do mieszkania.
W tym czasie słońce już zachodziło i było bardzo czerwone. Po wejściu do mieszkania, kazano nam kłaść się twarzą do ziemi, ponieważ oni będą przeprowadzać rewizję w mieszkaniu, żebyśmy im nie przeszkadzali. W tym czasie moja mama już wiedziała, w jakim celu trzeba się kłaść. Zaczęła błagać tych bandytów, mówiąc do nich: „Za co wy chcecie nas mordować, co ja stara kobieta wam winna z tym małym chłopcem”, [ale to] nie dawało żadnego efektu. Zaczęli nam grozić, że dostaniemy bagnetem. W tym czasie ja dostałem kolbą w plecy i musiałem się kłaść jako pierwszy, co uczyniłem. Ale kiedy kładłem się, popatrzyłem się jeszcze przez okno na zachodzące słońce i nie miałem żadnych nadziei, że już kiedykolwiek będę mógł zobaczyć to zachodzące słońce. Tego momentu przeżycia przed świadomą śmiercią dokładnie opisać nie można, ale strasznie było mnie żegnać się z tym światem, po czym położyłem się. Mama moja jeszcze błagała o darowanie życia, ale najprawdopodobniej otrzymała uderzenie kolbą, czego nie widziałem, ponieważ leżałem twarzą do ziemi (ponieważ rzadkością była w mieszkaniu podłoga). Po czym moja mama położyła się, kładnąc swoją głowę na moje nogi. Po tym momencie pozostało czekać już na śmierć, kiedy nastąpi strzał. A ja w tym czasie jeszcze proszę Pana Boga o letką śmierć, i żebym został celnie trafiony, żebym później nie męczył [się], najgorzej bałem się, że może będziemy zabijani bagnetami albo siekierami, ponieważ jeden z tych [Ukraińców] miał siekierę za pasem. Nie wiedziałem do kogo zostaną oddane pierwsze strzały. Wreszcie nastąpił strzał, po którym ja odwróciłem głowę, patrzęć [ja] jak ten bandyta ładuje karabin, i zrobił [on] ruch do mnie bagnetem, krzycząc „Ty sukinsyn, czego patrzysz”. Po czym padł drugi strzał, a ja ciągle mam takie odczucie, że żyję, pada trzeci strzał, ja nadal żyję, ale już się nie ruszam. Pada czwarty strzał, po czym w głowie zrobił się bardzo silny huk, a ja nadal żyję, w co w ogóle nie wierzę, ponieważ strzały były oddawane na odległość nie większą jak 2 metry. (…)
Bardzo dobrze zapamiętałem, że w czasie oddawania strzałów w mieszkaniu było dwóch bandytów, a strzałów oddanych zostało 4, czyli do każdego z nas oddali po 2 strzały. Jak długo wówczas leżałem po tej strzelaninie, to nie mogę tego określić, ale cały ten czas jak leżałem, miałem takie odczucie, że nie zostałem zastrzelony, ponieważ czułem jak strasznie biło moje serce i jak bym oddychał. Po pewnym czasie miałem już takie odczucie, że jestem żywy, ale nie robiłem żadnych odruchów ciałem, ponieważ nie miałem żadnej pewności, że ci bandyci opuściły mieszkanie. Ale ja nadal jeszcze nie wierzę, że naprawdę żyję, a (…) nasuwa się mnie takie opowiadanie zasłyszane od mężczyzn, którzy byli na wojnie i byli ranni, że kiedy kula trafia ludzkie ciało, to się nie odczuwa żadnego bólu, dopiero później następuje ból. Wobec tego uważałem, że jestem trafiony przez kule, a teraz będę umierał. (…)
Tak myślałem, ponieważ nie miałem żadnej nadziei, że mogę zostać w przeżyciu. Ale wreszcie robię kilka ruchów głową, później ręcami, a wreszcie postanawiam wstać i wstałem, wyciągając swoje nogi spod ciała martwej mamy, która jakby chciała mnie osłonić, kładnąc się, położyła swoją głowę na moje nogi. Kiedy wstałem, nasamprzód sprawdziłem ręcami, czy nie mam gdzieś na głowie ran, albo krwi, czego nie stwierdziłem. W tym też czasie zauważyłem dużą kałużę krwi, która wypłynęła z głowy mojej mamy. Mama już leżała martwa, ale ja pomimo tego schwyciłem jeszcze mamę za tę skrwawioną głowę i wołałem: „Mamo, mamo” – kilka razy.
