Ciągnik rolniczy produkowany przez zakłady Ursus w Warszawie, a następnie przez Zakłady Mechaniczne w Gorzowie Wielkopolskim. Do napędu Ursusa C-45 zastosowany został 1-cylindrowy dwusuwowy silnik średnioprężny typu C-45 o pojemności skokowej 10 300 cm³ i mocy maksymalnej 33 kW (45 KM), zblokowany z 3-biegową skrzynią biegów. Uruchamianie silnika odbywało się przez podgrzewanie znajdującej się z przodu gruszki żarowej ręczną lampą lutowniczą. Po podgrzaniu należało wyjąć koło kierownicy wraz z kolumną i wsunąć w jedno z bocznych kół zamachowych. Następnie, przez przekręcenie kierownicy, można było uruchomić silnik. Wymagało to sporej siły fizycznej i wprawy. Po odpaleniu silnika na benzynie i jego rozgrzaniu, następowało przełączenie na olej napędowy. - Taki ciągnik był eksploatowany w latach 60-tych przez Kółko Rolnicze w Kryłowie. Z racji dużego , wydającego charakterystyczny dźwięk komina, nazywany był popularnie ''baniakiem''.
środa, 31 sierpnia 2016
wtorek, 30 sierpnia 2016
Kainie, gdzie Twój brat ....?
77 lat temu Ukraińscy nacjonaliści dokonali zbrodni ludobójstwa na Polakach w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Tradycyjnie do Ostrówek w rocznicę zbrodni udała się pielgrzymka z Polski.
Rozpoczęte wiosną 1943 r. masowe ludobójstwo Polaków na Wołyniu stopniowo przesuwało się na zachód. 30 sierpnia UPA dotarła do Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Tylko w tych dwóch miejscowościach ukraińscy nacjonaliści wspierani przez lokalną ludność ukraińską brutalnie zamordowali co najmniej 1051 Polaków. Mężczyzn zbijano głównie tępymi narzędziami, a kobiety i dzieci zakłuto bagnetami – mówi świadek ludobójstwa na Wołyniu Tadeusz Ulewicz.
– Z własnego przeżycia to pamiętam, bo miałem wtedy osiem lat, kiedy to wszystko się działo. Jak na koniach jeździli, jak to wszystko podpalali. Ja to wszystko widziałem – wspomina Tadeusz Ulewicz.
Tego samego dnia UPA zaatakowała Polaków w 35 wsiach powiatu Lubomelskiego. Zginęło w nich ponad 2500 osób.
Po Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej w kilka miesięcy po zbrodni nie został nawet ślad. Domy spalono i wyburzono. Wycięto sady. Z ziemią zrównano także kościół, a po wojnie sprofanowano także cmentarz rzymskokatolicki.
W 1992 r. w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej odbyły się pierwsze ekshumacje ofiar. Kolejne wykonano w 2011 r. i 2015 r.. Były one możliwe m.in. dzięki pomocy lokalnej ludności. Wciąż jednak w najbliższej okolicy istnieje kilkadziesiąt dołów śmierci, w których znajdują się ofiary.
Co roku w rocznicę zbrodni na Polski cmentarz do Ostrówek przybywają pielgrzymi – podkreśla wikariusz generalny rzymskokatolickiej diecezji łuckiej na Wołyniu ks. prałat Jan Buras.
Do Ostrówek przyjeżdżają potomkowie ofiar, ci którzy pamiętają zbrodnie, a także ci wszyscy, którym zależy na prawdzie historycznej.
Instytut Pamięci Narodowej cały czas prowadzi śledztwo w sprawie zbrodni w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. Rada Pamięci Walk i Męczeństwa, która została włączona do Instytutu, planuje również dalsze prace poszukiwawcze. W miejscu zbrodni stoi pomnik upamiętniający te wydarzenia. Strona ukraińska nie godzi się jednak na umieszczenie na nim nazwisk wszystkich ofiar.
niedziela, 21 sierpnia 2016
Znajda.
Od dziecka wiedziałam, że coś jest ze mną nie tak. W szkole w Kaszówce, gdzie mieszkaliśmy, dzieciaki, jak chciały mi dogryźć, mówiły: - Nie jesteś córką swoich rodziców. - A kim? - pytałam. - Znajdą po Polakach. Szliśmy po szkole na sanki, a one dalej za mną: Znajda, znajda.
Szłam potem zapłakana do domu, a mamusia mnie przytulała i mówiła: Nie słuchaj głupot. Nasza jesteś. I tyle.
Rodzice mi nie powiedzieli nigdy ani słowa o tym, skąd się u nich wzięłam. Kiedy mama już była stareńka, ciocia, jej siostra, wszystko mi opowiedziała: My, stare, niedługo poumieramy - mówiła - a ty powinnaś znać prawdę. I jeszcze mamie tłumaczyła: Nie może być tak, że my do grobu pójdziemy, a Hania nie będzie nic wiedzieć. Powiedz jej!
Ale ciocia znała tę historię z drugiej ręki. Powiedziała dużo, ale najważniejszych szczegółów nie znała. A ja bym chciała wiedzieć, jak się nazywali moi prawdziwi ojciec i matka. Nawet jeśli tam zginęli, to chciałabym znać chociaż imię i nazwisko tej polskiej mamy. To ważne dla człowieka, żeby wiedział takie rzeczy. Sama miałam trójkę dzieci i choćby nie wiem co się stało, chciałabym, żeby wiedziały, kim ja jestem. Jakie jest moje imię i nazwisko. Chociaż tyle - imię. I nazwisko.
Pani Hania (fot. Marcin Jończyk)
Idę więc do mamy, mówię: Mamo, już wiem, że nie jestem wasza. Opowiedzcie mi, jak to było.
A mama płacze. Powtarza: Nasza jesteś, córeczko. I ucieka. Chowa się przede mną. Drzwi zamyka. Z ciotką w ogóle przestała rozmawiać, choć wcześniej dzwoniły do siebie co kilka dni.
Mama i tata nie mieli innych dzieci. Ja też do nich trafiłam dość późno - tatko miał już prawie 40 lat. Bali się chyba, że jak poznam prawdę, wyjadę do Polski. Podobno były takie dzieci w innych wioskach, które po wojnie odnajdywała rodzina, nawet dalsza, i które wyjeżdżały. Boże, jak oni się musieli tego bać, skoro tak mnie kochali... Zawsze mi kupowali najlepszy materiał na ubrania. I najlepsze zabawki: niedźwiadki, zajączki... Ktokolwiek nowy się we wsi pojawiał - geodeta, leśnik, ktoś z urzędu - oni się biedni trzęśli, że to ktoś przyjechał zabrać ich Hanię.
