piątek, 29 grudnia 2017

Masakra nad Wounded Knee.

Starcie miało miejsce nad potokiem Wounded Knee na terenie indiańskiego rezerwatu Pine Ridge, w ramach „kampanii w Pine Ridge” mającej na celu przywrócenie spokoju w rezerwatach Lakotów (Siuksów)na terenie Dakoty Południowej i Dakoty Północnej . Obawy były związane z nową religią Indian „Tańcem Ducha”.
Wydarzenie to nie jest określane bitwa lecz masakrą z powodu ogromnej przewagi amerykańskiego 7. Pułku Kawalerii nad złożoną w dużej części z dzieci i kobiet oraz garstki indiańskich wojowników pod dowództwem wodza Lakotów Minneconjou Wielkiej Stopy (ang. Big Foot)
Masakrę uznaje się za historyczny koniec wojen Indian w Ameryce Północnej.
Według relacji świadków ciała ofiar znajdowano w promieniu 3 mil od obozu, gdyż uciekających z obozu Indian ścigano i mordowano, nie oszczędzając kobiet i dzieci. Żołnierze wznosili okrzyki na cześć generała Custera i zabijali w zemście za klęskę nad Little Bighorn.
Po tym wydarzeniu generał Nelson Miles pozbawił pułkownika Forsytha dowództwa 7. Pułku Kawalerii i doprowadził do wydalenia go z armii. Jednak opinia przyjęła masakrę z aplauzem i pułkownikowi udało się oczyścić z zarzutów.
Według Lakotów z 350 osobowej grupy Indian przeżyło 50 osób. Generał Nelson Miles w raporcie zapisał, że zginęło 290 osób w tym 200 dzieci i kobiet.
Lakocki szaman Black Elk (wówczas młody wojownik) będący świadkiem tych wydarzeń tak podsumował je w podyktowanych później wspomnieniach: „Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak wiele się skończyło. Kiedy spoglądam wstecz z tego wysokiego wzgórza mej starości, wciąż widzę zmasakrowane ciała kobiet i dzieci, tworzące stosy lub porozrzucane wzdłuż krętego wąwozu; równie wyraźnie jak wtedy, gdy patrzyłem na to młodymi jeszcze oczyma. I widzę, że coś jeszcze zginęło tam, w tym krwawym błocie i zostało pogrzebane w zamieci. Marzenie ludzi tam umarło. Było to piękne marzenie.”
Znawca dziejów wojen z Indianami, historyk Robert Utley o kampanii w Pine Ridge napisał: „Patrząc wstecz, widzimy, że ani Wielka Stopa, ani Siedzący Byk, gdyby im pozwolono bez przeszkód udać się tam, gdzie chcieli, nie doprowadziliby do użycia siły, a już na pewno nie na skalę Wounded Knee. Jednak podejmujący decyzje patrzyli w przyszłość, a nie wstecz, i w ówczesnej atmosferze nie żywili żadnych zastrzeżeń co do mądrości swej decyzji.”

Te "doły śmierci" to nasze groby. Mamy do nich prawo !

Na Wołyniu jest 2 tysiące "dołów śmierci" ze szczątkami wymordowanych Polaków. Tylko 180 tych miejsc zostało upamiętnionych. Skala niepamięci jest porażająca, bo władze ukraińskie nie chcą wydawać pozwoleń na stawianie w takich miejscach pomników czy krzyży. Nie zgadzają się też na ekshumacje. Przez dwadzieścia lat było ich zaledwie kilka. "Widok za każdym razem jest wstrząsający. Ślady na czaszkach po siekierach, młotach do uboju bydła, kołkach. Ogrom tej makabry, trwoga jaką ci ludzie musieli przeżywać, jak bardzo cierpieli ci, którzy nie umierali od razu… Trudno to pojąć." - mówi dr Leon Popek, historyk, który uczestniczył w ekshumacjach, które udało się przeprowadzić na Wołyniu.
 Przez te wszystkie lata było ich tylko sześć: w 1992 r. w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, rok później w Lityniu, tam odnaleźliśmy szczątki kilkunastu osób. Potem był dość długi okres przerwy, następny wyjazd udało się zorganizować dopiero w 2003 r., to była ekshumacja w Pawliwcach (Poryck). Kolejna w 2011 r., znowu Ostrówki i Wola Ostrowiecka. W 2013 r. przeprowadziliśmy ekshumację w miejscowości Gaj. Ostatnia była rok temu, ponownie w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej.

Władze ukraińskie nie chcą wydawać pozwoleń na ekshumacje? To przejaw złej woli? Ukrywania prawdy?

Skala niepamięci jest porażająca. 95 procent miejsc, tych "dołów śmierci" do tej pory nie zostało upamiętnionych. Tylko na Wołyniu jest ich około 2 tysięcy, z czego tylko 180 zostało upamiętnionych - postawiono tam krzyże,  ale faktycznie na prawdziwych mogiłach stoi ich około 100.

To są dane szacunkowe, bo do tej pory nie ma nawet mapy takich miejsc pamięci. Nie wiemy, ile takich "dołów śmierci" jeszcze jest, gdzie ich szukać, ile jest w ogóle takich miejscowości, wsi. Niestety mamy coraz mniej czasu, bo odchodzą ostatni świadkowie, którzy pamiętają tamte wydarzenia, fakty. Pomimo starań ze strony polskiej jest wielki opór ze strony władz ukraińskich, by takie miejsca odnajdywać i godnie je upamiętniać.

Czy zdarza się, że napisy z pomników czy krzyży są usuwane?

W latach 70. i 80. władze sowieckie postawiły w kilku miejscach pomniki z napisami "Tu spoczywają obywatele radzieccy narodowości polskiej, którzy zginęli z rąk OUN". Te napisy w latach 90. zostały skute. Kiedy zaczęliśmy przeprowadzać ekshumacje, rozpoczęliśmy starania, by zadbać o pomniki, cmentarze, to zauważyliśmy, że niektóre napisy pojawiają się i znikają, albo są zmieniane. W Porycku napisy na pomniku zostały skute, a w Kisielinie ktoś celowo je zatarł.

