niedziela, 28 sierpnia 2022
Święcone noże.
28 sierpnia 1943 roku UPA rozpoczęła trwającą cztery dni serię morderczych ataków na około 85 miejscowości zamieszkałych przez Polaków. Celami ataków stały się wioski w powiatach: kowelskim, włodzimierskim i lubomelskim ( Ostrówki i Wola Ostrowiecka, o czym napiszemy jutro).
Makabrycznym kuriozum jest fakt, że tego samego dnia we wsi Sztuń w gminie Bereżce w powiecie lubomelskim odbyła się msza, w czasie której ukraiński prawosławny duchowny o nazwisku Pokrowskyj poświęcił, a następnie rozdał swoim parafianom noże, kosy i siekiery przeznaczone do mordowania "Lachów".
1939 r. -ocena gen. Stefana Roweckiego ,,Grota''.
„Gdybyśmy byli lepiej przygotowani, a w toku kampanii lepiej dowodzeni, nie przyszłoby to Niemcom tak łatwo i tak szybko” [zwyciężyć w 1939 r.] – te słowa gen. Stefana Roweckiego są sprawiedliwą oceną rządów sanacji i naczelnego wodza Edwarda Rydza-Śmigłego. Napisane po klęsce wrześniowej w pełni oddają stan ducha Polaków, którzy oczekiwali odpowiedzi na pytanie: kto jest winny tak szybkiej przegranej. W szkicu „Czy wrzesień 1939 r. okrył niesławą naród polski?” przyszły dowódca Armii Krajowej dał, jeszcze przez klęską Francji w 1940 r., pierwsze, dość znamienne odpowiedzi na pytania, które nurtowały rodaków w początkowym okresie wojny.
W ostatnim akapicie gen. Rowecki napisał, że sprawcy klęski wrześniowej staną przed specjalnym trybunałem i poniosą surową odpowiedzialność moralną i karną za konsekwencje prowadzonej polityki. Tak się jednak nie stało, choć część z nich została odsunięta (wielu bezzasadnie) przez ekipę gen. Władysława Sikorskiego i odizolowana na tzw. Wyspie Węży (szkockiej wyspie Bute). W Polsce Ludowej na mocy dekretu z 22 stycznia 1946 r. za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego w zasadzie zostali ukarani jedynie były premier i marszałek Sejmu Kazimierz Świtalski oraz płk Wacław Kostek-Biernacki, odpowiedzialny za Berezę Kartuską i stosowane w niej tortury wobec więźniów politycznych.
Poniżej prezentujemy fragmenty mało znanego szkicu Stefana Roweckiego. Poza skrótami uwspółcześniono w nim pisownię. Cały dokument oraz inne materiały dotyczące przygotowań do wojny i jej początków znajdą się w książce „Kto odpowiada za klęskę wrześniową?”, która wkrótce ukaże się nakładem PRZEGLĄDU.
Stefan Rowecki
Czy wrzesień 1939 r. okrył niesławą naród polski?
Tragiczne przeżycia września odżywają nieustannie we wspomnieniach. W obliczu dzisiejszej sytuacji, zdawałoby się uwłaczającej naszej godności narodowej, każdy z nas coraz częściej poczyna analizować przebieg i przyczyny wypadków wrześniowych. (…)
Spróbujmy tedy i my – spokojnie i beznamiętnie – zastanowić się i bodaj chociażby z grubsza zanalizować wypadki września oraz przyczyny, które do nich doprowadziły.
Przypomnijmy sobie na wstępie, jak brzmią te słyszane powszechnie pytania, a nieraz i wręcz zarzuty. Oto one:
1. Czy w ogóle dopuszczalna była bezwzględna stanowczość w odrzuceniu żądań niemieckich, jeśli nasze czynniki kierownicze nie miały pewności co do pomyślnych dla nas losów wojny?
2. Dlaczego społeczeństwo było w stanie ciągłego narkotyzowania go mirażami zwycięstwa, gdy rzeczywistość zapoznała je już tak rychło z gorzką prawdą ciężkiej klęski?
