Znowu w Łanowcach. Dopiero w czasie żniw 1944 roku
pojechaliśmy do naszego domu. Na początku było spokojnie. Pomagaliśmy
dziadkowi. Ja często siedziałem na gruszy. Rodziła przepyszne ulęgałki.
Nic nie wskazywało na to, że bandy UPA będą nadal groźne jak za czasów
niemieckich. Ukraińcy jakby pochowali pazury. Byli cisi i zachowywali
się poprawnie. Róże pod oknami cudownie
pachniały, a mama jak zwykle robiła konfitury różane. Może z mniejszą
ilością cukru, ale zawsze. Bogusia, malutka siostrzyczka, rozwijała się
normalnie. Była dzieckiem spokojnym i pogodnym. Z kolegami z sąsiedztwa
chodziłem za wieś po proch strzelniczy. Oni byli specjalistami od
rozbierania wielkich pocisków artyleryjskich i nie tylko. A tych było
wszędzie wiele. Najwięcej amunicji artyleryjskiej leżało obok rozbitych
dział i moździerzy przy drodze do Borszczowa. Mama była przerażona, że
ja się w ten sposób bawię. Z pewnością skończyłoby się tragicznie dla
mnie gdybym w tym dniu był z nimi. Dwaj bracia, moi sąsiedzi i najbliżsi
koledzy, tego feralnego dnia postanowili rozebrać pocisk moździerza.
Jeden z nich zginął na miejscu, a drugi, strasznie okaleczony, zmarł w
szpitalu po kilku dniach. Łanowce. Wojskowy Instytut Geograficzny w Warszawie – 1927 r.Mama martwiła się i płakała, że nie
ma wiadomości od męża, którego zabrano do wojska. Listy do taty wysyłała
i podawała adresy miejsc, w których byliśmy. Nie wiedziała, że i tym
razem działali źli i bezduszni ludzie. Wczorajsi przyjaciele i
sąsiedzi. Dopiero przed wyjazdem
naszym na Zachód ktoś oddał mamie jeden list od taty. Reszta była
systematycznie niszczona przez znajomą Ukrainkę, która przed wojną
mieniła się przyjaciółką mamy. Nie mogła mieć żadnego żalu do mamy. Za
wyjątkiem tylko tego, że mama była Polką. Od
września zacząłem chodzić do szkoły do Borszczowa. Chodziłem do piątej
klasy. Ze wsi do miasta (około 6 km) szliśmy zawsze w grupie. Już na
początku jesieni było coraz trudniej i niebezpieczniej chodzić wśród
pól. Zaczęto grozić Polakom i zmuszać do opuszczenia wsi. Czasem
wyrostki ukraińskie, pasący krowy, próbowali nas okładać kijami. Było
także zimno i coraz ciemniej, i rano i podczas powrotów do domu. Nie
dosypialiśmy, bo nie nocowaliśmy we własnych domach, tylko w kryjówkach.
W tym czasie niemal każdego dnia nasz dziadek nocował zaszyty gdzieś w
zabudowaniach gospodarstwa, a mama z dziećmi szła do sąsiadki Ukrainki,
Hafii albo Afiji. Była to kobieta prosta, ale dobra i poczciwa. Chroniła
nas jak mogła. Nawet pytana przez współziomków, czy nocuje u niej córka
Czarneckiego z dziećmi?- odpowiadała, że gdzieżby tam. My w tym czasie
byliśmy schowani u niej pod piecem chlebowym (w miejscu na drewno).
Pewnej nocy banderowcy niechybnie znaleźliby nas, gdyby nie gęsi i
kaczki, spędzone do tego pomieszczenia przez Afiję. One narobiły takiego
hałasu, że szukający nas rezun- rzeźnik nie usłyszał płaczu malutkiego
dziecka.
Za dnia byliśmy względnie bezpieczni. Następnego wieczoru mama była
już zrezygnowana i powiedziała do mnie, że dzisiaj będziemy spać w domu.