Zdarza się też, że napisy są przemalowywane. Na pomnikach - krzyżach, które są zazwyczaj na skraju wsi i upamiętniają miejscowości, w których żyli Polacy, część napisów jest zmieniana i zamiast "Zostali zamordowani", pojawia się napis " Tu mieszkali".  Zamalowywane są też liczby i tak na przykład było 500 Polaków, którzy zginęli, a po zamalowaniu zostaje tylko 50. Takich fałszerstw dokonano na kilkudziesięciu pomnikach - krzyżach  
Bardzo trudno zdobyć stosowne pozwolenia. Zazwyczaj składają się one z trzech części. Pierwsza to zgoda na prowadzenie poszukiwań. Jeśli znajdziemy już jakąś mogiłę, to trzeba oczywiście sporządzić dokumentację i wtedy wystąpić do władz w Kijowie - oni mają taką podobną instytucję jaką była nasza Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – i  po zdobyciu drugiego pozwolenia, które nie jest jeszcze tożsame z tym, że możemy rozpocząć ekshumację, możemy taką mogiłę odkryć, zbadać ją, zrobić dokumentację. Dopiero trzecia zgoda, którą musimy potem uzyskać pozwala na wydobycie szczątków i pochowanie ich.  I z tą trzecią zgodą jest największy problem. Często zdarzało się, że do końca nie byliśmy pewni, czy i kiedy będziemy mogli zorganizować pogrzeb. A przecież to wszystko trzeba wcześniej zaplanować, powiadomić bliskich, uzgodnić szczegóły z duchowieństwem.
Wciąż nie ma też konkretnych ustaleń polsko - ukraińskich dotyczących cmentarzy, na których te ekshumowane szczątki mogą być chowane. To nam spędza sen z powiek. Za każdym razem trzeba to załatwiać, a procedura, podobnie jak cała reszta nie jest łatwa do przeprowadzenia. W tamtym roku mieliśmy taką sytuację, że szczątki 100 żołnierzy WP z 1939 r., które odnaleziono i ekshumowano -  przez 10 lat były przechowywane w kościołach, w kryptach i dzwonnicach - zostały pochowane na cmentarzu w Mościskach. Brały w tym pogrzebie udział władze polskie i ukraińskie, ale okazuje się teraz,  że w świetle prawa ukraińskiego ten pochówek był nielegalny
Jak dużo czasu mijało od odnalezienia mogiły do przeprowadzenia ekshumacji?
Bywało z tym bardzo różnie. Nam zależało, żeby po odnalezieniu mogiły w miarę szybko przeprowadzać ekshumację, bo mieliśmy obawy, ze pojawią się tak zwani czarni archeolodzy,  poszukiwacze skarbów, kosztowności. Oni przekopując mogiły, bezczeszczą zwłoki i zacierają ślady zbrodni. W miejscowości Gaj mieliśmy taką spenetrowaną mogiłę. Część kości została wyrzucona i zniszczona. Na środku tej mogiły został dół, w którym niektórzy z miejscowych urządzili śmietnik. Wyrzucali tam wózki dziecięce, puszki po konserwach, szkło, eternit, zabawki. Mnóstwo było tych śmieci.
Kiedy pojechał pan na Wołyń pierwszy raz?
W 1990 r., pojechałem do Ostrówek, ale nie na ekshumację, tylko na groby. Zabraliśmy ze sobą duży brzozowy krzyż. Szliśmy z tym krzyżem kilka kilometrów, prowadzili nas radzieccy milicjanci. Przyszliśmy na miejsce, leżała tam rozbita figura Matki Boskiej. Ksiądz oprawił mszę. Padał deszcz, trzymaliśmy jakiś parasol, żeby nie lało się do kielicha. Cmentarz w Ostrówkach był zdewastowany, zarośnięty, leżały powalone krzyże.
Potem  w Woli Ostrowieckiej starsi mieszkańcy pokazali nam miejsce, klepisko po stodole, z taką charakterystyczną niecką. Ktoś powiedział "Tu leżą wasi, pomordowani". Zapaliliśmy tam świeczki. Po chwili przyszła duża grupa Ukraińców, którzy pracowali na sąsiednim polu, zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Jedna osoba z naszej grupy, nie wytrzymała i  zapytała "Dlaczego nas mordowaliście? Jak mogliście to robić?" Z minuty na minutę zaczęło się robić coraz głośniej, doszło do kłótni. Jedna z kobiet ubrana w grubą kufajkę i gumowce przekrzyczała wszystkich i powiedziała "Tak, tak było. Nasi chłopcy was wymordowali, my żeśmy wszystko po was zabrali, no i co z tego? Zobaczcie jak wy żyjecie, a jak my. My jak nic nie mieliśmy, tak nic nie mamy. Tylko te kufajki. Co było, to było. Życia waszym już nie wrócimy. Zmarzliście, chodźcie na herbatę". Ktoś zaraz potem podjechał traktorem, na przyczepie było jakieś jedzenie, termosy z herbatą, i ci ludzie zaczęli nas częstować, pytali skąd jesteśmy, zapraszali nas do domów. Niektórzy płakali. To było przejmujące.
 30 sierpnia 1943 r.
Tego dnia z rodziny mojej mamy zginęło ponad 20 osób. Kilka z rodziny mojego ojca, mój dziadek Mikołaj Popek i jego cztery córki. Jedna z nich, z synkiem Antosiem. Miał zaledwie rok. Rodzice spotkali się dopiero po wojnie w Polsce. Zakochali się w sobie, ale połączyła ich też przeszłość, te straszne przeżycia. Mama urodziła się w Woli Ostrowieckiej, a ojciec w Gaju, jakieś 100 km od Ostrówek.
Od dzieciństwa, szczególnie we Wszystkich Świętych mówiło się o tym w domu. Wyrastałem w tym, opowiadali mi o Wołyniu, o swoich strasznych przeżyciach. Mieszkaliśmy w Lublinie, nie mieli tu nikogo. Mówili, że chcieliby tam pojechać pomodlić się, zapalić świeczki. Dlatego wybrałem studia historyczne na KUL -u. Wierzyłem naiwnie, że uda mi się dotrzeć do jakiś dokumentów albo czegoś się dowiedzieć. W 1978 r. za namową prof. Jerzego Kłoczowskiego zacząłem szukać ocalonych. Spisywałem ich relacje, na początku do szuflady, bo nie można było takich rzeczy przecież publikować. Pierwszą rozmowę nagrałem z Władysławem Soroką, który ocalał w Woli Ostrowieckiej, jako jedyny uciekł z "dołu śmierci", gdzie zginął mój dziadek Jan Szwed, ojciec mamy. Dowiedziałem się, że był prowadzony na egzekucję jako jeden z ostatnich.
Mieszkańców w obu wsiach zwabiono podstępem. Wysłano kurierów z informacją, że gospodarze mają przyjść na zebranie do szkoły,  na naradę. Rzekomo miały powstać polsko - ukraińskie oddziały do walki z Niemcami. Ludzie wracali właśnie do domów po nocy spędzonej gdzieś w krzakach, bo bali się zostawać w domach w nocy, banderowcy palili już w tym czasie całe wsie. Po zwerbowaniu gospodarzy pojawili się banderowcy z bronią, siekierami i zabierali już wszystkich. Chorych i tych, którzy nie chcieli iść zabijano od razu.
W Woli Ostrowieckiej mężczyzn zaprowadzono na plac szkoły, a kobiety z dziećmi zamknięto w szkole.  Potem mężczyzn po 10 osób prowadzono na jedno z klepisk w stodole u Strażyca. Musieli się rozebrać, a potem przechodzili ich przez zasieki, gdzie był wykopany dół i kazano im się kłaść w tym dole. Leżącym zadawano ciosy siekierami, młotami do oboju bydła, maczugami i nożami. Nie było słychać żadnych strzałów, to uśpiło czujność innych. W ten sposób zamordowano co najmniej 243 osoby, tyle ekshumowaliśmy w tym miejscu. Kobiety z dziećmi zostały spalone w szkole, bo nadjechali wtedy Niemcy i banderowcy musieli odeprzeć ich atak. Zabrakło czasu, by wszystkich wymordować. W obu wioskach zginęło 1050 osób.
Rodzina mojej mamy, Heleny Szwed, mieszkała na kolonii, poza wsią. Było tam zaledwie kilka domów. Widzieli uzbrojonych banderowców prowadzących z tamtych gospodarstw całe rodziny. Dom dziadków był na końcu, dlatego najprawdopodobniej ich nie zabrali, po prostu nie daliby rady wszystkich upilnować. Opatrzność nad nimi czuwała.
Brat mamy, Julian, wszedł na strych i widział kopiących doły za tą stodołą, widział też płonące już domy. Zbiegł na dół i kazał im uciekać. Wzięli tylko krzyżyk ze ściany i tak jak stali, wybiegli z domu. Dzięki temu przeżyli. A potem udało im się przedostać do Świerż, a potem do Chełma, gdzie mieszkała rodzina babci.  Rodzina ojca została wymordowana. Ocalał jedynie on, jego brat Stanisław i babcia Franciszka, którą od śmierci uratował Ukrainiec, Iwan Potocki z Arsanowicz.
Te pierwsze ekshumacje w Woli Ostrowieckiej i Ostrówkach musiały być dla pana szczególnie trudne.
Miałem taki trudny moment, kiedy znalazłem krzyżyk mojego dziadka Jana Szweda. Kiedy wyjeżdżałem mama mnie upominała "A uważaj tam, może znajdziesz krzyżyk dziadka". Drugiego dnia, kiedy kopaliśmy zauważyłem w ziemi coś połyskującego, wyjąłem, przetarłem i rozpoznałem ten krzyżyk po nitce. Z opowieści mojej mamy wiedziałem, że dziadek bardzo długo go nosił, zawieszka była już tak przetarta,  że została okręcona lnianą, zawoskowaną nitką. Mama co pewien czas, kiedy ta nitka się przecierała, na prośbę dziadka ją wymieniała. Okazało się, że ten sznurek się tak bardzo nie zniszczył,  zachowało się kilka zwojów tej nitki. Kiedy go przywiozłem do Polski i pokazałem mamie, od razu go poznała. Rozpłakała się z radości.  Ta pamiątka ma w naszym domu szczególe miejsce, to taka nasza rodzinna "relikwia".
Wyjeżdżał pan, mając jakieś wyobrażenia o tym, co tam zostanie ujawnione. Rzeczywistość zazwyczaj okazuje się inna…
Trudno to opisać.  Nie da się na coś takiego przygotować. Stosy kości, czaszek, z dnia na dzień ich przybywało. Pojawiały się myśli, że wśród nich mogą być szczątki kogoś bliskiego. Dojmujące uczucie, smutek, jakieś przygnębienie. Ale taka prawdziwa analiza pojawia się później, kiedy zostaje sporządzona cała dokumentacja, wykonane zostają fotografie. Wtedy to wszystko staje się jeszcze bardziej realne, te ślady na czaszkach po siekierach, młotach, kołkach. Ogrom tej makabry, trwoga jaką ci ludzie musieli przeżywać, jak bardzo cierpieli ci, którzy nie umierali od razu… Trudno to  pojąć.  Mnie pomagała cicha modlitwa, jakaś chwila zadumy wieczorem, bo w ciągu dnia na ogół nie było na to czasu.  Miałem też sporo  bezsennych nocy, często przypominały mi się słowa psalmu 103. Dla mnie ci wszyscy zamordowani, to tacy "Nasi Święci".  Często się za nich modlę.
W tych "dołach śmierci" odnajdywaliście też dzieci.
W czasie drugiej ekshumacji w 2011 r. na "Trupim polu" odkryliśmy jedną z mogił i zobaczyliśmy małe dziecko.  Próbowaliśmy te szczątki wyjąć, ale nie udało się. Okazało się, że to był jedynie taki obrys szkieleciku, brązowy ślad na piasku. Z takich malutkich dzieci, mających zalewie kilka miesięcy, nie zostawało praktycznie nic. Zastanawialiśmy się, czy dalej ekshumować, zebrać chociaż ten brązowy piasek. Po rozmowie z księdzem odstąpiliśmy od tego.
Stawialiśmy tam drewniane krzyże, odprawiane były msze św. Chcieliśmy tam też umieścić tablicę w języku polskim i ukraińskim. Prosty napis, kilka słów "W tym miejscu zginęli Polacy", ale władze miejscowe nie zgodziły się, odmówił też gubernator z Łucka. Nie pomogła nawet interwencja pani konsul Beaty Brzywczy z Łucka.  Z  postawieniem krzyży w takich miejscach był na początku problem. Zawsze był wysuwany argument, że skoro była ekshumacja, to po co jeszcze krzyż w takim miejscu. Dopiero po roku miejscowe władze zgodziły się, by można było wkopać tam cztery krzyże.
Czy w czasie prac ekshumacyjnych przychodzi Ukraińcy? Jakie były ich reakcje?
Przychodzili, rozmawiali, czasem częstowali nas owocami, alkoholem. Kiedy kopaliśmy, to jedni stali w zadumie, inni płakali. Mówili, żeby wybaczyć Ukraińcom. Wskazywali nam też nowe miejsca. Ktoś stał, długo patrzył na te szczątki, a potem podchodził do nas i mówił "U mnie na polu też leżą Polacy, chodźcie pokażę".
Jeden z Ukraińców pod wsią Sokół, który grzebał zamordowanych Polaków, na drzewie, pod którym były pochowane szczątki trzech osób wyciął krzyż i powiedział swojej córce, Aleksandrze "Jeśli kiedyś przyjdą Polacy i będą szukać swoich, to pokaż im to miejsce". Córka tego człowieka wypełniła wolę ojca, pokazała nam też inną mogiłę, gdzie pochowane było polskie małżeństwo. Ci ludzie oddali dzieci sąsiadom Ukraińcom, żeby je ukryli, a sami na chwilę wrócili jeszcze do swojego domu i zostali tam rozstrzelani przez banderowców. Ich dzieci ocalały. W Ostrówkach mieliśmy też taką sytuację, że pewien staruszek  sam przyniósł szczątki,  kilka kości wykopanych przypadkowo na swoim polu.  A w 2011 r. po ekshumacji, najstarsi mieszkańcy, pamiętający tę tragedię, byli na pogrzebie. Powiedzieli nam, że przyszli pożegnać Polaków, swoich sąsiadów, dobrych ludzi.
W mediach budowany jest dość czarno - biały  obraz relacji polsko -  ukraińskich,  epatuje się głównie opisami rzezi, akcentuje, że pojednanie jest niemożliwe. Pan jeździ na Wołyń od ponad dwudziestu lat. Napotyka pan na opór, milczenie, ale są i tacy, którzy wyznają prawdę, proszę o wybaczenie,  opłakują swoich sąsiadów. To są przejawy pojednania, na takim bardzo elementarnym, ważnym poziomie.
Według mnie to jest właśnie najważniejsze. Dialog między narodami dopiero się zaczyna, to wymaga czasu, otwartości.  Byłbym niesprawiedliwy mówiąc, że jest tylko źle. Są przyjazne gesty, nawiązują się jakieś relacje. Bywają miejsca zadbane, pomniki, krzyże pod którymi są kwiaty, palą się znicze. Znam Ukraińców, którzy dbają o nie narażając się na ostracyzm ze strony swojego środowiska. Oprowadzam też wycieczki ukraińskie, bo kiedy tam jesteśmy, ci młodzi ludzie przyjeżdżają do nas. Opowiadam im o tych trudnych wydarzeniach i oni ciągle dopytują, chcą wiedzieć. Wiele razy w ich oczach widziałem łzy.
A z taką jawną niechęcią czy wrogością ze strony Ukraińców ile razy się pan spotkał przez te wszystkie lata?
Tylko jeden raz. W czasie pogrzebu po ekshumacji w 1992 r., zostaliśmy zaproszeni na obiad. Siedzieliśmy  z Ukraińcami i szczerze rozmawialiśmy. Nagle jeden z nich powiedział nam, że był dwadzieścia lat na Syberii, bo zarżnął kilku Polaków i zaraz dodał, że nie żałuje, choćby miał siedzieć jeszcze raz tyle lat, to zrobiłby to samo. Gospodarze próbowali załagodzić jakoś sytuację, tłumaczyli, że jest pijany i szybko go wyprowadzili.
Polityka historyczna państwa ukraińskiego jest prowadzona bardzo konsekwentnie: uwielbienie dla Bandery, lansowanie teorii, że zarówno UPA  jak i  AK prowadziły czystki etniczne i ich metody walki  były takie same, negowanie ludobójstwa. Pomimo wymownego gestu prezydenta Petro Poroszenko, który będąc w lipcu w Polsce, oddał hołd ofiarom rzezi Wołyńskiej, nic nie wskazuje na to, by mogło dojść do uznania win i pojednania pomiędzy naszymi narodami.
Pomimo kłopotów ekonomicznych i toczących się działań wojennych Ukraina od kilku lat prowadzi politykę historyczną, wykorzystując pamięć o bohaterach UPA, OUN.  Od roku obowiązuje ustawa,  w myśl której za podważenie bohaterskiej działalności UPA, wypowiadanie się w takim tonie, grożą sankcje karne, łącznie z bezwzględnym pozbawieniem wolności. Jeszcze tych przepisów nie stosuje się, ale Ukraińcy boją się mówić prawdę o rzeziach. Nie chcą też przyznawać się, że ktoś z ich rodziny pomagał Polakom.
Dwa lata temu Aleksandra Zińczuk robiła  badania "Pojednanie przez trudną pamięć". Jeździła po Ukrainie ze studentami polskimi i ukraińskimi, szukali Sprawiedliwych. Okazało się, że ludzie boją się i  nawet jeśli ktoś odważył się coś opowiedzieć, to tylko anonimowo. Obawiam się, że taka atmosfera będzie się utrzymywać, to Ukraińcy nie będą chcieli już tak chętnie pomagać w odnajdywaniu polskich mogił.
Sejm polski przegłosował uchwałę w myśl której 11 lipca ustanowiono Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów. Są opinie, że ta uchwała pojawiła się w bardzo niefortunnym czasie, że to cios dla Ukraińców, oni potrzebują teraz naszego wsparcia.
Nigdy nie będzie dobrego momentu.  Jako historyk zawsze słyszałem "Teraz jest zły czas, żeby o tym mówić". Gdyby nie uznawano, że ten temat jest zbyt drażliwy, gdyby wcześniej była jakaś wola polityczna, żeby się z tym zmierzyć, to nie byłoby takiej sytuacji, jaką mamy teraz.  Od pięciu lat nie było ani jednej konferencji polsko - ukraińskiej dotyczącej Wołynia, nie mamy dostępu do ważnych dokumentów, nie możemy upamiętnić ofiar w sposób godny, cały czas walczymy o pochówki ekshumowanych szczątków na cmentarzach.
Według mnie nie ulega żadnej wątpliwości, że to, co się tam wydarzyło wyczerpuje wszelkie znamiona ludobójstwa. Społeczeństwo ukraińskie nie zostało przygotowane, by zmierzyć się z tą straszną prawdą.  Gdybyśmy przez te dwadzieścia lat robili ekshumacje, porządkowali cmentarze, upamiętnili te wszystkie miejsca, wszystkich wymordowanych,  to być może nie byłby dla nich aż taki szok.  Oni to  po prostu wypierają. Przy tym wszystkim my zawsze akcentujemy te negatywne strony, media podgrzewają tę atmosferę, niektórzy politycy też.
Komu jest to na rękę?  Ukraina chce zapomnieć o tych "dołach śmierci", ale Polacy mają prawo do  swoich grobów. Temat będzie wracał dopóki te miejsca, w geście choćby takiego symbolicznego zadośćuczynienia, nie zostaną godnie upamiętnione. Większość z tych, którym udało się ocaleć,  nie mogli tam pojechać, pomodlić się. Odeszli nie wiedząc, gdzie są ich ojcowie, matki, inni bliscy.

