No i stuknęło mi 57 wiosen . Kiedy to zleciało ?
poniedziałek, 27 lutego 2017
niedziela, 26 lutego 2017
Potyczka w Małkowie.
27 lutego 1944 roku oddział Batlionów Chłopskich pod dowództwem Stanisława Basaja ps " Ryś" (na zdjęciu pierwszy od prawej, z córką Kamilą) stoczył w okolicach wsi Małków w powiecie hrubieszowskim zwycięską walkę z oddziałem Grupy Bojowej SS Beyersdorf składającym się z ukraińskich ochotników, i z Ukraińską Samoobroną Narodową (USN).
piątek, 24 lutego 2017
wtorek, 21 lutego 2017
Rocznica.
31 lat temu zdobyła K2 jako pierwsza kobieta na świecie. Wanda Rutkiewicz - wybitna himalaistka, twardy człowiek gór, piękna kobieta. Wcześniej jako pierwsza Polka i Europejka oraz trzecia kobieta na świecie zdobyła Mount Everest. W 1992 roku Wanda Rutkiewicz zaginęła w masywie Kanczendzongi. Miała wówczas 49 lat. Ciała nigdy nie odnaleziono.
Mordercy przyszli w nocy.
22 lutego 1944 roku to rocznica kolejnej zbrodni wołyńskiej. Tym razem miała ona miejsce w Berezowicy Małej ( obecnie Ukraina).
Mieszkańcy miejscowości, którzy już wiedzieli czego wcześniej dokonywały gdzie indziej bandy UPA postanowili bronić się przed nimi sami. W tym celu pełniono warty,które miały ostrzegać przed wrogiem. Jednak Niemcy okupujący ten region obawiali się nadchodzącej Armii Czerwonej. Mieszkańców wykorzystano do budowy obrony pozycji niemieckich. To uśpiło czujność mieszkańców obawiających się ukraińskiego ataku.
W nocy od strony Wiśniowca spacyfikowanego dzień wcześniej nadjechali na furmankach mordercy z UPA. Mordowano jak zwykle nożami i siekierami, podchodząc pod zabudowania po cichu. Uciekinierów traktowano ostrą amunicją. Zabito 131 osób.
Fragmenty opisów wydarzeń, które miały miejsce tego dnia:
„Liczne banderowskie bojówki, dobrze uzbrojone, przyjechały od strony granicy wołyńskiej. Najpierw zaatakowały polskie zagrody na przysiółku położonym około 1 km od wsi. Tu, by nie płoszyć śpiącej ludności we wsi, mordercy posługiwali się wyłącznie siekierami, nożami i bagnetami. I tak: Piotra Szewciuka porąbano na trzy części, Katarzynę Tomków, wdowę wraz z siedmiorgiem dzieci, zakłuto bagnetami, Janowi Nowakowskiemu odrąbano część głowy, a żonę zakłuto bagnetami. Podobnie wymordowano całą rodzinę Korylczuków: Prokopa, jego żonę Anastazję, i córki – Agnieszkę, Marię, Stefanię i małego wnuka Krzysia. Uratował się jedynie Władek Korylczuk, który po krótkiej walce wręcz, wyrwał się rezunom i zaalarmował całą wieś. Uciekł tylko w bieliźnie, a na dworze panował siarczysty mróz i śnieg był prawie po pas. Władek biegł przez całą wieś krzycząc „rżną”. Zatrzymał się aż na końcu wsi w leśniczówce. To właśnie dzięki niemu wielu ludzi zdołało się uratować.
(...) Jego trzyletniego synka nadziano na bagnet i mimo krzyku dziecka, bandyci śmiali się i wymachując bagnetem mówili, że to jest polski orzeł (...) Wujek Janek nie doszedł nawet do stajni, bo go zamordowano wcześniej, wzorując się na śmierci Jezusa: miał pięć ran zadanych nożami: na rękach, na nogach i w boku (...) Poszliśmy do spalonej obory, za nami poszło oglądać to straszliwe cmentarzysko więcej ludzi. Przystąpiono do wyciągania zwłok. Wydobyto ciała żony i syna Jana Ciurysa, żony i dwu córek Piotra Ciurysa, Józefa Saciuka, matki Hrycajki z małym dzieckiem, Agnieszki Pańczyszyn z córką, córki Sowińskiego, Anny Lewków, żony i dwójki dzieci Wojtka Dżygały, oraz czwórki moich dzieci i mojej żony. Niektóre zwłoki były tak spalone, że nie ustalono ich tożsamości (...) Gdy doszedłem do zagrody Janka Nowakowskiego „Mojsa” zauważyłem, że leży on na drodze z żoną i dwiema kobietami: starą „Slińczychą” i jej córką Kaśką. Jaśko miał odrąbaną siekierą głowę. Poszedłem do domu Władka Korylczuka i zobaczyłem, że jego najmłodsza siostra Stefania leży przy domu pod oknem cała skłuta nożami. Wszedłem do mieszkania i zauważyłem kałuże krwi, obok siebie leżeli Prokop Korylczuk i jego żona Jadzia. Byli pocięci nożami. Na ławce leżała jedna z sióstr Władka – Marysia. Miała przebity bagnetami brzuch. Jęczała. W tym samym mieszkaniu pod łóżkiem leżał ranny Józef „Słunka”. Obok na łóżku siedziała Jadzia Gap, która miała 6 ran kłutych. Na drugim łóżku leżał martwy synek Władka Korylczyka, z przebitą nożem piersią. Franek „Omelan” został zamordowany w swoim mieszkaniu. Dom Janka Jędrzejka został spalony, a on z córką udusili się w płonącym budynku czadem. U Kwaśnickich 6 osób udusiło się w spichrzu. Na podwórzu u Jaśka Krąpca leżał, przebity bagnetem Janek Szymków i stara Ciuryska".
Boguś
Mieszkańcy miejscowości, którzy już wiedzieli czego wcześniej dokonywały gdzie indziej bandy UPA postanowili bronić się przed nimi sami. W tym celu pełniono warty,które miały ostrzegać przed wrogiem. Jednak Niemcy okupujący ten region obawiali się nadchodzącej Armii Czerwonej. Mieszkańców wykorzystano do budowy obrony pozycji niemieckich. To uśpiło czujność mieszkańców obawiających się ukraińskiego ataku.
W nocy od strony Wiśniowca spacyfikowanego dzień wcześniej nadjechali na furmankach mordercy z UPA. Mordowano jak zwykle nożami i siekierami, podchodząc pod zabudowania po cichu. Uciekinierów traktowano ostrą amunicją. Zabito 131 osób.
Fragmenty opisów wydarzeń, które miały miejsce tego dnia:
„Liczne banderowskie bojówki, dobrze uzbrojone, przyjechały od strony granicy wołyńskiej. Najpierw zaatakowały polskie zagrody na przysiółku położonym około 1 km od wsi. Tu, by nie płoszyć śpiącej ludności we wsi, mordercy posługiwali się wyłącznie siekierami, nożami i bagnetami. I tak: Piotra Szewciuka porąbano na trzy części, Katarzynę Tomków, wdowę wraz z siedmiorgiem dzieci, zakłuto bagnetami, Janowi Nowakowskiemu odrąbano część głowy, a żonę zakłuto bagnetami. Podobnie wymordowano całą rodzinę Korylczuków: Prokopa, jego żonę Anastazję, i córki – Agnieszkę, Marię, Stefanię i małego wnuka Krzysia. Uratował się jedynie Władek Korylczuk, który po krótkiej walce wręcz, wyrwał się rezunom i zaalarmował całą wieś. Uciekł tylko w bieliźnie, a na dworze panował siarczysty mróz i śnieg był prawie po pas. Władek biegł przez całą wieś krzycząc „rżną”. Zatrzymał się aż na końcu wsi w leśniczówce. To właśnie dzięki niemu wielu ludzi zdołało się uratować.
(...) Jego trzyletniego synka nadziano na bagnet i mimo krzyku dziecka, bandyci śmiali się i wymachując bagnetem mówili, że to jest polski orzeł (...) Wujek Janek nie doszedł nawet do stajni, bo go zamordowano wcześniej, wzorując się na śmierci Jezusa: miał pięć ran zadanych nożami: na rękach, na nogach i w boku (...) Poszliśmy do spalonej obory, za nami poszło oglądać to straszliwe cmentarzysko więcej ludzi. Przystąpiono do wyciągania zwłok. Wydobyto ciała żony i syna Jana Ciurysa, żony i dwu córek Piotra Ciurysa, Józefa Saciuka, matki Hrycajki z małym dzieckiem, Agnieszki Pańczyszyn z córką, córki Sowińskiego, Anny Lewków, żony i dwójki dzieci Wojtka Dżygały, oraz czwórki moich dzieci i mojej żony. Niektóre zwłoki były tak spalone, że nie ustalono ich tożsamości (...) Gdy doszedłem do zagrody Janka Nowakowskiego „Mojsa” zauważyłem, że leży on na drodze z żoną i dwiema kobietami: starą „Slińczychą” i jej córką Kaśką. Jaśko miał odrąbaną siekierą głowę. Poszedłem do domu Władka Korylczuka i zobaczyłem, że jego najmłodsza siostra Stefania leży przy domu pod oknem cała skłuta nożami. Wszedłem do mieszkania i zauważyłem kałuże krwi, obok siebie leżeli Prokop Korylczuk i jego żona Jadzia. Byli pocięci nożami. Na ławce leżała jedna z sióstr Władka – Marysia. Miała przebity bagnetami brzuch. Jęczała. W tym samym mieszkaniu pod łóżkiem leżał ranny Józef „Słunka”. Obok na łóżku siedziała Jadzia Gap, która miała 6 ran kłutych. Na drugim łóżku leżał martwy synek Władka Korylczyka, z przebitą nożem piersią. Franek „Omelan” został zamordowany w swoim mieszkaniu. Dom Janka Jędrzejka został spalony, a on z córką udusili się w płonącym budynku czadem. U Kwaśnickich 6 osób udusiło się w spichrzu. Na podwórzu u Jaśka Krąpca leżał, przebity bagnetem Janek Szymków i stara Ciuryska".