No dobrze. Ale przez wiele lat nikt nie przyjechał. Potem, jak miałam 40 czy 50 lat i własne dzieci, wiadomo już było, że nigdzie nie pojadę. Dlaczego wtedy mi nic nie powiedzieli?
Myślę, że z przyzwyczajenia. Skoro całe życie ukrywali, to już nie umieli powiedzieć. Może nawet sami zaczęli wierzyć, że jestem ich córką? Jak człowiek w coś mocno chce uwierzyć, to w końcu uwierzy, no, sam niech pan powie, czy tak nie jest.
A było tak. W 1943 roku jakaś banda napadła na polską wieś, która się nazywała Gaj. Cały dzień ludzi zabijali; nie przepuścili nawet dzieciom. Zabitych wrzucali do rowu przy szkole. Co to była za banda? Dlaczego to robili? Nie wiem. Mówią, że banderowcy; ci, co walczyli o wolną Ukrainę.
Po wsi Gaj nie ma dziś śladu, choć była to bardzo duża wioska. Wiem, bo nieraz tamtędy przez las jeździłam, i potrafię sobie wyobrazić, ile mniej więcej zajmowała. Ale długo nie wiedziałam, że tam przed wojną była wieś - las, jak wszędzie, tyle że trochę młodszy. Dopiero jak byłam nastolatką, ktoś ze starszych zaczął mówić - a, tutaj do polskiej szkoły chodziłem. Tutaj kolegę Polaka miałem. I tak po odrobince się dowiadywałam, że tu w czasie wojny jakichś ludzi zamordowali. Dziwne, prawda? Że tyle czasu nikt nic nie mówił. To były wioski odległe od siebie dwa kilometry; ludzie do Gaju i do kowala jeździli, i w różnych innych sprawach. I mój tatko, i mama musieli tam być wiele razy. A przez wiele lat tylko po zdziczałych wiśniach i jabłonkach można było poznać, że kiedyś tam były domy, szkoła, normalne życie. Jakby ludzie z jakiegoś powodu chcieli ten Gaj zapomnieć, wyrzucić go z głowy.
Po wiosce Gaj dziś prawie nie ma śladu (fot. Marcin Jończyk)
Podobno Polacy piękne sady mieli. Ich wiśnie były najlepsze w okolicy. Ludzie w Kaszówce do dziś wspominają, że takie soczyste, słodkie. Można było poznać, kto się przyjaźni z Polakami po tym, że sok z wiśni miał w domu.
Czy coś tam czułam szczególnego w tym lesie? Nie, zupełnie nic. Tylko żal mi było tych ludzi, że ich tak wymordowali.
Nigdy nie myślałam w ten sposób, że tam moi mama i tata leżą; nawet jak już znam prawdę, to ciężko mi o tym myśleć w ten sposób. Niby to wiem, niby wiem, że tam moi rodzice, dziadkowie, a pewnie i ciotki, wujowie, rodzeństwo leżą, ale jakoś to do mnie nie dociera. Może jakby Bojmistrukowie mnie źle traktowali, toby było inaczej. Tobym tęskniła za tym, co mogło być. Ale oni mnie tak kochali, tak gładzili, że nawet się nie zastanawiałam, jakby mi było z tymi innymi rodzicami.
Dwa dni po masakrze ludzie z mojej wioski jechali do Gaju. Ta banda, która tam ludzi wymordowała, wróciła i kazała ludziom z Kaszówki pochować zabitych, bo już się zaczęli rozkładać. Wtedy mnie znaleźli, gdzieś wśród drzewek owocowych. Podobno płakałam w stodole, a obok mnie leżały same trupy. Dwóch martwych chłopców i starszy pan - ciocia mówiła, że pewnie ci dwaj to bracia, a ten pan to dziadek.
Miałam w jednym ręku kawałeczek chleba, a w drugim - chusteczkę z dwoma literami, pewnie to moje inicjały. Jakie? Nie wiem. Ciocia też nie pamiętała. Nigdy tej chusteczki nie zobaczyłam, pewnie poszła do pieca jeszcze w czasie wojny. Nie pamiętam nawet jednego obrazu z tych dni. Podobno obok mnie stał pusty kubek, a bardzo mi się chciało pić.
W miejscu masowego grobu mieszkańców wsi Gaj stoi krzyż. To jedyna pozostałość po tragedii (fot. Marcin Jończyk)
*
Kaszówka to wioseczka-bajeczka, nie sposób się w niej nie zakochać. Pięknie położona nad rozleniwioną tu nieco rzeką Stochód, w której kąpią się gęsi; otoczona z każdej strony gęstym lasem, z błękitną cerkwią pośrodku.
Prawie każdy gospodarz ma tu konia albo i parkę. Zimą jeździ się saniami, które latem zawiesza się na ścianie stodoły. Latem jeździ się furmanką albo (rzadziej) kolaską. Samochody mają tylko bogatsi, a koń stoi na co drugim podwórku.
Jeśli jadąc tu dołożymy kilka kilometrów na popolskim bruku, a później pół kilometra polną, wyjeżdżoną przez furmanki drogą, dojedziemy do miejsca, gdzie kiedyś stała wioska Gaj. Wystarczy przejść kilkanaście metrów, żeby dotrzeć do dawnego rowu strzeleckiego, gdzie mieszkańcy sąsiednich wiosek (niektórzy z nich sami wzięli udział w zabijaniu) zrzucili ciała zabitych. Później, już w czasach wolnej Ukrainy - to wyszło w czasie ekshumacji - zrobili sobie w tym miejscu nielegalne składowisko śmieci. Do dziś często można tu wsadzić nogę do dziury - to miłośnicy historii z Kowla, Łucka albo innych większych miast szukają tu za pomocą wykrywaczy metalu złota albo innych skarbów po Polakach.
Jeśli jednak ominiemy Gaj i pojedziemy prosto do Kaszówki, starsi ludzie od razu pokażą, gdzie kiedyś mieszkała rodzina Bojmistruków, ukraińskich rodziców pani Hani. Tu na wioskach ludzie znają swoich sąsiadów do trzeciego pokolenia wstecz. Pytanie o kogoś, kto wyprowadził się pół wieku wcześniej, nikogo nie dziwi. Wiem to, bo jeżdżę po wsiach Wołynia już od kilku lat z takimi dziwnymi pytaniami. Szukam historii takich jak historia pani Hani i jej ukraińskich rodziców. Historii o dobrych ludziach, którzy ryzykowali życiem, żeby uratować swoich sąsiadów w czasie wojny, a głównie w czasie rzezi wołyńskiej w 1943 roku. Czasami ratowali współmałżonków, czasami sąsiadów, czasem obcych ludzi.
Czasami - jak w przypadku pani Hani - ratowali małe dzieci.
