wtorek, 31 października 2017

Dziady – tradycja pamięci o zmarłych .



Dziady Białoruś
Dziady na Białorusi, obraz z 1917 roku.
Dziady to słowiańskie święto obchodzone w nocy z 31 października na 1 listopada. Jest to szczególny i magiczny czas, gdy styka się świat żywych i umarłych. To wtedy też nawiązujemy relacje z duszami przodków, którzy powracają do siedzib zamieszkiwanych dawniej, za życia, przez siedzib. Zapewniając im przychylność, jednocześnie wskazujemy zagubionym duszom drogę powrotną w zaświaty. Jak dawniej obchodzono Dziady? Jakie zwyczaje przetrwały do dzisiaj? Zapraszam do lektury.

Dziady były to zwyczaje, rytuały i obrzędy związane z obcowaniem żywych ze zmarłymi przodkami. Nazwa dziady wywodzi się z języka białoruskiego od słowa Дзяды. Nazwa ta była stosowana w gwarach ludowych na terenie Białorusi, Polesia, Rosji, Ukrainy i różnych terenach przygranicznych np. na Podlasiu. W zależność od regiony nazywano radecznica, zaduszki. Sam wyraz „dziad” oznaczał po prostu przodka. Była to pora, kiedy dusze przodków powracały do dawnych domostw, nawiedzając swoją rodzinę
Bardzo podobne praktyki obrzędowe funkcjonowały powszechnie wśród Słowian i Bałtów, a także w wielu kulturach europejskich, a nawet pozaeuropejskich. W dawnej tradycji słowiańskiej oddawano szacunek przodkom, w zależności od danego regionu od trzech do sześciu razy w ciągu roku. Jednak najważniejsze były obchody na wiosnę i na jesieni, dlatego mówiło się o dziadach wiosennych i jesiennych. Na wiosnę obchodzono je 2 maja, a na jesieni w nocy z 31 października na 1 listopada.
ucztowanie przy grobach przodkow.jpg
W trakcie Dziadów też ucztowano przy grobach przodków
W ramach obrzędów dziadów, należało przybywające dusze przodków odpowiednio ugościć, aby zapewnić sobie ich przychylność i jednocześnie pomóc im w osiągnięciu spokoju w zaświatach. Przygotowywano specjalną ucztę, która odbywała się w domach lub na cmentarzach, bezpośrednio na grobach zmarłych. Duszę przodków karmiono i pojono między innymi: miodem, kaszą, jajkami, kutią i wódką. Podczas tych uczt świadomie upuszczano potrawy i wylewano napoje na stół, podłogę lub grób, aby dusze zmarłych mogły się tym posilić.
Kasza z miodem i dodatkami źródło rodonews ru.jpg
Kasza z miodem i dodatkami źródło
Często powrót w rodzinne strony dziadów wiązał się w wiarę w domowików – duchy opiekuńcze domów. Dobry demonami stawiali się rodowi przodkowie, którzy w drodze w zaświaty, zatrzymali się w rodzinne strony, aby wspomóc swoich bliskich. W zamian składano w ramach podziękowań strawę. Podczas obrzędów obowiązywały liczne zakazy dotyczące wykonywania różnych prac i czynności, które mogłyby zakłócić spokój przebywających na ziemi dusz, czy też im zagrozić. Jak wierzono niekiedy dusze dostawały się do domu czy szycia, tkania lub przędzenia, żeby nie przyszyć lub uwiązać duszy, która nie mogłaby wrócić na „tamten świat”. Zakazywano min. głośnych zachowań przy stole i nagłego wstawania, co mogłoby wystraszyć dusze. Sprzątania ze stołu po wieczerzy, żeby dusze mogły się pożywić. Wylewania wody po myciu naczyń przez okno, aby nie oblać przebywających tam dusz.
ogien-zrodlo-livejournal
Ogień służył się do ogrzania się, wskazywał drogę zmarłym, a także je chronił przed demonami.
Kolejny, obrzęd polegał na umożliwieniu duszom wykąpania się i ogrzanie. Na początku zapalano ogniska na rozstajnych drogach, aby wskazywały kierunek wędrującym duszom, tak by nie zabłądziły i mogły spędzić tę noc wśród bliskich. Zziębnięte dusze ogrzewały się przy ogniskach. Palono również w piecu, co miało oświetlać drogę wędrującym duszom.  Pozostałością tego zwyczaju są współczesne znicze zapalane na grobach. Ogień również pełnił funkcję ochronną, zwłaszcza ten rozpalany na rozstajnych drogach. Często uniemożliwiał wyjście na świat demonom, czyli duszom ludzi, którzy zmarli nagłą śmiercią, samobójcom, topielcom, które – jak wierzono – przejawiały w tym okresie wyjątkowa aktywność .
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Maski ,tzw. Karaboszki
Do ochrony przed niechcianymi spotkaniami z nieprzyjaznymi duszami używano też masek tzw. karaboszki. Były wykonane z drewna, które rozstawiano dookoła miejsca sprawowania dziadowych obrzędów, a  a także zasłaniano nimi twarze. Tego typu rytualne maski były znane w Opolu czy na Rusi. W pewnych regionach Polski, np. na Podhalu w miejscu czyjejś gwałtownej śmierci każdy przechodzący miał obowiązek rzucić gałązkę na stos, który następnie co roku palono.
Bardzo istotną rolę.w obrzędach zadusznych odgrywali żebracy, których w różnych rejonach nazywano także dziadami. Nie było to przypadkowa zbieżność, ponieważ w wyobrażeniach ludowych wędrowni dziadowie-żebracy, byli uważani za łączników pomiędzy światem zmarłych („tamtym światem”) a żywych. Dlatego zwracano się do nich z prośbą o modlitwy za dusze zmarłych przodków, w zamian ofiarowując jedzenie, niekiedy specjalne pieczywo obrzędowe przygotowywane na tę okazję. Taki zwyczaj był jeszcze praktykowany w latach 30-tych XX wieku. Niekiedy w rożnych regionach przywożono całe wozy chlebów. Niekiedy interpretowano to jako zapłatę za modlitwę w intencji zmarłych.
Pokarmy dla duszy przodków źródło vkontakte com.jpg
Pokarmy dla duszy przodków
„Dziady”, które odwiedzały rodzinne domy, częstowano ciepłym posiłkiem. Przy stole nie mogło braknąć miejsca dla każdego z przodków. Jeśli uczta odbywała się w domu zaraz po przyjściu z cmentarza, to wieczorem gospodarz odprawiał zwyczaj. Polegał na trzykrotnym obchodzeniu chaty wraz z bochenkiem chleba. Z kolei gospodyni, która znajdowała się przy oknie wypowiadała takie oto zaklęcia: – Kto idzie? – Sam Bóg – odpowiadał gospodarz. – Co niesie? – Boski dar.  Zaraz po tych słowa do izby wchodził gospodarz i razem z domownikami odmawiał modlitwę, a następnie wszyscy zasiadali do stołu. Zdarzało się, że podczas stołu opuszczono łyżkę albo część pokarmu. W dawnych wierzeniach uważano, że to duchy przodków „porwały łyżkę” i .i nie należy jej podnosić, gdyż chcą się posilić. Jednak jak ktoś sięgała po nią, to musiał na miejsce łyżki zostawić kawałek chleba. Jeszcze przed spoczynkiem, cała rodzina odprawiała tego dnia ostatnią modlitwę za duszę zmarłych przodków. Gospodynie zamiatały izby, słały białe ręczniki albo obrusy na stołach i kładły chleb, sól i nóż, aby zmarli odwiedzający w tę noc chałupę nie odeszli głodni.
Ludowy obrzęd dziadów stał się inspiracją do II części Dziadów Adama Mickiewicza, których centralnym motywem są sceny wzywania dusz podczas wiejskiego zgromadzenia, odbywającego się w opuszczonej kaplicy na cmentarzu. Obrzędowi przewodniczy Guślarz (Koźlarz, Huslar), wygłaszający rytualne formuły i przywołujący dusze zmarłych przebywające w czyśćcu. Mają one powiedzieć, czego potrzeba im do osiągnięcia zbawienia i posilić się przeniesionymi dla nich potrawami. Badania etnologiczne oraz literaturoznawcze wskazują jednoznacznie, że w utworze Mickiewicza mamy do czynienia ze stylizacją. Autor zaczerpnął z folkloru białoruskiego liczne elementy, poddał je artystycznej obróbce i stworzył oryginalny obraz, który różni jeśli chodzi o model wywoływania dusz. Mickiewiczowskie nawiązania do terminów takich jak „czyściec” i „zbawienie” są wynikiem połączenia zwyczajów pogańskich z chrześcijańskimi.
Chrześcijaństwo z jednej strony walczyło z dawnymi pogańskimi obrzędami, sukcesywnie zakazując ich praktykowania, ale z drugiej strony zaadaptowało niektóre z nich, dążąc do ich chrystianizacji. W przypadku dziadów zarówno kościół katolicki, jak i prawosławny usiłowały zmarginalizować, a następnie zlikwidować święta pogańskie, wprowadzając na ich miejsce święta i praktyki chrześcijańskie. Kościół katolicki, nie mogąc całkowicie zwalczyć tego dość popularnego święta pogańskiego, zmuszony został zaakceptować i włączyć część jego tradycji (zresztą nie po raz pierwszy) w ustanowione na 2 listopada własne święto Zaduszek
Niestety obecne święta zmarłych często niewiele mają wspólnego oddawaniu szacunku przodków. Zostały skomercjalizowane, są też okazją rewii mody i plotek. W dodatku w ostatnich latach jest coraz bardziej popularne w Polsce święto Halloween, czyli skomercjalizowana forma celtyckiego święta Samhain. To święto podobnie jak Dziady, również były poświęcone zmarłym przodkom, ale obecne Halloween niewiele ma wspólnego z dawnymi wierzeniami Celtów.
Dzisiejsze obchody dawnych Dziadów są niszowe jest to spowodowane mniejszą wiedzą na temat, a także brakiem promocji i reklam jak w przypadku Halloween. Mimo to, wciąż w niektórych regionach wschodniej Polski, na Białorusi, Ukrainie i części Rosji kultywowane jest wciąż wynoszenie na groby zmarłych symbolicznego jadła w dwójniakach. W Krakowie co roku odbywa się tradycyjne Święto Rękawki (Rękawka), bezpośrednio związane z pradawnym zwyczajem wiosennego święta przodków. Dziady kultywuje też większość współczesnych słowiańskich ruchów rodzimowierczych, zwykle pod nazwą Święta Przodków. Powoli, ale jednak wraca moda na kultywowanie dawnych tradycji.