Boguś
sobota, 18 lutego 2017
A było to w Wielki Czwartek .
Od Machnówka idziemy ponad kilometr polami. Pada. Ziemia czarna, żyzna, tłusta. Przykleja się do butów. Pola obsiane pszenicą, gdzieniegdzie bielą się na pryzmach buraki.
Bruzdami przeorane twarze pielgrzymów. Bo głównie starsi idą w korowodzie. Bo pamiętają. Bo to chrześcijański obowiązek. I choć na karku 7 albo 8 krzyżyk, maszerują dziarsko po zagonach: z wieńcami, zniczami w reklamówkach i cichą modlitwą na ustach.
Ale nie brakuje młodych: - Pomordowanym należy się pamięć - mówi Łukasz Kłębek, rocznik 1977.
To wójt Ulhówka. Mimo młodego wieku, rodziny wymordowanych przez OUN-UPA mieszkańców Worochty, Tarnoszyna, Szczepiatyna i innych wiosek w tej przygranicznej gminie darzą Kłębka szacunkiem. Bo ma odwagę mówić.
W Wielki Czwartek
- Wtedy też od rana lało - wspomina Jan Brzozowski z Machnówka, rocznik 1935.
"Wtedy" - to dzień, w którym ukraińscy nacjonaliści postanowili rozprawić się z mieszkańcami Worochty. To była duża wioska z kościołem, cerkwią i folwarkiem.
Do tragedii doszło 6 kwietnia 1944 roku. To był Wielki Czwartek. - Ukraińcy spędzili wszystkich do jednego domu - opowiada Helena Górnicka, rocznik 1938, była mieszkanka Worochty, która obecnie mieszka w Machnówku. - Nam w ostatniej chwili udało się uciec.
Tego szczęścia nie mieli jej dziadkowie Franciszka i Eliasz Skopik, banda UPA zamordowała także czworo ich dzieci. - Moi wujkowie i ciocie: Władysław, Michał, Katarzyna, Anna - wylicza pani Helena. - Niektórych żywcem pogrzebali, bo ziemia przez trzy dni się ruszała... - Ja bym też tu leżał, ale w porę pomógł nam jeden z Ukraińców - mówi Brzozowski, który podobnie jak pani Helena mieszkał z rodziną w Worochcie.
Upowcy zabili jego dziadków Annę i Aleksandra Brzozowskich, ciotkę i jej 14-letniego syna. - Leżą tu wszyscy razem z naszymi sąsiadami - mówi między mogiłami pan Jan.
Bo są dwie mogiły. - Młodych zabili niedaleko folwarku, starszych przy fosie, gdzie wcześniej zakopywano zdechłe zwierzęta - opowiada pani Helena.
W skąpany deszczem Wielki Czwartek zginęło 65 lat temu ponad 30 mieszkańców Worochty.
Była sobie wioska
To była duża wioska z kościołem, cerkwią i folwarkiem. - Wyznawcy kościoła greckokatolickiego szli w procesji do kościoła rzymskokatolickiego, żenili się między sobą, wychodzili za mąż. Żyli po chrześcijańsku - mówił podczas kazania w Machnówku ks. Bronisław Bucki, rocznik 1942, były proboszcz parafii w Ulhówku, a obecnie kanclerz kurii charkowsko-zaporoskiej na Ukrainie.
Do 1951 roku Worochta należała do Polski, ale po "regulacji" granicy znalazła się w Związku Radzieckim. - Miała zostać przy Polsce - zapewnia Stanisław Wójtowicz z Korczmina, rocznik 1933, który ma żonę z Worochty. - Granica była już wycięta przez las. Przyjechała jakaś komisja na trzy samochody. Ruski przeszedł jakieś 100 metrów i mówi: "Nada tuda". Wycięli drugi pas i Worochta też poszła na tamtą stronę. Trzeba się było wynosić.
Znakiem nowej granicy był drut kolczasty. Pan Stanisław pamięta, że na Wszystkich Świętych wpuścili ich jeszcze na cmentarz, ale później o przekroczeniu granicy nie było mowy. Worochta całkowicie zniknęła z mapy. - Na naszych oczach rozbierali wieś i cerkiew, bo kościół filialny spalili wcześniej bulbowcy - wspomina Stanisław Górnicki z Machnówka, rocznik 1920.
Dwie zbiorowe mogiły zostały za pasem granicznym. W 1994 roku rodzinom pomordowanych udało się postawić tam drewniane krzyże. W ubiegłym roku wycięto krzaki, uporządkowano mogiły, złożono kwiaty i zapalono znicze.
Wieczne odpoczywanie
W drugą niedzielę listopada w kościele Najświętszej Marii Panny Królowej Polski w Machnówku była rano akademia patriotyczna, stał Szwadron Ułanów z Tomaszowa Lubelskiego. Modlono się za pomordowanych mieszkańców Worochty. - Nie chodzi o rozjątrzanie, ale prawda jest taka, że swoje życie oddali tylko za to, że byli Polakami - powiedział podczas homilii ks. Bucki. - Dzisiaj możemy tylko prosić Boga, żeby nigdy więcej to się nie powtórzyło, bo wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga. Chrystus powołał nas do miłości. Człowiek zdolny jest do upodlenia tylko wtedy, jeśli odchodzi od Boga.
Ks. Bronisław pochodzi z Uhnowa. - To była tragedia mordowanych, ale i tych, co mordowali - dodał. - Swoje życie zawdzięczam tylko temu, że w marcu 1943 roku przyszła do nas sąsiadka Ukrainka i powiedziała do mojej mamy: "Wt'ikajte!". I uciekliśmy, przez Sołokiję, do stacji.
Jedno słowo dobrej Ukrainki okazało się cenniejsze od złota. To słowo znaczyło życie.
Po nabożeństwie każdy, kto miał w kieszeni paszport, mógł przejść na drugą stronę granicy, by pod mogiłami złożyć wieńce, zapalić znicze i razem proboszczem parafii w Machnówku odmówić za zamordowanych w Worochcie "Wieczne odpoczywanie". W korowodzie przez pola i rowy do tymczasowego punktu odprawy granicznej dotarło 51 osób.
Obrońcy banderowców podkreślają, że OUN-UPA walczyła o niepodległą Ukrainę. Boluś Ostrówka, którego zabili w Wielki Czwartek w Worochcie, miał roczek. Zaczął stawiać pierwsze kroki. I ostatnie. Mamę zastrzelono, na malca oprawcom szkoda było kulki: dostał kolbą w główkę.
Bruzdami przeorane twarze pielgrzymów. Bo głównie starsi idą w korowodzie. Bo pamiętają. Bo to chrześcijański obowiązek. I choć na karku 7 albo 8 krzyżyk, maszerują dziarsko po zagonach: z wieńcami, zniczami w reklamówkach i cichą modlitwą na ustach.
Ale nie brakuje młodych: - Pomordowanym należy się pamięć - mówi Łukasz Kłębek, rocznik 1977.
To wójt Ulhówka. Mimo młodego wieku, rodziny wymordowanych przez OUN-UPA mieszkańców Worochty, Tarnoszyna, Szczepiatyna i innych wiosek w tej przygranicznej gminie darzą Kłębka szacunkiem. Bo ma odwagę mówić.
W Wielki Czwartek
- Wtedy też od rana lało - wspomina Jan Brzozowski z Machnówka, rocznik 1935.
"Wtedy" - to dzień, w którym ukraińscy nacjonaliści postanowili rozprawić się z mieszkańcami Worochty. To była duża wioska z kościołem, cerkwią i folwarkiem.
Do tragedii doszło 6 kwietnia 1944 roku. To był Wielki Czwartek. - Ukraińcy spędzili wszystkich do jednego domu - opowiada Helena Górnicka, rocznik 1938, była mieszkanka Worochty, która obecnie mieszka w Machnówku. - Nam w ostatniej chwili udało się uciec.
Tego szczęścia nie mieli jej dziadkowie Franciszka i Eliasz Skopik, banda UPA zamordowała także czworo ich dzieci. - Moi wujkowie i ciocie: Władysław, Michał, Katarzyna, Anna - wylicza pani Helena. - Niektórych żywcem pogrzebali, bo ziemia przez trzy dni się ruszała... - Ja bym też tu leżał, ale w porę pomógł nam jeden z Ukraińców - mówi Brzozowski, który podobnie jak pani Helena mieszkał z rodziną w Worochcie.
Upowcy zabili jego dziadków Annę i Aleksandra Brzozowskich, ciotkę i jej 14-letniego syna. - Leżą tu wszyscy razem z naszymi sąsiadami - mówi między mogiłami pan Jan.
Bo są dwie mogiły. - Młodych zabili niedaleko folwarku, starszych przy fosie, gdzie wcześniej zakopywano zdechłe zwierzęta - opowiada pani Helena.
W skąpany deszczem Wielki Czwartek zginęło 65 lat temu ponad 30 mieszkańców Worochty.
Była sobie wioska
To była duża wioska z kościołem, cerkwią i folwarkiem. - Wyznawcy kościoła greckokatolickiego szli w procesji do kościoła rzymskokatolickiego, żenili się między sobą, wychodzili za mąż. Żyli po chrześcijańsku - mówił podczas kazania w Machnówku ks. Bronisław Bucki, rocznik 1942, były proboszcz parafii w Ulhówku, a obecnie kanclerz kurii charkowsko-zaporoskiej na Ukrainie.
Do 1951 roku Worochta należała do Polski, ale po "regulacji" granicy znalazła się w Związku Radzieckim. - Miała zostać przy Polsce - zapewnia Stanisław Wójtowicz z Korczmina, rocznik 1933, który ma żonę z Worochty. - Granica była już wycięta przez las. Przyjechała jakaś komisja na trzy samochody. Ruski przeszedł jakieś 100 metrów i mówi: "Nada tuda". Wycięli drugi pas i Worochta też poszła na tamtą stronę. Trzeba się było wynosić.