Natomiast moje spodnie i nogi (stopy) były oblane krwią, co tłumaczyłem sobie, że jest to krew z głowy mamy. Ale nasuwa mi się myśl, że trzeba jak najprędzej gdzieś uciekać, albo się skryć, bo wiedziałem, że po takich mordach zaraz szli tzw. rabusie, a później podpalały wszystko. Wobec tego nie opuszczałem domu, ponieważ nie miałem pewności, czy dom nie jest obstawiony przez bandytów. Postanowiłem wyleźć, po drabinie z tzw. sieni na strych domu, gdzie obserwowałem przez okno, czy nie ma gdzieś w pobliżu bandytów oraz szukałem miejsca, żeby się gdzieś skryć do czasu, aż zrobi się troszeczkę ciemno i wówczas będę gdzieś uciekał. Ale cały czas mam takie odczucie, jakby coś ciepłego ciekło mnie po nogach. Kiedy podciągnąłem okrwawioną nogawkę lewej nogi, zobaczyłem wielką ranę na łydce (…) poniżej kolana i bardzo silny strumień płynącej krwi, co mnie bardzo załamało (…). Najgorsze było to, że był bardzo duży upływ krwi, czemu nie mogłem w żaden sposób zapobiec, wobec czego postanowiłem uciekać z tego strychu z tą obawą, że dom mogą podpalić (…). A co chwila czułem się coraz słabszy, (…) w oczach robiło mi się ciemno (…) zeszłem z tego strychu, popatrzyłem jeszcze raz i ostatni raz w moim życiu na towarzyszkę naszego nieszczęścia moją mamę, po czym postanowiłem uciekać przez drogę do najbliższych naszych sąsiadów Ukraińców, gdzie mieszkała siostra żony mego brata. Ale bardzo szybko opuszczały mnie siły, tak że już musiałem szukać kawałek kija do podparcia się, bo nogi odmawiały posłuszeństwa i w takim już stanie opuściłem nasz dom (…). I stało się tak, że wyszłem na środek drogi i upadłem, straciłem całkowicie własne siły.
Sąsiedzi to zauważyły, że ja leżę na środku jezdni, wysłali dwóch chłopców, moich rówieśników, którzy zanieśli mnie do swego domu. Ale nie była to normalna sprawa, ponieważ groziła dla nich (…) śmierć za pomoc (…), ponieważ było hasło „Smert’ lacham”, a za każdego zamordowanego Polaka, to [będzie] l metr wolnej Ukrainy. Po przyniesieniu mnie do mieszkania, szybko zrobili mnie opatrunek (…), a miałem 4 rany, po dwie na każdej nodze. Sam opatrunek odbywał się w ten sposób, że zostało podarte stare prześcieradło, czym owinięto rany i wynieśli mnie z domu na ogród w takie zarośla, gdzie leżałem całą noc. Najstarszy mój brat, który skrył się u tych samych sąsiadów w stodole, wiedział o tym, że mama została zamordowana, a ja jestem ranny, pomimo tego nie nawiązywał kontaktu ze mną, ponieważ obawiał się, że mógłbym po prostu narobić krzyku, domagając się, żeby mnie zabrał gdzieś ze sobą, i pod osłoną nocy uciekł do miejscowości Netreba [gm. Netreba, pow. Zbaraż, woj. tarnopolskie], oddalonej około 4 km od Kołodna Siedliska. Była to miejscowość, w której zamieszkiwali sami Polacy i leżała już na tzw. Galicji, natomiast Kołodno należało do Wołynia.
Następnego dnia sąsiedzi przenieśli mnie do swego mieszkania, gdzie położyli mnie w pomieszczeniu, które nie było uczęszczane. (…) Byłem zamknięty na klucz, ale z łóżka, na którym leżałem widziałem przez okno drogę, przez którą przechodziłem, na której upadłem i nasz dom, w którym leżała zamordowana moja mama, ja natomiast byłem tak słaby, że we własnych siłach nie mogłem siedzieć na łóżku. Po południu tego dnia zaczęto wozić pomordowanych wozami konnymi do wspólnej mogiły wykopanej przez Ukraińców (…), widziałem, jak wynosili ciało mojej mamy owinięte w prześcieradło i wrzucone na wóz, gdzie leżały już jakieś ciała nieboszczyków. Nadmienię (…), że w tej mogile pogrzebano około 93 [osób] (…).
Mój brat, któren przebywał już w Netrebie, zwrócił się z prośbą do dobrze znajomego Ukraińca, a mieszkającego bardzo blisko na małym osiedlu koło Netreby – Hłynczukach [gm. Kołodno], ażeby on poszedł do Kołodna i spowodował moje wywiezienie z Kołodna do Netreby. I tak się stało. Ten Ukrainiec, któren miał na imię Jarsem przyszedł i oświadczył, że on przyszedł na prośbę mego brata Antoniego, żeby mnie zawieźć w umówione miejsce koło Netreby, gdzie na mój przyjazd będzie czekał brat. I ten gospodarz, gdzie leżałem, wyraził zgodę, że da swego konia i wóz, i że pojedzie też jego syn, żeby przywieźć wóz i konia z powrotem. Ale żeby mnie wieźć oficjalnie nie było mowy, ponieważ było wiadomo że wokół wioski kryją się grupy bandytów, którzy czatują na Polaków uciekających z innych wiosek do Netreby. Wobec tego postanowili nałożyć siana na wóz, na które położyli mnie i tak samo mnie przykryli sianem i tak wywieźli mnie z Kołodna do Netreby. A później dnia następnego zawieziono mnie do szpitala do Zbaraża, gdzie szpital znajdował się na zamku. Leczyłem się tam 3 miesiące na koszt pomocy społecznej Czerwonego Krzyża. Dyrektorem tego szpitala był wówczas lekarz Zahorański (Ukrainiec). Po wyjściu ze szpitala jeszcze dwa razy byłem w podobnych napadach, już wówczas nie w Kołodnie, ale na tzw. wygnaniu w okolicach Zbaraża w Galicji.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...