czwartek, 26 października 2017

Oświadczenie prezesa IPN-u :Dr Szarek: Nie widzę możliwości dalszej współpracy z Ukrainą.

 My wiele razy pokazywaliśmy dobrą wolę i przełamaliśmy granicę, ale teraz wyczerpaliśmy chęć porozumienia – mówił prezes Instytutu Pamięci Narodowej na antenie Telewizji Republika. „Polacy muszą sobie uświadomić jedno, w tym samym czasie na tych samych ziemiach miało miejsce powstanie dwóch ruchów narodowych, które miały jeden cel. Oni widzieli swoje państwa niepodległe. Tak zrodziła się UPA i tak zrodziła się Armia Krajowa. Nie byłoby sprawiedliwie mówić, że Armia Krajowa to anioły, a UPA to diabły. Tak jak dla Polaków bohaterem jest Armia Krajowa, tak dla Ukraińców bohaterem jest UPA” – mówił w rozmowie z RMF FM były prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko.
Słowa byłego prezydenta dotyczące działalności UPA oraz AK są w ocenie Instytutu Pamięci Narodowej niezgodne z prawdą historyczną i niestosowne.
– IPN wydał dziś oświadczenie ws. niesprawiedliwej, skandalicznej, fałszywej i nie odnoszącej się do historii ukraińskiej wypowiedzi. Ukraina musi wziąć pod uwagę, że droga gloryfikacji informacji na temat UPA i porównywanie jej do AK jest błędem. To dwie różne armie – zaznaczył dr Szarek z IPN.
– Żołnierze Armii Krajowej nie mordowali ludności cywilnej – nigdy w założeniach tego nie było. Nasza armia została uznana przez zachód, była organizacją podziemną naszego państwa i walczyła w słusznej sprawie o wolność Polek i Polaków – mówił gość rozmowy „W punkt”
– Ukraińska Powstańcza Armia była zbrojną organizacją jednej z frakcji politycznych. UPA ma na swoim sumieniu co najmniej 130 tys. zamordowanych cywilów, dzieci, kobiet, starców. To absolutnie nieporównywalne dwie grupy bojowe. Tu nie ma żadnej zgody, ponieważ fakty historyczne są jednoznaczne i nie zgodzimy się na ich naginanie. Ukraina chce budować swoją tożsamość na kłamstwie i na to nie pozwolimy – stwierdził dr Szarek na antenie Telewizji Republika.– Komuś ewidentnie zależy na tym, aby stosunki Polsko-Ukraińskie nigdy nie były idealne. Wielokrotnie spotykaliśmy się z niechęcią i brakiem porozumienia w jednym, słusznym i przede wszystkim wspólnym celu. Mowa tu choćby o obchodach świąt wojskowych – komentował prezes IPN.

piątek, 20 października 2017

Batoh- sarmacki '' Katyń '' .

    