Znakiem nowej granicy był drut kolczasty. Pan Stanisław pamięta, że na Wszystkich Świętych wpuścili ich jeszcze na cmentarz, ale później o przekroczeniu granicy nie było mowy. Worochta całkowicie zniknęła z mapy. - Na naszych oczach rozbierali wieś i cerkiew, bo kościół filialny spalili wcześniej bulbowcy - wspomina Stanisław Górnicki z Machnówka, rocznik 1920.
Dwie zbiorowe mogiły zostały za pasem granicznym. W 1994 roku rodzinom pomordowanych udało się postawić tam drewniane krzyże. W ubiegłym roku wycięto krzaki, uporządkowano mogiły, złożono kwiaty i zapalono znicze.
Wieczne odpoczywanie
W drugą niedzielę listopada w kościele Najświętszej Marii Panny Królowej Polski w Machnówku była rano akademia patriotyczna, stał Szwadron Ułanów z Tomaszowa Lubelskiego. Modlono się za pomordowanych mieszkańców Worochty. - Nie chodzi o rozjątrzanie, ale prawda jest taka, że swoje życie oddali tylko za to, że byli Polakami - powiedział podczas homilii ks. Bucki. - Dzisiaj możemy tylko prosić Boga, żeby nigdy więcej to się nie powtórzyło, bo wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga. Chrystus powołał nas do miłości. Człowiek zdolny jest do upodlenia tylko wtedy, jeśli odchodzi od Boga.
Ks. Bronisław pochodzi z Uhnowa. - To była tragedia mordowanych, ale i tych, co mordowali - dodał. - Swoje życie zawdzięczam tylko temu, że w marcu 1943 roku przyszła do nas sąsiadka Ukrainka i powiedziała do mojej mamy: "Wt'ikajte!". I uciekliśmy, przez Sołokiję, do stacji.
Jedno słowo dobrej Ukrainki okazało się cenniejsze od złota. To słowo znaczyło życie.
Po nabożeństwie każdy, kto miał w kieszeni paszport, mógł przejść na drugą stronę granicy, by pod mogiłami złożyć wieńce, zapalić znicze i razem proboszczem parafii w Machnówku odmówić za zamordowanych w Worochcie "Wieczne odpoczywanie". W korowodzie przez pola i rowy do tymczasowego punktu odprawy granicznej dotarło 51 osób.
Obrońcy banderowców podkreślają, że OUN-UPA walczyła o niepodległą Ukrainę. Boluś Ostrówka, którego zabili w Wielki Czwartek w Worochcie, miał roczek. Zaczął stawiać pierwsze kroki. I ostatnie. Mamę zastrzelono, na malca oprawcom szkoda było kulki: dostał kolbą w główkę.
Cos dla odmiany - Chortytsa - eksportowa marka ze Wschodu.
|
''Dowbeszka -Korobka''- historia rezuna.
Kim był Hryhoryj Perehijniak?

Inaugurując 8 lutego 2017 roku „kampanię informacyjną” w związku z obchodami 75. (domniemanej) rocznicy powstania UPA Wołodymyr Wiatrowycz wykreował legendę o rzekomej walce UPA z Niemcami, której początek miała dać 7 lutego 1943 roku sotnia Hryhoryja Perehijniaka. Tym samym szef ukraińskiego IPN wylansował nowego bohatera narodowego Ukrainy i zarazem bohatera walki z okupantem niemieckim, jaką miała zdaniem Wiatrowycza toczyć UPA. Kim jednak naprawdę był Perehijniak?
Otóż był on – tak jak i pozostali współcześni mu nacjonaliści ukraińscy – niemieckim kolaborantem i na dodatek uczestnikiem zbrodni holokaustu. Dowiadujemy się o tym z artykułu biograficznego Parehijniaka, który opublikowali obecni epigoni spuścizny Stepana Bandery. Autorką tego biogramu jest Ljubow Iwaniuk i został on zamieszczony 10 lutego 2012 roku na ukraińskiej stronie internetowej „Portal nacjonalistyczny” (Націоналістичний портал) pod adresem: www.ukrnationalism.com.
Z biogramu – pod egzaltowanym tytułem „Hryhoryj Perehijniak – dowódca pierwszej sotni UPA” (Григорій Перегіняк – командир першої сотні УПА) – dowiadujemy się, że Perehijniak urodził się 7 lutego 1910 roku w Uhrynowie Starym w powiecie kałuskim (województwo stanisławowskie), a więc w tej samej miejscowości, w której rok wcześniej (1 stycznia 1909 roku) urodził się Stepan Bandera, a także jego bracia Wasyl i Ołeksandr. Bandera wywarł największy wpływ na życie i osobowość Perehijniaka, który był nim zafascynowany. Późniejszy przywódca „rewolucyjnego” skrzydła Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów był nie tylko sąsiadem Perehijniaka, ale stał się jego nauczycielem i przewodnikiem życiowym, a nawet współtowarzyszem w celi więziennej.
Perehijniak siedział w polskim więzieniu razem z Banderą i innymi znanymi członkami OUN (Jarosław Karpyneć, Mykoła Kłymyszyn), którzy poddali go tam intensywnej obróbce ideowej. Można powiedzieć, że to był „uniwersytet” Perehijniaka. Odnotowuje to autorka jego hagiograficznego biogramu, gdzie czytamy, że w więziennej celi „Najbardziej wybijał się Perehijniak. On chłonął w siebie, jak gąbka, wszystko, co mu powiedziano. I pojmował wszystko z wielką łatwością... ”
Życiorys tego watażki był typowy dla jego rówieśników z pierwszego pokolenia członków OUN. Z zawodu był kowalem, na początku lat 30. XX wieku wstąpił do OUN i wkrótce stał się terrorystą. Jego pierwszą akcją terrorystyczną było zabójstwo w 1935 roku Polaka, który zajmował stanowisko sołtysa Uhrynowa Starego. Za ten czyn Perehijniak trafił najpierw przed oblicze polskiego sądu, który skazał go na dożywocie, a potem do polskich więzień na Świętym Krzyżu i we Wronkach.
O kolaboranckiej przeszłości Perehijniaka świadczy następujący fragment panegiryku pani Iwaniuk: „Po uwolnieniu (w wyniku najazdu III Rzeszy na Polskę w 1939 roku – uzup. BP) Hryć przedostaje się do Krakowa, gdzie dołącza do zwolenników OUN pod kierownictwem Stepana Bandery. W tym czasie był już dobrze wyszkolony. Dużo czytał, zajmował się samokształceniem i przeszedł trzy kursy szkolenia wojskowego OUN, rekrucki, dla podoficerów młodszych i podoficerów starszych.
Jak stwierdza Kłymyszyn, w 1940 roku spotkał się z Perehijniakiem w Krakowie. W tym czasie Hryć był w Starachowicach, gdzie stacjonowały oddziały ochraniające (niemieckie – uzup. BP) obiekty wojskowe. Od lata 1941 roku Hryć znalazł się w szeregach jednej z grup marszowych OUN, a w latach 1941-1942 służył w szeregach (ukraińskiej – uzup. BP) policji pomocniczej „Schutzmannschaft”, której pododdziały z czasem zostały przerzucone na Wołyń i Polesie.
Dostrzegając negatywny, a z czasem wrogi do siebie stosunek, OUN w 1942 roku wydała rozkaz swoim członkom, którzy z pewnych względów taktycznych przebywali w niemieckich oddziałach policyjnych, przejść do podziemia i rozpoczęcia walki zbrojnej przeciwko nazistom. Starszy sierżant policji ukraińskiej Hryhorij Perehijniak porzucił służbę i zostaje żołnierzem w pierwszych oddziałach wojskowych na Wołyniu. Z biegiem czasu otrzymuje coraz więcej i więcej obowiązków, a w październiku 1942 roku formuje jeden z pierwszych oddziałów UPA”.
Faktycznie oddział ten został sformowany na początku lutego 1943 roku i był to pierwszy oddział banderowskiej UPA. Teza o tym, że UPA powstała jakoby 14 października 1942 roku jest bowiem wymysłem banderowskiej propagandy, przyjmowanym obecnie na Ukrainie. Droga życiowa Perehijniaka nie różniła się zatem od innych nacjonalistów ukraińskich i była naznaczona kolaboracją z Niemcami hitlerowskimi – ich najbardziej pożądanym sojusznikiem. Najpierw więc była służba dla niemieckich władz okupacyjnych w Generalnym Gubernatorstwie w latach 1939-1941 i szkolenia wojskowe pod okiem Niemców. Potem jedna z tzw. grup pochodnych (marszowych) OUN, z którą w wyniku agresji Niemiec na ZSRR Perehijniak wkroczył w 1941 roku do Małopolski Wschodniej i – czego pani Iwaniuk nie pisze – brał udział w aktach ludobójstwa (pogromy na Żydach, mordy na Polakach). Dalej była służba w sformowanej przez okupanta niemieckiego ukraińskiej policji pomocniczej, która pomagała Niemcom w deportacjach miejscowych Żydów do obozu zagłady w Bełżcu i współdziała z Niemcami w egzekucjach na ludności żydowskiej. Na koniec Perehijniak uczestniczył w zbiorowej dezercji policjantów ukraińskich w styczniu 1943 roku, której rezultatem było utworzenie banderowskiej UPA. Stał się następnie specyficznym symbolem ukraińskiego nacjonalizmu – on pierwszy rozpoczął genocicum atrox na narodzie polskim.
Heroizację Perehijniaka („Dowbeszki-Korobki”) – uczestnika niemieckiego ludobójstwa na Żydach – zauważył rosyjskojęzyczny portal IzRus w Izraelu (adres: www.izrus.co.il) w notatce pt. „Nazistowski pomocnik stał się przykładem bohaterstwa dla Ukraińców?” (Нацистский прихвостень стал примером героизма для украинцев?). Faktu tego nie zauważyło natomiast żadne z mediów w Polsce, gdzie w kwestii przemilczania gloryfikacji banderowskich zbrodniarzy na Ukrainie panuje świadoma dyscyplina.
