czwartek, 11 czerwca 2020

Jeszcze was za mało mordują.

Nazywam się Wiesława Danuta Nowacka i mam 66 lat, mieszkam w Zamościu przy ul. Peowiaków 46/17. Urodziłam się 01 lipca 1937 r. w kolonii Bolesławówka, gm. Mikulicze, pow. Włodzimierz Wołyński, woj. Wołyńskie. Mój tatuś miał na imię Władysław Sadło, jego rodzice to Wawrzyniec Sadło i Marianna z d. Kowalska. Moja mamusia miała na imię Adela i była z d. Palczyńska. Moja babcia ze strony mamy miała na imię Rozalia, jej mąż zmarł po I wojnie światowej wskutek zatrucia. Właśnie rodzice babci Rozalii, mianowicie Jan i Magdalena Winiarz wg. historii, którą opowiadał mi tatuś Władysław przybyli na Wołyń, jeszcze w latach swojej młodości, gdzieś w II poł. XIX w.. Dowiedzieli się bowiem, że władze carskie wydały przywilej dla wszystkich, którzy chcieliby pomóc zagospodarować wołyńskie lasy. Na podstawie tego rozporządzenia każdy mógł własnymi środkami, zagospodarować pewną część lasu i w nagrodę otrzymywał na własność dużą część z tej ziemi, która została wydarta puszczy. Moi dziadkowie skorzystali z tej oferty, okazali się przy tym ludźmi silnymi, zdrowymi, pracowitymi, tak że po pewnym czasie mieli już, podobno nawet 60 morgów ziemi. Nie wiem ile w tym prawdy, ale to oczywiście, jak na tamte warunki bardzo dużo, a ponieważ ziemia tam żyzna, szybko doszli do dużego majątku, tak że Jan dokupił jeszcze gruntu. Nie tylko jednak w życiu doczesnym, byli szczęśliwi, także ich życie rodzinne, rozkwitało w najlepsze. Bóg im hojnie pobłogosławił i urodziło im się około 10 dzieci, w tym właśnie moja babcia Rozalia.
Ponieważ urodziłam się w roku 1937, zupełnie nie pamiętam pierwszych lat wojny i jedynie czasem, jak przez mgłę widzę obrazy naszego rodzinnego domu i gospodarstwa w kolonii Bolesławówka. Niemniej jednak już w roku 1943, a zatem w roku „czerwonych nocy” na Wołyniu, moja pamięć rozwinęła się już na tyle dobrze, że zaczęłam zapamiętywać, szczególnie mocne dla mnie przeżycia. I tak bardzo dobrze widzę do dziś moje pierwsze lalki, które niestety uległy zniszczeniu, na pół roku przed naszą ucieczką z rodzinnego domu. Wydarzenia tamtej doby znam jednak dość dobrze bowiem o wielu przygodach z tamtych dni, często żywo opowiadano w naszym domu, jeszcze przez długie lata po wojnie. Zarówno mamusia, jak i tatuś bardzo chętnie wracali do tamtych wspomnień.
Z tego co zapmiętałam nasza kolonia Bolesławówka, choć była mała, liczyła tylko 11 numerów, była wybitnie polska, nie było u nas, ani jednej rodziny ukraińskiej, czy żydowskiej. Za to już dwa kilometry od nas, znajdowała się duża wieś ukraińska Horyczów. Pomimo sporego wymieszania ludzi w naszej okolicy, nie słyszałam z ust rodziców, aby przed wybuchem II wojny światowej, dochodziło w naszych stronach do takich, czy innych konfliktów polsko – ukraińskich. Po prostu nie przypominam sobie, aby Polacy byli w jakikolwiek sposób prześladowani, lub dręczeni za swoje polskie pochodzenie. Przeciwnie z tego, co widziałam jako b. małe dziecko wynikało, że ludzie żyli w zgodzie i we wzajemnej życzliwości. Dla przykładu jeden z naszych sąsiadów Piotr Woźniak, jeszcze przed II wojną światową ożenił się z Ukrainką o nazwisku Habka i nigdy potem nie słyszałam, aby ktoś robił im młodym, jakiekolwiek z tego powodu przykrości, czy prawił jakieś wymówki.