3. Kto ponosi odpowiedzialność, że Polska okazała się nieprzygotowaną, jeśli już nie do zwycięskiej wojny z Niemcami, to przynajmniej do stoczenia kampanii na tyle długiej, by nie doprowadziła do niesławnej porażki 33-milionowego narodu, poniesionej przy tym zaledwie w trzy tygodnie?
4. Wreszcie – kto zawinił, że nawet w czasie tej bardzo krótkiej wojny polsko-niemieckiej było tak wiele załamań duchowych u ludzi, którzy winni przykładem innym świecić? Czy były to tylko nieudolność, ignorancja i zła wola, czy też może i to najcięższe: przekupstwo i zdrada?
Jeśli decyzja nieustępowania żądaniom niemieckim była słuszna i była wyrazem powszechnej woli narodu, to nie wolno nam zapomnieć jednak, że nastąpiła ona po długim okresie akcji dyplomatycznej, przedstawiającej Polskę na zewnątrz jako sojuszniczkę Niemiec. Akcja ta rozluźniła nasze sojusznicze stosunki z Francją i Anglią. Akcja ta rozbijała na Bałkanach sojusze przeciwniemieckie – Małą Ententę. Akcja ta podtrzymywała fikcję przyjaźni polsko-niemieckiej, waśniąc nas z naturalnymi sojusznikami Polski. Dyplomacja polska wewnątrz kraju sączyła przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych nastroje niechęci do Francji i Anglii, dowodząc społeczeństwu polskiemu konieczności przyjaźni z Niemcami. W zaślepieniu dopuszczono do zniszczenia Czechosłowacji, entuzjazmując się odebraniem skrawka Śląska.
Osłabienie dyplomatyczne
Dyplomacja polska głosiła zasadę bezpośrednich rokowań z Niemcami w sprawie Gdańska, lekkomyślnie odrzucając pomoc Zachodu i łudząc się, że te rozmowy bezpośrednie są jej sukcesem. W rezultacie tej polityki Polska została dyplomatycznie osłabiona na całym świecie. Tej fatalnej polityki ostatniego czterolecia nie dało się odrobić w kilkanaście tygodni przedwojennych. Osłabienie dyplomatyczne Polski to również jedna z przyczyn naszej katastrofy. Wola Narodu nakazała rządowi spełnienie historycznej roli podjęcia rękawicy, rzuconej przez Niemcy, jednak polityka zagraniczna rządów od roku 1935 zmniejszała stale znaczenie Polski jako czynnika antyniemieckiego, osłabiając naszą pozycję w chwili wybuchu wojny. (…)
To wszystko nie tłumaczy w niczym naszych czynników kierowniczych, jeśli wojnę z Niemcami przewidywano, bo nie można przypuścić, aby lekkomyślnie tylko pobrzękiwano u nas szabelką, bez wewnętrznej świadomości, że prędzej czy później do rozprawy orężnej z Niemcami dojdzie. Należało więc od wielu już lat robić przygotowania odmienne od tych, które stały się przyczyną naszej tak szybkiej wojskowej katastrofy. Do wojny nie byliśmy w końcu sierpnia 1939 r. gotowi i to jasnym jest dla każdego, nawet największego laika pod względem wojskowym. (…)
Wiele naszych wielkich jednostek (dywizji i brygad kawalerii) ustawiono kordonowo wzdłuż granicy z zadaniami osłony, bez sprecyzowania ich dalszych zadań, których po tym będąc w odwrocie, już do końca wojny podobno nie dostały. Nie przewidziano żadnego oparcia dla wojsk naszych, gdyby nie udało się im uzyskać powodzenia w I okresie. Naturalna linia oporu wzdłuż Wisły, Narwi i Sanu nie została zupełnie przygotowana. Gdy w pierwszych dziesięciu dniach wojny wojska nasze zostały odrzucone na tę naturalną linię dalszego oporu, zastały tam jedynie nic niereprezentującą improwizację i nieprzyjaciel przekroczył ważne linie Sanu, Wisły i Narwi gdzie i jak chciał.