„Batoh to bezwzględnie najtragiczniejsza z klęsk Rzeczpospolitej w XVII wieku. W gruncie rzeczy nie tylko dlatego, że zginęła tam większość dowódców armii koronnej, ale także najlepsi, najbardziej doświadczenie żołnierze”
Bitwa ta bez wątpienia stanowiła przełomowe znaczenie dla losów Polski i Ukrainy w XVII wieku. Rzeź jakiej dokonali Kozacy na polskich żołnierzach i dowódcach przeraziła nawet Tatarów, bowiem z jeńców wziętych pod Batohem uratowało się kilku ludzi. Tak krwawe postępowanie z wrogiem nie było niczym nowym w trwającej od 1648 roku wojnie domowej, bo tak należy mówić o Powstaniu Chmielnickiego. Była to bowiem bratobójcza wojna, która wyczerpała nasz kraj, doprowadzając go do poważnego osłabienia politycznego i gospodarczego. Ponadto w konflikt wmieszali się nie tylko Tatarzy, ale przede wszystkim Rosjanie, czego efektem było oderwanie trzech wschodnich województw ukraińskich na rzecz państwa carów. Konflikt ten bez wątpienia miał wpływ na pozycję i sytuację międzynarodową Rzeczpospolitej. Wojna z Rosją, potop szwedzki w 1655 roku, konflikty z Turcją były następstwem osłabienia naszego państwa. Wykorzystali to bezlitośnie nasi wrogowie, zaś Rzeczpospolita nigdy już z nich się nie podniosła.
Krwawe rzezie dokonywane zarówno przez wojska polskie, jak również Kozaków i Tatarów były chlebem powszednim powstania Chmielnickiego. Wbijanie wrogów na pal, gwałty, morderstwa dzieci i kobiet, palenie wsi i miast stosowały obie strony z zawziętością. Nikt wówczas nie przejmował się tym, że mordy dokonywano na niewinnych ludziach. Tak było między innymi po bitwie pod Beresteczkiem. Jedno z najwspanialszych zwycięstw wojsk polskich w dziejach naszego kraju zostało przysłonione jedną z najbrutalniejszych rzezi na Kozakach i ludności cywilnej, wśród której nie brakowało niewinnych kobiet i dzieci. Jak pisze Romuald Romański:
„Parafrazując znanego napoleońskiego ministra Taleyranda, można by rzec, że masowy mord popełniony w obozie kozackim, to coś więcej niż zbrodnia, to kardynalny błąd, za który Rzeczpospolita miała wkrótce drogo zapłacić. Taki był bowiem rezultat owej masowej rzezi, do jakiej doszło po bitwie w taborze kozackim, gdzie zdaniem historyków zginęło około trzydziestu tysięcy ludzi, w tym kobiety i dzieci…”
Dokonanie takiej rzezi na niewinnej ludności, choć już samo morderstwo wziętych do niewoli żołnierzy należy uznać ze zbrodnie, musiało wywołać wśród Kozaków nienawiść i chęć odwetu na Lachach. Już niebawem Kozacy mieli nam odpłacić pięknym za nadobne – w bitwie pod Batohem.
Jej przyczyny związane są przede wszystkim ze zlekceważeniem królewskiego rozkazu przez hetmana Marcina Kalinowskiego. Po wielkim zwycięstwie wojsk polskich pod Beresteczkiem, pozycja Bohdana Chmielnickiego wśród Kozaków wyraźnie słabła. Nie chcąc dopuścić do utraty władzy zdecydował się na śmiały krok – uderzenie na Mołdawię. O planach Chmielnickiego bardzo dobrze rozeznany był król Polski Jan Kazimierz. Mołdawia była kondominium (terytorium zarządzane wspólnie przez dwa lub więcej państw) polsko-tureckim. Hospodar mołdawski obawiając się ataku kozacko-tatarskiego zwrócił się do króla polskiego o pomoc. Jan Kazimierz nie chciał jednak wobec wciąż niezakończonego konfliktu z Chmielnickim decydować się na interwencję, obawiając się wzmożenia wojny na Ukrainie. Król Polski podejmując taką decyzję zakazał hetmanowi Marcinowi Kalinowskiego podejmowanie jakichkolwiek działań, mających na celu powstrzymanie Chmielnickiego przed uderzeniem na Mołdawię. Hetman nie wykonując rozkazu króla nie tylko sprzeciwił się woli Jana Kazimierza, co było jawnym nieposłuszeństwem, ale podejmując taką decyzję przypieczętował los Rzeczpospolitej na kolejne lata.
Kalinowski decydując się na starcie z siłami Chmielnickiego wybrał na miejsce koncentracji wojsk miejscowość Batoh, leżącą bezpośrednio na drodze sił kozackich idących na Mołdawię. Fatalne rozeznanie Polaków w liczebności sił Chmielnickiego i wspomagających go czambułów tatarskich miało kluczowe znaczenie. Hetman Marcin Kalinowski w trakcie marszu naprzeciw siłom Chmielnickiego popełniał kolejne błędy. Nakazanie wojskom koronnym przejścia pod Batoh zanim zakończyły się koncentracja, wadliwa lokalizacja obozu, brak rozeznania wśród nastrojów swych żołnierzy, którzy nie otrzymywali żołdu miało fatalne skutki dla polskiej armii. Kalinowski lekceważąc rozkaz Jana Kazimierza przekreślał możliwość zawarcia pokoju na Ukrainie, ponadto fatalnie rozeznał siły nieprzyjaciela, myśląc, że przeciwko niemu będą walczyć niewielkie siły wroga, a tymczasem pod Batoh zmierzała armia licząca 24 tysięcy żołnierzy, w tym 17 tysięcy Kozaków i około 7 tysięcy Tatarów. Armia Kalinowskiego – nieufna wobec swego wodza, pozbawiona żołdu i przede wszystkim prawie dwukrotnie mniej liczna od przeciwnika miała stoczyć jedną najkrwawszych bitew w XVII wiecznej historii Polski.
Marcin Kalinowski zebrał liczący pięciuset żołnierzy oddział piechoty i na ich czele uciekł do lasu. Tam zorientował się, że jego syn Samuel dostał się do niewoli tatarskiej, wobec czego zawrócił i podjął próbę odbicia go. W konsekwencji tych rozpaczliwych i nieudanych działań hetman zginął, a towarzyszący mu żołnierze dostali się do niewoli”
Janusz Kaczmarczyk w biografii „Bohdan Chmielnicki” napisał:
„…Prawdziwy dramat rozegrał się w ciągu następnych dwóch dni: Chmielnicki dał zaraz Nuradyn Sołtanowi pięćdziesiąt tysięcy talerów; Kamienic mu obiecał był poddać, żeby niewolnika wszystkiego ścinać pozwolił. Po rozgromieniu wojsk w poniedziałek i we wtorek wszystkich niewolników ścinano…”
Dwudniowa bitwa pod Batohem między 1 a 2 czerwca 1652 roku dla Rzeczpospolitej zakończyła się totalną klęską. Przeważające siły wroga zgniotły wojska polskie, które od samego początku bitwy stały na przegranej pozycji. To jednak, co się stało po bitwie jest jedną z najczarniejszych kart w historii naszego państwa. Tysiące polskich żołnierzy, którzy dostali się do niewoli tatarskiej zostało sprzedanych Kozakom, żądnych zemsty za to, co Polacy zrobili pod Beresteczkiem oraz za krwawe pacyfikacje miejscowości na Ukrainie.
Masowe mordy na polskich żołnierzach wstrząsnęły nawet Tatarami. W czasie lub po bitwie pod Batohem zginął kwiat polskiego wojska – hetman Marcin Kalinowski, jego syn Samuel, Marek Sobieski – brat przyszłego króla Jana Sobieskiego oraz około 8 tysięcy żołnierzy. Klęska pod Batohem i wydarzenia bezpośrednio po niej odbiły się szerokim echem nie tylko w Rzeczpospolitej, ale w całej Europie. Przekreśliła ona opinię o armii polskiej, która w Europie uchodziła za jedną z najlepszych, a o jej zwycięstwach krążyły legendy. Batoh to również pewna cezura jeśli chodzi o kolejne wydarzenie, jaki miało już wkrótce miejsce. Ugoda w Perejesławiu podpisana 18 stycznia 1654 roku pomiędzy Bohdanem Chmielnickim a przedstawicielami cara Rosji oznaczała kres panowania polskiego na Ukrainie. Kolejna wojna z Rosją, która poważnie osłabiła nasz kraj, ostatecznie zakończyła się oderwaniem wschodnich województwa Ukrainy od Rzeczpospolitej. Wydarzenie to można nawet uznać za I rozbiór Polski, bo jak inaczej uznać oderwanie prawie połowy Ukrainy od Rzeczpospolitej!

poniedziałek, 16 października 2017

''Bohaterowie'' z piekła rodem.

Z wielkim rozmachem obchodzono wczoraj na Ukrainie Dzień Obrońcy Ojczyzny, będący zarazem umowną 75. rocznicą powstania Ukraińskiej Powstańczej Armii. Najbardziej spektakularnym akcentem był ciągnący się przez pięć kilometrów marsz nacjonalistów, głównie młodych ludzi, przez Kijów. W całym kraju prezentowano wystawy przypominające działalność UPA – czy raczej pokazujące, co z krwawej i złożonej historii nacjonalistycznej partyzantki obecne władze chciałyby uczynić podstawą zbiorowej pamięci obywateli Ukrainy.