wtorek, 26 grudnia 2017

Święta w PRL-owskiej tv.

Cofnijmy się w czasie o czterdzieści lat. Zakończyła się właśnie kolacja wigilijna. Karp zjedzony, prezenty rozpakowane, można w rodzinnym gronie zasiąść na wersalce przed odbiornikiem Ametyst i obejrzeć… no właśnie – co? Nie ma „Kevina samego w domu”, nie ma „To właśnie miłość”. Co oglądano w Święta w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych?„Świąteczna telewizja jest jak świąteczny stół – i tu, i tam występuje pewna obfitość, choć trudno jeszcze mówić o rogu obfitości” – zanotowała Lidia Klimczak w swoim artykule z 1989 roku pod nazwą „Chleb powszedni i świąteczny”. Rzeczywiście, przeglądając programy telewizyjne sprzed lat można zaobserwować sposoby, jakimi telewizja próbowała przyciągnąć widzów przed małe ekrany w świąteczny czas. Myślicie, że Turniej Czterech Skoczni transmitowany jest dopiero od czasów Adama Małysza, a „Sylwester w Dwójce” to świeży pomysł? Nic bardziej mylnego.
Obowiązkowy punktem świątecznego repertuaru była „Opowieść wigilijna”, niekoniecznie zresztą utrzymana w konwencji dzieła Dickensa. I tak na przykład w 1983 roku program pierwszy wyemitował musicalową wersję z 1970 roku, gdzie w głównej roli pojawił się popularny aktor brytyjski Albert Finney. Filmy o świętach to jednak nie tylko wariacje dotyczące losów Ebenezera Scrooge’a – to również wiele dokumentów poruszających szeroko rozumiany temat Świąt Bożego Narodzenia. Warto wspomnieć chociażby o obrazie pt. „Oratorium wigilijne”, który został zrealizowany przez Grzegorza Dubowskiego w 1986 roku i wyemitowany w telewizji dzień przed Wigilią 1989 roku. Z kolei 24 grudnia 1983 roku zaprezentowano reportaż Krzysztofa Kmity pt. „Krwawa wigilia”, dotyczący spacyfikowania wsi Ochotnica Dolna (woj. małopolskie) przez oddział SS w 1944 roku.
Telewizja Polska co roku szykowała programy, które były atrakcyjne również dla młodszych widzów. Często emitowano serial kanadyjski pt. „Ania z Zielonego Wzgórza”, w święta dzieci mogły też liczyć na bajkę produkcji Disneya. Jak zapowiadał „Ekran” z 1989 roku:
Atrakcją będzie emisja disneyowskiego „Kubusia Puchatka”. Film ten został wydany w Stanach Zjednoczonych na czterech kasetach video i wciąż należy do najpopularniejszych w kategorii „Top Kid Video”.
A co dzieci oglądały zanim rozpoczęto emisję Disneya? Oczywiście, pozostawały bajki i młodzieżowe produkcje radzieckie, na przykład… „Przygody Tomka Sawyera”
Gratką dla miłośników kina z pewnością były emitowane w tym okresie filmy zagraniczne. W 1971 roku w „Ekranie” można było znaleźć informacje dotyczące świątecznego repertuaru telewizji - wśród wspomnianych wówczas tytułów pojawiła się m.in. komedia Billy’go Wildera „Szczęście w nieszczęściu”, czy włoska komedia kryminalna „Zuchwały skok”, gdzie w jednej z ról wystąpiła piękna Claudia Cardinale. Wśród hitów polecanych na Sylwestra’71 znalazł się „Dżingis Chan” opisywany jako:
widowiskowy super gigant produkcji angielsko-jugosłowiańsko-zachodnioniemieckiej z roku 1965, zrealizowany przez Henry’ego Levina według hollywoodzkich recept w międzynarodowej obsadzie aktorskiej (Omar Sharif, Stephen Boyd, James Mason, Eli Wallach, Francoise Dorleac).
Podczas świąt emitowano filmy z całego świata. W 1983 roku polscy widzowie mogli obejrzeć „Francuskiego łącznika” - obraz, który dziewięć lat wcześniej triumfował podczas wręczenia Oscarów. Końcówka lat osiemdziesiątych należała do kina australijskiego: w 1988 roku wyemitowano „Ostatnią granicę” a 1989 roku zaprezentowano w cyklu „Kino Antypodów” obraz pt. „Irlandczyk”. Natomiast hitem Bożego Narodzenia 1988 ogłoszono kubański serial animowany pt. „Wampiry w Hawanie”.
Dodatkowo w latach osiemdziesiątych często emitowano dokumenty poświęcone życiu światowych gwiazd. Bohaterami byli m.in. Humphrey Bogart, Michael Jackson czy Marilyn Monroe. Do obejrzenia filmu „Marilyn, pożegnaj ode mnie prezydenta” zachęcano, pisząc:
na zainteresowanie może także liczyć angielski film dokumentalny Christophera Olgiattiego (…) podejmujący problem tajemniczych okoliczności śmierci Marilyn Monroe. Autor prezentuje dwie prawdopodobne wersje, ukazując też, zresztą w sposób prawdopodobny, domniemany związek aktorki z prezydentem Johnem Kennedym.
Święta były również czasem, kiedy widzom przypominano znane już produkcje Hollywood. W 1986 roku „Ekran” zaliczył do hitów ekranizację opowiadania F. Scotta Fitzgeralda „Wielki Gatsby” z Robertem Redfordem i Mią Farrow w rolach głównych. Wielokrotnie emitowano również amerykańskie musicale – szczególnym upodobaniem cieszyły się „Hello Dolly!” (w programie podane jako „Hallo Dolly”) oraz „Deszczowa piosenka”. „Długo brzmieć w uszach będą melodie z „Hallo Dolly” – reklamowano w świątecznym wydaniu „Ekranu” z 1983 roku. Z kolei najsłynniejszy musical z Genem Kellym puszczany był w telewizji polskiej aż pięciokrotnie, co z dumą podkreślił dziennikarz w artykule dotyczącym zapowiedzi telewizyjnych na Święta Bożego Narodzenia w 1988 roku.