WYMORDOWANIE WIERNYCH PODCZAS NABOŻEŃSTWA

Pamiętam bardzo dobrze, że to była niedziela, moja babcia Rozalia wybrała się jak zwykle do kościoła w Chrynowie. W tym samym czasie do kościoła wybrała się także moja kuzynka Janina Winiarz, pochodząca z polskiej kolonii Smołowa. Obie szły przez las. W drodze nieoczekiwanie spotkały grupy uzbrojonych Ukraińców, którzy zdecydowanie nakazywali zawrócić do rodzinnych domów, w przeciwnym razie, grozili kobietom natychmiastową śmiercią. Babcia Rozalia widząc tak rozjuszonych banderowców, wcale się nie opierała i szybko zawróciła do domu, po temu zapewne uszła z tej rzezi z życiem. Tymczasem Janina, coś próbowała kombinować, może chciała tę wartę, jakoś bokiem obejść i została postrzelona przez Ukraińców w głowę. Straciła wtedy oko, ale szczęśliwie zachowała życie i zdołała jakoś uciec, gdyż ktoś pomógł jej wydostać się z tej opresji.
O rzezi, jaka miała miejsce podczas nabożeństwa w kościele w Chrynowie tak wspomina pan Zygmunt Abramowski:
„Dnia 11 lipca 1943 r. służyłem do mszy świętej o godz. 9.00. Ksiądz Jan Kotwicki zaniepokojony również wytworzoną sytuacją, bez kazania odprawił szybko mszę świętą i powrócił na plebanię. Ludność wyszła z kaplicy i niebawem zaczęła powracać strwożona, że posterunki banderowców nie pozwalają jej powrócić do domów, zawracając z powrotem do kaplicy. Dodatkowo zaczęła jeszcze przybywać następna ludność na sumę na godz. 11.00. W międzyczasie przybyła na plebanię pani Płońska ze Stasina, której gospodarstwo położone było niedaleko, prosząc księdza o wyspowiadanie jej bardzo chorego męża. Ksiądz wziął wiatyk i we trójkę: ja, ksiądz i pani Płońska, wyszliśmy do chorego. Niedaleko kaplicy naprzeciw nam ze zboża wyszli banderowcy i początkowo nie chcieli nas przepuścić. Jednakże na prośbę pani Płońskiej i moje wytłumaczenie, że zaraz wracamy na nabożeństwo, bo ludzie czekają, przepuścili nas, obserwując bez przerwy. Po udzieleniu choremu komunii świętej, powróciliśmy z księdzem do plebanii nie zatrzymywani już przez liczne ukraińskie posterunki. Ksiądz rozpoczął sumę. Ja z moim kolegą Jankiem Żebrowskim, stanęliśmy za drzwiami kaplicy, które otwierały się do wewnątrz. W kaplicy, razem z ludnością zawróconą z poprzedniej mszy świętej, było około 200 osób, przeważnie kobiet i dzieci. Po podniesieniu zauważyłem, stojąc obok drzwi, podejrzany ruch. Zobaczyłem, że kilku banderowców ustawiło ręczny karabin maszynowy typu Diechtiarewa i poczęli strzelać do ludzi seriami i z pojedynczych karabinów; rzucono również dwa granaty, które jednak nie wybuchły. Schowałem się z kolegą za grube drzwi kapliczne. W świątyni zaś zaczął się popłoch i wrzask rannych. Ludzie zaczęli uciekać drzwiami bocznymi obok zakrystii i chóru. Kaplica jednak była otoczona szczelnie i bez przerwy rozlegały się strzały. W świątyni, bez przerwy ostrzeliwanej z rkm-u i broni pojedynczej, trwał krzyk, jęki i rozdzierający uszy wrzask dzieci. Ksiądz od ołtarza, w szatach liturgicznych, wraz z innymi kobietami uciekał przez zakrystię, ale na zewnątrz wszyscy zostali zabici. Ojciec mój, który był organistą, uciekał z ludźmi przez drzwi przy chórze. Banderowski bandyta podbiegł i czterokrotnie strzelał do ojca, na szczęście był to niewypał i ojciec zdołał uciec.