Kalkulowała, że skoro nas szukali poprzedniej nocy, to obecnej nie
będą. Spaliśmy w swoich łóżkach, kiedy Reks zaczął strasznie ujadać.
Mama kazała mi natychmiast brać Zbyszka i uciekać przez okno na ogród.
Moim zadaniem było chronić brata. Sama chroniła Bogusię. Dziadek jak
zwykle był gdzieś zaszyty w budynkach gospodarczych. Pobiegliśmy obaj
parowem obok naszego ogrodu przez sad do wielkiego przepustu wodnego pod
traktem i dalej drugim parowem przy cmentarzu. Cały czas trzymałem
małego braciszka za rączkę, miał dopiero 5 lat. Nie płakał był dzielny.
Cały czas myślałem tylko o tym, gdzie można się ukryć? Bardzo bałem się
okrutnej śmierci i mąk przy ucinaniu języków lub wydłubywaniu oczu.
Przypomniałem sobie o grobowcu Dłuskich. Byłem tam dawniej ze starszymi
kolegami kilka razy. Widziałem jak koledzy odsuwali pokrywę do grobowca i
tam zaglądali. Wiedziałem, że tam jest trumna. Nie wiedziałem, że są
dwie. Grobowiec był w starej części cmentarza, na skraju obok parowu,
którym biegliśmy z bratem. Stara część cmentarza była zaniedbana i
potwornie zarośnięta małymi akacjami o straszliwych długich kolcach. One
chroniły cmentarz przed intruzami. Wydawało mi się, że to miejsce jest
najlepsze na kryjówkę. Podbiegliśmy do grobowca. Odsunąłem pokrywę (jak?
sam nie wiem). Wskoczyłem i wyciągnąłem ręce. Nad sobą widziałem niebo w
poświacie księżyca, ale nie widziałem brata. Szepnąłem – Zbysiu pokaż
się i skacz. Nie bój się, ja ciebie złapię. Braciszek bez słowa zrobił
co mu kazałem. Złapałem brata i sam upadłem. Zeskok braciszka był
szczęśliwy. Ukryliśmy się za drugą trumną i tam po długim czasie
nasłuchiwania usnęliśmy. Rano, kiedy promienie słoneczne oświetliły
trumnę, a ja się obudziłem, uświadomiłem sobie gdzie się znajdujemy.
Prawie wyrzuciłem malca na zewnątrz i natychmiast sam byłem na górze. Do
dnia dzisiejszego nie mogę zrozumieć jak to się mogło stać? Było dość
wysoko. Złapałem małego za rękę i nie bacząc na niemiłosiernie kłujące
akacje, o które zaczepialiśmy naszym odzieniem i ciałem, biegliśmy do
domu. Musieliśmy wyglądać upiornie. Mama przygarnęła nas do siebie,
płacząc ze szczęścia. Od godziny ręce załamywała nad naszym losem.
Dzięki Bogu byliśmy cali tylko mocno pokrwawieni z porwaną odzieżą. Nie
mogła uwierzyć, że schroniliśmy się w grobowcu i tam zasnęli.
A jednak to prawda. Strach przed śmiercią i to okrutną, jest większy od
strachu przed duchami. Mama z Bogusią ukryła się w stodole sąsiadów.
Rano postanowiła znaleźć mi miejsce przy jakiejś rodzinie w mieście.
Sama z dwójką najmłodszych dzieci jeszcze przez kilnaście dni nadał
szukała pomocy u Afiji. -Do czasu aż znajdę jakieś lokum w mieście –
mówiła. Stancja. Przywiozła mnie do Michalskich. Mieszkali na skraju
miasta na wzgórku za rowem, który służył gorzelni do spuszczania brahy.