Należy przypomnieć, że pod koniec 1942 roku w pobliżu Lwowa odbyła się konferencja referentów wojskowych lokalnych struktur Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów-Banderowców (OUN-B), na której postanowiono utworzyć formację partyzancką pod nazwą Wojskowe Oddziały OUN-SD (Samostijnikiw Derżawnikiw, faktycznie OUN-B). Pierwszym oddziałem WO OUN-SD była właśnie sotnia Hryhorija Perehijniaka, ps. „Dowbeszka-Korobka”, utworzona na polecenie Iwana Łytwynczuka, ps. „Dubowyj”, zapewne w pierwszych dniach lutego 1943 roku. Tak więc był to oddział OUN-SD (OUN-B). Nazwa Ukraińska Powstańcza Armia pojawiła się później i została przez banderowców skradziona opozycyjnej wobec Bandery formacji Tarasa Bulby-Borowcia (tzw. Pierwsza UPA, określana w historiografii jako Sicz Poleska, od sierpnia 1943 roku Ukraińska Armia Ludowo-Rewolucyjna). To dlatego ludność polska Wołynia identyfikowała na początku (mniej więcej do czerwca 1943 roku) swoich morderców omyłkowo jako „bulbowców”, a nie banderowców.
Sotnia „Dowbeszki-Korobki” w nocy z 7 na 8 lutego 1943 roku zaatakowała posterunek policji w miasteczku Włodzimierzec, który był broniony przez siedmiu niemieckich żandarmów i dziewięciu Kozaków z ukraińskiej policji pomocniczej. Po co go zaatakowała? Po to, by rozpocząć bohaterską walkę banderowskiej UPA z Niemcami hitlerowskimi, jak twierdzi Wiatrowycz? Nie! Posterunek policji zaatakowano tylko po to, by uniemożliwić jakąkolwiek pomoc ze strony miejscowej policji dla polskiej ludności kolonii Parośle I, którą sotnia „Dowbeszki-Korobki” wymordowała 9 lutego 1943 roku. Atak na posterunek policji we Włodzimierzcu – który w historiografii banderowskiej uchodzi za wielką bitwę z Niemcami (miano zabić 63 Niemców i 19 ranić, w rzeczywistości zabito jednego Niemca i trzech Kozaków, sześciu Kozaków wzięto do niewoli i zamordowano później w Parośli) – został dokonany wyłącznie pod kątem zdobycia broni i odcięcia jakiejkolwiek pomocy dla Polaków z Parośli, a także usunięcia potencjalnych świadków ich zagłady.
Tak naprawdę wyglądał początek lansowanej przez Wiatrowycza walki UPA z Niemcami pod dowództwem bohatera narodowego Ukrainy – Perehijniaka.
W związku z tym pragnę przypomnieć panu Wiatrowyczowi oraz funkcjonariuszom Związku Ukraińców w Polsce, którzy – jak słyszę – zapowiedzieli kierowanie do sądów pozwów przeciw osobom oskarżającym UPA o zbrodnie, opis zagłady Polaków w Parośli. Jej autorem jest gen. Czesław Piotrowski (1926-2005) – mieszkaniec Wołynia ocalony z ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, żołnierz samoobrony polskiej przed UPA, później żołnierz 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK i zawodowy oficer ludowego Wojska Polskiego, gdzie doszedł do stanowiska szefa wojsk inżynieryjnych. W opublikowanej w 2002 roku przez Światowy Związek Żołnierzy AK pracy pt. „Zniszczone i zapomniane osiedla polskie oraz kościoły na Wołyniu” Czesław Piotrowski tak opisał zagładę Parośli:
„Uzbrojona banda ukraińska z okolic Włodzimierca, udająca radzieckich partyzantów, weszła z rana do kolonii i rozmieściła się we wszystkich domach, by po południu podstępnie wszystkich powiązać i na umówiony sygnał zamordować, zabijając ostrymi narzędziami, przeważnie siekierami, nie oszczędzając nikogo. Zamordowano 173 osoby, tylko 11 osób, przeważnie dzieci, ciężko okaleczone, zostały potem uratowane. Jak zwykle czyniły to bandy, po dokonanym morderstwie gospodarstwa ograbiono, zabierając cały dobytek i żywy inwentarz. Późniejsze oględziny pomordowanych wykazały szczególne okrucieństwo oprawców. Niemowlęta były przybijane do stołów nożami kuchennymi, kilku mężczyzn było obdartych ze skóry pasami, niektórzy mieli wyrywane żyły od pachwiny do stóp, kobiety były nie tylko gwałcone, lecz wiele z nich miało poobcinane piersi. Wielu pomordowanych miało poobcinane uszy, nosy, wargi, oczy powyjmowane, głowy często poobcinane. Po dokonaniu rzezi mordercy urządzili libację w domu sołtysa. Po odejściu oprawców, wśród resztek jedzenia i butelek po samogonie znaleziono martwe dziecko około 12-miesięczne, przybite bagnetem do stołu, a w ustach dziecka włożony był niedojedzony kawałek kiszonego ogórka”.
Wspomniane dziecko zostało tak przybite bagnetem albo nożem do stołu, że świadkowie, którzy przyszli do Parośli po odejściu sotni „Dowbeszki-Korobki”, nie byli w stanie wyjąć tego narzędzia z ciała dziecka. Ofiary były rąbane siekierami na kawałki, główki dzieci miażdżone obuchami siekier. Według relacji świadków, ciało Walentego Sawickiego było porąbane „na sieczkę”. Oprawców rozjuszył fakt, że przed wojną był on komendantem miejscowej organizacji Związku Strzeleckiego. Te – według różnych relacji – 8 do 12 rannych ofiar, które odratowano, do końca życia pozostało inwalidami.
Tak wyglądała „walka z Niemcami” sotni Perehijniaka vel „Dowbeszki-Korobki” panie Wiatrowycz i panie Tyma – prezesie Związku Ukraińców w Polsce, który grozi dzisiaj pozwami sądowymi tym, którzy będą przypominać o zbrodniach UPA.
Opis ten dedykuję również tym wszystkim polskim przyjaciołom Ukrainy – a faktycznie sojusznikom pogrobowców zbrodniczego nacjonalizmu ukraińskiego – dzięki którym Perehijniak może być dzisiaj bohaterem Ukrainy i patronem zakłamanej historii głoszonej przez ukraiński IPN. Tym wszystkim Michnikom, Sakiewiczom, Wóycickim, Targalskim, Smoleńskim, Piekłom, Żurawskim vel Grajewskim itd. Dzisiaj plujecie jadem na każdego kto śmie upominać się o pamięć niewinnych ofiar, kto nie godzi się na politykę sojuszu z pogrobowcami ich morderców maskowaną górnolotnymi sloganami o integracji europejskiej Ukrainy, Międzymorzu i diabli wiedzą czym jeszcze. Ale to nie swoim oponentom plujecie w twarz, ale temu polskiemu dziecku przybitemu bagnetem do stołu. Piszecie w historii Polski kolejny rozdział hańby domowej i to wyłącznie tę hańbę domową zapamiętają wam na zawsze przyszłe pokolenia, jeśli Polska będzie w przyszłości istnieć.
Sam „Dowbeszka-Korobka” zginął niecałe dwa tygodnie po zagładzie Parośli – 22 lutego 1943 roku. Według banderowskiej historiografii miał zginąć – a jakże – w walce z Niemcami pod Wysockiem (około 60 km na północ do Parośli). Faktycznie okoliczności jego śmierci nie są dokładnie znane. Różne sprzeczne relacje dają podstawę do przypuszczeń, że Perehijniak mógł zostać zlikwidowany przez Służbę Bezpeky OUN-B w ramach wewnętrznych porachunków, albo po prostu dla pozbycia się sprawcy-świadka ludobójstwa, którego negację banderowcy rozpoczęli równocześnie z jego popełnianiem.
Inaugurując 8 lutego 2017 roku „kampanię informacyjną” w związku z obchodami 75. (domniemanej) rocznicy powstania UPA Wołodymyr Wiatrowycz wykreował legendę o rzekomej walce UPA z Niemcami, której początek miała dać 7 lutego 1943 roku sotnia Hryhoryja Perehijniaka. Tym samym szef ukraińskiego IPN wylansował nowego bohatera narodowego Ukrainy i zarazem bohatera walki z okupantem niemieckim, jaką miała zdaniem Wiatrowycza toczyć UPA. Kim jednak naprawdę był Perehijniak?
Otóż był on – tak jak i pozostali współcześni mu nacjonaliści ukraińscy – niemieckim kolaborantem i na dodatek uczestnikiem zbrodni holokaustu. Dowiadujemy się o tym z artykułu biograficznego Parehijniaka, który opublikowali obecni epigoni spuścizny Stepana Bandery. Autorką tego biogramu jest Ljubow Iwaniuk i został on zamieszczony 10 lutego 2012 roku na ukraińskiej stronie internetowej „Portal nacjonalistyczny” (Націоналістичний портал) pod adresem: www.ukrnationalism.com.
Z biogramu – pod egzaltowanym tytułem „Hryhoryj Perehijniak – dowódca pierwszej sotni UPA” (Григорій Перегіняк – командир першої сотні УПА) – dowiadujemy się, że Perehijniak urodził się 7 lutego 1910 roku w Uhrynowie Starym w powiecie kałuskim (województwo stanisławowskie), a więc w tej samej miejscowości, w której rok wcześniej (1 stycznia 1909 roku) urodził się Stepan Bandera, a także jego bracia Wasyl i Ołeksandr. Bandera wywarł największy wpływ na życie i osobowość Perehijniaka, który był nim zafascynowany. Późniejszy przywódca „rewolucyjnego” skrzydła Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów był nie tylko sąsiadem Perehijniaka, ale stał się jego nauczycielem i przewodnikiem życiowym, a nawet współtowarzyszem w celi więziennej.