Po jakimś czasie w kaplicy pozostali już tylko zabici i ranni. Banderowcy, widocznie czymś spłoszeni, wycofali się do lasu w pobliżu kaplicy. Skradając się ostrożnie, wyjrzeliśmy zza drzwi i nie widząc już uzbrojonych banderowców, uciekliśmy do położonej obok kaplicy organistówki. Wokół kaplicy i na ścieżce do organistówki leżało wiele trupów kobiet i dzieci, ranni czołgali się w zboża. W organistówce początkowo schowałem się z kolegą Żebrowskim w piwnicy, jednakże po jakimś czasie doszliśmy do przekonania, że Ukraińcy mogą przyjść i odnaleźć nas. Na zewnątrz trwała już martwa cisza. Stwierdziwszy, że w pobliżu nie ma już rezunów, uciekliśmy w zboża, skąd pełzając i biegnąc dotarliśmy do odległego ok. 2 km Oktawina. Mieszkańcy tej polskiej wioski, zaniepokojeni strzałami w Chrynowie, nie wiedzieli jeszcze, co tam się stało. Opowiedzieliśmy z kolegą o masakrze kobiet i dzieci, o trupach widzianych na zewnątrz kościoła i zabiciu księdza…
Przypuszczalnie podczas napadu na kaplicę w Chrynowie, zarówno w jej wnętrzu, jak i wokół świątyni oraz z organistówki i plebanii zginęło 150 osób, przeważnie kobiet i dzieci. W tę samą niedzielę 11 lipca 1943 r. wymordowano Polaków w Grzybowicy, Czerniakowie, Niskieniczach, Stasinie, Kałusowie i na kolonii Franopol. Po wymordowaniu ludności polskiej w wymienionych miejscowościach, co nastąpiło w godzinach wczesnorannych, zaatakowana została właśnie kaplica w Chrynowie, probostwo, organistówka, a także położona obok gajówka i okoliczne domy polskie.
Tej samej niedzieli wymordowana została ludność polska przybyła na nabożeństwa w następujących polskich kościołach w okolicach Włodzimierza Wołyńskiego: w Zabłoćcach (Zabłotcach) około 200 osób, w Porycku około 500 osób i w Kiesielinie około 100 osób. Po południu w tymże Stasinie banderowcy zamordowali chorego Płońskiego i jego żonę. Zabity został, również w kaplicy w Chrynowie, dzierżawca majątku Chrynów: pan Salwa. Dlaczego banderowcy nie zaatakowali położonych niedaleko Oktawina i Smołowej? Prawdopodobnie obawiali się, że napotkają tam zbrojny opór i być może zorganizowaną obronę i dlatego zadanie to, odnoszące się i do innych okolicznych kolonii polskich, pozostawili sobie jako cel do zrealizowania w następnym etapie.”

UCIEKALIŚMY A LUDZIE PŁAKALI I W GŁOS ROZPACZALI

Babcia Rozalia Palczyńska powróciła spiesznie do domu i zaraz opowiedziała wszystkim, co się stało tego dnia w lesie. Dzięki jej informacjom oraz innym tragicznym świadectwom, które wciąż napływały, mieszkańcy naszej małej kolonii Bolesławówka, błyskawicznie zorientowali się o grożącym nam niebezpieczeństwie. Ktoś inny potwierdzał jeszcze, że Ukraińcy rzeczywiście napadli zbrojnie na modlących się w kościele w Chrynowie. Opowiadał dla przykładu o trzech granatach wrzuconych do świątyni, które jednak na szczęście nie wybuchły. Nic dziwnego, że w naszej społeczności wybuchła niemal panika, wszyscy na łeb na szyję ładowali swoje rzeczy na furmanki i uciekali, co prędzej do miasta Włodzimierz Wołyński. W tym pośpiechu nie było czasu na żadne rzeczy osobiste, nie mówiąc o pozostałym mieniu, częstokroć dorobku całego życia. Dokładnie pamiętam, jak moi rodzice, moje dwie siostry: Henryka i Kazimiera oraz rodziny najbliższych sąsiadów, w największym pośpiechu, załadowaliśmy się na furmankę naszego sąsiada, a następnie polnymi drogami dotarliśmy do miasta. Choć byłam dzieckiem zaledwie 6-letnim, to niesamowite, ale naprawdę pamiętam, jak bardzo to wszystko przeżywałam i jak bardzo się wtedy bałam. Dookoła ludzie płakali i w głos rozpaczali, to były naprawdę koszmarne chwile i godziny. Na domiar złego na wozie, byliśmy poukładani, jak śledzie i było mi bardzo gorąco. Kiedy wyruszaliśmy z domu, na dworze robiło się już ciemno, a kiedy znaleźliśmy się na łąkach, przylegających już do miasta, była już pełna noc. Zeszliśmy z wozu i dalej uciekaliśmy tymi łąkami, natychmiast poczułam dużą wilgotność podłoża. Właśnie tam na Zarzeczu, poważnie zaziębiłam swoją lewą nogę, tak że już po kilku zaledwie dniach pobytu w mieście, rodzice oddali mnie do szpitala. Na razie jednak szczęśliwie brnęliśmy, pośród ciemności dalej, aż dotarliśmy do pierwszych zabudowań miasta. Zatrzymaliśmy się, u znajomych moich rodziców w domu pani Czubińskiej, a która na ten czas, była już wdową.