30 czerwca 1941 r. we Lwowie Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów ogłosiła powstanie niepodległej Ukrainy pozostającej w sojuszu z III Rzeszą. Spotkało się to z jednoznacznie negatywną reakcją niedoszłych sojuszników. Owszem, Niemcy utrzymywali przed wojną kontakty wywiadowcze z działającą w Polsce OUN, pozwolili na sformowanie kolaboracyjnych batalionów „Nachtigall” i „Roland”, które wzięły udział w ataku na ZSRR, ale nie zamierzali zgodzić się na żadne suwerenne państwo ukraińskie. Przywódcy niedoszłego rządu i liderzy samej OUN zostali aresztowani.
Mimo to jesienią 1941 r. ukraińscy nacjonaliści nie zamierzali podejmować zbrojnej walki z Niemcami. Pod wrażeniem ich sukcesów w walce ze znienawidzonym Związkiem Radzieckim byli przekonani o rychłym upadku Moskwy. Konferencja OUN-B (banderowców) pod kierownictwem Mykoły Łebedia stwierdziła, że niepodległa Ukraina to sprawa długiej „walki dyplomatycznej i politycznej”. Na razie członkom organizacji polecano wstępowanie do niemieckiej policji pomocniczej, wzmacnianie ukraińskiej obecności w okupacyjnej administracji, zajęcie się, na ile to możliwe, handlem i przemysłem, a przy tym prowadzenie agitacji w duchu nacjonalistycznym bez atakowania Niemców. I te zalecenia były realizowane. Niemcy nie zamierzali jednak przyzwolić choćby na potencjalną dywersję. Działania „grupy Bandery” pozostawały pod czujną obserwacją, na początku następnego roku doszło do aresztowań i egzekucji nacjonalistów, których podejrzewano o szykowanie powstania.
W takich okolicznościach w październiku 1942 r. na tajnej konferencji, znowu we Lwowie, zebrało się pięciu referentów wojskowych Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Dyskutowali o szansach ukraińskiej narodowej partyzantki, ale nie podjęli żadnej decyzji – dopiero późniejsza historiografia ogłosi 14 października 1942 r. dniem powstania UPA, by zaistniała symboliczna łączność między powstaniem tej formacji a ukraińskim Kozactwem, które tego dnia obchodziło swoje święto. Formowanie leśnych oddziałów zostało zadekretowane dopiero w grudniu, a dalsze plany sprecyzowane na początku następnego roku, gdy OUN doszła do przekonania, że wcześniejsze rachuby geopolityczne były nietrafne i to ZSRR może wyjść z wojny zwycięsko. Nacjonaliści zamierzali opanować ziemie zamieszkiwane przez Ukraińców przed nadejściem Armii Czerwonej, zakładając, że zyskają poparcie aliantów zachodnich, w rezultacie czego może nawet dojść do nowej wojny światowej, z której wyłoni się Ukraina „od Sanu po Kaukaz”.
Kijów, maj 2017: Firmowana przez IPN Ukrainy wystawa o UPA nie wspomina, iż napady jej oddziałów na Niemców nagminnie łączyły się w niszczenie polskich wsi i rzeź ich mieszkańców
OUN-B starała się w oficjalnych dokumentach wywołać wrażenie, że walczy o Ukrainę demokratyczną, gdyż wiedziała, że głoszony przed wojną agresywny nacjonalizm integralny – wprost inspirujący się praktyką nazistowskich Niemiec i faszystowskich Włoch – może wywrzeć na Zachodzie fatalne wrażenie. Czyny jednak przeczyły słowom od samego początku. Ukraińscy i polscy autorzy w rzadkiej zgodzie stwierdzają, że pierwszą zbrojną akcją banderowskiej partyzantki był atak oddziału Hryhorija Perehijniaka ps. „Dowbeszka-Korobka” na niemiecki posterunek we Włodzimierzcu (Wołodymyrcu) na Wołyniu w nocy z 7 na 8 lutego 1943 r. O ile jednak historycy ukraińscy z reguły kończą opowieść o tej akcji na zdobyciu posterunku, polscy kontynuują: po odniesieniu sukcesu „Dowbeszka-Korobka” udał się do polskiej kolonii Parośla I i dokonał tam rzezi mieszkańców (według różnych relacji od 149 do 173 osób). W myśl idei integralnego nacjonalizmu niepodległa Ukraina miała być etnicznie jednorodna. Jak zapisano w dokumentach polskiego podziemia, jeden z dowódców UPA w marcu 1943 r. tak podsumowywał działania wobec Polaków: „Obecny okupant [tj. niemiecki – przyp. MKF] jest przejściowym, nie należy więc tracić sił w walce z nim. Właściwy okupant to ten, który nadchodzi. Jeśli chodzi o sprawę polską, to nie jest to zagadnienie wojskowe, tylko mniejszościowe. Rozwiążemy je tak, jak Hitler sprawę żydowską. Chyba, że usuną się sami”. Według historyków Władysława Filara (podczas wojny żołnierza 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK) i Czesława Partacza o „usunięciu” Polaków z ziem, które według OUN-B należały się Ukraińcom, zdecydowano na III konferencji organizacji w końcu lutego 1943 r. Inny zasłużony historyk UPA Grzegorz Motyka przekonuje, że o mordowaniu Polaków w ostatecznym rozrachunku zdecydowali: główny twórca UPA Dmytro Klaczkiwski, dowódca UPA na Wołyniu północno-wschodnim Iwan Łytwynczuk oraz referent wojskowy OUN-B Wasyl Iwachiw. Niezależnie od tego, jaki dokładnie był łańcuch decyzyjny zbrodni, ich skala okazała się porażająca. Mordowano i niszczono całe wsie, z rozmysłem zacierając wszelkie ślady po nieukraińskiej ludności, ofiary powszechnie poddawano torturom o bezprzykładnym okrucieństwie.
Pomnik „akcji UPA przeciwko polsko-niemieckim okupantom” w Janowej Dolinie. Tak opisano wydarzenia, które w rzeczywistości były rzezią polskiego osiedla /
Przykłady idą w setki: w końcu marca 1943 r. Łytwynczuk napada na wieś Lipniki – 179 ofiar. 23 kwietnia ten sam dowódca, zaliczany dziś do „bohaterów UPA”, niszczy kolonię przy kopalni bazaltu w Janowej Dolinie – ginie ok. 600 osób. 3 maja banderowcy mordują 53 osoby w Kutach, pozostali mieszkańcy ratują się, bo we wsi zdążyła powstać zbrojna samoobrona. Na początku czerwca starta z powierzchni ziemi zostaje wioska Hurby – przynajmniej 250 osób w najstraszniejszych okolicznościach traci życie. 11 lipca UPA urządza „krwawą niedzielę” w powiatach horochowskim i włodzimierskim przedwojennego województwa wołyńskiego. Do masakr dochodzi przynajmniej w 99 miejscowościach, w pięciu przypadkach banderowcy wykorzystują fakt, iż mieszkańcy gromadzili się w kościele na mszy i mordują zgromadzonych w świątyni. „Okrążyliśmy pięć polskich wsi i w ciągu nocy i następnego dnia spaliliśmy te wsie, a wszystkich mieszkańców starych i młodych wyrżnęliśmy – w sumie ponad dwa tysiące osób (…). Wielu Polaków – mężczyzn, kobiety, starców i dzieci – wrzucaliśmy żywcem do studni, a następnie dobijaliśmy ich strzelając z broni palnej. Pozostałych kłuliśmy bagnetami, zabijaliśmy siekierami i rozstrzeliwaliśmy” – przerażająco szczerze i lakonicznie wspomina cytowany przez Motykę ukraiński „bojownik o wolność” Stepan Redesza.
Tylko masowa mogiła pozostała z polskiej kolonii Parośla po napaści UPA w lutym 1943
Pożoga, z krótkimi przerwami, trwa na całym Wołyniu do jesieni. Zostaje wznowiona w porze rzymskokatolickiego Bożego Narodzenia 1943 r. i trwa do wiosny roku następnego. Łącznie w tym tylko regionie ginie 50-60 tys. Polek i Polaków – taki szacunek uważany jest za najbardziej wiarygodny przez polskich historyków. „Antypolska akcja”, jak zwykła ją określać UPA w wewnętrznych dokumentach, trwała jednak dalej w Galicji Wschodniej. Pierwsze masowe mordy w regionach lwowskim, tarnopolskim i stanisławowskim miały miejsce jeszcze jesienią 1943 r. W lutym 1944 r., jak czytamy w rozkazie UPA przejętym przez AK, ukraińscy nacjonaliści zdecydowali, iż „wobec postępów bolszewików na froncie wschodnim, należy przyspieszyć likwidację elementu polskiego. Akcję wytępienia przeprowadzić należy na zasadach następujących: Wsie polskie mają być palone, ich zaś ludność wycinana w pień”. Znowu nie sposób wyliczyć wszystkich przykładów masakr, które pochłonęły po kilkadziesiąt do kilkuset ofiar. Największe, w Hucie Pieniackiej, Chodaczkowie Wielkim, Podkamieniu zostały dokonane przez UPA we współpracy z kolaboracyjnym 4 Pułkiem Policyjnym SS, złożonym z Ukraińców, którzy ochotniczo zgłosili się do służby w dywizji SS „Galizien”. Ofiar pożogi w Galicji Wschodniej padło od 30-40 do nawet 70 tys.