Witold Szabłowski (fot. Marcin Jończyk)
Jestem w Kaszówce, bo podejrzewamy razem z panią Hanią, że starsi ludzie wiedzą, z czyjego podwórka została jako dziecko zabrana. Między Gajem a jej wioską był stały kontakt. Ludzie z tych dwóch wiosek dobrze się znali, wiedzieli, kto gdzie mieszkał. Jej nikt nie zdradzi nazwiska polskich rodziców, choćby przez wzgląd na Fedora i Katerinę Bojmistruków, jej ukraińskich rodziców. Ale może mnie powiedzą?
- Bojmistruki? O, tam, gdzie teraz te krzaki tarniny rosną, mieszkali - pokazuje dawna sąsiadka. - Fedor zmarł, matka się wyprowadziła, to i o chatę nikt nie dbał. Spłonęła któregoś dnia. Może się samo zajęło, a może dzieciaki dla zabawy podpaliły? Hania? Wszyscy tu wiedzieli, że ona jest od Polaków. Do dziś na nią mówią Hania Polaczka. Ale matce chyba by serce pękło, jakby ktoś Hani o tym powiedział, jakby z nią zaczął o tym rozmawiać. Ale jeśli chcecie się więcej dowiedzieć, jedźcie do drugiej części wsi, za Stochód. Tam ją najpierw przywieźli. Może wam coś powiedzą.
Jadę więc do tej części wsi. Ludzie od razu pokazują mi tu żółtą, położoną niedaleko błękitnej cerkwi chatę, do której w 1943 roku przywieźli furmanką małą dziewczynkę z Gaju.
- Hania? Jak znaleźli tego dzieciaka, zaczęli na miejscu radzić, co z nią zrobić - opowiada jeden z najstarszych mieszkańców Kaszówki, pan Walery, który pamięta ten dzień. - Banderowcy takie dzieci zabijali. Jeśli ktoś ich nie słuchał, mogli mu spalić gospodarstwo albo rozstrzelać - każdy Lach miał być zabity, nieważne, ile miał lat. Ale z drugiej strony, jak zabić maleńkie dziecko, które cudem się uratowało? Stali więc w Gaju nad tą małą i się kłócili. Oddać banderowcom? Czy spróbować ją ocalić? Taki nad nią odbyli sąd.
W końcu jeden z gospodarzy, Aleksander Jaszczuk, bierze dziewczynkę na swoją furmankę i rusza. - Co ma być, to będzie, ale dzieciaka nie zabijemy - mówi. A że jest szanowanym gospodarzem, ludzie w milczeniu mu przytakują. Kaszówka nie trzyma z banderowcami. Miejscowy batiuszka został nawet zastrzelony, bo podobno nie chciał dać ślubu ich przywódcy ani święcić noży, których mieli używać w trakcie rzezi.
We wsi małą Polkę biorą na przechowanie rodzice Kateriny Bojmistruk.
Pani Hania próbuje poznać całą prawdę o swojej przeszłości (fot. Marcin Jończyk)
Katerina i Fedor nie mogą tej nocy spać. Aż trudno dziś sobie wyobrazić ich dylemat. Z jednej strony - wojna przysyła im upragniony prezent, dziecko, którego sami najwyraźniej mieć nie mogą. Z drugiej - ten podarunek losu może ich kosztować życie. Co robić? Decydują się po dwóch tygodniach. Biorą małą do domu i czym prędzej jadą do cerkwi, do pobliskich Hołób, by ochrzcić.
I tak już zostaje.
W samym centrum Kaszówki, zaraz obok cerkwi, stoi mała chatynka. W środku tyle miejsca co na łóżko i mały piec. Przed chatynką - płotek, a przy nim - ławeczka. Tu w pogodne dni grzeje się na słonku 89-letni Wołodymir Jaszczuk, ostatni żyjący uczestnik wyprawy, która w 1943 roku przywiozła do wsi małą Hanię - oprócz samej Hani, rzecz jasna. To jego ojciec zdecydował wtedy, żeby dziecka nie zabijać, tylko przywieźć do wsi.
Chciałbym mu zadać wiele pytań, ale nie jest to łatwe. Po pierwsze, Jaszczuk bardzo źle słyszy. Trzeba krzyczeć, a i tak może nie zrozumieć pytania. Po drugie - wiek robi swoje. Jaszczuk nie poznaje sąsiadów, nie poznaje swoich dzieci i często nie wie, w jakiej epoce zasnął, a w jakiej się obudził.
Na szczęście jest jedna sąsiadka, którą Jaszczuk bardzo lubi. Ją poznaje prawie zawsze i kiedy ona krzyczy, rozumie niemal wszystko. Idę po tę sąsiadkę.
- Dziadku! Dziaaaadkuuuu!!! - krzyczy sąsiadka. - Pan jest z Polski! O Hani naszej pisze. O Hani! Tej, którą żeście z Gaju przywieźli!
- O Hani Polaczce? - upewnia się Jaszczuk i przekrzywia głowę. - A to może Polak? - pyta i wskazuje na mnie pomarszczonym palcem.
- Polak - potwierdza sąsiadka.
- Jeszcze Polska nie zginęła! - staruszek zaczyna śpiewać hymn, którego nauczył się w polskiej szkole. A później pogrąża się na chwilę w letargu, jakby próbował znaleźć w głowie choć kilka słów, które mogą mi się przydać. - Jak ją wzięli Bojmistrukowie, bandy robiły im problemy - mówi wreszcie, ważąc każde słowo. - Na wsi trudno utrzymać taką rzecz w sekrecie, zwłaszcza że myśmy w Gaju byli w kilka wozów. Świadków było dużo. Cała wieś wiedziała... - dodaje i znów zastyga, jakby szukał w głowie dalszych słów. Zamyka na chwilę oczy. Otwiera. Znów zamyka. Spogląda na mnie po dłuższej chwili. Potem spogląda na sąsiadkę.
- A ten mężczyzna to kto? - pyta i pokazuje na mnie palcem.
Nie pogadamy, choć i tak uświadomił mi ważną rzecz. Małą Polkę z Gaju ratowała cała Kaszówka, nie tylko rodzina Bojmistruków. - Fedor skarżył się kiedyś mojemu ojcu, że raz przyjechali banderowcy i kazali im Hanię oddać - dodaje pan Walery. - Bojmistruk na to, że to jego córka i że najpierw muszą jego zastrzelić. A oni, że oczywiście, zastrzelą małą, a potem jego i żonę. Ale jak zobaczyli uśmiechniętą dziewczynkę z buzią jak pierożek, uwierzyli, że jest Ukrainką. A może tylko udali, że wierzą? Ważne, że dali im spokój. Choć Fedor całą wojnę bał się banderowców; zwłaszcza jak poszedł na front. Bał się, że w tym czasie przyjadą i zabiorą dziecko Katerinie.