Pani domu i bardzo daleka krewna powiedziała mamie, że będę spał w ich
sypialni na kozetce. Nawet się ucieszyłem, ale na krótko. Kozetkę
gospodyni- daleka krewna przykryła… ceratą. Spałem na prześcieradle,
które ścieliła na tą ceratę i było mi piekielnie zimno. Sypialnia była
nieogrzewana. Gospodarze oszczędzali drewno, które ciąłem piłą razem z
panem domu. W kuchni spała starsza pani, nazywana babcią. W kuchni było
ciepło, ale dla mnie miejsca nie było. Do szkoły chodziłem głodny i w
końcu zawszony. Byłem stale głodny, mimo tego, że mama płaciła żądane
pieniądze i przywoziła żywność. Często piekła dla mnie placek. Zjadali
go gospodarze. Mnie jedzenie wydzielano. Litowała się nade mną jedynie
babcia z kuchni. Dawała mi czasem zupę, abym się rozgrzał. Pan domu
wykorzystywał mnie również do prac gospodarskich. Nosiłem wiadrami brahę
dla świnek i krowy. Wiadra musiałem nosić pod stromą górę,
kilkadziesiąt metrów.
Wojsko radzieckie (NKWD) w Borszczowie organizowało po wsiach obławy
na banderowców, a ci z kolei wyżywali się na bezbronnej ludności
polskiej, która naiwnie uwierzyła, że jest już bezpieczna i może
powrócić z miasta do swoich domów. Dominik z ciocią Franciszką i małą
Zdzisią od kilku miesięcy byli w Głęboczku. Mieszkali najpierw u mamy
wujka, a później u krewnych. Głęboczek wydawał się być ostoją spokoju.
Mieszkało tam wielu Polaków. Stosunek Polaków do Ukraińców przed wojną
wynosił jak 1:1. Byłem u cioci chyba w maju 1944 roku, kiedy jeszcze
mieszkaliśmy w mieście. Miałem zadanie od Dominika zbierać broń (granaty
i amunicję). Gromadziłem na stryszku szkolnej szopy. Co jakiś czas
zabierał ten ”majdan” Dominik. Przyjeżdżał swoją dwukółką zaprzężoną w
Malwinkę. Dominik miał dwa małe dzielne koniki. Były to: kobyłka
Malwinka, o sierści gładkiej i Kirgizka o sierści baranka. Kirgizka była
także czarna jak baranek. Malwinka mogła sama chodzić w zaprzęgu.
Kirgizka tej sztuki nie umiała. Chodziła tylko w parze z Malwinką.
Wiedziałem, że Dominik należy do wojska podziemnego. Nie wiedziałem, że
to wojsko nazywa się AK. Trochę znałem panów D i O. Nie wiedziałem, że
są ważnymi oficerami AK na tamtych terenach. Jak już wspomniałem, pomimo
władzy radzieckiej, Polakom groziła następna zagłada. Teraz z rąk
Ukraińskich Nacjonalistów i NKWD. Jak wspominałem, byłem w Borszczowie u
M. a mama z dziećmi i dziadkiem we wsi. Czuła się coraz gorzej, bo było
bardzo niebezpiecznie. Na noc z dziećmi nadal chodziła do Hafiji.
Pewnej soboty,pod koniec października postanowiłem pójść do domu, do
Łanowców. Było mi bardzo smutno bez mamy i rodzeństwa i byłem głodny. W
drodze spotkałem banderowca. Siedział pod jedyną wierzbą przy drodze.
Był uzbrojony w automat. Zapytał mnie szorstko.
–Kto ty jesteś? Skłamałem, że Ukrainiec. Rozkazał, abym się zaczął modlić.
– Mołyś!– warknął, kierując broń na mnie. Myślałem, że już po mnie.
Zacząłem: „w Imia Otca i Syna i Ducha Światoho”. Przydał się Huniowśkij i
jego religia w szkole. Kiedy skończyłem, zapytał jeszcze raz.
–Ktoś ty? Mów prawdę!