Popularną formą świątecznego programu były również maratony. W 1971 roku w programie drugim miał miejsce Sylwestrowy Maraton Filmowy, podczas którego gospodarzami byli Barbara Wrzesińska i Krzysztof Kowalewski. Podobną konwencję zastosowano w 1975 roku. Od 25 do 28 grudnia zaprezentowano cztery cykle, każdy o innej tematyce. Pierwszego dnia było to „Kino melodramatów”, którego gospodynią była Beata Tyszkiewicz. Widzowie mogli obejrzeć m.in. „Pożegnalny walc” z Viven Leigh i Robertem Taylorem. Warto zauważyć, że film ten był częstą pozycją świątecznego repertuaru – redakcja „Ekranu” polecała go również w roku 1986. W ramach „Kina melodramatów” pokazano również polski „Jej powrót” z gospodynią maratonu w roli głównej. Obraz ten reklamowany był w gazecie jako „pierwszy polski film retro”. W następnych dniach wyemitowano również cykle: „Kino westernów”, (w ramach którego puszczono „Siedmiu wspaniałych”), „Kino filmów kryminalnych” (którego gospodarzem był Stanisław Mikulski) czy „W Starym kinie”, prowadzony przez Stanisława Janickiego.
W tym czasie nie mogło także zabraknąć polskich obrazów, przede wszystkim tych przedwojennych. W peerelowskich programach telewizyjnych królowały takie filmy jak „Książątko” czy „Pan Twardowski” – w 1983 roku została zaprezentowana widzom telewizji polskiej wersja historii o „pierwszym polskim kosmonaucie” z 1936 roku. W głównych rolach wystąpił Franciszek Brodniewicz (jako mistrz Twardowski) i Kazimierz Junosza-Stępowski (jako diabeł Boruta). Całość wyreżyserował Henryk Szaro. Z kolei w 1988 roku wyemitowano polską komedię z 1939 roku pt. „Włóczęga” (właściwie „Włóczęgi”), w reżyserii znanego przed wojną Michała Waszyńskiego, opowiadającą o przygodach Szczepka i Tońcia (w tych rolach Kazimierz Wajda i Henryk Vogelfanger).
Boże Narodzenie to nie tylko stare filmy, to również produkcje względnie nowe. W 1975 roku „Ekran” donosił, że w Święta Bożego Narodzenia polscy widzowie obejrzą najnowszy film Stanisława Barei pt. „Niespotykany spokojnie człowiek”, a w Wigilię i pierwszy dzień Świąt 1988 roku wyemitowano obie części „Vabanku” Machulskiego. Popularne były, rzecz oczywista, filmy o miłości – najlepszym tego przykładem jest „Trędowata” z 1976 roku w reżyserii Jerzego Hoffmana, która w latach osiemdziesiątych kilkakrotnie gościła na polskich ekranach podczas przerwy świątecznej.
Święta to również kolędy – dlatego Telewizja Polska co roku przygotowywała programy muzyczne związane z pastorałkami. W 1988 roku transmitowano koncert z kolędami w wykonaniu Hanny Banaszak, a pięć lat wcześniej ośrodek telewizyjny w Krakowie przygotował program „Piosenki pod choinkę” gdzie wystąpił m.in. Andrzej Sikorowski z grupą „Pod Budą”. Natomiast w Wigilię 1989 roku wyemitowano koncert Eleni pt. „Maleńka miłość”, opisywany jako „kolędy w plenerach wieczornego Poznania”.
Dodatkowo podczas świąt prezentowano takie programy jak „Wigilijny Gość” czy też „Świąteczny Gość”, gdzie zapraszano znane polskie osobistości. 25 grudnia 1983 roku program drugi telewizji polskiej wyemitował odcinek, do którego zaproszono Irenę i Janusza Szewińskich.

Telewizyjna tradycja

Przeglądając dziś jakąkolwiek gazetę telewizyjną można dojść do wniosku, że przez te kilkadziesiąt lat niewiele się w telewizji zmieniło. Fakt, nie były to jeszcze czasy „Kevina samego w domu” – ten nadciągnie dopiero w latach dziewięćdziesiątych – ale nie da się ukryć, że wiele punktów programu nie uległo zmianie. Wciąż jest „Opowieść wigilijna” – tyle, że coraz bardziej nowoczesna, wciąż są koncerty z kolędami i spotkania z gwiazdami. Nadal popularne są polskie komedie – tak jak 1988 roku, tak i w tym roku widzowie będą mogli obejrzeć obie części „Vabanku”. Podobne stałe punkt można zaobserwować w programie po Świętach - od wielu lat Polacy spędzają czas przed telewizorem oglądając Turniej Czterech Skoczni, a wielu z nich Sylwestra świętują wspólnie z Dwójką. Tylko reklam więcej.

środa, 29 listopada 2017

Dywagacje nocnego marka

 Jako bezsenny nocny marek  słucham czasem  nocnych -bo  jakżeby inaczej  ,audycji radiowych . Oto właśnie przed chwilą  miałem przyjemność wątpliwą raczej wysłuchać  muzyki nocą w  pierwszym programie PR. Poświęcona była  Freddiemu Mercury  -wokaliście Queen z racji niedawnej rocznicy Jego śmierci.  Prowadzący miał szansę zrobić  audycję  nietuzinkową , okraszoną  mało znanymi piosenkami  Queen, a  fajnych tekstów i ciekawostek o  Freddim jest od metra w  internecie   Wiadomo, nocne  programy  gromadzą raczej specyficzną , wymagającą grupę słuchaczy , a już fani  Queen to prawdziwa elita. Zamiast tego  wysłuchałem typowego ględzenia , tych samych ogranych  do  bólu  utworów  i  do tego jeszcze angielszczyzna  pana redaktora   na poziomie   bywalców  dworcowego baru  . A potem dziwią  się ze już mało kto słucha radia publicznego . Tak ''profesjonalnego'' pana redaktora nie zatrudniłbym nawet do zamiatania ulicy . Wyłączyłem radio  bo zęby zaczęły mnie boleć.

wtorek, 28 listopada 2017

Machniom ? Czyli ''wyrównanie granicy'' .

Strzęp wiadomości dotarł z wiatrem wydarzeń pod koniec 1950 roku. Trudny do odczytania, zagadkowy. Że podobno Sowieci proponują Polakom machniom. Co to jest machniom? To interes, wymiana, handel. Przedmiotem machniom miały być ziemie położone nad Bugiem i Sołokiją. Wszystko, co przylegało na pewnym obszarze do Kraju Rad i, jak powiadano, uwierało wielkiego sąsiada. Niczym drażniący kamyk w bucie albo źle pogryziony kęs.
W styczniu 1951 roku delegacja rządu polskiego pojechała do Moskwy negocjować zmiany na granicy wschodniej. Kilka tygodni później zapadły ustalenia: 480 km kwadratowych za 480 km kwadratowych. Cztery miasta i czterdzieści dziewięć wsi - tyle zabierał Związek Radziecki. Jedno miasto i czterdzieści wsi - tyle dostawała Polska. Tam wszystkie miejscowości gotowe do zasiedlenia, tu szereg istniejących już tylko z nazwy, z przeznaczeniem na zapomnienie, ginących w porastających je zachłannie burzanach.

Korytarze urzędów przesiedleńczych wyłożono kolorowymi chodnikami, zapewne po to, by dodać ludziom otuchy. Przychodzili jeden po drugim, stawali przed urzędnikami i dowiadywali się, gdzie zostali przeznaczeni. Słyszeli zupełnie obce nazwy, a potem ze spuszczonymi głowami wracali do domu i trzęsącymi się rękami wyszukiwali je na mapie ZSRR. Niektórych nie mogli odnaleźć - były tak małe, nieznaczące, że kartografowie bez żalu je pominęli. Ale nawet te wyróżnione wydawały się dalekie i nieprzyjazne, jak miejsca zesłania.
Mogli uzyskać dokument podróży na północny lub południowy-zachód, ale się przestraszyli. Bardziej niż obcej nazwy Bieszczady. Ziemie Odzyskane wciąż nie były jeszcze zagwarantowane, a zza Odry tęsknym okiem spoglądał wygnany Niemiec. W każdej chwili mógł ją przekroczyć i upomnieć się o swoje. Ten nowy polski grunt był niepewny też z innej przyczyny. To na nim parę lat wcześniej osadzono Ukraińców z Rzeszowszczyzny i Lubelszczyzny, kiedyś przyjaciół, później wrogów. Tych z pobrudzonymi rękami, lecz także zupełnie czystych, wywiezionych w imię zbiorowej odpowiedzialności za krwawy zamach na kawałek Polski. I teraz co, niedawni sąsiedzi znad Bugu, Sołokii mieli znowu obok siebie żyć, dzielić zagrody, miedze?
A jednak zdecydowało się prawie siedem i pół tysiąca, rzekomo najbogatszych, bardziej hołubionych przez władzę, przekonanych, że z dwojga złego lepiej osiąść na gruncie poniemieckim - tym uporządkowanym, nowoczesnym, nie zaś na posowieckim - rozbabranym i zapóźnionym.

Jak świadkowie wspominają tamten czas?
Kazimierz Dyrda: - W 1951 roku, już po maturze, pracowałem na Dolnym Śląsku. Kiedy było pewne, że jesienią rodzice pojadą w Bieszczady, wróciłem na trochę, żeby im pomóc. Wcześniej powiedziałem szefowi, dokąd przeznaczono moich bliskich, a ten aż się złapał za głowę. „Toż tam nędza! - wykrzyknął - tam wrony zawracają!” Na miejscu, w Krystynopolu, zastałem ponury widok: ludzie zbijali skrzynie na mąkę i ziarno, prasowali siano, gromadzili jedzenie. Ale najbardziej utkwił mi w pamięci inny obrazek. Otóż niedługo przed decyzją o wysiedleniu rozpoczęto budowę kamiennej drogi z Hrubieszowa do Krystynopola. Była już na ukończeniu, brakowało może kilkuset metrów, ale jak ogłoszono korektę granic, to robotnicy tę drogę rozebrali do ostatniej kostki. A co, mieli zostawić Ruskim?
Bolesław Banach: - O ile początkowo ludzie nie dowierzali władzy, to po rozbuchanej propagandzie zaczęli trochę wierzyć. Przede wszystkim dlatego, że prawie nikt nie znał nowej krainy. Wprawdzie Ustrzyki, Czarna, Lutowiska przed wojną należały do Polski, ale kto się tam wyprawiał i za czym?
Nawet służbowo jeżdżono najwyżej do Przemyśla. Wiara rosła wraz z przekonywaniem, że zostaliśmy nieomal wybrańcami losu. Kiedy urzędnicy wchodzili do kolejnych domów, by spisać majątek - żartowali, poklepywali gospodarzy po ramionach i stawiali wódkę. Miało być wesele, nie żałoba.
Adela Lubaczewska: - Dorośli strasznie to zamieszanie przeżywali, a ono z kolei udzielało się dzieciom. Nic nie rozumiały, lecz wyczuwały, że dzieje się coś niepokojącego. Pamięć wojny była jeszcze na tyle świeża, że cały ten pośpiech, bałagan, niezwyczajny ruch wzmagały w nich lęk. Myślały, że teraz znowu będą musiały uciekać, jak niedawno przed hitlerowcami, bolszewikami, banderowcami. To dziecięce doświadczenie chowania się, permanentnego strachu i niepewności dotknęło je dużo bardziej niż ich rodziców, tyle że nie umiały tego wyrazić słowami. Trzeba im było nieraz długo tłumaczyć, że to tylko czasowy wyjazd; coś w rodzaju wycieczki krajoznawczej, na której poznają abstrakcyjne dla nich dotąd góry, nowych kolegów i koleżanki.
Jan Paszkowski: - Na wsiach przez lata ludzie zgromadzili tyle rozmaitych sprzętów gospodarskich, że postanowili wszystkiego nie wywozić. Skoro i tak, jak sądzili, za jakiś czas mieli wrócić na swoje, to po prostu zakopywali część majątku. Na podwórzach, na tyłach obór, w zagajnikach - byle w dobrze zapamiętanym miejscu. Zabezpieczali je smarami, owijali szmatami, folią i zasypywali.
W tym ukrywaniu bron, grabi, drabin, rozmontowanych wozów i czort wie czego jeszcze było drugie dno: jeśli nie pozwolą nam wrócić, to sami swojego nie weźmiemy, ale i Ruscy nie wezmą.
Ryszard Buziewicz: - Ojciec miał kolegę, który jeszcze w wojnę uciekł z miasta, a potem osiadł na Pomorzu. W 1951 roku został pełnomocnikiem do spraw przesiedleń w województwie gdańskim. Napisał w liście, żebyśmy przyjeżdżali, bo zajął dla nas poniemiecką willę z ogrodem. Tato trzy razy czytał ten list, potem zebrał nas przy stole, rozłożył mapę i przesuwając palec z północy na południe, powiedział: „Patrzcie, tutaj jest Gdańsk, a tutaj Bieszczady. Nie wierzę, że na długo nas wywiozą, chodzą słuchy o trzeciej wojnie, więc znowu się wszystko powywraca. A jak już tak się stanie, to my z tych gór wrócimy nad Sołokiję choćby na piechotę. I dlatego odpuścimy sobie daleki Gdańsk”.