JESZCZE WAS ZA MAŁO MORDUJĄ…

Zdaję sobie sprawę, że słowa te są straszne, po prostu makabryczne, ale właśnie taki los na tamten czas, zgotował człowiek drugiemu człowiekowi. Było to tak, ponieważ moja noga bardzo spuchła i nic nie pomagało, trafiłam w mieście do szpitala. Dyrektorem tej ważnej placówki, był Ukrainiec człowiek wrogo nastawiony do nas Polaków. Moja mamusia Adela razu pewnego przyszła do mnie, aby mnie raz jeszcze pozdrowić i w mojej chorobie utulić. W tym samym czasie w szpitalu, było już bardzo dużo ludzi z licznymi obrażeniami i najróżniejszymi chorobami. Jako jeszcze małe dziecko, czułam się tam, pośród nieustannych jęków, tak bardzo zbolałych ludzi, wprost strasznie i nikomu czegoś podobnego nie życzę. Na domiar złego mój stan zapalny okostnej, był dość poważny, a ponieważ nie było wtedy antybiotyków, wyniszczał mój organizm.
Szczególnie cierpiałam po przebytym zabiegu, dlatego mamusia przychodziła do mnie często i z wielką miłością podtrzymywała mnie na duchu. Chciała i tak czyniła, abym w tym tak trudnym dla małego dziecka doświadczeniu bólu i cierpienia, nie czuła się sama. I właśnie podczas jednej z takich wizyt, gdy mamusia była właśnie przy mnie, przechodził się po tym oddziale, ów Ukrainiec nie byle kto, bo przecież dyrektor całego szpitala. Widząc tak bardzo sponiewieranych przez los ludzi, a było tam w tych dniach, rzeczywiście dużo ofiar ukraińskich rzezi, wielu z głębokimi obrażeniami ciała i kończyn, powiedział dość głośno, wyraźnie i bez ogródek: „Dobrze wam tak Polacy! Jeszcze was za mało mordują!” I choć sama nie słyszałam tych słów, albo już dziś sobie nie przypominam, to jednak wiem o tym bardzo dobrze bowiem osobiście słyszała to moja mama Adela. Mama niekiedy do tego wracała i zawsze zaznaczała, że słowa te padły na korytarzu szpitalnym, który również obłożony był gęsto, cierpiącymi ludźmi. Nie pamiętam właściwie już dziś, jak długo byłam w szpitalu, ale przypuszczam, że było to około trzech tygodni i z nogą w gipsie wróciłam do domu. Niestety nie był to koniec mojego bólu i cierpienia bowiem pod gipsem, szybko rozmnożyło się robactwo i znów trzeba było gips z nogi zdejmować, ale i z tego wyszłam z Bożą pomocą. Ledwie trochę doszłam do siebie, a już Opatrzność Boża zafundowała mi kolejne doświadczenie, jeszcze dużo straszniejsze, niż to poprzednie. Zachorowałam bowiem na coraz bardziej powszechną w mieście, niezwykle groźną epidemię: „dyzenterię krwawą”. Na początek dostałam biegunki i dużej temperatury, dość powiedzieć na tym, że już po kilku dniach zwaliło mnie z nóg i straciłam przytomność. Niestety nikt nie usiłował nawet, wieźć mnie do szpitala, wszyscy wiedzieli dobrze, że z tą chorobą i w tamtym czasie, jest to po prostu nieosiągalne. I właściwie do dziś, jeszcze kilkadziesiąt lat po wojnie nie miałam pojęcia, że we Włodzimierzu Wołyńskim funkcjonował oddział specjalny dla ludzi, dotkniętym tym strasznym doświadczeniem. W naszych warunkach mogły przeżyć, tylko dzieci najsilniejsze, niestety wiele umierało, a miejscowa wspólnota wiernych, chowała je z żalem na miejscowym cmentarzu. Ja sama wyszłam cała z tej opresji, dzięki wielkiej troskliwości i zapobiegliwości mojej kochanej mamusi Adeli, która jakimś szczęśliwym trafem, dowiedziała się o pewnym skutecznym leku. Nabyła więc zioła, które miały zaskutkować, a które nazywają się „krwawnik”, codziennie cierpliwie parzyła je mi i podawała do picia. I rzeczywiście nastąpiła widoczna poprawa zdrowia, a choroba z czasem ustąpiła całkowicie. Moja męka trwała jednak i tym razem, znów około miesiąca. Działo się to wszystko w zimie i dzięki łasce dobrego Boga, na wiosnę 1944 r. brykałam już zdrowa.