Jak w tym samym czasie wyglądał bilans walki UPA „równocześnie z Niemcami i Sowietami”? Grzegorz Motyka przekonuje, że wystąpienia ukraińskie przeciwko Niemcom zaczęły powtarzać się od marca 1943 r. – najczęściej uderzano na lokalne urzędy, urządzano partyzanckie zasadzki na mniejsze oddziały. W pełni wykorzystano fakt, że za sprawą pogarszającej się sytuacji na froncie wschodnim Niemcy nie mieli środków, by przeprowadzić przeciwko ukraińskiej partyzantce zmasowaną akcję, ponadto wychodzili z założenia, że ataki UPA na Polaków są im na rękę. W rezultacie w 1943 r. niektóre rejony Wołynia znalazły się, przynajmniej na jakiś czas, pod faktyczną kontrolą Ukraińców. Cały czas jednak walce z Niemcami towarzyszyło ludobójstwo niechcianych mniejszości etnicznych. Niejednokrotnie wprost z takich akcji oddziały UPA przechodziły do swoich barbarzyńskich napadów na polskie wsie. I tak przykładowo w czerwcu 1943 r. UPA opanowała miasteczko Kołki i na pięć miesięcy uczyniła z niego jedną ze swoich najpotężniejszych baz, opiewaną potem jako Republika Kołkowska. Tyle, że wypędzeniu niemieckiego garnizonu towarzyszyło wymordowanie kilkudziesięciu Polaków, którzy nie zdecydowali się opuścić miejscowości. To, jakie straty faktycznie zadali banderowcy Niemcom do końca okupacji, wydaje się nie do ustalenia. Polscy historycy nie mają wątpliwości – dokumenty UPA, relacjonujące starcia z Niemcami, zbyt często przesadzają w ocenie własnych sukcesów czy też umniejszają znaczenie poniesionych porażek.
Roman Szuchewycz
W 1944 r. UPA, licząca maksymalnie 30 tys. członków, była zdecydowana walczyć ze Związkiem Radzieckim, oczekując czy to załamania się ZSRR pod wpływem nowej rewolucji, czy to wybuchu nowej wojny. Nadzieje te szybko zostały zweryfikowane, jednak nacjonaliści nie składali broni, tym bardziej, że w części powiatów zachodniej Ukrainy mieli realne oparcie w ludności cywilnej. UPA napadała na mniejsze oddziały armii radzieckiej, nękała rady wiejskie, paliła składy produktów rolnych, by nie dopuścić do oddawania kontyngentów, wzywała, by nie zaciągać się do Armii Czerwonej i popełniać różnorakie akty sabotażu. Przekonywała Ukraińców, że w ZSRR czeka ich całkowita zagłada. Nacjonaliści zabijali również członków partii komunistycznej i Komsomołu, a także samych Ukraińców, którzy nie chcieli zaciągnąć się do UPA.
Do 1945 r. silna jeszcze nacjonalistyczna partyzantka przeprowadziła, według radzieckich szacunków, 6600 akcji zbrojnych różnego rodzaju. W dłuższej perspektywie nie miała jednak szans w walkach z wojskiem i NKWD. Poważny cios zadała jej wspólna operacja tych formacji, tzw. Wielka Blokada, zimą/wiosną 1946 r., ostateczny – Operacja Zachód, deportacja ludności z terenów szczególnie sprzyjających ukraińskim partyzantom. Poczucie bezsensu zbrojnego oporu całkowicie już przeważało wśród nacjonalistów i ich sympatyków w 1949 r. Oddziały UPA nadal ukrywały się w lasach i bunkrach, ale musiały już wymuszać na ludności wsparcie. Chociaż jeszcze rok wcześniej dowództwo organizacji wzywało do likwidowania „wszystkich, którzy służą władzy radzieckiej”, wypędzania napływowej ludności przybyłej ze wschodniej Ukrainy i zabijania komsomolców bez względu na wiek, nacjonaliści nie mieli już możliwości zrealizowania swoich zamiarów. W 1948 r. przeprowadzili jeszcze 1387 akcji zbrojnych, ale najprawdopodobniej połowa z nich sprowadzała się do zwykłego zamordowania niewygodnych ludzi – milicjantów, przewodniczących rad wiejskich, dyrektorów kołchozów, innych osób uznanych za „zdrajców narodu”. Czas większych starć z NKWD minął.
W 1950 r. podczas próby aresztowania w kryjówce w Biłohorszczy k. Lwowa zastrzelił się dowódca UPA – Roman Szuchewycz. Ostatnia grupa zbrojna, powołująca się jeszcze na antyradzieckie hasła UPA, została rozbita dziesięć lat później.
Dmytro Klaczkiwski, twórca UPA i architekt rzezi wołyńskiej, upamiętniony pomnikiem w Równem
Prezydent Petro Poroszenko z okazji wczorajszego święta wezwał, by pamiętać o wielkich czynach w historii, ale nie zapominać także „ciężkich kart”. Ani jednych, ani drugich nie zdecydował się wskazać wprost. O co więc dokładnie chodzi, wiedzą zorientowani w temacie i obserwujący tendencje w ukraińskiej polityce historycznej. Do przeciętnego odbiorcy, a także do ukraińskiego ucznia i studenta poznającego historię już z aktualnych podręczników, dotrze wyłącznie przekaz o niezłomnych, nieugiętych bohaterach, którzy stawili czoło dwóm systemom totalitarnym i dali wyraz ukraińskiemu pragnieniu wolności. Taki właśnie obraz krzewi konsekwentnie ukraiński IPN, w którego publikacjach nie ma nawet „akcji antypolskiej” (przypomnijmy, to określenie własne UPA), ale „wojna polsko-ukraińska”, w dodatku sprowokowana raczej przez Polaków; nadzieje nacjonalistów na owocną współpracę z Niemcami i stawianie walki z nimi na trzecim miejscu w hierarchii zadań partyzantki to aspekty „dyskretnie przemilczane”; dogmatem jest powtarzanie, że nie byłoby niepodległości Ukrainy w 1991 r., gdyby nie działalność UPA ponad czterdzieści lat wcześniej. UPA to w retoryce IPN Ukrainy „odpowiedź niepokonanego narodu” – nie ma w zabiegach gloryfikacyjnych cienia refleksji ani nad praktyką działania, ani nad agresywną ideologią formacji.
Podobnym dogmatem stało się argumentowanie, że na trudne czasy, jakie przeżywa Ukraina, niezbędni są bohaterowie walczący, choćby kontrowersyjni, ale porywający i jednoczący społeczeństwo. Tym bardziej, że głównym aspektem jednoczącym ma być w tym przypadku nie historia wymordowania Polaków Wołynia i Galicji Wschodniej, a nierówna walka z ZSRR. Tyle tylko, że są lepsi kandydaci na prawdziwie jednoczących bohaterów – w praktycznie wszystkich regionach kraju szacunkiem otaczany jest Taras Szewczenko, taką samą ikoniczną rolę mogliby odegrać inni pisarze i twórcy kultury, których dzieła naprawdę sprzyjały w XIX i XX w. umacnianiu poczucia wspólnoty Ukraińców żyjących w granicach różnych państw. Banderowcy tymczasem trwali we wdzięcznej pamięci wyłącznie na Ukrainie Zachodniej. Poza nią, jeśli byli w ogóle rozpoznawalni (wszak w innych regionach Ukrainy albo nie działali wcale, albo krótko i bez większego powodzenia), to raczej jako zbrodniarze i kolaboranci. Czy narzucanie pamięci historycznej – jeszcze ostrzejsze, niż w przypadku działalności polskiego IPN-u – ma być tą skuteczną drogą do konsolidowania zróżnicowanego społeczeństwa?
Zostaje wreszcie sprawa podstawowa – nawet jeśli optymistycznie przyjąć, że organizatorom nowej ukraińskiej pamięci zbiorowej faktycznie chodzi głównie o bicie w „komunę”, a nie lansowanie integralnego nacjonalizmu jako metody na trudne czasy, to już widać, że nacjonalistyczne hasła, jak zwykle bywa, nie dają się skontrolować. Nie ma żadnej gwarancji, że jeśli sytuacja w Kijowie nie poprawi się znacząco, na co się nie zanosi, agresja symboliczna nie przerodzi się w zupełnie realną. Pod czarno-czerwonymi sztandarami, które powiewały wczoraj na ulicach ukraińskich miast, i tym samym wybrzmiewającym wczoraj hasłem „Chwała narodowi – śmierć wrogom!”.