Pani Hania (fot. Marcin Jończyk)
- Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa jest takie - mówi pani Hania. - Leżymy z mamusią pod łóżkiem, w domu są jacyś mężczyźni, a mamusia trzyma mi rękę na ustach. I ja już wtedy, choć miałam pewnie niecałe trzy latka, dobrze wiedziałam, że się nie mam prawa odezwać. Musiała mnie mamusia tego uczyć dużo wcześniej. Tatki nie było, pewnie był na froncie, a myśmy się ukrywały. Pamiętam, że ci mężczyźni pochodzili chwilę po tej izbie, w której myśmy leżały, porozmawiali, i wyszli. Może nas nie zauważyli. A może i zauważyli, ale okazali się ludźmi. Tam przecież też jeden poszedł sam, bo chciał, a drugi poszedł, bo mu kazali.
Szłam potem zapłakana do domu, a mamusia mnie przytulała i mówiła: Nie słuchaj głupot. Nasza jesteś. I tyle.
Rodzice mi nie powiedzieli nigdy ani słowa o tym, skąd się u nich wzięłam. Kiedy mama już była stareńka, ciocia, jej siostra, wszystko mi opowiedziała: My, stare, niedługo poumieramy - mówiła - a ty powinnaś znać prawdę. I jeszcze mamie tłumaczyła: Nie może być tak, że my do grobu pójdziemy, a Hania nie będzie nic wiedzieć. Powiedz jej!
Ale ciocia znała tę historię z drugiej ręki. Powiedziała dużo, ale najważniejszych szczegółów nie znała. A ja bym chciała wiedzieć, jak się nazywali moi prawdziwi ojciec i matka. Nawet jeśli tam zginęli, to chciałabym znać chociaż imię i nazwisko tej polskiej mamy. To ważne dla człowieka, żeby wiedział takie rzeczy. Sama miałam trójkę dzieci i choćby nie wiem co się stało, chciałabym, żeby wiedziały, kim ja jestem. Jakie jest moje imię i nazwisko. Chociaż tyle - imię. I nazwisko.
A mama płacze. Powtarza: Nasza jesteś, córeczko. I ucieka. Chowa się przede mną. Drzwi zamyka. Z ciotką w ogóle przestała rozmawiać, choć wcześniej dzwoniły do siebie co kilka dni.
Mama i tata nie mieli innych dzieci. Ja też do nich trafiłam dość późno - tatko miał już prawie 40 lat. Bali się chyba, że jak poznam prawdę, wyjadę do Polski. Podobno były takie dzieci w innych wioskach, które po wojnie odnajdywała rodzina, nawet dalsza, i które wyjeżdżały. Boże, jak oni się musieli tego bać, skoro tak mnie kochali... Zawsze mi kupowali najlepszy materiał na ubrania. I najlepsze zabawki: niedźwiadki, zajączki... Ktokolwiek nowy się we wsi pojawiał - geodeta, leśnik, ktoś z urzędu - oni się biedni trzęśli, że to ktoś przyjechał zabrać ich Hanię.
No dobrze. Ale przez wiele lat nikt nie przyjechał. Potem, jak miałam 40 czy 50 lat i własne dzieci, wiadomo już było, że nigdzie nie pojadę. Dlaczego wtedy mi nic nie powiedzieli?
Myślę, że z przyzwyczajenia. Skoro całe życie ukrywali, to już nie umieli powiedzieć. Może nawet sami zaczęli wierzyć, że jestem ich córką? Jak człowiek w coś mocno chce uwierzyć, to w końcu uwierzy, no, sam niech pan powie, czy tak nie jest.
Po wsi Gaj nie ma dziś śladu, choć była to bardzo duża wioska. Wiem, bo nieraz tamtędy przez las jeździłam, i potrafię sobie wyobrazić, ile mniej więcej zajmowała. Ale długo nie wiedziałam, że tam przed wojną była wieś - las, jak wszędzie, tyle że trochę młodszy. Dopiero jak byłam nastolatką, ktoś ze starszych zaczął mówić - a, tutaj do polskiej szkoły chodziłem. Tutaj kolegę Polaka miałem. I tak po odrobince się dowiadywałam, że tu w czasie wojny jakichś ludzi zamordowali. Dziwne, prawda? Że tyle czasu nikt nic nie mówił. To były wioski odległe od siebie dwa kilometry; ludzie do Gaju i do kowala jeździli, i w różnych innych sprawach. I mój tatko, i mama musieli tam być wiele razy. A przez wiele lat tylko po zdziczałych wiśniach i jabłonkach można było poznać, że kiedyś tam były domy, szkoła, normalne życie. Jakby ludzie z jakiegoś powodu chcieli ten Gaj zapomnieć, wyrzucić go z głowy.
Czy coś tam czułam szczególnego w tym lesie? Nie, zupełnie nic. Tylko żal mi było tych ludzi, że ich tak wymordowali.
Nigdy nie myślałam w ten sposób, że tam moi mama i tata leżą; nawet jak już znam prawdę, to ciężko mi o tym myśleć w ten sposób. Niby to wiem, niby wiem, że tam moi rodzice, dziadkowie, a pewnie i ciotki, wujowie, rodzeństwo leżą, ale jakoś to do mnie nie dociera. Może jakby Bojmistrukowie mnie źle traktowali, toby było inaczej. Tobym tęskniła za tym, co mogło być. Ale oni mnie tak kochali, tak gładzili, że nawet się nie zastanawiałam, jakby mi było z tymi innymi rodzicami.
Dwa dni po masakrze ludzie z mojej wioski jechali do Gaju. Ta banda, która tam ludzi wymordowała, wróciła i kazała ludziom z Kaszówki pochować zabitych, bo już się zaczęli rozkładać. Wtedy mnie znaleźli, gdzieś wśród drzewek owocowych. Podobno płakałam w stodole, a obok mnie leżały same trupy. Dwóch martwych chłopców i starszy pan - ciocia mówiła, że pewnie ci dwaj to bracia, a ten pan to dziadek.
Miałam w jednym ręku kawałeczek chleba, a w drugim - chusteczkę z dwoma literami, pewnie to moje inicjały. Jakie? Nie wiem. Ciocia też nie pamiętała. Nigdy tej chusteczki nie zobaczyłam, pewnie poszła do pieca jeszcze w czasie wojny. Nie pamiętam nawet jednego obrazu z tych dni. Podobno obok mnie stał pusty kubek, a bardzo mi się chciało pić.
Kaszówka to wioseczka-bajeczka, nie sposób się w niej nie zakochać. Pięknie położona nad rozleniwioną tu nieco rzeką Stochód, w której kąpią się gęsi; otoczona z każdej strony gęstym lasem, z błękitną cerkwią pośrodku.
Prawie każdy gospodarz ma tu konia albo i parkę. Zimą jeździ się saniami, które latem zawiesza się na ścianie stodoły. Latem jeździ się furmanką albo (rzadziej) kolaską. Samochody mają tylko bogatsi, a koń stoi na co drugim podwórku.