wtorek, 2 czerwca 2020

Grobowiec schronieniem.

Znowu w Łanowcach. Dopiero w czasie żniw 1944 roku pojechaliśmy do naszego domu. Na początku było spokojnie. Pomagaliśmy dziadkowi. Ja często siedziałem na gruszy. Rodziła przepyszne ulęgałki. Nic nie wskazywało na to, że bandy UPA będą nadal groźne jak za czasów niemieckich. Ukraińcy jakby pochowali pazury. Byli cisi i zachowywali się poprawnie. Róże pod oknami cudownie pachniały, a mama jak zwykle robiła konfitury różane. Może z mniejszą ilością cukru, ale zawsze. Bogusia, malutka siostrzyczka, rozwijała się normalnie. Była dzieckiem spokojnym i pogodnym. Z kolegami z sąsiedztwa chodziłem za wieś po proch strzelniczy. Oni byli specjalistami od rozbierania wielkich pocisków artyleryjskich i nie tylko. A tych było wszędzie wiele. Najwięcej amunicji artyleryjskiej leżało obok rozbitych dział i moździerzy przy drodze do Borszczowa. Mama była przerażona, że ja się w ten sposób bawię. Z pewnością skończyłoby się tragicznie dla mnie gdybym w tym dniu był z nimi. Dwaj bracia, moi sąsiedzi i najbliżsi koledzy, tego feralnego dnia postanowili rozebrać pocisk moździerza. Jeden z nich zginął na miejscu, a drugi, strasznie okaleczony, zmarł w szpitalu po kilku dniach.
Łanowce
Łanowce. Wojskowy Instytut Geograficzny w Warszawie – 1927 r.
Mama martwiła się i płakała, że nie ma wiadomości od męża, którego zabrano do wojska. Listy do taty wysyłała i podawała adresy miejsc, w których byliśmy. Nie wiedziała, że i tym razem działali źli i bezduszni ludzie. Wczorajsi przyjaciele i sąsiedzi. Dopiero przed wyjazdem naszym na Zachód ktoś oddał mamie jeden list od taty. Reszta była systematycznie niszczona przez znajomą Ukrainkę, która przed wojną mieniła się przyjaciółką mamy. Nie mogła mieć żadnego żalu do mamy. Za wyjątkiem tylko tego, że mama była Polką. Od września zacząłem chodzić do szkoły do Borszczowa. Chodziłem do piątej klasy. Ze wsi do miasta (około 6 km) szliśmy zawsze w grupie. Już na początku jesieni było coraz trudniej i niebezpieczniej chodzić wśród pól. Zaczęto grozić Polakom i zmuszać do opuszczenia wsi. Czasem wyrostki ukraińskie, pasący krowy, próbowali nas okładać kijami. Było także zimno i  coraz ciemniej, i rano i podczas powrotów do domu. Nie dosypialiśmy, bo nie nocowaliśmy we własnych domach, tylko w kryjówkach. W tym czasie niemal każdego dnia nasz dziadek nocował zaszyty gdzieś w zabudowaniach gospodarstwa, a mama z dziećmi szła do sąsiadki Ukrainki, Hafii albo Afiji. Była to kobieta prosta, ale dobra i poczciwa. Chroniła nas jak mogła. Nawet pytana przez współziomków, czy nocuje u niej córka Czarneckiego z dziećmi?- odpowiadała, że gdzieżby tam. My w tym czasie byliśmy schowani u niej pod piecem chlebowym (w miejscu na drewno). Pewnej nocy banderowcy niechybnie znaleźliby nas, gdyby nie gęsi i kaczki, spędzone do tego pomieszczenia przez Afiję. One narobiły takiego hałasu, że szukający nas rezun- rzeźnik nie usłyszał  płaczu malutkiego dziecka. 