Na granicach naszych, ani w głębi kraju, nie pobudowano żadnych niemal fortyfikacji, z wyjątkiem Śląska i Helu. To, co gdzie indziej już w ostatnich tygodniach przed wojną, zrobiono, zakrawało niemal na żarty, te prymitywne okopiki, poprzedzone słabiutkimi przeszkodami z drutów kolczastych.(…)
Już od wiosny wojna wisiała w powietrzu. Wszyscy wiedzieli, że Niemcy zmobilizowali szereg korpusów. My również częściowo zmobilizowaliśmy niektóre dywizje i posłali na pogranicze. Stały tam bezczynnie przez wiele tygodni, zamiast z udziałem ludności cywilnej fortyfikować pewne ważne rejony.
W lipcu i sierpniu stało się widocznym, że Niemcy zmobilizują resztę swych sił. W sierpniu wstrzymali komunikację kolejową i zabronili przelotów samolotowych. Było jasnym, że zaczęły się przesunięcia i koncentracje wojsk niemieckich na Wschodzie.
Podobno Anglia nie zgodziła się na wcześniejszą naszą mobilizację, aby nie „prowokować” Niemiec. Historia to kiedyś wyjaśni.
Myśmy tymczasem czekali. W rezultacie nasze zarządzenia mobilizacyjne zostały spóźnione. Ktoś u nas tutaj katastrofalnie zawinił. W drugim już bowiem dniu mobilizacji Niemcy, z zaskoczeniem zresztą, bez wypowiedzenia wojny (co należało chyba także przewidywać, bo od lat prasa wojskowa pełna była wynurzeń, że przyszła wojna zacznie się bez wypowiedzenia), zaatakowali nas na wszystkich frontach.
Wielokrotnie przeważające lotnictwo dosłownie zmiażdżyło i sparaliżowało nasz cały system komunikacyjny i łącznościowy. Rezerwiści śpieszący do swoich ośrodków mobilizacyjnych byli atakowani, kolejowe transporty wojskowe dążące do rejonu koncentracji – porozbijane.
Szereg dywizji przybyło w nakazane rejony koncentracji w składzie 30-50% swojej artylerii i piechoty, bez łączności, bez taborów i zaopatrzenia w żywność i amunicję. Nic dziwnego, że trudno im było sprostać w walce z pełnymi i świetnie wyposażonymi, dawno już zmobilizowanymi dywizjami niemieckimi. Cały system zaopatrzenia wojsk, sieć łączności, system dowodzenia otrzymały potężny cios. Było to jednak do przewidzenia dla tych, którym powierzono przygotowanie i prowadzenie wojny.(…)
Już w pierwszych dniach wojny kierownictwo działaniami wymknęło się z rąk Naczelnego Dowództwa, które, mając niemieckimi nalotami sparaliżowany swój system dowodzenia, nie zdołało go do końca wojny odtworzyć. Nie od rzeczy byłoby tu wspomnieć o roli dywersji niemieckiej na całym naszym terytorium. (…)
Szalona panika
Armie, grupy dywizji, czy nawet poszczególne dywizje, zaczęły odtąd walczyć na własną rękę, bez łączności między sobą, bez zorientowania w ogólnej sytuacji i bez rozkazów, które, jeśli w ogóle nadchodziły, to były niezgodne z sytuacją wytworzoną na froncie. Powstał jeden wielki chaos, w którym nasze oddziały biły się nieraz dzielnie i uporczywie, ale w sposób nieskoordynowany i to wobec przeciwnika działającego planowo i właśnie dowodzonego jednolicie.
Ten kontrast był przygniatający. Załamało się wielu dowódców i wiele oddziałów. Kiedyś potrafimy z tego wyciągnąć konsekwencje i winnych pociągnąć do odpowiedzialności.