Jeśli jadąc tu dołożymy kilka kilometrów na popolskim bruku, a później pół kilometra polną, wyjeżdżoną przez furmanki drogą, dojedziemy do miejsca, gdzie kiedyś stała wioska Gaj. Wystarczy przejść kilkanaście metrów, żeby dotrzeć do dawnego rowu strzeleckiego, gdzie mieszkańcy sąsiednich wiosek (niektórzy z nich sami wzięli udział w zabijaniu) zrzucili ciała zabitych. Później, już w czasach wolnej Ukrainy - to wyszło w czasie ekshumacji - zrobili sobie w tym miejscu nielegalne składowisko śmieci. Do dziś często można tu wsadzić nogę do dziury - to miłośnicy historii z Kowla, Łucka albo innych większych miast szukają tu za pomocą wykrywaczy metalu złota albo innych skarbów po Polakach.
Jeśli jednak ominiemy Gaj i pojedziemy prosto do Kaszówki, starsi ludzie od razu pokażą, gdzie kiedyś mieszkała rodzina Bojmistruków, ukraińskich rodziców pani Hani. Tu na wioskach ludzie znają swoich sąsiadów do trzeciego pokolenia wstecz. Pytanie o kogoś, kto wyprowadził się pół wieku wcześniej, nikogo nie dziwi. Wiem to, bo jeżdżę po wsiach Wołynia już od kilku lat z takimi dziwnymi pytaniami. Szukam historii takich jak historia pani Hani i jej ukraińskich rodziców. Historii o dobrych ludziach, którzy ryzykowali życiem, żeby uratować swoich sąsiadów w czasie wojny, a głównie w czasie rzezi wołyńskiej w 1943 roku. Czasami ratowali współmałżonków, czasami sąsiadów, czasem obcych ludzi.
Czasami - jak w przypadku pani Hani - ratowali małe dzieci.
- Bojmistruki? O, tam, gdzie teraz te krzaki tarniny rosną, mieszkali - pokazuje dawna sąsiadka. - Fedor zmarł, matka się wyprowadziła, to i o chatę nikt nie dbał. Spłonęła któregoś dnia. Może się samo zajęło, a może dzieciaki dla zabawy podpaliły? Hania? Wszyscy tu wiedzieli, że ona jest od Polaków. Do dziś na nią mówią Hania Polaczka. Ale matce chyba by serce pękło, jakby ktoś Hani o tym powiedział, jakby z nią zaczął o tym rozmawiać. Ale jeśli chcecie się więcej dowiedzieć, jedźcie do drugiej części wsi, za Stochód. Tam ją najpierw przywieźli. Może wam coś powiedzą.
Jadę więc do tej części wsi. Ludzie od razu pokazują mi tu żółtą, położoną niedaleko błękitnej cerkwi chatę, do której w 1943 roku przywieźli furmanką małą dziewczynkę z Gaju.
- Hania? Jak znaleźli tego dzieciaka, zaczęli na miejscu radzić, co z nią zrobić - opowiada jeden z najstarszych mieszkańców Kaszówki, pan Walery, który pamięta ten dzień. - Banderowcy takie dzieci zabijali. Jeśli ktoś ich nie słuchał, mogli mu spalić gospodarstwo albo rozstrzelać - każdy Lach miał być zabity, nieważne, ile miał lat. Ale z drugiej strony, jak zabić maleńkie dziecko, które cudem się uratowało? Stali więc w Gaju nad tą małą i się kłócili. Oddać banderowcom? Czy spróbować ją ocalić? Taki nad nią odbyli sąd.
W końcu jeden z gospodarzy, Aleksander Jaszczuk, bierze dziewczynkę na swoją furmankę i rusza. - Co ma być, to będzie, ale dzieciaka nie zabijemy - mówi. A że jest szanowanym gospodarzem, ludzie w milczeniu mu przytakują. Kaszówka nie trzyma z banderowcami. Miejscowy batiuszka został nawet zastrzelony, bo podobno nie chciał dać ślubu ich przywódcy ani święcić noży, których mieli używać w trakcie rzezi.
We wsi małą Polkę biorą na przechowanie rodzice Kateriny Bojmistruk.
I tak już zostaje.
*
W samym centrum Kaszówki, zaraz obok cerkwi, stoi mała chatynka. W środku tyle miejsca co na łóżko i mały piec. Przed chatynką - płotek, a przy nim - ławeczka. Tu w pogodne dni grzeje się na słonku 89-letni Wołodymir Jaszczuk, ostatni żyjący uczestnik wyprawy, która w 1943 roku przywiozła do wsi małą Hanię - oprócz samej Hani, rzecz jasna. To jego ojciec zdecydował wtedy, żeby dziecka nie zabijać, tylko przywieźć do wsi.
Chciałbym mu zadać wiele pytań, ale nie jest to łatwe. Po pierwsze, Jaszczuk bardzo źle słyszy. Trzeba krzyczeć, a i tak może nie zrozumieć pytania. Po drugie - wiek robi swoje. Jaszczuk nie poznaje sąsiadów, nie poznaje swoich dzieci i często nie wie, w jakiej epoce zasnął, a w jakiej się obudził.
Na szczęście jest jedna sąsiadka, którą Jaszczuk bardzo lubi. Ją poznaje prawie zawsze i kiedy ona krzyczy, rozumie niemal wszystko. Idę po tę sąsiadkę.
- Dziadku! Dziaaaadkuuuu!!! - krzyczy sąsiadka. - Pan jest z Polski! O Hani naszej pisze. O Hani! Tej, którą żeście z Gaju przywieźli!
- O Hani Polaczce? - upewnia się Jaszczuk i przekrzywia głowę. - A to może Polak? - pyta i wskazuje na mnie pomarszczonym palcem.
- Polak - potwierdza sąsiadka.
- Jeszcze Polska nie zginęła! - staruszek zaczyna śpiewać hymn, którego nauczył się w polskiej szkole. A później pogrąża się na chwilę w letargu, jakby próbował znaleźć w głowie choć kilka słów, które mogą mi się przydać. - Jak ją wzięli Bojmistrukowie, bandy robiły im problemy - mówi wreszcie, ważąc każde słowo. - Na wsi trudno utrzymać taką rzecz w sekrecie, zwłaszcza że myśmy w Gaju byli w kilka wozów. Świadków było dużo. Cała wieś wiedziała... - dodaje i znów zastyga, jakby szukał w głowie dalszych słów. Zamyka na chwilę oczy. Otwiera. Znów zamyka. Spogląda na mnie po dłuższej chwili. Potem spogląda na sąsiadkę.
- A ten mężczyzna to kto? - pyta i pokazuje na mnie palcem.