Znowu odpowiedziałem, że Ukrainiec. Zapytał jak się nazywam. Wymieniłem
nazwisko sąsiada. U nich takiego człowieka nigdy nie widziałem. I
dodałem jak mówili chłopcy z ulicy:
–„Bihme ne breszu”(przysięgam, że nie kłamię). Po długiej chwili kazał
mi iść i dodał – Abym cię więcej nie widział, bo możesz zginąć. Szedłem
dalej i czekałem na strzał w plecy. Nie było. Później zacząłem biec i
kiedy dobiegłem do domu, nie wytrzymałem. Zacząłem płakać tak rzewnie,
że mama nie mogła mnie uspokoić. Błagałem mamę, aby jechała jutro do
miasta.
Głębokim wieczorem jak zwykle musieliśmy iść nocować pod innym niż
własnym dachem. Mama wysłała mnie najpierw na zwiady. Miałem zorientować
się czy nas przyjmą. Afija (jak zwykle) albo Krutyj. Był przecież
kumem. U Afiji, zobaczyłem przez okno, że była u niej Warwara. Bardzo
zła kobieta. Ta z pewnością by nas wydała banderowcom. Ona domyślała
się, że my przychodzimy do sąsiadki nocować i specjalnie dłużej niż
zwykle siedziała u niej tego dnia. Poszedłem do kuma. Wspiąłem się na
schody (miał dom murowany z cegły i wysoki parter, w dolnej części był
sklep). Przez oszklone drzwi widziałem, że w kuchni, pod oknem siedzą
uzbrojeni mężczyźni. Pasy z bagnetami wisiały na poręczach „bambetla”
(drewnianej kanapy) i na oparciach krzeseł. Czułem, że są to banderowcy.
Chyłkiem pobiegłem do domu i powiedziałem mamie, że musimy ukryć się
gdzieś indziej. Ale nie było alternatywnego wyjścia. Musieliśmy czekać,
aż zła Warwara pójdzie do swojego domu. Czekałem na podwórku pod bramą,
skąd miałem dobry widok na bramę Afiji. Zobaczyłem, że wreszcie jakaś
postać wyszła. Dokładnie nie widziałem kto to był, bo w tym czasie
chmura przysłoniła księżyc. Mamie powiedziałem, że ta przeklęta Warwara
wyszła. Mama wzięła becik z Bogusią na rękę i Zbyszka za rękę. Ja miałem
nadal sprawdzać, czy droga jest wolna. Wyjrzałem i serce mi zamarło.
Kilkadziesiąt kroków, za studnią, koło domu nauczycielki zobaczyłem
grupę ludzi. W poświacie księżyca widziałem odblask. Wydawało mi się, że
to błysnęła siekiera. Wróciłem do domu i powiedziałem mamie, że musimy
poczekać na chmurę, która zasłoni księżyc. Wykorzystaliśmy chmurę i
przebiegliśmy ulicę. Już mieliśmy pukać do zbawczych drzwi, a ja jeszcze
raz zaglądnąłem do wnętrza domu. Okno było nisko, bo i chatynka była
uboga. Wewnątrz paliła się nędzna lampka. Zobaczyłem, że tam nadal
siedzi ta złośnica. Chcieliśmy się wycofać do naszego domu, ale odwrót
odcięli nam banderowcy. To właśnie oni tam stali. Teraz powoli szli w
naszym kierunku i rozmawiali. Poznaliśmy kilka znajomych głosów. Mówili
coś o Banderze. Skryliśmy się pod gęstym żywopłotem. Mama cichutko się
modliła, aby dziecko nie zakwiliło. Wówczas byłoby po nas. Banderowcy
przeszli i nas nie widzieli. Poza domem uciekliśmy do sadu gdzie stały
kopki kukurydzianki. Rozgarnąłem kopkę i schowaliśmy się w środku. Mama
zaczęła płakać i prosić Boga o opiekę nad jej dziećmi. Pod tą kopą
kukurydzianki byliśmy do rana. Był już październik i byliśmy mocno
zmarznięci. Rano dziadek odwiózł nas do miasta (Borszczowa), do
Michalskich. Mama była tam tylko jedną noc. Następnego dnia przeniosła
się do wynajętego domu w budowie. Podziwiałem odwagę mamy. W wynajętym
domu do użytku była jedynie kuchnia. I to niewielka. Tam się ulokowała z
moim rodzeństwem. Ja zostałem u M. jeszcze na jakiś czas. Żeby mi było
ciepło, babcia, ta z kuchni, przyjęła mnie do swego łóżka. Spałem w jej
nogach. Teraz było mi cieplutko. Mama wydała walkę wszom, które
dokuczały mi coraz bardziej. Pan M. nadal zatrudniał mnie do prac
gospodarskich.