Perehijniak siedział w polskim więzieniu razem z Banderą i innymi znanymi członkami OUN (Jarosław Karpyneć, Mykoła Kłymyszyn), którzy poddali go tam intensywnej obróbce ideowej. Można powiedzieć, że to był „uniwersytet” Perehijniaka. Odnotowuje to autorka jego hagiograficznego biogramu, gdzie czytamy, że w więziennej celi „Najbardziej wybijał się Perehijniak. On chłonął w siebie, jak gąbka, wszystko, co mu powiedziano. I pojmował wszystko z wielką łatwością... ”
Życiorys tego watażki był typowy dla jego rówieśników z pierwszego pokolenia członków OUN. Z zawodu był kowalem, na początku lat 30. XX wieku wstąpił do OUN i wkrótce stał się terrorystą. Jego pierwszą akcją terrorystyczną było zabójstwo w 1935 roku Polaka, który zajmował stanowisko sołtysa Uhrynowa Starego. Za ten czyn Perehijniak trafił najpierw przed oblicze polskiego sądu, który skazał go na dożywocie, a potem do polskich więzień na Świętym Krzyżu i we Wronkach.
O kolaboranckiej przeszłości Perehijniaka świadczy następujący fragment panegiryku pani Iwaniuk: „Po uwolnieniu (w wyniku najazdu III Rzeszy na Polskę w 1939 roku – uzup. BP) Hryć przedostaje się do Krakowa, gdzie dołącza do zwolenników OUN pod kierownictwem Stepana Bandery. W tym czasie był już dobrze wyszkolony. Dużo czytał, zajmował się samokształceniem i przeszedł trzy kursy szkolenia wojskowego OUN, rekrucki, dla podoficerów młodszych i podoficerów starszych.
Jak stwierdza Kłymyszyn, w 1940 roku spotkał się z Perehijniakiem w Krakowie. W tym czasie Hryć był w Starachowicach, gdzie stacjonowały oddziały ochraniające (niemieckie – uzup. BP) obiekty wojskowe. Od lata 1941 roku Hryć znalazł się w szeregach jednej z grup marszowych OUN, a w latach 1941-1942 służył w szeregach (ukraińskiej – uzup. BP) policji pomocniczej „Schutzmannschaft”, której pododdziały z czasem zostały przerzucone na Wołyń i Polesie.
Dostrzegając negatywny, a z czasem wrogi do siebie stosunek, OUN w 1942 roku wydała rozkaz swoim członkom, którzy z pewnych względów taktycznych przebywali w niemieckich oddziałach policyjnych, przejść do podziemia i rozpoczęcia walki zbrojnej przeciwko nazistom. Starszy sierżant policji ukraińskiej Hryhorij Perehijniak porzucił służbę i zostaje żołnierzem w pierwszych oddziałach wojskowych na Wołyniu. Z biegiem czasu otrzymuje coraz więcej i więcej obowiązków, a w październiku 1942 roku formuje jeden z pierwszych oddziałów UPA”.
Faktycznie oddział ten został sformowany na początku lutego 1943 roku i był to pierwszy oddział banderowskiej UPA. Teza o tym, że UPA powstała jakoby 14 października 1942 roku jest bowiem wymysłem banderowskiej propagandy, przyjmowanym obecnie na Ukrainie. Droga życiowa Perehijniaka nie różniła się zatem od innych nacjonalistów ukraińskich i była naznaczona kolaboracją z Niemcami hitlerowskimi – ich najbardziej pożądanym sojusznikiem. Najpierw więc była służba dla niemieckich władz okupacyjnych w Generalnym Gubernatorstwie w latach 1939-1941 i szkolenia wojskowe pod okiem Niemców. Potem jedna z tzw. grup pochodnych (marszowych) OUN, z którą w wyniku agresji Niemiec na ZSRR Perehijniak wkroczył w 1941 roku do Małopolski Wschodniej i – czego pani Iwaniuk nie pisze – brał udział w aktach ludobójstwa (pogromy na Żydach, mordy na Polakach). Dalej była służba w sformowanej przez okupanta niemieckiego ukraińskiej policji pomocniczej, która pomagała Niemcom w deportacjach miejscowych Żydów do obozu zagłady w Bełżcu i współdziała z Niemcami w egzekucjach na ludności żydowskiej. Na koniec Perehijniak uczestniczył w zbiorowej dezercji policjantów ukraińskich w styczniu 1943 roku, której rezultatem było utworzenie banderowskiej UPA. Stał się następnie specyficznym symbolem ukraińskiego nacjonalizmu – on pierwszy rozpoczął genocicum atrox na narodzie polskim.
Heroizację Perehijniaka („Dowbeszki-Korobki”) – uczestnika niemieckiego ludobójstwa na Żydach – zauważył rosyjskojęzyczny portal IzRus w Izraelu (adres: www.izrus.co.il) w notatce pt. „Nazistowski pomocnik stał się przykładem bohaterstwa dla Ukraińców?” (Нацистский прихвостень стал примером героизма для украинцев?). Faktu tego nie zauważyło natomiast żadne z mediów w Polsce, gdzie w kwestii przemilczania gloryfikacji banderowskich zbrodniarzy na Ukrainie panuje świadoma dyscyplina.
Należy przypomnieć, że pod koniec 1942 roku w pobliżu Lwowa odbyła się konferencja referentów wojskowych lokalnych struktur Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów-Banderowców (OUN-B), na której postanowiono utworzyć formację partyzancką pod nazwą Wojskowe Oddziały OUN-SD (Samostijnikiw Derżawnikiw, faktycznie OUN-B). Pierwszym oddziałem WO OUN-SD była właśnie sotnia Hryhorija Perehijniaka, ps. „Dowbeszka-Korobka”, utworzona na polecenie Iwana Łytwynczuka, ps. „Dubowyj”, zapewne w pierwszych dniach lutego 1943 roku. Tak więc był to oddział OUN-SD (OUN-B). Nazwa Ukraińska Powstańcza Armia pojawiła się później i została przez banderowców skradziona opozycyjnej wobec Bandery formacji Tarasa Bulby-Borowcia (tzw. Pierwsza UPA, określana w historiografii jako Sicz Poleska, od sierpnia 1943 roku Ukraińska Armia Ludowo-Rewolucyjna). To dlatego ludność polska Wołynia identyfikowała na początku (mniej więcej do czerwca 1943 roku) swoich morderców omyłkowo jako „bulbowców”, a nie banderowców.
Sotnia „Dowbeszki-Korobki” w nocy z 7 na 8 lutego 1943 roku zaatakowała posterunek policji w miasteczku Włodzimierzec, który był broniony przez siedmiu niemieckich żandarmów i dziewięciu Kozaków z ukraińskiej policji pomocniczej. Po co go zaatakowała? Po to, by rozpocząć bohaterską walkę banderowskiej UPA z Niemcami hitlerowskimi, jak twierdzi Wiatrowycz? Nie! Posterunek policji zaatakowano tylko po to, by uniemożliwić jakąkolwiek pomoc ze strony miejscowej policji dla polskiej ludności kolonii Parośle I, którą sotnia „Dowbeszki-Korobki” wymordowała 9 lutego 1943 roku. Atak na posterunek policji we Włodzimierzcu – który w historiografii banderowskiej uchodzi za wielką bitwę z Niemcami (miano zabić 63 Niemców i 19 ranić, w rzeczywistości zabito jednego Niemca i trzech Kozaków, sześciu Kozaków wzięto do niewoli i zamordowano później w Parośli) – został dokonany wyłącznie pod kątem zdobycia broni i odcięcia jakiejkolwiek pomocy dla Polaków z Parośli, a także usunięcia potencjalnych świadków ich zagłady.
Tak naprawdę wyglądał początek lansowanej przez Wiatrowycza walki UPA z Niemcami pod dowództwem bohatera narodowego Ukrainy – Perehijniaka.
W związku z tym pragnę przypomnieć panu Wiatrowyczowi oraz funkcjonariuszom Związku Ukraińców w Polsce, którzy – jak słyszę – zapowiedzieli kierowanie do sądów pozwów przeciw osobom oskarżającym UPA o zbrodnie, opis zagłady Polaków w Parośli. Jej autorem jest gen. Czesław Piotrowski (1926-2005) – mieszkaniec Wołynia ocalony z ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, żołnierz samoobrony polskiej przed UPA, później żołnierz 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK i zawodowy oficer ludowego Wojska Polskiego, gdzie doszedł do stanowiska szefa wojsk inżynieryjnych. W opublikowanej w 2002 roku przez Światowy Związek Żołnierzy AK pracy pt. „Zniszczone i zapomniane osiedla polskie oraz kościoły na Wołyniu” Czesław Piotrowski tak opisał zagładę Parośli:
„Uzbrojona banda ukraińska z okolic Włodzimierca, udająca radzieckich partyzantów, weszła z rana do kolonii i rozmieściła się we wszystkich domach, by po południu podstępnie wszystkich powiązać i na umówiony sygnał zamordować, zabijając ostrymi narzędziami, przeważnie siekierami, nie oszczędzając nikogo. Zamordowano 173 osoby, tylko 11 osób, przeważnie dzieci, ciężko okaleczone, zostały potem uratowane. Jak zwykle czyniły to bandy, po dokonanym morderstwie gospodarstwa ograbiono, zabierając cały dobytek i żywy inwentarz. Późniejsze oględziny pomordowanych wykazały szczególne okrucieństwo oprawców. Niemowlęta były przybijane do stołów nożami kuchennymi, kilku mężczyzn było obdartych ze skóry pasami, niektórzy mieli wyrywane żyły od pachwiny do stóp, kobiety były nie tylko gwałcone, lecz wiele z nich miało poobcinane piersi. Wielu pomordowanych miało poobcinane uszy, nosy, wargi, oczy powyjmowane, głowy często poobcinane. Po dokonaniu rzezi mordercy urządzili libację w domu sołtysa. Po odejściu oprawców, wśród resztek jedzenia i butelek po samogonie znaleziono martwe dziecko około 12-miesięczne, przybite bagnetem do stołu, a w ustach dziecka włożony był niedojedzony kawałek kiszonego ogórka”.
Wspomniane dziecko zostało tak przybite bagnetem albo nożem do stołu, że świadkowie, którzy przyszli do Parośli po odejściu sotni „Dowbeszki-Korobki”, nie byli w stanie wyjąć tego narzędzia z ciała dziecka. Ofiary były rąbane siekierami na kawałki, główki dzieci miażdżone obuchami siekier. Według relacji świadków, ciało Walentego Sawickiego było porąbane „na sieczkę”. Oprawców rozjuszył fakt, że przed wojną był on komendantem miejscowej organizacji Związku Strzeleckiego. Te – według różnych relacji – 8 do 12 rannych ofiar, które odratowano, do końca życia pozostało inwalidami.