Nie pogadamy, choć i tak uświadomił mi ważną rzecz. Małą Polkę z Gaju ratowała cała Kaszówka, nie tylko rodzina Bojmistruków. - Fedor skarżył się kiedyś mojemu ojcu, że raz przyjechali banderowcy i kazali im Hanię oddać - dodaje pan Walery. - Bojmistruk na to, że to jego córka i że najpierw muszą jego zastrzelić. A oni, że oczywiście, zastrzelą małą, a potem jego i żonę. Ale jak zobaczyli uśmiechniętą dziewczynkę z buzią jak pierożek, uwierzyli, że jest Ukrainką. A może tylko udali, że wierzą? Ważne, że dali im spokój. Choć Fedor całą wojnę bał się banderowców; zwłaszcza jak poszedł na front. Bał się, że w tym czasie przyjadą i zabiorą dziecko Katerinie.
*
Siedzimy. Patrzymy na siebie. Kot Białka mruży oczy pod piecem. Sielsko, rodzinnie się zrobiło. I wtedy mówię coś, czego chyba mówić nie powinienem. Mówię: - Pani Haniu, jutro wracam do Polski. Znajdę pani rodzinę.
poniedziałek, 15 sierpnia 2016
Ukraińcy na defiladzie 15 sierpnia!
Rządzący poniżają miliony Polaków pozwalając na uczestnictwo ukraińskich i litewskich wojsk w paradzie Wojska Polskiego! - "Strzelcy siczowi mordowali polskich jeńców wojskowych we Lwowie, Tarnopolu i Kołomyi w 1919r., bandy tzw. UPA wymordowały ok. 150 tys. polskich kobiet i dzieci na Wołyniu i Podolu, tzw. Legion Wołyński Petro Diaczenki mordował Polaków na Grochowie i Dolnym Mokotowie w czasie Powstania Warszawskiego ...... dlaczego rządzący chcą opluć PAMIĘĆ pomordowanych Polaków ?!" Litwini w 1920 roku wspierali Armię Czerwoną, która dotarła pod Warszawę, a potem w 1939 roku uczestniczyła wraz Sowietami i III Rzeszą w agresji na Polskę. Wobec pogorszenia się ostatnimi czasy bilateralnych stosunków polsko-ukraińskich zarówno w wymiarze państwowym, jak i społecznym, udział naszego wschodniego sąsiada w narodowym święcie pozwala twierdzić że wyniszczenie Polskiego społeczeństwa we wschodnich województwach II RP został celowo zatuszowany dla osiągnięcia nierealnych i szkodliwych dla Polski celów politycznych .
Przypomnijmy, że Ukraińcy wspomagający Polaków w roku 1920 – ( tutaj należy dodać że akurat sytuacja była diametralnie różna bo to nasze wojska wspomagały tzw wyprawę Kijowską natomiast resztki oddziałów Petlury faktycznie brały udział w wojnie 1920 r lecz na ukrainie nikt do tych tradycji nie chce nawiązywac preferując kult faszyzmu OUN.) mieliby prawo uczestniczyć w tej właśnie defiladzie, – .Nie zapominajmy że to prawo przysługuje tylko i wyłącznie Ukraińcom z URL banderowcy nie przyznają się do tych tradycji i w tym przypadku faszystowski Kijów nie ma prawa do jakiejkolwiek reprezentacji tym bardziej że już w 1919 r dali próbkę swoich ludobójczych umiejętności o czym Historyk Macierewicz powinien wiedzieć.Niezrozumiałym jest też udział Litewskich formacji które reprezentują faktycznych współtwórców ofensywy Tuchaczewskiego na Warszawę to oni wspierali bolszewików przeciwko Polsce.
Przypomnijmy, że Ukraińcy wspomagający Polaków w roku 1920 – ( tutaj należy dodać że akurat sytuacja była diametralnie różna bo to nasze wojska wspomagały tzw wyprawę Kijowską natomiast resztki oddziałów Petlury faktycznie brały udział w wojnie 1920 r lecz na ukrainie nikt do tych tradycji nie chce nawiązywac preferując kult faszyzmu OUN.) mieliby prawo uczestniczyć w tej właśnie defiladzie, – .Nie zapominajmy że to prawo przysługuje tylko i wyłącznie Ukraińcom z URL banderowcy nie przyznają się do tych tradycji i w tym przypadku faszystowski Kijów nie ma prawa do jakiejkolwiek reprezentacji tym bardziej że już w 1919 r dali próbkę swoich ludobójczych umiejętności o czym Historyk Macierewicz powinien wiedzieć.Niezrozumiałym jest też udział Litewskich formacji które reprezentują faktycznych współtwórców ofensywy Tuchaczewskiego na Warszawę to oni wspierali bolszewików przeciwko Polsce.
sobota, 6 sierpnia 2016
Miasteczko Bełz....
Ponizej nostalgiczna i wzruszająca relacja pewnej blogerki , z jej wyprawy do przygranicznego Bełza.Ruiny, cmentarze, drób i bańki mydlane, czyli rzecz o pewnym miasteczku .
O wyborze terenu badawczego nieraz decyduje przypadek, czy może spontaniczna decyzja etnografa. Bo akurat podjechał autobus do tej wsi, bo zapytany człowiek wskazał nie tę drogę, o którą nam chodziło, bo byliśmy zbyt zmęczeni, aby wędrować gdzieś dalej. W tym przypadku zadecydowała wyobraźnia etnografki i błąkająca się po jej głowie piosenka o sennym, zapomnianym miasteczku. Gdyby nie to, że słuchałam jej kiedyś w chwilach beznadziei i tęsknoty, gdyby nie to, że stworzyłam w głowie obraz miejsca pełnego melancholii i nostalgii, gdyby nie to, że w jednej wsi moja rozmówczyni zlekceważyła mnie, gdyby nie moje rozczarowanie i miotające mną emocje, pewnie nigdy nie trafiłabym do miasteczka Bełz.