Pan M. zaszlachtował świnię. Pomagałem mu we wszystkim. Nawet w wędzeniu
mięsa i kiełbas. Wyciągnęliśmy kiełbasy z wędzarni. Rozszedł się
wspaniały zapach. Byłem głodny jak wilk i pożerałem kiełbasę oczami. Pan
M. odłamał spory kawałek. Myślałem, że dla mnie, w nagrodę za moją
pomoc. Najpierw zaczął obwąchiwać, a później powoli zjadać. Połykałem
ślinę, ale wytrzymałem próbę. Szczerze życzyłem mu żeby się udławił.
Jeszcze tego samego dnia wyniosłem się do mamy. Tam, co prawda musiałem
spać na sienniku na podłodze, ale byłem u mamy. Co było powodem
zachowania się p. M.? Pozostało tajemnicą.
Z kolega przetlumaczylem i wydalem Dzieci Kresow Pani Dr. Kulinskiej. Ksiazka jest do nabycia na ebay: https://www.ebay.com/itm/Children-of-the-Borderlands/153956568695
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pracowników Polskich Kolei Państwowych. Sotnia UPA dowodzona przez Pawła Filipczuka "Karpo" najpierw wznieciła w tej miejscowości pożar, który wywołał panikę wśród mieszkańców. Większość uciekającej ludności próbowała znaleźć schronienie na stacji kolejowej, gdzie stał specjalny skład wagonów pociągu ratunkowego do Hrubieszowa, który w razie alarmu miał ewaukować Polaków. Z nieznanych przyczyn pociąg ten nie odjechał tego dnia ze stacji w Gozdowie. Ludność zaczęła rozchodzić się do domów. Część kolejarzy została na stacji. Około godziny 1.30 rozległy się strzały z północnego kierunku wsi, po czym została zerwana łączność z Hrubieszowem. Upowcy otoczyli wagon techniczny, w którym znajdowali się jeszcze ludzie, a następnie wylegitymowali wszystkich, po czym na miejscu pozostawili tylko Polaków, których zamordowali siekierami. Druga grupa uk...
Nazwisko Iwana Szpontaka mocno zapadło w pamięci mieszkańców ziemi lubaczowskiej. Ofiarą jego podwładnych padło wielu jej mieszkańców, których, zgodnie z wytycznymi Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, starał się z niej usunąć, by przekształcić w ukraińską republikę. Jego kureń wysadził w powietrze 14 stacji kolejowych i 16 drogowych, a także cztery pociągi. Zaatakował trzy miasta i zlikwidował 14 posterunków polskiej milicji. Iwan Szpontak ps. „Zalizniak” – Ukrainiec, dowódca kurenia UPA „Mesnyky”, mający w środowiskach polskich opinię ukraińskiego zbrodniarza, mordującego głównie polską ludność cywilną – urodził się 14 kwietnia 1919 roku w Wołkowyi koło Użhorodu na Rusi Podkarpackiej, będącej historyczną ziemią należącą do Królestwa Węgier, a w okresie międzywojennym do Czechosłowacji. Ukończył czteroklasową szkołę podstawową, a następnie Szkołę Gospodarczą. Kontynuował naukę w Studium Nauczycielskim w Użhorodzie. Tu najprawdopodobniej zetknął się z ideami ukr...
Z kolega przetlumaczylem i wydalem Dzieci Kresow Pani Dr. Kulinskiej. Ksiazka jest do nabycia na ebay:
OdpowiedzUsuńhttps://www.ebay.com/itm/Children-of-the-Borderlands/153956568695