Za dnia byliśmy względnie bezpieczni. Następnego wieczoru mama była już zrezygnowana i powiedziała do mnie, że dzisiaj będziemy spać w domu. Kalkulowała, że skoro nas szukali poprzedniej nocy, to obecnej nie będą. Spaliśmy w swoich łóżkach, kiedy Reks zaczął strasznie ujadać. Mama kazała mi natychmiast brać Zbyszka i uciekać przez okno na ogród. Moim zadaniem było chronić brata. Sama chroniła Bogusię. Dziadek jak zwykle był gdzieś zaszyty w budynkach gospodarczych.  Pobiegliśmy obaj parowem obok naszego ogrodu przez sad do wielkiego przepustu wodnego pod traktem i dalej drugim parowem przy cmentarzu. Cały czas trzymałem małego braciszka za rączkę, miał dopiero 5 lat. Nie płakał był dzielny. Cały czas myślałem tylko o tym, gdzie można się ukryć? Bardzo bałem się okrutnej śmierci i mąk przy ucinaniu języków lub wydłubywaniu oczu. Przypomniałem sobie o grobowcu Dłuskich. Byłem tam dawniej ze starszymi kolegami kilka razy. Widziałem jak koledzy odsuwali pokrywę do grobowca i tam zaglądali. Wiedziałem, że tam jest trumna. Nie wiedziałem, że są dwie. Grobowiec był w starej części cmentarza, na skraju obok parowu, którym biegliśmy z bratem. Stara część cmentarza była zaniedbana i potwornie zarośnięta małymi akacjami o straszliwych długich kolcach. One chroniły cmentarz przed intruzami. Wydawało mi się, że to miejsce jest najlepsze na kryjówkę. Podbiegliśmy do grobowca. Odsunąłem pokrywę (jak? sam nie wiem). Wskoczyłem i wyciągnąłem ręce. Nad sobą widziałem niebo w poświacie księżyca, ale nie widziałem brata. Szepnąłem – Zbysiu pokaż się i skacz. Nie bój się, ja ciebie złapię. Braciszek bez słowa zrobił co mu kazałem. Złapałem brata i sam upadłem. Zeskok braciszka był szczęśliwy. Ukryliśmy się za drugą trumną i tam po długim czasie nasłuchiwania usnęliśmy. Rano, kiedy promienie słoneczne oświetliły trumnę, a ja się obudziłem, uświadomiłem sobie gdzie się znajdujemy. Prawie wyrzuciłem malca na zewnątrz i natychmiast sam byłem na górze. Do dnia dzisiejszego nie mogę zrozumieć jak to się mogło stać? Było dość wysoko. Złapałem małego za rękę i nie bacząc na niemiłosiernie kłujące akacje, o które zaczepialiśmy naszym odzieniem i ciałem, biegliśmy do domu. Musieliśmy wyglądać upiornie. Mama przygarnęła nas do siebie, płacząc ze szczęścia. Od godziny ręce załamywała nad naszym losem. Dzięki Bogu byliśmy cali tylko mocno pokrwawieni z porwaną odzieżą. Nie mogła uwierzyć, że schroniliśmy się w grobowcu i tam zasnęli.
A jednak to prawda. Strach przed śmiercią i to okrutną, jest większy od strachu przed duchami. Mama z Bogusią ukryła się w stodole sąsiadów. Rano postanowiła znaleźć mi miejsce przy jakiejś rodzinie w mieście. Sama z dwójką najmłodszych dzieci jeszcze przez kilnaście dni nadał szukała pomocy u Afiji. -Do czasu aż znajdę jakieś lokum w mieście – mówiła. Stancja. Przywiozła mnie do Michalskich. Mieszkali na skraju miasta na wzgórku za rowem, który służył gorzelni do spuszczania brahy. Pani domu i bardzo daleka krewna powiedziała mamie, że będę spał w ich sypialni na kozetce. Nawet się ucieszyłem, ale na krótko. Kozetkę gospodyni- daleka krewna przykryła… ceratą. Spałem na prześcieradle, które ścieliła na tą ceratę i było mi piekielnie zimno. Sypialnia była nieogrzewana. Gospodarze oszczędzali drewno, które ciąłem piłą razem z panem domu. W kuchni spała starsza pani, nazywana babcią. W kuchni było ciepło, ale dla mnie miejsca nie było. Do szkoły chodziłem głodny i w końcu zawszony. Byłem stale głodny, mimo tego, że mama płaciła żądane pieniądze i przywoziła żywność. Często piekła dla mnie placek. Zjadali go gospodarze. Mnie jedzenie wydzielano. Litowała się nade mną jedynie babcia z kuchni. Dawała mi czasem zupę, abym się rozgrzał. Pan domu wykorzystywał mnie również do prac gospodarskich. Nosiłem wiadrami brahę dla świnek i krowy. Wiadra musiałem nosić pod stromą górę, kilkadziesiąt metrów.