Dziś z dumą możemy stwierdzić, że większość wojska wraz ze swoimi dowódcami spełniła uczciwie wobec kraju swój żołnierski obowiązek. Spełniła ten obowiązek mimo szalonej przewagi wroga ilościowej, a już przygniatającej, jeśli chodzi o lotnictwo i broń pancerną. (…)
Nie mamy powodów do biadania i rozpaczania. Wrzesień nie okrył niesławą narodu polskiego ani jego wojska. Bić się umieliśmy. Z chwilą uderzenia większości sił niemieckich na nas (w naszych warunkach strategicznych, uderzenie od zachodu, południa i północy) nawet wygrywając kilka bitew czy starć, musielibyśmy ulec i być odrzuceni na Wisłę czy nawet Bug. Gdybyśmy byli lepiej przygotowani, a w toku kampanii lepiej dowodzeni, nie przyszłoby to Niemcom tak łatwo i tak szybko – może grudzień zastałby nas jeszcze walczących nad Wisłą, a w najgorszym razie nad Bugiem. Z chwilą jednak wkroczenia Rosji – najlepsze przygotowania nasze wojenne, najlepsze w wojnie tej kierownictwo nic by nie pomogło. Położenie było beznadziejne. Nie ma takiego wojska na świecie, które atakowane z frontu i ze skrzydeł przez przeważającego przeciwnika zdołałoby wytrzymać uderzenie jeszcze jednego, również potężnego wroga od tyłu.
Byliśmy świadkami szalonej paniki we wrześniu. Ludzi ogarnął jakby szał. Uciekali na ślepo przed siebie, robiąc, co mogli najgorszego. Rzucali bowiem cały swój dobytek, nieraz pracę całego swego życia, na pastwę losu. Uciekali, bo tam, gdzie byli – padały bomby czy granaty, tak jakby tam, dokąd śpieszyli, nie było tego samego. Uciekali na tułaczkę i poniewierkę stokroć gorszą niż najcięższy pobyt pod okupantem. Wraz z ludnością cywilną, niekierowaną, pozostawioną sobie, uciekały równocześnie władze administracyjne i władze bezpieczeństwa. Uciekali starostowie z całym personelem, burmistrzowie, władze więzienne, policja. Uciekały nawet straże pożarne, pozostawiając palące się osiedla. Uciekali lekarze, zamiast zostać przy szpitalach i rannych. Ogarnął wszystkich szał ucieczki i zapanował na całym obszarze działań wojennych oraz na tyłach wojsk walczących chaos nieprawdopodobny. Nie wywarło to dobrego wpływu na bitność naszych oddziałów wojskowych, gdy wśród masy uciekinierów cywilnych zaczęli pojawiać się liczni żołnierze – dezerterzy, jak zwykle twierdzący, że pozostali ostatni z rozbitego przez Niemców oddziału. Jakim prawem i za jaką cenę dopuszczono do tak nieprawdopodobnej „dzikiej ewakuacji”? Niestety, tutaj winę ponosimy wyraźnie. W ostatnich latach bawiła się nasza administracja i w budowanie „sławojków”, i w malowanie parkanów, i w dziurawienie – robienie przewiewnych murów (ostatni wyczyn!…). Ale nikt nie przepracował należycie planów ewakuacji na wypadek wojny, a nade wszystko nie powiedziano, jak ona ma wyglądać, kto i kiedy się ewakuuje – kto zostaje. Nie wyrobiono w administracji dyscypliny i rozumnego posłuchu rozkazom. Gdy wybuchła wojna, zrobiono improwizację, która zamieniła się w ucieczkę wszystkich z zachodu na wschód, a po tym, gdy wkroczyli bolszewicy, z powrotem na zachód. (…)
Niewątpliwie nasze władze administracyjne ponoszą odpowiedzialność również i za to, że dopuściły do takiej „dzikiej ewakuacji” ludności, zamiast wszelkimi siłami (radio, obwieszczenia, plakaty, bariery zaporowe) powstrzymać ją od tego. Ci zaś z władz administracyjnych, władz bezpieczeństwa (policja, straż więzienna) czy organów użyteczności publicznej (straż ogniowa, obsługi wodociągów, elektrowni, lekarze itp.), którzy niepotrzebnie lub przedwcześnie opuścili (a było ich niestety wielu) swoje stanowiska, będą musieli być pociągnięci w wolnej Polsce do bardzo surowej odpowiedzialności karnej – aby na przyszłość wykluczyć podobne wykroczenia.