niedziela, 15 października 2017

Śmierć ludobójcy.

12 października 1957 r. w Monachium pewien mężczyzna szedł po schodach do redakcji, kiedy inny mężczyzna spryskał go jakimś gorzkim gazem. Po 20 sekundach już nie żył. Lekarze stwierdzili, że zgon nastąpił z powodu zawału serca. Tak, w wieku 45 lat, zginął Lew Rebet, ukraiński nacjonalista, główny ideolog banderowców. 2 lata później inny mężczyzna w Monachium wracał do domu z zakupów. Odprawił sekretarkę oraz ochroniarzy byłych essesmanów. Kluczem otworzył drzwi na klatkę, a potem szedł do drzwi swojego mieszkania. W tym momencie nagle obok zjawił się wysoki mężczyzna, który z pistoletu przykrytego gazetą prysnął mu w twarz jakiś gaz.
Zaatakowany sięgnął po broń, ale nie zdążył ją wyciągnąć. Krwawiąc z uszu i nosa zdążył się wczołgać kilka stopni w górę. Śmierć nastąpiła niemal natychmiast. Tak zginął, w wieku 50 lat, Stepan Bandera, ludobójca i zbrodniarz wojenny, zoologicznie nienawidzący Polaków.

O ile przy zabójstwie Rebeta nie pozostawiono żadnych śladów, to w żołądku Bandery znaleziono ślady cyjanku potasu o ogromnym stężeniu. Mimo że Bandera był postacią unurzaną po czubek głowy w politykę i zbrodnie, a cyjanek potasu jednoznacznie wskazywał, że nie była to śmierć przypadkowa, to bawarska policja nie była w stanie nic ponadto odkryć.
Stepan Bandera jest w Polsce dość znany, wiec nie ma sensu omawiać szerzej jego życiorysu. Warto natomiast zwrócić uwagę na niektóre aspekty jego działalności. Na początku lat 30. jako członek kierownictwa OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów) był inicjatorem terroru indywidualnego skierowanego przeciwko tym Polakom i Ukraińcom, którzy poszukiwali wzajemnego porozumienia.
Należy przy tym zauważyć, że dekadę później, kiedy zaczęło się ludobójstwo ludności polskiej, to ono początek i najcięższy przebieg miało na Wołyniu, czyli tam, gdzie relacje polsko-ukraińskie były najmniej konfliktowe. To świadczy, że Bandera jednoznacznie przez cały okres swojej zbrodniczej działalności był nastawiony na ekstremalną konfrontację z Polską i Polakami.
Obca była mu w tej sprawie jakakolwiek idea porozumienia. Warto też dodać, że część historyków uważa, że Bandera nie ponosi odpowiedzialność za ludobójstwo Polaków, ponieważ w tym czasie przebywał w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen i nie miał kontaktu z OUN(b) ani z podległej jej UPA.
Warto zaznaczyć, że warunki, w jakich Bandera przebywał w obozie były niezwykłe: sypialnia i pokój gościnny, posiłki w jadalni SS, cywilne ubranie, nie pracował fizycznie, jego pomieszczenia nie były zamknięte, miał kontakt ze światem zewnętrznym, odwiedzała go żona. Trudno uwierzyć, że nie wiedział, co się dzieje na świecie i że nie miał pojęcia o tym, jaką rzeź przeprowadzają jego podwładni. 
2 lata po jego śmierci wyjaśniła się jej zagadka. 12 sierpnia 1961 r. na posterunek policji w zachodnim Berlinie zgłosiło się małżeństwo. Inge Pohl, Niemka z NRD oraz jej mąż Ukrainiec, Bohdan Staszynski, oficer KGB. Staszynski, Ukrainiec spod Lwowa został przerzucony do Niemiec i tam jako klasyczna matrioszka, występujący pod imieniem biznesmena Josefa Lehmana czekał na sygnał.



Po zamordowaniu Rebeta i Bandery (tego ostatniego na osobisty rozkaz Chruszczowa) dostał Order Czerwonego Sztandaru z rąk samego szefa KGB Aleksandra Szelepina. Starzyński poznał i ożenił się z fryzjerką z NRD, ku niezadowoleniu KGB, które teraz planowało go wysłać na kolejne „specjalne zadania”. Kiedy jego żona zaszła w ciążę, KGB zażądało aborcji, ale Starzyński odmówił. Kiedy jednak zmarł ich syn, zdecydowali się na ucieczkę.
Chociaż za podwójne zabójstwo Staszynski odsiedział parę lat, to sprawa zrobiła się głośna i ZSRS oświadczył, że od tej pory rezygnuje z takich akcji. Za sprawę Staszynskiego, Szelepin, szef KGB zapłacił stanowiskiem.
Starzyński po wyjściu z więzienia znikł. Razem z żoną dostali nową osobowość od CIA.

sobota, 14 października 2017

Przeklęta rocznica.