Ukraińcy nad Sanem i Strwiążem żyli w takiej samej nieświadomości jak Polacy nad Bugiem i Sołokiją. Po burzach wojny i deportacjach, po zmianie ustroju i wtłoczeniu w ludzi wiary w komunizm - miało być tylko lepiej.
- Nikt niczego złego nie przeczuwał, do dnia, w którym po wsiach zaczęły krążyć komisje i spisywać majątek - pamiętają Ukraińcy z rejonu ustrzyckiego. - Każdy musiał podać ilość krów, koni, owiec; policzyć drzewa w sadzie, zmierzyć chałupę i stodołę. Myśleliśmy, że znowu podwyższą podatki, więc nie wszyscy przekazywali te dane zgodnie z prawdą. Aż któregoś razu władze ogłosiły, że spis robiony jest po to, by wiedzieć, co zostawimy, a co z sobą zabierzemy. Zrozumieliśmy, że będą nas wywozić. Ale dlaczego, za co, dokąd?

W głębi wypełnionych cichą pretensją serc coraz bardziej rozumieli swoje położenie. Godzili się z faktem, że wszelki sprzeciw jest daremny. Lecz największy żal mieli o to, że ich gospodarstwa zajmą Polacy - córki i synowie narodu, z którym od setek lat żyli pod jednym niebem, a który kiedyś za sprawą intryg szatana zaczął im przeszkadzać. Nie mogli przyjąć ze spokojem, że jacyś obcy, przywiezieni nie wiadomo skąd, przestąpią progi ukraińskich domów, będą orać ukraińską ziemię i zrywać owoce z ukraińskich drzew.
Zaledwie cztery lata minęły od akcji „Wisła” - deportacji Ukraińców z części Bieszczadów leżących dalej na południe i zachód. Jeszcze nie zaczęła się goić ta rana, a teraz przyszła kolej na nich, kiedyś przymusem przepisanych na obywateli Związku Radzieckiego, ale wciąż mogących żyć we własnych chyżach, w otoczeniu dobrze znanych krajobrazów. Nie przeczuwali, że doświadczą znacznie podlejszego losu niż ci z tysięcy wypędzonych, których pociągi powiozły wcześniej w przeciwnych kierunkach, do brzegów spokojnych wód Odry oraz malowniczych jezior Warmii i Mazur.
Na kartach wydawanych wspomnień Ukraińcy żalą się na tamto nigdy niezabliźnione przeżycie wygnania; rozpamiętują miejsca urodzin i młodości niczym raj utracony. Idealizują te zapadłe, zacofane wówczas wsie i przywołują w pamięci niezmiennie zachwycające urodą pory roku. Strumienie żalu ciągle zdają się tryskać z taką samą mocą, która pozwala tym ludziom wierzyć, że jeśli już nie oni, nie ich wnuki, to może chociaż następni w kolejce do życia dostąpią sposobności powrotu na batkiwszczynę (ojcowiznę - KP), na ową rozłożoną nad Strwiążem i Sanem krainę.

Ostatnie tygodnie przed wysiedleniem to pasmo pytań bez odpowiedzi. Co ich czeka setki, może tysiące kilometrów stąd? Jakie dostaną domy, gdzie pójdą do pracy? Jak się odnajdą wśród obcych ludzi? Czy aby nie zapadną na zdrowiu w innym klimacie? Takie dręczyły ich wątpliwości co do przyszłych dni, a przecież mieli problemy istniejące także tu i teraz: czy posadzić kartofle, zasiać jęczmień, naprawić podgniły dach? A może już nie warto, może tylko usiąść i czekać na godzinę odjazdu? Tak chciałoby się mieć pamiątkowe zdjęcie przed własną chyżą, ale najbliższy fotograf dopiero w Ustrzykach. Kto nie żałował pieniędzy, ten wyciągał z dna kufra odświętne ubranie i jechał do miejskiego atelier, żeby ustawić się do ostatniej przed pożegnaniem fotografii. Gdy się ogląda te wyblakłe, spękane miejscami zdjęcia, tylko z rzadka widać na nich uśmiechnięte twarze. Ale czy mogło być inaczej?

Dokąd trafią, dowiedzieli się wczesną wiosną 1951 roku. Już nie trzymano w tajemnicy, że taka czy inna wieś zostanie osiedlona w takim czy innym obwodzie. Pozwolono nawet przedstawicielom kilku wiosek pojechać na rekonesans. Kiedy wrócili, opowiedzieli, jak piękna i urodzajna kraina przypadnie im w udziale - pełna pszenicy, kukurydzy, bawełny, arbuzów. A jednak pozostały wątpliwości.
- Doszło do nas, że sami będziemy musieli zbudować sobie domy - opowiadają. - We wszystkich sełach władza nakazała mężczyznom, żeby brali piły, siekiery i wyrąbywali drzewa w lesie.
Gdzie ucho nadstawić, zewsząd niósł się tylko odgłos wycinanych drzew. Potem te kloce ściągano końmi i transportowano na stację kolejową do Ustrzyk. Stamtąd jechały dalej, aż pod Chersoń, Donieck, Odessę, ale i tak mnóstwo ściętego drewna zostało na zgnicie w przepastnych wąwozach, bo żadną siłą nie zdołano go z nich wywlec.
Wasyl Mocio, osiadły we Lwowie dawny mieszkaniec podustrzyckiej Łodyny, wspomina: „Lasy wokół Bandrowa, Krościenka, Nanowej i innych wsi eksploatowane były pod partyjnym nadzorem. Pełną parą pracowały tartaki w całym województwie drohobyckim. Samochody załadowane drewnem jeden za drugim mknęły na wschód. (…) Powiat otrzymał tajne polecenie przeprowadzenia dokładnego spisu i wyceny budynków indywidualnych właścicieli. Stało się oczywiste, że było to przygotowanie do przekazania rejonu Polakom, jednak nie mówiono o tym głośno. Pewnego dnia rozmawiałem z Mikołajem Baronem z Brzegów Dolnych i napomknąłem mu o planowanym przesiedleniu. Mój rozmówca nazwał mnie bolszewickim agentem i dodał: »Jaka tu może być Polska? Jakie przesiedlenie? Skąd ruski Iwan będzie miał tyle pociągów, tyle wagonów, żeby nas przewieźć?!«. Spróbuj takiemu wytłumaczyć, ile ruski Iwan może mieć wagonów”.

Ludzi młodych wywożono już od wiosny 1951 r. W lipcu ze stacji w Ustrzykach Dolnych oprócz tych, którzy dobrowolnie zapisali się do kołchozów, odjechali też rolnicy indywidualni. Także Polacy, bo jako obywateli ZSRR obowiązywał ich ten sam nakaz.
Cecylia Kania z Polany tak pamięta tamte dni: - Wiedzieliśmy tylko, że pojedziemy gdzieś w okolice Morza Czarnego i że będzie nam tam choroszo. Tak zapewniała władza. Któregoś poranka z jedną walizką w ręku wsiadłam wraz z innymi koleżankami i kolegami na furmankę, by po paru godzinach dotrzeć na stację w Ustrzykach Dolnych. Pociąg z wagonami towarowymi już stał, ale zanim do niego wsiedliśmy, poprowadzono nas w głąb miasteczka. Dziwnie to wyglądało, przypominało czasy, gdy w taki sam sposób prowadzono ludzi na egzekucje. Zatrzymaliśmy się przed miejską łaźnią, do niedawna żydowską mykwą. Mężczyźni wchodzili pod jedne natryski, kobiety pod drugie, przedzielone ścianą. Bardzo wstydziłam się swojej nagości, bo nigdy jeszcze przed nikim się nie rozebrałam. Podobnie niektóre znajome. A potem wszyscy, już wyszorowani, lecz nadal nago, musieliśmy stanąć przed złożoną głównie z mężczyzn komisją lekarską. Zrozumiałam wtedy, co oznacza upokorzenie.

poniedziałek, 27 listopada 2017

Jonasz Kofta -jeszcze jeden Wołyniak .

28 listopada 1942 roku w Mizoczu na Wołyniu urodził się Jonasz Kofta (zdjęcie)-poeta, malarz, satyryk, radiowiec,autor tekstów do wielu polskich przebojów.
Był autorem tekstów do takich utworów jak: Wakacje z blondynką , Radość o poranku , Śpiewać każdy może, Jej portret , Samba przed rozstaniem , Pamiętajcie o ogrodach , Taką cię wymyśliłem, Popołudnie , Szary poemat, Autobusy zapłakane deszczem czy Kwiat jednej nocy.
Zmarł 19 kwietnia 1988 roku w Warszawie w wyniku powikłań po zakrztuszeniu się.

Kandydat do listy Waszczykowskiego -nr 3.

Oto  niejaki Oleh Tiahnybok  , szef neobanderowskiej  czy jak kto woli neofaszystowskiej partii ''Swoboda''. Galicyjsko banderowska menda  jawnie domaga się  zwrotu -jego zdaniem  niesłusznie okupowanych przez Polskę  tzw''etnicznych ziem ukraińskich , tzn. Chełmszczyzny  Nadsania , które to razem określa mianem Zakerzonia. To indywiduum jawnie gloryfikuje ''gerojów'' spod znaku  wideł i siekiery  czyli UPA / tutaj widoczni obok/ Minister Waszczykowski i jego służby powinny bacznie przyjrzeć się  temu   .../tu każdy powinien  wstawić odpowiednie wg. niego słowo/.

niedziela, 26 listopada 2017

Zamojszczyzna -Sonderlaboratorium SS.



Ponad 100 tys. mieszkańców, w tym ok. 30 tys. dzieci, wypędzono z domów w czasie wysiedleń i pacyfikacji Zamojszczyzny. Akcja, którą hitlerowcy rozpoczęli 27 listopada 1942 r., prowadzona była przez kilka miesięcy i objęła około 300 wsi w tym regionie.