Tak wyglądała „walka z Niemcami” sotni Perehijniaka vel „Dowbeszki-Korobki” panie Wiatrowycz i panie Tyma – prezesie Związku Ukraińców w Polsce, który grozi dzisiaj pozwami sądowymi tym, którzy będą przypominać o zbrodniach UPA.
Opis ten dedykuję również tym wszystkim polskim przyjaciołom Ukrainy – a faktycznie sojusznikom pogrobowców zbrodniczego nacjonalizmu ukraińskiego – dzięki którym Perehijniak może być dzisiaj bohaterem Ukrainy i patronem zakłamanej historii głoszonej przez ukraiński IPN. Tym wszystkim Michnikom, Sakiewiczom, Wóycickim, Targalskim, Smoleńskim, Piekłom, Żurawskim vel Grajewskim itd. Dzisiaj plujecie jadem na każdego kto śmie upominać się o pamięć niewinnych ofiar, kto nie godzi się na politykę sojuszu z pogrobowcami ich morderców maskowaną górnolotnymi sloganami o integracji europejskiej Ukrainy, Międzymorzu i diabli wiedzą czym jeszcze. Ale to nie swoim oponentom plujecie w twarz, ale temu polskiemu dziecku przybitemu bagnetem do stołu. Piszecie w historii Polski kolejny rozdział hańby domowej i to wyłącznie tę hańbę domową zapamiętają wam na zawsze przyszłe pokolenia, jeśli Polska będzie w przyszłości istnieć.
Sam „Dowbeszka-Korobka” zginął niecałe dwa tygodnie po zagładzie Parośli – 22 lutego 1943 roku. Według banderowskiej historiografii miał zginąć – a jakże – w walce z Niemcami pod Wysockiem (około 60 km na północ do Parośli). Faktycznie okoliczności jego śmierci nie są dokładnie znane. Różne sprzeczne relacje dają podstawę do przypuszczeń, że Perehijniak mógł zostać zlikwidowany przez Służbę Bezpeky OUN-B w ramach wewnętrznych porachunków, albo po prostu dla pozbycia się sprawcy-świadka ludobójstwa, którego negację banderowcy rozpoczęli równocześnie z jego popełnianiem.
piątek, 17 lutego 2017
Tylko drzewa pamiętają ...
Do Parośli inaczej jak furmanką czy traktorem dotrzeć się nie da. Bo i po co? Wsi już nie ma. Siedemdziesiąt lat temu Ukraińcy wymordowali mieszkańców, ale nikt nie pamięta, kto konkretnie i jak to było. Pamięć ludzka chce być krótka. Zwłaszcza pamięć sąsiadów.
Kobiety przestały po grzyby chodzić, bo znajdowały ludzkie szczątki rozwleczone po lesie. W ogóle po wojnie ludzie z sąsiedniej Żółkini bali się tu przychodzić. We wsi gadali, że tam, gdzie była Parośla, zamieszkały diabły. – Bali się ludzie albo chcieli zapomnieć czym prędzej – mówi Hanna Stratonowna Kowalczuk, wdowa po Antonie. Anton któregoś dnia, jeszcze za sowieckiej władzy, wstał jakiś nieswój i zamiast do kołchozu poszedł do lasu. Wyrżnął z sosny wielki krzyż, konia do wozu zaprzągł i zawiózł tam, gdzie leżą pomordowani Polacy. Jak krzyż postawił, to i jakoś mniej straszno się zrobiło. Jakby diabły wreszcie sobie poszły. Później Anton ten krzyż malował, miejsce kaźni ogrodził, wszystko za swoje. Do dziś stoi, choć Anton umarł trzy lata temu.
Ludzi tu już nie ma, tylko dzików dużo, bo stare drzewa owocowe wciąż rodzą. Kiedy na wiosnę kwitną, las jest jak z bajki – jabłonie, wiśnie, mirabelki, czeremcha. Teraz wszystko pod śniegiem, ale jesienią rozłożysta grusza na skraju lasu znów uroni owoce na drogę. Zaraz za nią jest kurhan, wszystko co z chaty Michniewiczów zostało. To był pierwszy dom we wsi.
Między polską Paroślą a ukraińską Żółkinią były podmokłe łąki z soczystą, prawie czarną bagienną trawą. Ukraińcy z Żółkini i Polacy z Parośli razem pasali tam krowy. Jak to sąsiedzi. Łąk już nie ma, las zabrał. No i Parośli nie ma.
Między polską Paroślą a ukraińską Żółkinią były podmokłe łąki z soczystą, prawie czarną bagienną trawą. Ukraińcy z Żółkini i Polacy z Parośli razem pasali tam krowy. Jak to sąsiedzi. Łąk już nie ma, las zabrał. No i Parośli nie ma.
Hanna pamięta ten poranek. Matka wyszła przed chatę, spojrzała ponad linię drzew, nie dojrzała dymu z kominów Parośli. Powiedziała: – Nie ma już Parośli. Hanna bardzo się wtedy bała. Jak to – nie ma? Czuła, że dzieje się rzecz straszna. Coś takiego w twarzach dorosłych dookoła było. Niby blisko, a tak daleko. Teraz zimą, tam gdzie Anton postawił krzyż, trzeba jechać wozem albo saniami. Nic innego nie przebrnie. Może traktor, ale tych w Żółkini mało, bo bieda.
1.
Kto jeszcze pamięta w Żółkini, co się stało w Parośli? Pamięta Jurij Dmitrowicz Bondaruk, na którego we wsi wołają dziadek Jura, Andriej Tomacho, który po wojnie ożenił się z Polką, stary Afanasij, no i Hanna Stratonowna.
Młodzi wiedzą tyle, co ze szkoły. Że na Wołyniu były rzezie – UPA zabijała Polaków, a Armia Krajowa i polscy kolaboranci Ukraińców. O ukraińskich esesmanach i żandarmach tyle tylko, że na koniec zdezerterowali i poszli do UPA wyzwalać ojczyznę. Ci z samej Żółkini wiedzą jeszcze to, co Anton na krzyżu wyrżnął toporem: 9 lutego 1943 r. ukraińscy nacjonaliści zamordowali w Parośli 170 Polaków. Starzy pamiętali więcej, ale o Parośli opowiadać nie chcieli.
Najpierw zaraz po wojnie do Żółkini wkroczyło NKWD. Za współpracę z UPA zabrali parę osób. A może za Paroślę? Tego dziś nikt nie pamięta albo pamiętać nie chce. Przez długie lata Związku Sowieckiego słowa „upowiec” i „banderowiec” były najgorszą obelgą, synonimem hitlerowskiego kolaboranta. Każde dziecko się tego w szkole uczyło. A starzy milczeli. Kiedy 20 lat temu narodziła się Samostijna Ukraina, ogłoszono pojednanie polsko-ukraińskie i starzy z Żółkini znów milczeli.
2.
Jarosław Michajłycz, wiceszef administracji rejonowej z siedzibą we Włodzimiercu, z wykształcenia historyk i były nauczyciel, sam nie wie, jak z tą Paroślą było. Pamięta, że czytał o sotni niejakiego „Korobki” Hryhorija Perehijniaka, która 7 lutego 1943 r. stoczyła we Włodzimiercu potyczkę z niemieckim posterunkiem i uszła w lasy.
To ważna data – Ukraińcy uważają, że to była pierwsza bitwa wołyńskiej UPA z Niemcami. Sotnia też ważna – historycy jej właśnie przypisują wymordowanie dwa dni później Polaków z Parośli.
Michajłycz upiera się, by osobiście ruszyć na miejsce. Chce posłuchać wspomnień świadków w Żółkini, organizuje furmankę, by przebić się przez zaspy do Parośli.Wspomina, jak to sam przez polsko-ukraińskie problemy o mało z posady nie wyleciał, gdy we Włodzimiercu w 60. rocznicę tej pierwszej bitwy UPA ludzie z Kijowa zawiesili tablicę na rynku. Na tablicy napisano: „Pamięci Ukraińców pomordowanych w czasie okupacji przez niemieckich faszystów i polskich szucmanów [policja pomocnicza – przyp. red.]”.
Michajłycz w nocy poszedł i ściernym papierem starł tych „polskich szucmanów”. Dziś mówi: – Dobrze zrobiłem, przecież polskiej okupacji u nas nie było. Historykiem jestem, to wiem. Najpierw Michajłycz prowadzi do miejskiego muzeum. Niech kustosz powie, co wie. W dwóch pokoikach muzeum miejskiego są drewniane pługi i kamienne żarna, jest też gablotka na część UPA. Replika munduru, niemieckie podkute wojskowe buciory i zardzewiała pepesza. Dalej podobna ekspozycja poświęcona partyzantce sowieckiej. Na koniec o okolicznym bogactwie leśnej zwierzyny.
O Parośli nie ma ani słowa. O „Korobce” też nic. Kustosz Anton Dorofiejewicz mówi, że o sotni „Korobki” wiadomo z całą pewnością trzy rzeczy: 7 lutego rozbija we Włodzimiercu posterunek, 22 lutego dowódca ginie w potyczce z Niemcami, a 29 lutego sotnia zostaje rozbita przez czerwoną partyzantkę. Kustosz wie jeszcze jedno. W ludobójstwie Polaków z Parośli nie brała udziału miejscowa ludność. – Mimo prowadzonej na Wołyniu szowinistycznej polityki przedwojennej Polski ludzie żyli tu w zgodzie. Jak dobrzy sąsiedzi – zapewnia.
0
1
60
3.
W Żółkini o żadnym „Korobce” nikt nie słyszał. Człowiek nie nasz, nie stąd. Za to dziadek Jura pojedzie furmanką do Parośli, pokaże i co pamięta, opowie. W roku 1943 miał sześć lat.