Szalona ucieczka
Koroną ogólnego chaosu ewakuacyjnego, paniki, bezmyślnej ucieczki była niewątpliwie ewakuacja z Warszawy władz państwowych.
Jasną jest rzeczą, że w toku wojny, gdy stolica zostaje bezpośrednio zagrożona, głowa państwa, rząd, główne organa funkcjonowania państwa muszą być usunięte, aby mogły dalej sprawnie pracować. Naczelny wódz, jak to już doświadczenia wojny 1914-1918 wykazały, powinien być z reguły od pierwszego dnia wojny poza stolicą.
Niestety, tego co się działo przy ewakuacji najwyższych czynników państwowych, rządu, ważnych organów państwowych z Warszawy, nie można znów inaczej nazwać jak „dziką ewakuacją”. Nikt nią nie kierował, jak nikt nic w tej sprawie nie przewidział i nic nie przygotowano.
Każdy jechał, jak chciał, i zabierał, co chciał. Ważne, tajne akta państwowe pozostawiono, niepotrzebne osoby, rzeczy i przedmioty pozabierano. Tysiące państwowych samochodów naładowanych prywatnymi rzeczami, rodzinami, nawet z psami i kanarkami, opuszczało Warszawę, a akta lub przedmioty pierwszorzędnej wagi, jeśli chodziło o dalsze prowadzenie wojny czy też kierowanie państwem, pozostawiono w opuszczonych biurach lub wyrzucono wprost na ulicę. Za powyższe wiele osób będzie musiało odpowiadać w przyszłości bardzo surowo.(…)
Niewątpliwie część rządu powinna była zostać w Warszawie, chociażby jako ekspozytura, aby nie wszystko w najcięższej chwili zrzucać na barki dzielnego prezydenta miasta Warszawy. Nie mają nic do roboty za granicą i nie powinni się byli ewakuować swego czasu ministrowie spraw wewnętrznych, opieki społecznej, sprawiedliwości, rolnictwa, oświaty i kilku innych jeszcze. Oni powinni byli zostać w Warszawie lub ich zastępcy przynajmniej, i do chwili, póki walczył żołnierz Polski, a ponosił śmierć i rany szary obywatel Rzeczypospolitej, być razem z nimi.(…)
Jesteśmy całkowicie pewni, że w wolnej Polsce specjalny trybunał, wyłoniony w tym celu, pociągnie do surowej odpowiedzialności moralnej i karnej wszystkich tych, co tutaj cośkolwiek zawinili. (…)
sobota, 27 sierpnia 2022
List do Ciebie.
Czasami ból jest nie do wytrzymania. Szczególnie wieczorami. Wtedy najbardziej za Tobą tęsknię.
Przypominam sobie, jak kiedyś potrafiliśmy rozmawiać o tej porze godzinami i, jak oszukiwałem sen, żeby jeszcze trochę dłużej posłuchać Twojego głosu i... usłyszeć ten śmiech.
Mogło dziać się wszystko póki mogłem go usłyszeć, nawet w telefonie gdzieś z daleka.
Momentalnie znikały wszystkie troski i znów pojawiał się uśmiech.
I mimo że nie słyszałem go od tygodni, to nadal przypomina mi się w najgorszych momentach, takich, kiedy myślę, że więcej nie zniosę.
Ale Ty zawsze chciałaś, żebym była dzielny, prawda?
poniedziałek, 22 sierpnia 2022
List z Nieba.