Generalny Plan Wschodni III Rzeszy (Generalplan Ost) miał być realizowany przez ok. 25 lat. Przewidywał wysiedlenie milionów Słowian z krajów Europy Wschodniej i Środkowej i sprowadzenie na te tereny „etnicznych” Niemców. Miał być wcielany w życie po zakończeniu wojny z ZSRR, ale wyhamowanie niemieckiej ofensywy na Wschodzie spowodowało, że plan zaczęto wdrażać – wbrew pierwotnym założeniom – w warunkach trwającej wojny.
Akcję wysiedleńczą Niemcy rozpoczęli w nocy z 27 na 28 listopada 1942 r. we wsi Skierbieszów i jej okolicach. Wypędzanym Polakom dawano 20 minut na zabranie podręcznego bagażu, wszelki opór karany był biciem lub śmiercią. Wszystkich wypędzonych gromadzono w centralnym miejscu wsi, gdzie przeprowadzano wstępną selekcję.
Pierwsza faza wysiedleń trwała do końca 1942 r. i objęła wsie powiatu tomaszowskiego i zamojskiego. Druga – prowadzona od 13 stycznia do 6 marca 1943 r. – objęła głównie wsie powiatu hrubieszowskiego. Ostatnia faza wysiedleń, latem 1943 r., dotyczyła przede wszystkim powiatu biłgorajskiego. Do sierpnia 1943 r. z 294 wsi wysiedlono ok. 110 tys. Polaków. Domy wysiedlonych zajmowali koloniści niemieccy – osiedliło ich się ok. 13 tysięcy. Podczas akcji przesiedlono na te tereny również ok. 18 tys. Ukraińców.
Wysiedlani Polacy trafiali najpierw do obozów przejściowych utworzonych w Zamościu i Zwierzyńcu. W obozach tych brakowało żywności i wody; wśród stłoczonych, przetrzymywanych w złych warunkach sanitarnych, więźniów, szerzyły się choroby, ludzie umierali z zimna, głodu, wycieńczenia.
W obozach dokonywano selekcji. Część ludzi była wywożona na roboty do Niemiec, inni trafiali do obozów koncentracyjnych. Ok, 1,3 tys. wysiedleńców z Zamojszczyzny wywieziono do obozu Auschwitz–Birkenau, 80 proc. z nich zginęło. Pierwszy transport – 640 osób wysiedlonych z Zamojszczyzny – dotarł nocą z 12 na 13 grudnia 1942 r. Byli oni wiezieni w zaplombowanych wagonach, tak stłoczeni, że nie mogli usiąść. W drodze nie otrzymywali pożywienia ani wody. 14 osobom z tego transportu udało się zbiec.
Około 9 tys. wysiedlonych wywieziono w lipcu i czerwcu 1943 r. do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Przebywali tu przez kilka tygodni w prymitywnych warunkach, ciasnocie, zaduchu i brudzie. Byli głodzeni, doskwierały im insekty. 6 tys. z nich zostało wywiezionych na roboty do Niemiec, a 2,2 tys. Niemcy zwolnili w celu osiedlenia w podlubelskich miejscowościach. Około 10 proc. wysiedleńców nie przeżyło obozu na Majdanku.
Niemiecka akcja wysiedleńcza na Zamojszczyźnie spotkała się z silnym oporem partyzantki, głównie żołnierzy AK i BCh, których akcje zbrojne nazwano powstaniem zamojskim. Organizowano m.in. ewakuacje zagrożonej wysiedleniem ludności, akcje odwetowe wymierzone w policję i administrację okupanta a także kolonistów niemieckich.
Niemcy przeprowadzali szeroko zakrojone akcje antypartyzanckie, m.in. 4 stycznia 1943 r. dokonano pacyfikacji siedmiu wsi jednocześnie, podczas których zamordowano łącznie 147 osób. Szczególnie brutalne były pacyfikacje prowadzone latem 1943 r., m.in. w czerwcu niemieckie oddziały przy wsparciu lotnictwa zrównały z ziemią wieś Sochy – zginęło wówczas jej 182 mieszkańców. Okupanci przeczesywali także lasy, aby schwytać mężczyzn przyłączających się do partyzantki. Aresztowani partyzanci trafiali do obozów przejściowych albo osadzani byli w zamojskiej Rotundzie, która pełniła funkcję więzienia gestapo, gdzie poddawano ich brutalnemu śledztwu. Do lipca 1944 r. w Rotundzie zamordowano ok. 8 tys. Polaków.
Wiosną 1943 r. wojska niemieckie na Wschodzie znalazły się w odwrocie, co – obok działań partyzantki – było zapewne przyczyną rezygnacji z kontynuowania akcji wysiedleńczej. Nie przyniosła też ona oczekiwanych rezultatów, planowano bowiem wypędzenie 140 tys. Polaków z blisko 700 wsi oraz sprowadzenie na ich miejsce 60 tys. kolonistów niemieckich.
Wysiedlenia Zamojszczyzny – jak pisze Jaczyńska – „najmocniej uderzyły w grupę najbardziej bezbronną – dzieci”. Według szacunków dotknęło to około 30 tys. dzieci.
Ich los zależał od selekcji przeprowadzonej w obozie przejściowym. Dzieci powyżej 6 miesiąca życia były oddzielane od rodziców i przechodziły badania rasowe, które decydowały o ich dalszych losach. Część z nich przeznaczono do germanizacji i wywożono do III Rzeszy, gdzie umieszczano w niemieckich rodzinach. Pozostałe najczęściej trafiały do obozów koncentracyjnych.
Prymitywne warunki w obozach przejściowych powodowały, że dzieci chorowały i umierały, np. w obozie w Zwierzyńcu w okresie od 7 grudnia 1942 r. do 22 kwietnia 1943 r. zanotowano 200 zgonów wśród dzieci. Hrabia Jan Zamoyski (ówczesny właściciel Ordynacji Zamojskiej) wraz z przedstawicielami Rady Głównej Opiekuńczej uzyskali zgodę na wypuszczenie z obozu dzieci do lat sześciu, które umieszczano w prowadzonej m.in. przez Różę Zamoyską ochronce w Zwierzyńcu. W sumie Jan i Róża Zamoyscy uratowali ok. 460 dzieci z obozu.
Wiele dzieci umierało w czasie transportów – z głodu, zimna, braku opieki, część umierała w obozach koncentracyjnych. Szacuje się, że spośród 30 tys. wysiedlonych z Zamojszczyzny ok. 10 tys. zmarło lub zostało zamordowanych.
Najmłodsze ofiary akcji wysiedleńczej – nazwane po wojnie Dziećmi Zamojszczyzny – stały się powszechnie rozpoznawalnym jej symbolem.

 
       

     

sobota, 25 listopada 2017

Stanisławów -tam kiedyś była Polska .

Historia współczesna tylko jednego (dawniej) polskiego miasta - Stanisławowa (dziś Iwano-Frankowsk) - za Wikipedią:
Po wysiedleniu Polaków ze Stanisławowa rozpoczęło się zacieranie polskości miasta. Zlikwidowano najstarszy polski cmentarz na Kresach Wschodnich przy ul. Sapieżyńskiej z 1782. Groby wielu wybitnych Polaków zostały wyburzone buldożerami, a na ich miejscu wybudowano hotel „Ukraina”, szkołę partyjną, teatr i budynek mieszkalny. Z pozostałej części cmentarza urządzono park miejski. Pozamykano i ograbiono wszystkie kościoły. Szczególnej profanacji doznała najstarsza budowla sakralna – kolegiata stanisławowska, jako najbardziej znaczący obiekt polskiej pamięci narodowej. Miało to miejsce zaraz po 9 listopada 1962 i obchodach 300-lecia miasta, kiedy to nazwa Stanisławowa została zmieniona na Iwano-Frankiwsk (ros. Iwano-Frankowsk), na cześć ukraińskiego pisarza Iwana Franki, w żaden sposób nie powiązanego z miastem. Bogate i bezcenne wyposażenie świątyni, w tym ołtarz główny i 12 ołtarzy bocznych zostało przez komunistów ukraińskich porąbanych i wyrzuconych na miejscowe wysypisko śmieci. Szczątki twórców świetności Stanisławowa i dobroczyńców miasta zostały sprofanowane i wyrzucone z krypt rodowych. W ten sposób sprofanowano kości m.in. Stanisława Potockiego poległego podczas Odsieczy Wiedeńskiej w 1683, Andrzeja Potockiego, któremu sam król powierzył władztwo nad całą Rzecząpospolitą podczas swojej wyprawy pod Wiedeń, oraz jego żony Anny z Rysińskich i brata Józefa Potockiego wraz z żoną Wiktorią z Leszczyńskich. Po zbezczeszczeniu świątyni urządzono w jej murach Muzeum Nafty i Gazu, a obecnie mieści się w nim ukraińskie państwowe Muzeum Sztuki Sakralnej. Z wież usunięto rzymskokatolickie krzyże, z których jeden przez wiele lat leżał w przedsionku kościoła i został usunięty w nieznane miejsce po 2010 roku.
Na początku stycznia 2009 władze ukraińskie odsłoniły pomnik wybudowany w mieście na cześć działacza Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i przywódcy OUN-B, Stepana Bandery[21] autorstwa lwowskiego rzeźbiarza Mykoły Posikiry. 6 maja 2010 Rada Miejska Iwano-Frankiwska nadała honorowe obywatelstwo tego miasta Stepanowi Banderze i Romanowi Szuchewyczowi, współorganizatorowi ukraińskich batalionów w służbie niemieckiej „Nachtigall” i „Roland” oraz dowódcy UPA . Historia  okrutnie obeszła się z Perłą Podola.

środa, 22 listopada 2017

Winy i grzechy PRL-u

Polska Rzeczpospolita Ludowa zagwarantowała awans społeczny 28 milionów Polaków. Tym awansem były miliony mieszkań, tysiące szkół, setki fabryk i zakładów pracy, setki szpitali i przychodni, kilkadziesiąt czynnych kopalń, kilka uniwersytetów, kilka marek samochodów, dwie potężne stocznie oraz jednolita, zintegrowana Polska. Polscy komuniści z PZPR odpowiadają za niemalże zerowy analfabetyzm na początku lat 60tych XX wieku. Ponadto są winni utrwalenia stałych standardów higien...y oraz zdrowia wśród mieszkańców powojennej Rzeczypospolitej. Polska Ludowa to także rozbudowane szkolnictwo podstawowe, zawodowe i wyższe. Szkolnictwo dzięki któremu nasi rodzice mogli przeprowadzić się ze wsi do miast. Nie wspominam nawet o rozbudowanej infrastrukturze wypoczynkowej, o wczasach dla pracowników, o koloniach i wycieczkach. Tym był właśnie "totalitarny reżim komunistyczny".
A co dziś mamy? Te same szpitale, domki wczasowe, szkoły, zakłady, kopalnie itp., są albo zniszczone, albo w obcych rękach, albo w rękach polskiego dorobkiewicza-kombinatora. Wtórny analfabetyzm zbiera żniwo a jego efektem jest świadomość polityczna na poziomie korwinizmu/libertarianizmu albo razemitów/kodziarzy. Obce wojska panoszące się po kraju, rozbijają przypadkowe pojazdy a kolorowe fasady sklepów, aptek i kebabów skrywają nędzę ich klientów. Taka rola narodu, który jest tylko podnóżkiem zachodniego imperializmu.
Tak naprawdę nędza intelektualna, moralna i materialna jest wszechobecna.  Nie żyjemy w szczęśliwym społeczeństwie, nie żyjemy w dobrobycie - żyjemy w iluzji szczęścia i dobrobytu. Żyjemy w zatomizowanym społeczeństwie jednostek, gotowych zabić się za dwa złote. Wszystko to zostało wykreowane przez głupie naśladownictwo obcych wzorców oraz przez przesiąkające się wpływy liberalizmu.
Takim oto "nowoczesnym" krajem jest Rzeczpospolita w 2017 roku.

wtorek, 21 listopada 2017

Tylko mi ciebie mamo, tylko mi Polski żal ..