– Tamtego dnia wyszli z lasu wielką kupą, ze stu, może dwustu. Obdarci, w skóry pozawijani, w łapciach, jak dzicy. Mieli siekiery, dzidy, noże, kilku pistolety i strzelby, nawet baby szły z nimi. Uciekłem do domu ostrzec matkę – opowiada.
– UPA?
– A kto ich tam wie, UPA czy nie UPA, Wszystkich wtedy po lasach było pełno – czerwonych, bulbowców, upowców... Ludzie mówili na nich po prostu – zbrojni. Wzięli kilku chłopaków ze wsi na przewodników i ruszyli na Paroślę.
– UPA?
– A kto ich tam wie, UPA czy nie UPA, Wszystkich wtedy po lasach było pełno – czerwonych, bulbowców, upowców... Ludzie mówili na nich po prostu – zbrojni. Wzięli kilku chłopaków ze wsi na przewodników i ruszyli na Paroślę.
Przewodników? A może wspólników? Ilu – dziesięciu, stu? Co tam w Parośli robili? Dziadek Jura broni się: – A kto ich tam wie. Ja sześć lat miałem. W każdym razie ci, co poszli, potem we wsi opowiadali, co było. Leśni oszukali Polaków, że są czerwoną partyzantką i kazali dać sobie jeść. Prowadzili ze sobą kilku kozaków z SS, wziętych do niewoli we Włodzimiercu. Ich pierwszych zarąbali siekierami. Później kazali się Polakom powiązać nawzajem. Mówili, że gdy Niemcy przyjdą, to będą mogli powiedzieć, że partyzantów nie karmili, że siłą wzięli, co chcieli. Jak już wszyscy się powiązali, zaczęła się rzeź. Jednego po drugim zarąbali siekierami i motykami, zakłuli nożami, pocięli kosami przekutymi na sztorc i piłami do drewna. Było tam kilku Ukraińców – parobków z innych wsi. Zbrojni z lasu modlić się im kazali. Jak zobaczyli, że klęczą na dwa kolana i żegnają się z prawa na lewo, znaczy prawosławni – puścili. Po ukraińsku wtedy na Wołyniu każdy Polak umiał, a po polsku Ukrainiec. Tylko modlili się ludzie inaczej.

Tablica pamiątkowa polskiej wsi Parośla na Wołyniu .
4.
Andriej Tomacho przez pół życia starał się sam sobie to wszystko wytłumaczyć...Andriej miał żonę Polkę. Maria urodziła się pod Chełmem, została wysiedlona w 1946 r. podczas akcji „Wisła”, bo miała ojca Ukraińca. Jeszcze za sowieckiej władzy często z żoną rozmawiali o Parośli, o tym, co się stało na Wołyniu, i o tym, co się stało pod Chełmem. Sami ze sobą gadali, bo w Żółkini to nie był temat do rozmów.
W 1943 r. Andriej miał pięć lat. Przyjaźnił się z rówieśnikiem z polskiej osady Wydymer. U jego ojca, Piotra, pasał gęsi. W lutym 1943 r. zobaczył, że ich rodzina jedzie przez Żółkinię na wielkim wozie pełnym dobytku.
– Pan Piotr, co się dzieje? – zapytał.
– Nic nie wiesz? Wasi chłopcy wyrżnęli Paroślę. Nie ma tu już dla nas Polaków życia.
– Ale dokąd wy teraz?
– Na stację kolei do Antonówki i byle dalej.
– Pan Piotr, co się dzieje? – zapytał.
– Nic nie wiesz? Wasi chłopcy wyrżnęli Paroślę. Nie ma tu już dla nas Polaków życia.
– Ale dokąd wy teraz?
– Na stację kolei do Antonówki i byle dalej.
Pewnie trafili do Rzeszy. Bo Niemcy uciekinierów w Antonówce pakowali w wagony i wywozili na roboty. W lutym, później na wiosnę, a najwięcej latem, kiedy na całym Wołyniu zaczęła się rzeź.
Andriej pamięta, jak ludzie z Żółkini gadali, że ta sotnia, co szła z Włodzimierca, wysłała w kierunku Parośli dwóch konnych na zwiad. Konni nie wrócili. Leśni uznali, że to Polacy z Parośli ich zabili. – Tak musiało być – upiera się Tomacho. – Wokół Żołkini i pobliskiej Antonówki tyle polskich osad było – Wydymer, Terebunia, Sunia, Perespa... I tylko tę Paroślę wyrżnęli.
Z Parośli uratowało się kilkanaście osób. Opowiadali, jak było. Sotnia szła, żeby mordować, a miejscowi byli z nimi. Zanim doszli do Parośli, zamordowali kilku Polaków z Wydymera, którzy rąbali w lesie drzewo. Pod sam Wydymer też podeszli, ale tam więcej wojskowych osadników było, w boju zaprawionych, z karabinami. Cofnęli się. Jednak Andriej o tym wiedzieć nie chce. Powtarza: – Gdzie indziej nie rżnęli. Tylko w Parośli. Przez tych zwiadowców. Przecież jakaś przyczyna być musi. Niemożliwe coś takiego bez żadnej przyczyny!
5.
Jarosław Michajłycz nad zbiorową mogiłą w Parośli decyduje, że trzeba się pomodlić. Jest drewniany krzyż Antona i dwie tablice. Jedna postawiona za prezydenta Kuczmy tuż przed wizytą Aleksandra Kwaśniewskiego, druga – z nazwiskami ofiar – przez Polaków, którzy byli tu kilka razy. Michajłycz jako osoba oficjalna jest zadowolony, że wszystko tu zadbane. Klepie dziadka Jurę po plecach: – Dobrze, że wy z Żółkini nadal dbacie o wszystko. To byli przecież wasi sąsiedzi – żyliście w przyjaźni, zanim to się stało! Czyż nie? Później ciągnie: – Nikt nie wie, skąd ta sotnia przyszła i dokąd zmierzała. O tym „Korobce” też w sumie nic nie wiadomo. W każdym razie na pewno nasi w tym udziału nie brali. Nie sąsiedzi.

Po polskiej wsi Parośla został jedynie pamiątkowy krzyż.
6.
Hanna Stratonowna, wdowa po Antonie, który w Parośli krzyż postawił, mieszka sama w wypucowanej na błysk chacie. Wnuki rozjechały się po Ukrainie i świecie. Dzieci rzadko ją odwiedzają. Najbardziej martwi się, że jak jej męża nie stało, to nikt nie będzie dbał o krzyż i mogiłę w Parośli. Mówi: – Byli tu Polacy. Antona znaleźli, bo ciekawi byli, kto krzyż zrobił. Później takie piękne paczki nam przysłali. Ale Anton nie dla paczek wokół tej mogiły chodził. Jak u nas grodzili cmentarz, to wyprosił od przewodniczącego kołchozu siatkę i drut, i pojechał do Parośli grodzić tę polską mogiłę. Teraz tego nikt nie powie, bo go w encyklopediach opisali, ale wtedy niejeden wilkiem patrzył – po co on tam grodzi, kosi, sprząta, nie lepiej zapomnieć?
W osiemdziesiątych latach, za pieriestrojki, Anton przekonał nawet przewodniczącego kołchozu, żeby dzieci z Żółkini do Parośli wozić, o historii im opowiadać. Mówił, że pamiętać trzeba. Później – za wolnej Ukrainy – nie było już wycieczek. Najpierw kołchoz się rozpadł, a później zrobił się problem z UPA i sowieckimi partyzantami – kto dobry, kto zdrajca. Historię trzeba było pisać od nowa. Nie wszystko się teraz w niej mieści. Jak Parośla ma się pomieścić, skoro ci, co ją wyrżnęli, to pierwsza sotnia wolnej Ukrainy?
– Hanno Stratonowna, to po co Anton ten krzyż stawiał?
– Wierzący był. Do cerkwi w każdą niedzielę chodził. Modlił się przed ikoną rankiem i o zachodzie. Mówił, że trzeba o Paroślę dbać, żeby choć trochę grzech odkupić.
– Jaki grzech?
– Nasz grzech. Mówił, że wielki grzech jest na nas. On pamiętał.
– Hanno Stratonowna, to po co Anton ten krzyż stawiał?
– Wierzący był. Do cerkwi w każdą niedzielę chodził. Modlił się przed ikoną rankiem i o zachodzie. Mówił, że trzeba o Paroślę dbać, żeby choć trochę grzech odkupić.
– Jaki grzech?
– Nasz grzech. Mówił, że wielki grzech jest na nas. On pamiętał.
7.
Afanasij ma 93 lata. Jego o 30 lat młodsza żona mówi, że nie ma sensu z nim gadać, bo nie pamięta, co wczoraj było, a co dopiero 70 lat temu. Mówi też, że nie ma co w tej Parośli grzebać. Nic z tego dobrego nie będzie. Afanasij o Polakach jej opowiadał. Że bogaci byli. Dzieci z Żółkini czekały w każdą niedzielę, kiedy będą jechać do Włodzimierca albo do Antonowki do kościoła. Mężczyźni w oficerkach, z wyglansowanymi cholewami, kobiety w kapeluszach, córki w białych podkolanówkach. Rzucali dzieciom cukierki.
Afanasij słucha zadumany. Głowę w uszance jak ptak przekrzywił. Słyszy? Rozumie? Drzwi do izby otwiera – na kredens stojący naprzeciw meblościanki z czasów Breżniewa. Pokazuje palcem wypaczone drzwiczki i szuflady meblościanki, a potem kredens. Mebel dębowy, bogato zdobiony, z witrynami z rżniętego szkła. Tu wszystko nadal pasuje co do milimetra. – Polski – mówi Afanasij. – Po sąsiadach z Parośli.
środa, 15 lutego 2017
Historia po ukraińsku .
Mity i legendy starożytnych Ukrów: Auschwitz wyzwolili Ukraińcy, Rosja jest winna Rzezi Wołyńskiej, a dzisiejsza Kanada jest tworem ukraińskich kolonialistów.