W dniu, w którym musiałam odejść, słyszałam, jak płaczesz, ale nie mogłam Cię pocieszyć.
Wybacz mi, słyszałam, jak prosisz mnie, żebym została.
Słyszałam Twój ból.
Musiałam odejść, chociaż nie chciałam.
Kocham Cię i zawsze będę Cię kochać.
Płakałam wiedząc, że muszę odejść.
Wtedy spojrzałam przed siebie i nie możesz sobie wyobrazić, jak piękne jest to, co zobaczyłam.
Kiedyś i Ty zobaczysz to na własne oczy, zobaczysz piękne miejsce, w którym mieszkam.
Widziałam Twoje łzy, wiedziałam Twoje bezsenne noce, widziałam jak patrzysz na moje rzeczy i tęsknisz za dotykiem, obecnością.
Ale wiesz?
Jestem bliżej niż myślisz... ❤
Jedyne, czego potrzebuję, aby nigdy nie przestać istnieć, to zobaczyć, jak znowu się uśmiechasz.
Twój Anioł uśmiecha się do Ciebie ...
niedziela, 21 sierpnia 2022
Ofiary spychano pod lód.
2 lutego 1945 r. we wsi Uście Zielone położonej w dawnym powiecie buczackim województwa tarnopolskiego II Rzeczypospolitej oddział UPA zamordował 133 osoby, głównie Polaków.
Wieś Uście Zielone znajdująca się dziś w obwodzie tarnopolskim na Ukrainie liczy nieco ponad pół tysiąca mieszkańców. W II Rzeczypospolitej posiadała status miasteczka i była siedzibą gminy wiejskiej Uście Zielone w powiecie buczackim województwa tarnopolskiego.
Pierwszymi Polakami zabitymi przez upowców we wsi było dwóch policjantów, w tym komendant miejscowego posterunku, oraz miejscowy lekarz. W lipcu 1939 r. zostali oni podstępnie zwabieni do lasu i tam zamordowani.W czasie okupacji niemieckiej ukraińskie bojówki dwukrotnie napadały na plebanię we wsi. Podczas drugiego napadu w lutym 1944 r. ograbiono także kilkanaście domów polskich i aptekę oraz zabito aptekarza.
Ze względu na powtarzające się ataki mieszkańcy zorganizowali samoobronę, która z czasem przekształciła się w Istriebitielnyj Batalion (IB) – złożony z Polaków i podlegający Sowietom uzbrojony oddział sformowany w celu obrony przed UPA. Po jego utworzeniu do wsi zaczęła napływać polska ludność z innych zagrożonych miejscowości.
Do kolejnej napaści doszło 2 lutego 1945 r., Polacy bronili się przez całą noc. Kilkunastu pojmanym żołnierzom IB kazano rozebrać się do naga i wyprowadzono na zamarznięty Dniestr. Tam strzelano im pod nogi, a następnie, żywych bądź martwych, spychano pod lód.
Zamordowano 133 osoby, przede wszystkim Polaków. Wśród ofiar znaleźli się też Ukraińcy. Udało się ustalić nazwiska 35 zamordowanych.
poniedziałek, 8 sierpnia 2022
Umieranie.