21 listopada 1918 roku zginął w obronie Lwowa 14-letni Jurek Bitschan
„Kochany Tatusiu! Idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę tyle sił, by służyć i wytrzymać. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, bo brakuje ciągle ludzi dla wyswobodzenia Lwowa. Jerzy” – taki list pozostawił na stole w rodzinnym domu, Jurek Bitschan, jeden z najmłodszych obrońców Lwowa.
Jurek dołączył do oddziału por. Petriego, nie chciano go zresztą tam przyjąć, gdyż nie wyglądał na 14 lat, jednak po usilnych prośbach zgodzono się by został. Przydzielono mu opiekuna chorążego Aleksandra Śliwińskiego. Jurek Bitschan, choć dostał rozkaz aby stać na warcie, poszedł do ataku w pierwszym szeregu.
Rano, 21 listopada 1918 r. rozpoczęła się walka na Cmentarzu Łyczakowskim. Ukraińcy, doświadczeni Strzelcy Siczowi, strzelali ze znajdujących się naprzeciw koszar przy ul. św. Piotra. Jurek schronił się za jednym z pomników, ale został ranny w obie nogi. Dotarł do niego sanitariusz, ostrzał był tak silny, że nie można go było wynieść. Sanitariusz, który sam został ranny, zdołał jedynie przykryć go płaszczem i schować między nagrobkami. Na drugi dzień, gdy walki ustały, martwego Jurka odnalazł ojczym.
Twarzyczka miała wyraz pogodny i jasny. Może ostatnią bohaterską chwilę krótkiego żywota opromieniła piękna i dumna świadomość, że zgodnie ze złożonem przyrzeczeniem znalazł „tyle sił, by służyć i wytrzymać”.
Obok chłopca leżał zabity chorąży Śliwiński.
26 listopada 1918 roku odbył się pogrzeb Jurka Bitschana w katakumbach na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Tak tę chwilę wspominał inny uczestnik walk, Wiktor Budzyński:
Byłem z tatą na pogrzebie Jurka Bitschana. Biedne „Orlątko”. Leżał w trumnie w mundurze piątoklasisty, o dwa lata chodził wyżej ode mnie. Taki leżał dziś blady… Tyle krwi oddał dla Lwowa.
W walkach we Lwowie do 22 listopada wzięło udział z bronią w ręku lub w służbach pomocniczych 6022 osób, w tym 1374 uczniów szkół powszechnych, średnich oraz studentów. 2640 walczących nie przekroczyło 25 roku życia. Zginęło 439 Polaków, wśród nich było 109 uczniów szkół średnich, 76 studentów oraz kilkunastu uczniów szkół podstawowych.
Artur Oppman tym najmłodszym właśnie zadedykował wiersz „Orlątko”.
O mamo, otrzyj oczy,
Z uśmiechem do mnie mów,
Ta krew, co z piersi broczy,
Ta krew - to za nasz Lwów!
... ja biłem się tak samo
Jak starsi - mamo chwal!
... Tylko mi ciebie mamo,
Tylko mi Polski zal!...
Z prawdziwym karabinem
U pierwszych stałem czat...
O, nie płacz nad twym synem,
Co za Ojczyznę padł!...
Z krwawą na kurtce plamą
Odchodzę dumny w dal...
Tylko mi ciebie, mamo,
Tylko mi Polski żal!
Po zakończeniu walk marszałek Józef Piłsudski w uznaniu bohaterstwa mieszkańców odznaczył miasto Krzyżem Virtuti Militari.
Tu (we Lwowie) codziennie walczyć trzeba o nadzieję, codziennie walczyć o siłę wytrwania. Ludność stawała się wojskiem, wojsko stawało się ludnością. I kiedym ja, jako sędzia wojskowy dający nagrody, odznaczający ludzi, myślał nad kampanią pod Lwowem,
to wielkie zasługi Waszego miasta oceniłem tak, jak gdybym miał jednego zbiorowego żołnierza, dobrego żołnierza, i ozdobiłem Lwów Krzyżem Orderu Virtuti Militari,
tak, że wy jesteście jedynym miastem w Polsce, które z mojej ręki, jako Naczelnego Wodza, za pracę wojenną, za wytrzymałość otrzymało ten order.
Marszałek Francji Ferdynand Foch, przemawiając w 1923 r. na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, oświadczył:
W chwili, kiedy wykreślano granice Europy, biedząc się nad pytaniem, jakie są granice Polski, Lwów wielkim głosem odpowiedział: Polska jest tutaj.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Pożądanie w cieniu sutanny.

Orgie, wibratory i litry alkoholu - to zastał na plebanii, do której go przydzielili bohater książki „Celibat, opowieść o miłości i pożądaniu” Marcina Wójcika. Młody wikary wdał się w romans z proboszczem. Kiedy na plebani zamieszkał kolejny ksiądz, jego także zaciągnęli do łóżka. Bożena, kolejna rozmówczyni Wójcika umawia się wyłącznie z duchownymi. Tadeusza poznała w szpitalu. Razem byli na Rodos.

Ksiądz-pedofil wabił chłopców słodyczami! Ofiary przerywają milczenie
                                                    
Ksiądz wypytywał, czy mają rodzinę i kto jest proboszczem w ich parafii. Pewnego razu zaproponował Bożenie, by go odwiedziła, kiedy już wyjdzie. Mówił, że ma sporo alkoholu, ale nie ma z kim pić. Już dzień po wypisie, ze zrobionymi włosami, stała pod jego drzwiami.
Pojechali razem na Rodos. Nie sami. Na wyspę poleciał też znajomy Tadeusza, ksiądz Andrzej ze swoją dziewczyną Małgorzatą. – "Po kolacji szliśmy na nocne imprezy. Z naszych chłopaków wychodziły czorty. Pili, tańczyli, śpiewali. Musiałyśmy ich prowadzić pod rękę do hotelu" – wspominała.
Macał i pytał: "Gdzie ta moja ogolona myszkeńka?"
Z Tadeuszem była później w Paryżu i Warszawie. Zabierał ją też na domówki do znajomych księży. – "Tam spotykałam inne kobiety. Chwalił się mną, obmacywał przy ludziach. Potrafił włożyć mi rękę w cycki i pod spódnicę. Mówił przy wszystkich: Gdzie ta moja ogolona myszkeńka?. Ale kiedy chciałam, aby przyjechał i pomógł mi powiesić lustro w przedpokoju, to mówił, żebym sama to zrobiła, bo jemu się nie chce” – opowiadała Bożena.
W końcu go rzuciła. Miała dość bycia panią do towarzystwa. Na brak zainteresowanie nie narzekała. Na imprezie u jednego z księży poznała Krzysztofa. Umówili się na kolację, a dwa następne dni spędzili w jej mieszkaniu. Później Krzysztofa dopadły wyrzuty sumienia i zerwał znajomość.
Po kilku kieliszkach zadzwoniła do Andrzeja, tego, z którym była na Rodos. Ksiądz rozstał się już z Małgosią i nie miał nic przeciwko temu, by jeszcze tej samej nocy przyjechać do Bożeny. Zabrał ją do Zakopanego.
Andrzej: męski i szarmancki. Wzór wymarzonego księdza 
Szybko zawrócił jej w głowie – prawdziwy mężczyzna – tak go określiła w rozmowie z dziennikarzem – (…) zbudowany, szarmancki, elegancki, ma męski mózg, żaden tam księżowaty ksiądz, żaden ciamajda (…) To jest mój wzór wymarzonego księdza – opisywała Bożena. Miał tylko jedną wadę – nie chciał się wiązać.
Zaczęła spotykać się z jego kolegą. Witold był proboszczem. Dorobił się domu i mieszkania. Bożena wprowadzi się do niego, jeśli ją tylko o to poprosi. Ma już dość przelotnych znajomości, domówek u księżny, na które przychodzą coraz młodsze, a Witold obiecał jej operację plastyczną. Bożena nadal spotyka się od czasu do czasu z Andrzejem. Kiedy dzwoni i zaprasza ją na wyjazd w góry, rzuca wszystko i jedzie.
Proboszcz romansował z biskupem
Kolejny bohater książki Marcina Wójcika jest księdzem homoseksualistą. Kiedy był w seminarium wikary z jego parafii rzucił niby żartem, żeby uważał na biskupa pomocniczego. – „Kręcili się ci, którzy chcieli zrobić karierę, i głupie ciotki klotki gotowe dać się przelecieć każdemu samcowi” – mówił.
Proboszcz parafii, do której go przydzielono, miał krótki romans z biskupem, ale z nim zerwał. Dostojnik dzwonił później do niego i zapraszał na whisky. – „Jechał, upijał się z nim, wracał rano i przez miesiąc miał spokój” – relacjonował duchowny.
Niedługo później sam zaczął gościć w łóżku o 15 lat starszego plebana – „Wieczorami zapraszał mnie na telewizję. Jak to nie był poniedziałek czy wtorek, to się piło po pracy, bo w tygodniu nie było takiego nawału pracy (…) Wtedy poszła butelka wódki. Proboszcz powiedział, żebym nie szedł do siebie, tylko się u niego przekimał. Jako facet mnie pociągał. Psychicznie też był znośny, choć po zastanowieniu muszę przyznać, że górę brało jego ciało” – relacjonował.
Pojechali razem na Majorkę. Proboszcz na co dzień hołdował zasadzie – Dla ludzi musisz być święty. Ale na zagranicznych wakacjach ona nie obowiązywała. Co chwila łapał wikarego za rękę, obsypywał buziakami i innymi czułymi gestami. W ogóle nie przejmował się tym, że wszyscy brali ich za parę.
"Planowaliśmy orgietki przy śniadaniu"
Jakiś czas potem drugiego wikarego w ich parafii zastąpił nowy. Nazwali go Pięknisiem. Jego także ksiądz zapraszał na wspólne oglądanie telewizji – „Upiliśmy się kiedyś strasznie i rano obudziliśmy się pod jedną kołdrą. Kilka dni później znowu wylądowaliśmy w trójkę w łóżko. Aż przestał to być spontan. Planowaliśmy orgietki przy śniadaniu (…) Jak się rozebraliśmy po Wiadomościach, to cały wieczór chodziliśmy bez majtek – do kuchni po jedzenie, do piwniczki po napoje” – relacjonował.
Do orgii na plebanii doszły wypady do klubów gejowskich. Księża upodobali sobie rozbierane imprezy – „Tyle penisów merda wokoło, że po chwili nie zwraca na nie uwagi” – mówił wikary. Sam unikał darkroomów i seksu grupowego. Bał się chorób.
Zamiast studiować teologię i filozofię wpadają w seksoholizm, alkoholizm i narkomanię
Według wikarego biskupi niechętnie wysyłają księży na studia do Rzymu – „Przez rzymskie kluby przewalają się polscy kapłani. Zamiast studiować teologię i filozofię wpadają w seksoholizm, alkoholizm i narkomanię. Szukają w klubach księżny z Europy Zachodniej i Ameryki Północnej. Później załatwiają sobie przeniesienie do Stanów, Kanady, Włoch, Niemiec i tam tworzą związki. Do Polski chętnie sprowadziliby się księża z Afryki, ale polscy księża ich nie chcą. Bo są czarni, biedni, kojarzą się z ludami misyjnymi” – tłumaczył duchowny.
Pięknisia, który studiował, przenieśli do domu kurialnego. Wpadł w oko biskupowi pomocniczemu. Tymczasem proboszcz i wikary nadal jeździli na gejowskie imprezy. W końcu ten drugi zakochał się w mężczyźnie, którego poznał przez internet. Związek szybko się rozpadł. Kochanek chciał być z kimś, kto „codziennie czekałby na niego w jego wypasionym szeregowym domku na przedmieściach”.
W końcu duchowny został wysłany do innej parafii. Nadal jednak spotykał się z proboszczem. Na gwiazdkę sprawili sobie wibrator – „Nie tylko Święty Mikołaj przynosił prezenty. Wiosną zajączek przyniósł doskonalszy wibrator – większy, z trzema rodzajami wibracji i pulsacji, z możliwością sterowania prędkości, w kolorze naturalnie cielistym”. Tekst   pochodzi z dziennika Fakt i jest  fragmentem książki   ''Celibat, opowieści o miłości i pożądaniu'' , wydanej nakładem wydawnictwa Agora.