14 października 1942 roku powstała Ukraińska Powstańcza Armia . Formacja wojskowa założona przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów. Ta zbrodnicza organizacja odpowiedzialna jest za masowe, bestialskie  mordy na Polakach zamieszkujących Kresy Wschodnie   Frakcja banderowska Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów doprowadziła do sformowania Ukraińskiej Powstańczej Armii. Pierwsze oddziały zostały utworzone 14 października 1942 roku, w związku z czym ten dzień jest uznawany przez historyków ukraińskich za datę powstania UPA. Co prawda rekrutacja do tej organizacji miała być dobrowolna, jednakże przeprowadzano także mobilizacje wśród ludności. W takich przypadkach dla osób, które odmówiły wstąpienia w jej szeregi przewidywano surowe kary, nierzadko sprowadzające się do odebrania życia. Członkami UPA zostawali nie tylko członkowie i poplecznicy OUN, ale również Ukraińcy popierający ideę niepodległej Ukrainy jako państwa jednolitego etnicznie. Cel ten miał zostać osiągnięty wszelkimi możliwymi środkami
Pierwszym dowódcą UPA był Dmytro Klaczkiwski. W sierpniu 1943 roku komendantem głównym UPA w randze generała został Roman Szuchewycz, a po reorganizacji struktur w listopadzie 1943 roku stanął na czele UPA jako naczelny dowódca. Przed wojną Szuchewycz organizował w II Rzeczpospolitej zamachy terrorystyczne przeprowadzane przez OUN.
Pierwsza akcja została przeprowadzona przez UPA przeciwko Niemcom w nocy z 7 na 8 lutego 1943 roku w miejscowości Włodzimierzec. 9 lutego przeprowadzona została pierwsza masakra dokonana na ludności polskiej w Parośli. W wyniku mordu życie utraciło od 149 do 173 Polaków. Zbrodnia uznawana jest za początek rzezi wołyńskiej.
W marcu i kwietniu 1943 roku potencjał liczbowy UPA zwiększył się w wyniku masowych dezercji Ukraińców z jednostek niemieckich. Około 4-5 tysięcy ukraińskich policjantów na Wołyniu zasiliło szeregi UPA, wcześniej współpracowali oni z Niemcami w dziele zagłady Żydów. Wzmocniona UPA w ciągu roku 1943 przejmowała kontrolę nad Wołyniem i Polesiem, dzięki temu Niemcy mogli wycofać się z terenów wiejskich i przejść do ochrony miast, linii kolejowych i dróg. Początkowo toczyli oni potyczki z Niemcami, jednakże wkrótce przystąpili oni do akcji przeciwko ludności polskiej oraz Sowietom. W związku z tym podejmowane były układy z Niemcami, pertraktowano z Wehrmachtem. Kontrola nad Wołyniem i Polesiem w znaczny sposób umożliwiła UPA przygotowania do akcji depolonizacyjnej. Liczebność i struktury formacji zaczęły się rozwijać w połowie 1943 roku. Po rozbiciu SS Galizien przez Armię Czerwoną w bitwie pod Brodami około 4000 Ukraińców wstąpiło do UPA.
Punktem kulminacyjnym ludobójstwa na ludności polskiej zamieszkującej dawne województwo wołyńskie II Rzeczpospolitej był tzw. krwawa niedziela. 11 lipca zapoczątkowane zostały rzezie na Polakach w 150 miejscowościach, które leżały w powiatach włodzimierskim, horochowskim i kowelskim. Największe mordy dokonane zostały tego dnia m.in. w Kisielinie, Zamliczach, Gurowie, Porycku i Orzeszynie. Często wykorzystywano fakt przebywania polskich mieszkańców na mszy w kościele. Masakry kontynuowano w kolejnych dniach. Ogółem podczas ludobójstwa wołyńskiego i w Małopolsce Wschodniej zamordowano nawet 150- 200 tysięcy Polaków.
UPA przeprowadzała analogiczną do rzezi wołyńskiej akcję w Małopolsce Wschodniej. W wyniku tego ludobójstwa śmierć poniosło od 40 tysięcy do 70 tysięcy Polaków. Akcja wymierzona w ludność polską rozpoczęła się jesienią 1943 roku, a jej zintensyfikowanie od lutego 1944 roku. Zwalczano szczególnie Polaków działających w służbie leśnej. Uważano ich bowiem za przeszkodę w dziele opanowania lasów. Oprócz tego starano się atakować polskie samoobrony i uchodźców.
Przebieg ludobójstwa dokonanego na Polakach był wyjątkowo okrutny i nieludzki. Metody zadawania śmierci Polakom, z reguły nieuzbrojonym i bezbronnym, są tak drastyczne, że tylko osoba pozbawiona jakiejkolwiek wrażliwości może nie poczuć się źle czytając książki, artykuły, relacje i innego rodzaju publikacje poświęcone tym tragicznym wydarzeniom. Zbrodnia ludobójstwa dokonana na Polakach przez UPA (wspieraną w aktywny sposób przez ukraińską ludność zamieszkałą dawne Kresy II RP) zasługuje na potępienie i oddanie hołdu tym, którzy zostali zamordowani. Nie możemy pozwolić na zakłamywanie historii i niepamięć. Musimy dać świadectwo, musimy mówić prawdę o przebiegu i sprawcach tych mordów. UPA to formacja zbrodnicza, ludobójcza, zasługująca wyłącznie na potępienie. Niestety dla naszych wschodnich sąsiadów członkowie i przywódcy tej formacji są przedstawiani jako bohaterowie, co jest aktem niezwykle oburzającym i niemożliwym do zaakceptowania ze względu na pamięć wobec pomordowanych Polaków. Tym bardziej, że organizacja ta mordowała również Ukraińców, którzy nie akceptowali zbrodniczej ideologii OUN-UPA i metod działania przeciwko polskiej ludności.                                                                                                                                                       Patrząc  na współczesną  Ukrainę  , a zwłaszcza  na jej galicyjską  część  nie sposób  nie  odnieść  wrażenia że krwawa historia niczego tych ludzi nie nauczyła . Dalej  czczą   ''gerojów''spod znaku krwawego topora i wideł.

czwartek, 12 października 2017

Czołg w Dubience zostaje .

 


  • gm. Dubienka: Czołg zostaje, tablica do usunięcia
    Ustawa dekomunizacyjna dotyczy nie tylko nazw ulic, ale również czołgów na cokole. IPN wziął pod lupę pomnik w Dubience i nakazał wymienić tablicę.
    - Pamiętam, jak ten czołg jechał do Dubienki. Szyby w oknach drżały - opowiada jedna z mieszkanek gminy.
    - Byłam w 7 klasie, gdy go postawili. Miałam 14 lat. W tym samym czasie, gdy przyjechał do Dubienki, odbyło się huczne otwarcie pawilonu handlowego, szkoły i ośrodka zdrowia. Dla nas to było duże wydarzenie - wspomina radna Krystyna Jagodzińska. - Wszyscy jesteśmy do niego bardzo przyzwyczajeni. Tak samo do nazwy Plac pod Czołgiem - dodaje.
    Dubieniecki czołg T-34 stoi na centralnym placu od ok. 43 lat. Jak podają informatory turystyczne, upamiętnia przekroczenie Bugu w lipcu 1944 r. przez główne siły I Armii Wojska Polskiego. Na razie nie ma obaw, że ktoś zechce go przeznaczyć na złom.


    Obecnie na tablicy pod czołgiem widnieje napis: "1944-1974. W lipcu 1944 r. główne siły I Armii Wojska Polskiego we współdziałaniu z wojskami radzieckimi przekroczyły Bug i rozpoczęły walki o wyzwolenie kraju." Nowy komunikat powinien brzmieć "Żołnierzom I Armii Wojska Polskiego". Będzie krótszy od obecnego i bardziej poprawny politycznie. Nie od razu nastąpi wymiana.


    poniedziałek, 9 października 2017

    Adolf Eichmann- ujęcie i i proces zbrodniarza.