JAK UMIERA CIAŁO CZŁOWIEKA „Na dwa, trzy dni przed śmiercią skóra zaczyna inaczej odbijać światło, szczególnie w ciągu dnia. Z miękkiej, sprężystej staje się woskowa i sztywna. Zdecydowanie wyostrzają się rysy. Szczególnie nos, na jego środku pojawia się podłużne zagłębienie. Przytomne osoby cały czas są ruchliwe, zachowują się jakby za kilkadziesiąt godzin nie mieli umrzeć – porządkują rzeczy, rozmawiają, jak gdyby nic się nie działo, jakby nie zauważali, że ich ciało powoli się zmienia. Z pacjentami spotykam się przez kilka, czasami kilkanaście dni, odwiedzam ich kilka razy dziennie. Jednym z najtrudniejszych momentów jest chwila, gdy zauważam bruzdę na nosie. Wtedy wiem – to już czas. I często zastanawiam się, czy oni też to już wiedzą. Wydaje mi się, że nie. Mimo tego, że zdają sobie sprawę ze swojego stanu i intelektualnie pogodzili się ze swoim losem. Czym innym jest spodziewać się śmierci, nawet bliskiej aniżeli uświadomić sobie w poniedziałek rano, że umrę w środę, koło południa. Na kilka godzin przed śmiercią aktywność ogranicza się już tylko do obrębu łóżka, poprawiania kołdry, sięgania po komórkę, układania poduszki, szukania wygodnej pozycji. Spojrzenie człowieka staje się nieobecne, czasami wzrok zawiesza się w niewiadomym, odległym punkcie. Oczy stają się szkliste. Umierający są w stanie normalnie rozmawiać, ale ich głos jest spowolniony, znika melodyczność – ton robi się jednostajny. Wtedy muszę być bardzo uważny i skupić się na tym, co mówią umierający. W strumieniu słów przeplatają się zwykłe informacje (jaki to dzień tygodnia, kto był mnie odwiedzić, co jadłem) z ważnymi wyznaniami – pojawia się świadomość nadchodzącej śmierci, chorzy mówią o Bogu, o swoim lęku. Czasem opowiadają o odwiedzających ich bliskich zmarłych, którzy stają się dla nich realni na równi z żywymi. Jakby w momencie śmierci dwa światy: żywych i umarłych naturalnie się przenikały. W ciągu ostatnich kilku godzin życia człowiek staje się spokojny, poddaje się naturalnemu biegowi rzeczy.Pierwsze zmieniają kolor paznokcie, a gdy dłonie i stopy sinieją, i stają się chłodne, oznacza to, że do końca zostało nie więcej niż dwie, trzy godziny. Wtedy umierający przeważnie traci świadomość, jeśli nie – to jest tylko w stanie odpowiadać przecząco lub twierdząco, czasem tylko ruchem głowy. Powieki opadają lub bywają półprzymknięte. Tylko pojedyncze osoby umierają z pełną świadomością – mówią ważne dla siebie rzeczy aż życie z nich uleci. A gdy już nadejdą ostatnie chwile, oddech staje się coraz płytszy, człowiek przypomina rybę wyjętą z wody – łapie powietrze ustami. Mogą się zdarzyć nawet kilkunastosekundowe bezdechy. Mówi się, że wydaliśmy ostatnie tchnienie, ale to jest raczej wdech bez wydechu. Serce staje i przez cztery minuty obumiera mózg. Wtedy całe nasze ciało jeszcze przez kilkadziesiąt sekund jak gdyby ostatkiem sił próbowało złapać oddech. Potem nie dzieje się już nic. To koniec. Cisza i kompletny bezruch. Trudno jest wtedy zrozumieć, że człowiek nic nie czuje, właściwie każdy obchodzi się z ciałem delikatnie, jakby żyło. A ono zaczyna bardzo szybko się zmieniać. Wprawdzie było woskowe, ale w ciągu pięciu minut po prostu zastyga. Staje się sino-szare i ewidentnie chłodne – temperatura organizmu dopasowuje się do temperatury otoczenia. Zgodnie z prawem ciążenia, krew, która nie jest już pompowana – opada, na plecach lub boku pojawiają ciemne wybroczyny – plamy opadowe. Jeszcze wtedy ciało jest nadal miękkie, za kilka godzin zesztywnieje. Potem trudno już zgiąć rękę lub rozprostować palce.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...
Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...

-
15 marca 1944 roku w Gozdowie w województwie lubelskim oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii zamordował na miejscowej stacji kolejowej 24 pr...
-
Żebracy pod cerkwia w Hrubieszowie , lat dwudzieste XXw. Wiejska zagroda , prawdopodobnie Kryłów. Dwór Rulikowskich w Mirczu. Dwór w Masło...