            

Poszli do walki jak w taniec.

21 listopada 1918 roku w czasie wojny polsko-ukraińskiej po 21 dniach bohaterskiej walki oddziały polskie zdobyły Lwów.
Liczące 3089 żołnierzy wojska polskie przypuściły zdecydowany atak na stawiających wielki opór Ukraińców w liczbie 3300 żołnierzy.
Jeszcze wieczorem tego samego dnia Naczelna Komenda Wojsk Ukraińskich uznając, że dalsza walka jest bezcelowa wydała rozkaz o wycofaniu z miasta resztek swoich oddziałów.
Poniżej przedstawiam fragment listu 14 letniego obrońcy Lw...owa Jurka Bitschana, który poległ właśnie 21 listopada 1918 roku: "Kochany Tatusiu! Idę dzisiaj zameldować się do wojska. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, bo brakuje ciągle ludzi dla wyswobodzenia Lwowa. Jerzy "
A tak o walkach o Lwów mówił wówczas jeszcze podpułkownik Michał Karaszewicz Tokarzewski:
" Moi żołnierze lwowiacy, a wśród nich i krakowiacy, poszli do walki jak w taniec, ale walka była ciężka. Walczyliśmy całą noc do 6. rano następnego dnia. O świcie zajęliśmy Łyczków. Ponieśliśmy ciężkie straty.
Bohaterska obrona Lwowa została doceniona przez wiele wybitnych osobistości. Joseph Barthelemy, członek francusko-angielskiej misji wojskowej, stwierdził:
" Skłaniam nisko głowę przed kobietami szlachetnymi i bohaterskimi dziećmi, znoszącymi tyle cierpień i krew przelewającymi, by głośno stwierdzić, by krzyczeć na cały świat, że chcą do Polski należeć."
W listopadzie 1920 roku do Lwowa przyjechał marszałek Józef Piłsudski. W uznaniu zasług odznaczył Lwów - jako jedyne polskie miasto - krzyżem Virtuti Militari. Na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie znajdują się groby Orląt Lwowskich.
Na zdjęciu mogiły Orląt Lwowskich.
 

sobota, 18 listopada 2017

Takie sobie małe przygraniczne miasteczko.

Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny (Fot. Dmytro Antoniuk)
Oto paradoks: zaledwie dwa kilometry stąd jest granica z Unią Europejską, Polskę widać jak na dłoni – a  jednocześnie to miejsce wydaje się być oddalone od cywilizacji o całe lata. Do tego oddalenia przyczyniły się zniszczone, dziurawe drogi, które w okolicach Sokala są chyba najgorsze w całym województwie lwowskim.
W okolicy uwiecznionego w najstarszych kronikach miasta Bełz leży najmniejsze miasto na Ukrainie – Uhnów. O jego istnieniu informuje tablica z nazwą i herbem. Umieszczona jest tylko z jednej strony – przy wjeździe do miasta od Rawy Ruskiej. Natomiast zniszczone drogi prowadzące do miasteczka są absolutnie takie same z każdej strony. Można też dojechać tu starym dieslowskim pociągiem, który sunie wzdłuż samej granicy jak ślimak. Zresztą jeździ tylko raz dziennie. Zbyt daleko dla turysty, który nie zna ukraińskich realiów. Warto jednak odwiedzić to miasto. Zachowało się tu tyle zabytków, że może mu pozazdrościć nie jedno wojewódzkie miasto.
Dlaczego Uhnów, w którym według ostatnich danych mieszka zaledwie ośmiuset mieszkańców jest miastem? Odpowiedzi należy szukać w historii. Jeszcze w 1462 roku ówczesny właściciel Uhnowa, chorąży płocki Zygmunt z Radzanowa wystarał się od króla Kazimierza Jagiellończyka o miejskie prawo magdeburskie dla swych włości. Bardzo możliwe, że w owych czasach ilość mieszkańców miasteczka przewyższała stan obecny. Z czasem powstała tu parafia katolicka, klasztor bazylianów, kolonia żydowska. Miasto chroniły wały i trzy bramy. Od strony rzeczki Sołokiji do dziś widoczne są te fortyfikacje. Rozkwit miasteczka przypada na koniec XIX wieku, gdy mieszkało tu około pięciu tysięcy osób: połowa Polacy, resztę po równo stanowili Żydzi i Ukraińcy.
Malowidła w cerkwi Narodzenia Matki Boskiej (Fot. Dmytro Antoniuk)
W panoramie leżącego na niewielkim wzniesieniu Uhnowa uwagę przykuwa barokowy kościół Wniebowzięcia NMP i cerkiew Narodzenia MB. Świątynia katolicka jest jednym z dwóch bliźniaczych, barokowych kościołów zbudowanych w powiecie sokalskim pod koniec XVII wieku przez architekta Wojciecha Lenartowicza. Drugi kościół znajdziemy nieopodal w Warężu, również na granicy z Polską. Na odmianę od waręskiego kościoła, który należał do pijarów, kościół w Uhnowie zawsze był kościołem parafialnym. Jego fundatorem był Krzysztof Dunin, który spoczął na tutejszym cmentarzu. Największej szkody kościół zaznał w czasie I wojny światowej, gdy pod armatnim ostrzałem utracił jedną z wież. W 1922 roku przeprowadzono gruntowny remont, w czasie którego pod tynkiem odkryto tablicę z datą fundacji (rok 1695) i nazwiskiem budowniczego. Tablica nie zachowała się. Kościół podzielił losy miasta: w 1951 roku w czasie „wymiany terenów” przeszedł z Polski pod panowanie ZSRR. Został zamknięty i do dziś zieje pustką. Formalnie należy do bełskiego rezerwatu, władzom którego udało się wydobyć od państwa w 2007 roku niesłychaną na tamte czasy kwotę dwóch milionów hrywien przeznaczoną w całości na remont kościoła.  W ramach prac renowacyjnych dach został pokryty nową dachówką ceramiczną, postawiono rusztowania, aby odnowić obie wieże, które zostały zniszczone przez wichury. Przywieziono drewniane ramy do wszystkich okien i… koniec. Reszta pieniędzy zaginęła bezpowrotnie. Prace wstrzymano.
Ponieważ katolików w miasteczku nie ma, kościołem opiekuje się pani Halina Hubeni, krajoznawca, dyrektor miejscowego muzeum i współautorka książki „Uhnów – najmniejsze miasto na Ukrainie”. Ma klucze od świątyni i sama otwiera kościół, gdy na św. Antoniego do Uhnowa przyjeżdżają Polacy, związani z tymi terenami. Kościół mógłby się odrodzić, gdyby w mieście znalazła się jakaś grupka katolików. Ale nie ma kto do niego chodzić.
Na nabożeństwa do kościoła przychodził niegdyś Artur Grottger, przyjeżdżał tu do sąsiednich Dynisk, do rodziny narzeczonej. Całe wyposażenie kościoła zabrali ze sobą Polacy w 1951 roku. Łaskami słynący obraz MB Śnieżnej jest teraz w Tomaszowie Lubelskim.
Halina Hubeni z autorem artykułu (Fot. Dmytro Antoniuk)Obok kościoła jest szkoła, w której w 1876 roku siostry felicjanki założyły zakład naukowy i niewielki klasztor z kaplicą. Na jej zewnętrznej ścianie pod gruba warstwą tynku widoczny jest obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem i aniołem. Pani Hanna żartuje, że dojrzeć wizerunek może jedynie człowiek bezgrzeszny.
Inna świątynia – cerkiew Narodzenia Matki Bożej – jest dziś świątynią dwóch obrządków greckokatolickiego i prawosławnego. Nabożeństwa odprawiane są po kolei, konfliktów nie ma. Na miejscu cerkwi stał niegdyś klasztor bazylianów. Przestał istnieć po pożarze w 1680 roku. Dzisiejsza świątynia pochodzi z 1857 roku i jej fundatorem jest Stefan Żukowski. Jego grobowiec zachował się na miejscowym cmentarzu. Najstarszym fragmentem cerkwi jest absyda z końca XVIII wieku. Cerkiew ma wewnątrz unikatowe malowidła. Namalował je w 1936 roku Demian Horniatkiewicz. Są  podobne do malowideł w cerkwi bazylianów w Żółkwi. Na ścianach przedstawieni są nie tylko święci, ale też znani ukraińscy działacze polityczni i religijni, artyści.
Po wojnie cerkiew zamknięto, w zabudowaniach mieściła się brygada traktorowa. Dzięki nieustannym staraniom duchownego Zacharia Sołoguba, cerkiew została przekazana wiernym w najgorętszym okresie chruszczowskiej kampanii antyreligijnej – w 1956 roku. W 1970 roku władze znów chciały zamknąć świątynię. Nakazano zlikwidować malowidła ze ścian przedstawiające postacie Szewczenki, Witowskiego, Mazepy, Szeptyckiego. Do dziś w polichromii są białe plamy.
Żydzi w Uhnowie też mieli swoje świątynie. Były tu dwie synagogi. Jedna z nich stoi na Rynku. Teraz jest tu sklep. Druga, o wiele większa, położona jest za budynkiem technikum. Dziś jest tu liceum. Synagoga pochodzi z początku XX wieku i jest to jedna z najlepiej zachowanych świątyń żydowskich w Galicji. Chociaż w czasach sowieckich przebudowano ją dzieląc na dwa piętra, zachowały się potężne kolumny, nadające budowli okazały widok. Górna kondygnacja (na dole mieści się garaż) cała pomalowana jest na biało. Dyrekcja liceum chciałaby przekazać ten obiekt gminie żydowskiej, bo nie jest w stanie utrzymywać zabudowań. Ale Żydów w Uhnowie nie ma. Większość wywieziono do getta w Rawie Ruskiej i Bełzie. Ci, co przeżyli, po wojnie opuścili te tereny. Jedyna nadzieja w chasydach, którzy coraz częściej przyjeżdżają do sąsiedniego Bełza.
Uwzględniając deportację Żydów w 1942, wysiedlenia Ukraińców w 1947 i wyjazd Polaków w 1951 – Uhnów prawie w 100% zmienił mieszkańców. Dziś mieszkają tu potomkowie przesiedleńców ze wschodniej i centralnej Ukrainy. Lubią swoje miasteczko nie mniej niż jego przedwojenni mieszkańcy. Widać to na przykładzie Haliny Hubeni, która sama opiekuje się kościołem.

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...