Miasteczko Bełz kochany mój Bełz
W poranne gazety ubrany spokojnie się budzi Bełz
W poranne gazety ubrany spokojnie się budzi Bełz
Można to chyba nazwać intuicją etnograficzną. Jedzie się do miejsca zupełnie obcego, bez tzw. kontaktów, bez wsparcia. Trzeba zmierzyć się ze swoimi wątpliwościami i narastającym strachem o to, co się spotka, czy uda się nagrać choć jedną rozmowę. Jednak jedzie się, słuchając cichych podpowiedzi, szukając pozornie nic nie mówiących znaków. Wsiadłam do marszrutki w Żółkwii, zawiozła mnie ona do Wielkich Mostów, tu miałam przesiadkę na marszrutkę do Czerwonogradu, półtorej godziny czekania, po czym droga do Czerwonogradu. Wyboje, pola i lasy. Sam Czerwonograd przygnębiający. Przemysłowe miasteczko z 75 tysiącami mieszkańców, szare blokowiska i kominy kopalń. Na dworcu romscy żebracy, obok rynek z szaloną mieszanką najróżniejszych produktów: mięso na hakach, nabiał, warzywa, owoce, przyprawy, słodycze, ciuchy, zabawki, kwiaty, kosmetyki. Stąd miałam mieć marszrutkę do Bełza. Było późno, słońce stało nisko, ludzie robili ostatnie zakupy. Usiadłam na jakiejś ławce, zapisywałam swe rozpaczliwe myśli w notatniku, wciąż zastanawiając się czy jechać dalej, czy to ma sens. Poszłam na dworzec, na jednym ze stanowisk stał rozklekotany autobus, podeszłam bliżej, na tabliczce widniał napis: „Бeлз”. Skoro tak, to jadę. Droga trwała jakieś pół godziny. Cały czas zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam. Przecież nikogo tam nie znam, robi się coraz później i ciemniej, ludzie o tej porze siedzą w domach. Z rozmyślań wyrwał mnie czyjś głos, starsza pani pytała, czy ja przypadkiem nie do Bełza, bo to już tu. Wysiadłam, owa pani razem ze mną. Chyba rozpacz biła ze mnie, bo miła pani zapytała, co ja tu robię. Wyglądałam pewnie jak zagubiony, nieszczęsny turysta, który zszedł ze szlaku i błądził gdzieś poza dostępną przestrzenią. Pani Hania okazała się bardzo pomocna, oprowadziła mnie po Bełzie, dała namiar na nauczycielkę historii, która mieszka i naucza w Bełzie, odprowadziła na przystanek i pobłogosławiła na drogę. Pierwsze zetknięcie z terenem, zarzuciłam wędkę, a połów okazał się później bardzo obfity.
Obłoki płyną w dal znów toczy się świat
Wypiękniał nasz Bełz
W ogrodach na grobach bez
Wypiękniał nasz Bełz
W ogrodach na grobach bez
Gdy się wjeżdża do Bełza ze strony Czerwonogradu marszrutka zatrzymuje się najpierw na autostancji. Jest to niewielki budynek, z kanciapą dla pani, która udziela informacji, sprzedaje bilety i prowadzi długie rozmowy ze znajomymi osobami, czekającymi na środek transportu. W środku budynku coś jakby poczekalnia, ciemna i zatęchła, z mapą rejonu Sokalskiego i rozkładem jazdy. Za budynkiem obowiązkowo wychodek. Nieopodal znajduje się plac, na którym co tydzień w czwartek odbywa się „dyskoteka dla pensjoner”, czyli targ gromadzący głównie starszych ludzi, którzy w tym dniu wychodzą ze swoich domów, przystrojeni odświętnie, pełni dobrego humoru i swoistego wdzięku. Tutaj także droga się rozdziela. Idąc na lewo dojdzie się do tzw. zamoczku, czyli najstarszej części miasta, onegdaj znajdował się tu gród książęcy, dziś stoi tu cerkiew prawosławna, która jeszcze przed II wojną była kościołem katolickim. Obok cerkwi znajduje się kaplica z kopią obrazu Matki Boskiej. Nieliczni w Polsce wiedzą, że ikona Matki Boskiej Częstochowskiej pochodzi właśnie z Bełza. Została ona przeniesiona przez Władysława Opolczyka w XIV w. w obawie przed najazdami tatarskimi. Za cerkwią rozciąga się widok na pastwiska i rzekę Solokiję. Aby dojść na rynek trzeba za autostancją skręcić w prawo. Bełzka jakby-starówka. Na środku kilka drzew, dookoła prostokątnego placu stare, pożydowskie kamieniczki, w których obecnie mieszczą się sklepy i dwie knajpy. Przy rynku mieści się także szkoła dla młodszych dzieci. Niedaleko znajdują się ruiny dwóch klasztorów dominikańskich, męskiego i żeńskiego, a między nimi dumnie wznosi się świeżo wyremontowany ratusz. Tworzy on swoisty kontrast z budynkiem stojącym naprzeciwko niego. Zniszczony kino-teatr, tragiczny obraz ruiny i zdewastowania. Trudno przejść obojętnie obok czegoś, co niegdyś tętniło życiem, gdzie kwitło życie kulturalne, gdzie ludzie znajdowali rozrywkę, gdzie gromadzili się, aby zasmakować nieco sztuki. W pobliżu stoi cerkiew greko-katolicka św. Mikołaja, obecnie w remoncie. Gdy pójdzie się dalej, minie się Narodny Dom, w którym mieści się biblioteka i odbywają się weekendowe dyskoteki. Idąc cały czas prosto dojdzie się na cmentarz, na którym znajdują się jeszcze polskie nagrobki. Na środku stoi drewniana cerkiew Zesłania Ducha Św. Asfaltowa droga, notabene zbudowana za środki żydowskie, wiedzie do kirkutu i hotelu dla Żydów. Teren kirkutu jest ogrodzony i rozciąga się na kilkuset metrach kwadratowych, jednak macewy skupione są głównie na środku terenu. Betonowa ścieżka prowadzi do grobu cadyka z rodu Rokeach, jego synów i żony. Bełscy cadycy słynęli jako cudotwórcy, do miasta przybywały liczne pielgrzymki Żydów z całej Galicji. Obok cmentarza znajduje się świeżo wybudowany hotel, który jest wykorzystywany tylko pod obecność wycieczek żydowskich. Jak na warunki tutejsze hotel posiada wysoki standard, z ciepłą bieżącą wodą, gazem i innymi udogodnieniami. W środku mieści się sala modlitewna, mykwa, obszerna jadalnia, kuchnie, pomieszczenia dla rabina i pokoje dla pozostałych. Podczas nieobecności Żydów pieczę nad budynkiem sprawuje pani Ania, mieszkająca w sąsiadującym domu.
Świetność Bełza już dawno przeminęła, dziś to pożydowskie miasteczko robi wrażenie zrujnowanego miejsca, w którym panuje atmosfera apatii i braku perspektyw.