Wojsko radzieckie (NKWD) w Borszczowie organizowało po wsiach obławy na banderowców, a ci z kolei wyżywali się na bezbronnej ludności polskiej, która naiwnie uwierzyła, że jest już bezpieczna i może powrócić z miasta do swoich domów. Dominik z ciocią Franciszką i małą Zdzisią od kilku miesięcy byli w Głęboczku. Mieszkali najpierw u mamy wujka, a później u krewnych. Głęboczek wydawał się być ostoją spokoju. Mieszkało tam wielu Polaków. Stosunek Polaków do Ukraińców przed wojną wynosił jak 1:1. Byłem u cioci chyba w maju 1944 roku, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w mieście. Miałem zadanie od Dominika zbierać broń (granaty i amunicję). Gromadziłem na stryszku szkolnej szopy. Co jakiś czas zabierał ten ”majdan” Dominik. Przyjeżdżał swoją dwukółką zaprzężoną w Malwinkę. Dominik miał dwa małe dzielne koniki. Były to: kobyłka Malwinka, o sierści gładkiej i Kirgizka o sierści baranka. Kirgizka była także czarna jak baranek. Malwinka mogła sama chodzić w zaprzęgu. Kirgizka tej sztuki nie umiała. Chodziła tylko w parze z Malwinką. Wiedziałem, że Dominik należy do wojska podziemnego. Nie wiedziałem, że to wojsko nazywa się AK. Trochę znałem panów D i O. Nie wiedziałem, że są ważnymi oficerami AK na tamtych terenach. Jak już wspomniałem, pomimo władzy radzieckiej, Polakom groziła następna zagłada. Teraz z rąk Ukraińskich Nacjonalistów i NKWD. Jak wspominałem, byłem w Borszczowie u M. a mama z dziećmi i dziadkiem we wsi. Czuła się coraz gorzej, bo było bardzo niebezpiecznie. Na noc z dziećmi nadal chodziła do Hafiji.
Pewnej soboty,pod koniec października postanowiłem pójść do domu, do Łanowców. Było mi bardzo smutno bez mamy i rodzeństwa i byłem głodny. W drodze spotkałem banderowca. Siedział pod jedyną wierzbą przy drodze. Był uzbrojony w automat. Zapytał mnie szorstko.
–Kto ty jesteś? Skłamałem, że Ukrainiec. Rozkazał, abym się zaczął modlić.
– Mołyś!– warknął, kierując broń na mnie. Myślałem, że już po mnie. Zacząłem: „w Imia Otca i Syna i Ducha Światoho”. Przydał się Huniowśkij i jego religia w szkole. Kiedy skończyłem, zapytał jeszcze raz.
–Ktoś ty? Mów prawdę!
Znowu odpowiedziałem, że Ukrainiec. Zapytał jak się nazywam. Wymieniłem nazwisko sąsiada. U nich takiego człowieka nigdy nie widziałem. I dodałem jak mówili chłopcy z ulicy:
–„Bihme ne breszu”(przysięgam, że nie kłamię). Po długiej chwili kazał mi iść i dodał – Abym cię więcej nie widział, bo możesz zginąć. Szedłem dalej i czekałem na strzał w plecy. Nie było. Później zacząłem biec i kiedy dobiegłem do domu, nie wytrzymałem. Zacząłem płakać tak rzewnie, że mama nie mogła mnie uspokoić. Błagałem mamę, aby jechała jutro do miasta.