Znany ukraiński historyk Walerij Bebik zdobył popularność po publikacji swoich prac w „Głosie Ukrainy”, oficjalnym organie wydawniczym Rady Najwyższej. W nich przekonuje on, że Jezus Chrystus w rzeczywistości był Ukraińcem, dlatego, że urodził się na terytorium Starożytnej Ukrainy. W ten sposób argumentuje, że Ukraińcy są narodem wybranym i szczególnie miłują wolność.
2
Łacina pochodzi z języka staroukraińskiego

Deputowany Rady Najwyższej i profesor Katedry Historii Prawa i Państwowości Kijowskiego Uniwersytetu im. Szewczenki twierdzi, że „język ukraiński to jeden z najstarszych języków na świecie i leży u podstaw łaciny”.
„W XVI wieku w samym tylko Krymie żyło 900 tysięcy Ukraińców – argumentuje historyczne prawa na te ziemie deputowany. – Południe również było zamieszkane przez Ukraińców. I w ogóle od dawnych czasów – kilka tysięcy lat temu – cała tutejsza ludność była ukraińska. Tyle, że Grecy nazywali tę ludność Scytami”.
„V XVI. století žilo na Krymu 900 tisíc Ukrajinců — zakládá poslanec práva na tuhle zem. — Jih byl také vždycky obydlen Ukrajinci. A vůbec od dávných časů — před několika tisíci lety — tady bylo veškeré obyvatelstvo ukrajinské. Pouze Řekové ho nazývali Skýty."
„W XVI wieku w samym tylko Krymie żyło 900 tysięcy Ukraińców – argumentuje historyczne prawa na te ziemie deputowany. – Południe również było zamieszkane przez Ukraińców. I w ogóle od dawnych czasów – kilka tysięcy lat temu – cała tutejsza ludność była ukraińska. Tyle, że Grecy nazywali tę ludność Scytami”.
„V XVI. století žilo na Krymu 900 tisíc Ukrajinců — zakládá poslanec práva na tuhle zem. — Jih byl také vždycky obydlen Ukrajinci. A vůbec od dávných časů — před několika tisíci lety — tady bylo veškeré obyvatelstvo ukrajinské. Pouze Řekové ho nazývali Skýty."
3
ZSRR napadł na Ukrainę i Niemcy

Sputnik
W styczniu 2015 roku, w wywiadzie dla kanału ARD, Jaceniuk opowiedział, kto jego zdaniem rozpętał w rzeczywistości II wojnę światową. „Doskonale pamiętamy napaść ZSRR na Niemcy i na Ukrainę" — oświadczył były premier.
4
Amerykę odkrył Ukrainiec

Inny historyk Aleksander Dubina w swoim artykule w piśmie „Ukraińska kultura” poinformował świat o tym, że Amerykę odkrył Ukrainiec, a wcale nie hiszpański żeglarz Krzysztof Kolumb. Historyk twierdzi, że w średniowieczu w Europie nazwiska nadawano według miejsca urodzenia. Stąd można wywnioskować, że skoro Kolumba w Hiszpanii nazywano Kolom, to znaczy, że pochodził on z Kołomyi, która dziś jest centrum rejonowym obwodu iwano-frankowskiego.
5
Mona Liza rodem z Odessy

Badacze poszukują krewnych kobiety, która pozowała Leonardowi da Vinci do jego słynnej Mona Lisy. Jedna z nici doprowadziła do sióstr Strozzi – Natalii i Ireny. Zadziwiające, ale okazało się, że Strozzi mają ukraińskie korzenie. Ich babcia ze strony matki urodziła się w Kijowie, a dziadek był emigrantem z Odessy, — poinformował kanał TSN.
6
Mark Zuckerberg – rodak Mona Lisy

Swego czasu premier Ukrainy Arsenij Jaceniuk wezwał uczących się do rejestrowania się na Facebook, a nie na innych portalach społecznościowych, aby poprzeć „swojego” Zuckerberga, którego rodzina, według ówczesnego premiera, pochodziła z Odessy. Skąd Jaceniuk wziął tę informację, nie wyjaśnił.
7
Budda – krewny starożytnych Ukrów

Jeszcze jedną niespodzianką okazało się odkrycie historyka Bebika, że również Budda pochodzi z Ukrainy. Zdaniem tego uczonego, Budda miał ukraińskie korzenie i należał do scytyjskiego narodu Budinów, którzy żyli w II-I tysiącleciu przed naszą erą na terytorium Starożytnej Ukrainy.
środa, 8 lutego 2017
Parośla.
9 lutego 1943 roku we wsi Parośla I w gminie Antoniówka w powiecie sarneńskim w województwie wołyńskim sotnia UPA dowodzona przez Hryhorija Perehijniaka dokonała mordu na 173 Polakach.
Mieszkańców mordowano nożami i siekierami, bardzo często krępując ich wcześniej sznurami.
Świadek tego wydarzenia 12 letni wówczas chłopiec Witek Kołodyński tak wspominał ten dzień:
"Słychać było odgłosy rąbania i nieludzkie jęki. Po kilku minutach szedł następny Kozak,a my słyszeliśmy podobne ...
do poprzednich odgłosy i jęki. Tak było aż do ostatniego. Pózniej oprawcy posili się obiadem. Po obiedzie, do sypialni wszedł dowódca z miną bardzo zadowoloną, za
nim kilku bandytów rozebranych do koszul, roześmianych. Dowódca powiedział nam: "Musicie się położyć, my was powiążemy, żeby Niemcy was nie skrzywdzili za przetrzymywanie i karmienie partyzantów. Byliśmy bardzo zziębnięci, zdrętwiali, zalani krwią. Lila (siostra Witka) wstała i pomogła wstać mnie. Widok, który naszym oczom ukazał się, był straszny.
Nie do objęcia umysłem ludzkim, tym
bardziej umysłem dziecięcym. Rodzice
mieli głowy rozrąbane na pół. Mamy długi warkocz był odcięty. W głowie ojca
pozostawiona siekiera (...) W kołysce
najmłodsza Bogusia, w wieku 1, 5 roku,
uderzona była siekierą w czoło. Przez dłuższy czas była w konwulsjach, które miotały kołyską”. Tego dnia kolonia Parośla przestała istnieć."
Zbrodnia w Parośli
uznawana jest za początek rzezi wołyńskiej.
Mieszkańców mordowano nożami i siekierami, bardzo często krępując ich wcześniej sznurami.
Świadek tego wydarzenia 12 letni wówczas chłopiec Witek Kołodyński tak wspominał ten dzień:
"Słychać było odgłosy rąbania i nieludzkie jęki. Po kilku minutach szedł następny Kozak,a my słyszeliśmy podobne ...
do poprzednich odgłosy i jęki. Tak było aż do ostatniego. Pózniej oprawcy posili się obiadem. Po obiedzie, do sypialni wszedł dowódca z miną bardzo zadowoloną, za
nim kilku bandytów rozebranych do koszul, roześmianych. Dowódca powiedział nam: "Musicie się położyć, my was powiążemy, żeby Niemcy was nie skrzywdzili za przetrzymywanie i karmienie partyzantów. Byliśmy bardzo zziębnięci, zdrętwiali, zalani krwią. Lila (siostra Witka) wstała i pomogła wstać mnie. Widok, który naszym oczom ukazał się, był straszny.
Nie do objęcia umysłem ludzkim, tym
bardziej umysłem dziecięcym. Rodzice
mieli głowy rozrąbane na pół. Mamy długi warkocz był odcięty. W głowie ojca
pozostawiona siekiera (...) W kołysce
najmłodsza Bogusia, w wieku 1, 5 roku,
uderzona była siekierą w czoło. Przez dłuższy czas była w konwulsjach, które miotały kołyską”. Tego dnia kolonia Parośla przestała istnieć."
Zbrodnia w Parośli
uznawana jest za początek rzezi wołyńskiej.
Atrakcja dla ludzi o mocnych nerwach.
Nowy szklany most w Chinach, został w tym tygodniu otwarty dla zwiedzających. Ta niesamowita atrakcja turystyczna rozciąga się na długości 100 metrów, wzdłuż zbocza góry Tianmen, w Parku Narodowym Zhangjiajie w prowincji Hunan.
Śmiałkowie, którzy odważą się wejść na szklany chodnik, mają okazję podziwiać widoki rozciągające się prawie półtora kilometra w dół! Niektórzy turyści przerażeni świadomością, że znajdują się tak wysoko, nawet nie próbują patrzyć w dół. Inni zaś chętnie podziwiają panoramę i pozują do ekstremalnych zdjęć. Choć to doświadczenie może być przerażające, to jednak widoki są naprawdę spektakularne!
wtorek, 7 lutego 2017
Sprzymierzeńcy Hitlera.
Lwów 17 września 1939 r.:
Mityng pod pomnikiem Mickiewicza w Lwowie. Ukraińcy witają wojska Armii Czerwonej dokonującej agresji na Polskę.
Lwów początek lipca 1941. Ukraińcy witają niemieckie wojska:
Parę dni wcześniej, 30 czerwca przed siedzibą greckokatolickich arcybiskupów – katedrą św. Jura Ukraińców z batalionu „Nachtigall” uroczyście powitał metropolita Andrej Szeptycki.
Ukrainski Visnik Nr 18, 07.07.1941 publikuje zdjęcie:
Ukraińcy witają niemiecką armię słowami: „Heil Hitler. Sława Hitlerowi! Sława Mielnikowi”!
Żółkiew, Glińska Brama, wrzesień 1941 r.:
Heil Hitler! Chwała Hitlerowi! Chwała Banderze! Niech żyje niepodległa Ukraina! Niech żyje wódz St. Bandera! Heil Hitler! Chwała niezwyciężonym niemieckim i ukraińskim siłom zbrojnym! Sława Banderze!
Hans Frank na terenach wschodnich II RP:
Burmistrz Lwowa Jurij Polanskij z Ukraińcami witają Hansa Franka 01.08.1941. Włączenie dystryktu Galicja do Generalnego Gubernatorstwa
Poleska Sicz:
Naczelnik milicji w Sarnach i komendant „Poleskiej Siczy” Taras Bulba Boroweć ze swoim sztabem 1941 r. Miał swój udział w powstaniu UPA.
Gdzieś na Ukrainie 1941:
2016 r.:
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...