Miasteczko Bełz kochany mój Bełz
Wypłowiał już tamten obrazek milczący płonący Bełz
Nazwa Bełz pochodzi albo od „bilyj” – czysty, kiedyś wokół Bełza były torfowiska i błota, a samo miasteczko było czyste. Albo od ang. „bell” – dzwon, ponoć kiedyś sprowadzono z Anglii dzwony, więc nazwę „bells” przekształcono na Bełz. Bełz to tysiąc lat burzliwej historii, zmiennych kolei losu, przeplatanych czasem spokoju i względnego dostatku. Początek Bełza sięga dziesiątego stulecia. Wówczas należał do Grodów Czerwieńskich, terenu spornego, o który bój toczyło ówczesne państwo polskie i Ruś Kijowska. Bełz był miasteczkiem pogranicznym, leżącym na dość często uczęszczanym szlaku handlowym. W XI wieku Bełz został zdobyty i oderwany od Polski przez Jarosława Mądrego, miasteczko stało się wówczas stolicą księstwa bełskiego, będąc jednym z najznaczniejszych ośrodków miejskich Rusi Włodzimierskiej. W XIII wieku Bełz został spustoszony przez Tatarów, a w następnym wieku zajęty przez Litwinów. W 1388 roku Władysław Jagiełło nadał miastu prawo magdeburskie. W XV wieku księstwo inkorporowano do Korony, czyniąc Bełz stolicą osobnego województwa bełskiego. W tym wieku przybyli do miasteczka pierwsi Żydzi, głównie z terenów Polski. Bełz był wówczas dość bogatym i rozwijającym się ośrodkiem. „Ale czotyrysta rokiw misto bulo polskie, wid czternaste stolicy, do wisimnaciate. Za tych czotyrysta rokiw, desiat rokiw tut buly Uhorci, piat razy Tatary, po prostu, napadaly, widchodyly, palyly i widchodyly.” Po zajęciu go przez Austriaków w 1772 zaczął podupadać. Po odzyskaniu niepodległości, w II Rzeczypospolitej był już mało znaczącym miasteczkiem. Jednak nadal tętniło tu życie, połowę mieszkańców stanowili Żydzi, chasydzi, zajmujący się handlem i rzemiosłem, resztę mieszkańców stanowili Polacy i Ukraińcy. Stan ten zmienił się jednak podczas II wojny światowej. Po wkroczeniu Niemców, Żydzi zostali wywiezieni do obozu w Bełżcu albo zamordowani na miejscu. Ci, którym udało się ocaleć, wyjechali do Izraela, Stanów lub Kanady. Tuż po wojnie Ukraińców z Bełza przesiedlono na dalsze tereny Ukrainy. Do 1951 roku Bełz należał do Polski, jednak po tzw. „korekcie granic” przydzielono go wraz z dawnym Krystynopolem (dziś Czerwonograd) i Sokalem Ukrainie, w zamian przyznając Polsce tereny w Bieszczadach. Tym samym zmuszono ludność polską do przesiedlenia się na nowo przyznane tereny, a do Bełza na powrót sprowadzono ludność ukraińską.
A w piekarni pachnie chleb
Koń nad owsem schyla łeb
Zakochanym nieba dość
Tylko cicho gwiżdże ktoś
Dziś niewiele osób pamięta obraz dawnego Bełza. Większość osób to napływowa ludność, która sprowadziła się tu w latach pięćdziesiątych. Ale w małym domu, nieopodal autostancji mieszka jeszcze pani Maria, jedna z najstarszych mieszkanek Bełza. Urodziła się w Bełzie i żyła tu przez całe życie, za wyjątkiem paru lat po wojnie, kiedy przesiedlono ją na tereny Ukrainy. Pani Maria chodziła do polskiej szkoły, prowadzonej przez siostry felicjanki, do dziś mówi bardzo dobrą polszczyzną. W rozmowach snuje opowieści o „tamtym” Bełzie. Kiedy życie toczyło się spokojnym rytmem, kiedy trzy nacje żyły zgodnie obok siebie. Szkoła dla dziewcząt mieściła się w budynku dzisiejszej kliniki. Do szkoły chodziły dzieci polskie, ukraińskie i żydowskie. Przed lekcjami odmawiane były zawsze modlitwy, po polsku i ukraińsku. Dziewczynki żydowskie nie modliły się, lecz w pozycji stojącej przysłuchiwały się modlitwom chrześcijańskim. Co niedziela dzieci katolickie były prowadzone przez siostry do kościoła. Pani Maria opowiadała, że pomimo tego, że cadyk bełski był tak znany, to nigdy go nie widziała. Był on niskim człowiekiem, a jeśli wychodził ze swojego domu, to zawsze w asyście innych osób, które jakoże duże wyższe, skutecznie go zakrywały. Pamięta jak dużo osób przybywało do cadyka w nadziei, że zostaną uleczone lub zostanie im objawiona prawda o ich przeznaczeniu. Pani Maria wspomina również, jak z innymi dziećmi „podglądały” pogrzeby chasydzkie. Po śmierci ciało nieboszczyka jak najszybciej musiało być umieszczone w grobie, owinięte w białe prześcieradło, w drewnianej trumnie było niesione na cmentarz. Tam wyjmowano ciało z trumny i w pozycji siedzącej wkładano je do wykopanego wcześniej dołu. W grobie również układana była w ukosie deska, tak by głowa nieboszczyka była chroniona przed zasypaniem ziemią. Żydzi prowadzili w miasteczku wiele zakładów rzemieślniczych, sklepów. Chodzili na nabożeństwa do okazałej synagogi, która stała niedaleko rynku, a została wysadzona przez Niemców w czasie II wojny. W miasteczku było również kilka domów modlitwy, które mieściły się w do dziś zachowanych kamienicach z charakterystycznymi wieżyczkami.
Nikt nie chce pamiętać nikt nie chce znać smaku łez
Łagodny świt zwyczajnych dni rytm
Drób. Dużo kur, gęsi, kaczek przemierza ulice Bełza. Niespiesznie, leniwym krokiem, w równym szyku lub samotnie. Prawie każdy tutejszy mieszkaniec jest zasobny w ptactwo domowe. Niewątpliwie wpływa to na zmniejszenie wydatków na utrzymanie. Niektórzy trzymają króliki albo kozy, co poniektórzy posiadający choć kilka metrów kwadratowych łąki również krowę. Nieodłącznym elementem krajobrazu przydomowego jest także własny ogród warzywny. W okresie letnim, ale także wczesnojesiennym w sklepach nie uświadczysz świeżych warzyw, jakoże każdy ma je we własnym ogródku. Mieszkańcy znajdują wiele rozwiązań swej trudnej ekonomicznie sytuacji. Bełz jest zapomnianym przez władze centralne miasteczkiem. W domach nie ma gazu, co prawda rury gazowe są już podciągnięte do miasta, za co mieszkańcy musieli płacić sporą kwotę, ale, aby doprowadzić instalację do domów, potrzebne są kolejne pieniądze. Nie ma oczywiście także Internetu. Co sprytniejsi załatwili sobie jakieś połączenia drogą telefoniczną, ale jest to drogie i nie w pełni sprawne.
Dziś słucham piosenki Osieckiej. Bije z niej smutek, tęsknota za dawnym bezpiecznym spokojnym Bełzem. Wiele się zmieniło. Wojna, losy powojenne. Życie toczy się tutaj dalej. Tylko przestrzeń jest naznaczona pustką.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...