Głębokim wieczorem jak zwykle musieliśmy iść nocować pod innym niż własnym dachem. Mama wysłała mnie najpierw na zwiady. Miałem zorientować się czy nas przyjmą. Afija (jak zwykle) albo Krutyj. Był przecież kumem. U Afiji, zobaczyłem przez okno, że była u niej Warwara. Bardzo zła kobieta. Ta z pewnością by nas wydała banderowcom. Ona domyślała się, że my przychodzimy do sąsiadki nocować i specjalnie dłużej niż zwykle siedziała u niej tego dnia. Poszedłem do kuma. Wspiąłem się na schody (miał dom murowany z cegły i wysoki parter, w dolnej części był sklep). Przez oszklone drzwi widziałem, że w kuchni, pod oknem siedzą uzbrojeni mężczyźni. Pasy z bagnetami wisiały na poręczach „bambetla” (drewnianej kanapy) i na oparciach krzeseł. Czułem, że są to banderowcy. Chyłkiem pobiegłem do domu i powiedziałem mamie, że musimy ukryć się gdzieś indziej. Ale nie było alternatywnego wyjścia. Musieliśmy czekać, aż zła Warwara pójdzie do swojego domu. Czekałem na podwórku pod bramą, skąd miałem dobry widok na bramę Afiji. Zobaczyłem, że wreszcie jakaś postać wyszła. Dokładnie nie widziałem kto to był, bo w tym czasie chmura przysłoniła księżyc. Mamie powiedziałem, że ta przeklęta Warwara wyszła. Mama wzięła becik z Bogusią na rękę i Zbyszka za rękę. Ja miałem nadal sprawdzać, czy droga jest wolna. Wyjrzałem i serce mi zamarło. Kilkadziesiąt kroków, za studnią, koło  domu nauczycielki zobaczyłem grupę ludzi. W poświacie księżyca widziałem odblask. Wydawało mi się, że to błysnęła siekiera. Wróciłem do domu i powiedziałem mamie, że musimy poczekać na chmurę, która zasłoni księżyc. Wykorzystaliśmy chmurę i przebiegliśmy ulicę. Już mieliśmy pukać do zbawczych drzwi, a ja jeszcze raz zaglądnąłem do wnętrza domu. Okno było nisko, bo i chatynka była uboga. Wewnątrz paliła się nędzna lampka. Zobaczyłem, że tam nadal siedzi ta złośnica. Chcieliśmy się wycofać do naszego domu, ale odwrót odcięli nam banderowcy. To właśnie oni tam stali. Teraz powoli szli w naszym kierunku i rozmawiali. Poznaliśmy kilka znajomych głosów. Mówili coś o Banderze. Skryliśmy się pod gęstym żywopłotem. Mama cichutko się modliła, aby dziecko nie zakwiliło. Wówczas byłoby po nas. Banderowcy przeszli i nas nie widzieli. Poza domem uciekliśmy do sadu gdzie stały kopki kukurydzianki. Rozgarnąłem kopkę i schowaliśmy się w środku. Mama zaczęła płakać i prosić Boga o opiekę nad jej dziećmi. Pod tą kopą kukurydzianki byliśmy do rana. Był już październik i byliśmy mocno zmarznięci. Rano dziadek odwiózł nas do miasta (Borszczowa), do Michalskich. Mama była tam tylko jedną noc. Następnego dnia przeniosła się do wynajętego domu w budowie. Podziwiałem odwagę mamy. W wynajętym domu do użytku była jedynie kuchnia. I to niewielka. Tam się ulokowała z moim rodzeństwem. Ja zostałem u M. jeszcze na jakiś czas. Żeby mi było ciepło, babcia, ta z kuchni, przyjęła mnie do swego łóżka. Spałem w jej nogach. Teraz było mi cieplutko. Mama wydała walkę wszom, które dokuczały mi coraz bardziej. Pan M. nadal zatrudniał mnie do prac gospodarskich.
Pan M. zaszlachtował świnię. Pomagałem mu we wszystkim. Nawet w wędzeniu mięsa i kiełbas. Wyciągnęliśmy kiełbasy z wędzarni. Rozszedł się wspaniały zapach. Byłem głodny jak wilk i pożerałem kiełbasę oczami. Pan M. odłamał spory kawałek. Myślałem, że dla mnie, w nagrodę za moją pomoc. Najpierw zaczął obwąchiwać, a później powoli zjadać. Połykałem ślinę, ale wytrzymałem próbę. Szczerze życzyłem mu żeby się udławił. Jeszcze tego samego dnia wyniosłem się do mamy. Tam, co prawda musiałem spać na sienniku na podłodze, ale byłem u mamy. Co było powodem zachowania się p. M.? Pozostało tajemnicą.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...