    Adolf Eichmann, człowiek, który sprawował pieczę nad „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej”. Po wojnie był jednym z najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy, jednak do 1950 roku przebywał na terenie Niemiec, po drodze uciekł z amerykańskiego obozu (gdzie podał fałszywe dane) i został właścicielem fermy drobiu. Dopiero w 1950 roku postanowił skontaktować się z biskupem Hudalem, główną „wtyką” nazistów w Watykanie, który zorganizował jego ucieczkę do Argentyny. Eichmann pracował w branży budowlanej jako Ricardo Klement. Cały czas utrzymywał kontakt z żoną, która kłamała o ich rozwodzie i chciała, by jej „byłego” męża uznać za zmarłego. Wkrótce dołączyła do męża licząc, że w obliczu zimnej wojny i konfliktu w Korei nikt już nie zawraca sobie głowy nazistami. Cały czas była jednak obserwowana przez ludzi Szymona Wiesenthala, którzy stracili trop dopiero w momencie jej ucieczki do Argentyny, ale cały czas pracowali, by przez nią namierzyć jej męża. Eichmann żył sobie spokojnie, spotykał starych kumpli ( w tym Skorzennego czy Mengele) i nieświadomie zaciskał sobie na szyi pętlę, udzielając za pieniądze wywiadów (często po pijaku), w których wspominał stare „dobre” czasy . Taśmy i zapiski z tych rozmów stały się później dowodami w jego sprawie. Na trop Eichmanna udało się znów trafić przez wylewność jego syna, który głosił nazistowskie poglądy w domu swojej dziewczyny, która była córką żydowskiego uciekiniera z Rzeszy. Wspomniał też, że jego ojciec był niemieckim oficerem. Ojciec narzeczonej połączył fakty i wysłał do Niemiec list informujący o swoim odkryciu. Na szczęście list nie trafił na biurko żadnego nazisty, tylko do żydowskiego prokuratora Fritza Bauera, który przekazał sprawę Mossadowi. Izrael wysłał swojego, któremu jednak nie udało się namierzyć Eichmanna, sprawa znów utknęła w martwym punkcie... na krótko.
    W 1958 roku Szymon Wiesenthal znalazł w jednej z lokalnych gazet kondolencje skierowane do Veroniki Eichmann - żony Adolfa, co pozwoliło mu sądzić, że wciąż utrzymuje kontakt z rodziną w Austrii. Jej matka powiedziała, że Veronika mieszka w Argentynie z mężem Ricardo Klementem. Wiesenthal i Bauer skontaktowali się z premierem Izraela, który znów uruchomił Mossad. Tym razem agent odnalazł ustronny domek, w którym mieszkała Veronika i jej nowy/stary mąż. Wykonał zdjęcia Adolfa i wrócił do Izraela. Mossad postanowił działać. W 1960 roku grupa agentów porwała Eichmanna w drodze z przystanku autobusowego do domu, przetrzymywali go 8 dni na miejscu, potwierdzając na 100% jego tożsamość. Odurzony narkotykami Eichmann został przewieziony do Izraela jako bagaż dyplomatyczny. Jego rodzina zdała sobie sprawę, że jego zniknięcie związane jest z jego nazistowską działalnością, nie informowali władz, poszukiwali go przez innych niemieckich emigrantów, było już jednak za późno. Jak można się domyślić, Eichmann, delikatnie mówiąc, raczej nie mógł liczyć na wyrok w zawieszeniu, ale Izrael był zdeterminowany, żeby zabić go dopiero po zapadnięciu wyroku, czego nie zrobili w przypadku innego zbrodniarza (ale o tym już w następnej części). Cela Eichmanna była tak przygotowana, by nie mógł popełnić samobójstwa. Strażnicy byli starannie dobrani z ludzi, których rodziny nie ucierpiały w czasie wojny, by któremuś nie przyszło do głowy wymierzyć sprawiedliwość samodzielnie. Porwanie wywołało także kryzys dyplomatyczny na linii Argentyna-Izrael. Żydzi z Argentyny bali się odwetu ze strony tamtejszych nazistów. Przed sądem Eichmann próbował udowodnić, że nie jest nazistą i powtarzał oklepany tekst „tylko wykonywałem rozkazy”. Negował autentyczność podpisanych dokumentów i twierdził, że był przekonany, że wysyłał Żydów na wakacje, a nie do obozów śmierci. W nocy z 31 maja na 1 czerwca 1962 roku Eichmann powiedział „Sieg heil Deutschland! Sieg hail Argentinien! Sieg heil Osterreich! To są te trzy kraje, z którymi byłem najbardziej związany i których nie zapomnę. Pozdrawiam moją żonę, moją rodzinę i innych przyjaciół. Jestem gotowy. Spotkamy się ponownie wkrótce, bo taki jest los wszystkich ludzi. Umieram wierząc w Boga” - były to jego ostatnie słowa, zanim pod jego nogami otworzyła się zapadnia. Jego ciało zostało skremowane, prochy rozsypane nad Morzem Śródziemnym.

    sobota, 7 października 2017

    Michnikowski i Chromy .

          
    michniko 3.jpg
    Dzisiaj pogrzeb Wiesława Michnikowskiego, a wczoraj zmarł Bronisław Chromy. Odeszli kolejni wybitni twórcy polskiej kultury, którzy najlepsze lata swej twórczości mieli w okresie PRL-u. Nie wiem czy dokonaliby więcej gdyby nie było ograniczeń, których symbolem był Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli cenzura.
    Mimo wszystkich ograniczeń była to kultura, która nie wynaradawiała, ale wzbogacała i urozmaicała polskość. Trudno sobie wyobrazić, żeby Michnikowski brał udział w "widowiskach" w których profanuje się symbole religijne albo występował w filmach, których dialogi to potok przekleństw. Z kolei Chromy tworzył rzeźby monumentalne, figuratywne. I również trudno wyobrazić sobie, żeby autor pomnika Wincentego Witosa i postaci smoka wawelskiego tworzył coś, co nazywa się instalacją i jest jak najdalsze od jakiegokolwiek wznioślejszego przesłania.
    Obaj wybitni artyści czuli się związani z polskością i głownie dla polskiej publiczności tworzyli. Bronisław Chromy tak mocno czuł ten związek, że zrezygnował z międzynarodowej kariery. Wprost mówił o "nakazie narodowej przynależności". Czuł się dłużnikiem społeczeństwa, które łożyło na jego wykształcenie. Czy są współcześnie jacyś artyści, którzy mają w minimalnym stopniu taką motywację do tworzenia? Jakby w kontraście do tej nieco patetycznej nuty był Chromy jednym z założycieli kabaretu "Piwnica pod baranami". Ten kabaretowy wątek łączy Michnikowskiego i Chromego.
    I "Piwnica pod baranami" i "Kabaret starszych panów", którego gwiazdą był Wiesław Michnikowski, należą do największych osiągnięć polskiej kultury drugiej połowy XX wieku i chyba nie ma sensu roztrząsanie czy było tak dzięki, czy też wbrew realiom PRL-u. Dość powiedzieć, że te i inne osiągnięcia polskiej kultury z okresu PRL-u cały czas pozostają niedościgłym wzorem dla współczesnych artystów. Miejmy nadzieję, że z tego powodu ani Michnikowski, ani Chromy nie podpadną jakimś zacietrzewionym dekomunizatorom.

    Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

    Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...