Jako bezsenny nocny marek słucham czasem nocnych -bo jakżeby inaczej ,audycji radiowych . Oto właśnie przed chwilą miałem przyjemność wątpliwą raczej wysłuchać muzyki nocą w pierwszym programie PR. Poświęcona była Freddiemu Mercury -wokaliście Queen z racji niedawnej rocznicy Jego śmierci. Prowadzący miał szansę zrobić audycję nietuzinkową , okraszoną mało znanymi piosenkami Queen, a fajnych tekstów i ciekawostek o Freddim jest od metra w internecie Wiadomo, nocne programy gromadzą raczej specyficzną , wymagającą grupę słuchaczy , a już fani Queen to prawdziwa elita. Zamiast tego wysłuchałem typowego ględzenia , tych samych ogranych do bólu utworów i do tego jeszcze angielszczyzna pana redaktora na poziomie bywalców dworcowego baru . A potem dziwią się ze już mało kto słucha radia publicznego . Tak ''profesjonalnego'' pana redaktora nie zatrudniłbym nawet do zamiatania ulicy . Wyłączyłem radio bo zęby zaczęły mnie boleć.
Strzęp wiadomości dotarł z wiatrem wydarzeń pod koniec 1950 roku. Trudny do odczytania, zagadkowy. Że podobno Sowieci proponują Polakom machniom. Co to jest machniom? To interes, wymiana, handel. Przedmiotem machniom miały być ziemie położone nad Bugiem i Sołokiją. Wszystko, co przylegało na pewnym obszarze do Kraju Rad i, jak powiadano, uwierało wielkiego sąsiada. Niczym drażniący kamyk w bucie albo źle pogryziony kęs.
W styczniu 1951 roku delegacja rządu polskiego pojechała do Moskwy negocjować zmiany na granicy wschodniej. Kilka tygodni później zapadły ustalenia: 480 km kwadratowych za 480 km kwadratowych. Cztery miasta i czterdzieści dziewięć wsi - tyle zabierał Związek Radziecki. Jedno miasto i czterdzieści wsi - tyle dostawała Polska. Tam wszystkie miejscowości gotowe do zasiedlenia, tu szereg istniejących już tylko z nazwy, z przeznaczeniem na zapomnienie, ginących w porastających je zachłannie burzanach.
Korytarze urzędów przesiedleńczych wyłożono kolorowymi chodnikami, zapewne po to, by dodać ludziom otuchy. Przychodzili jeden po drugim, stawali przed urzędnikami i dowiadywali się, gdzie zostali przeznaczeni. Słyszeli zupełnie obce nazwy, a potem ze spuszczonymi głowami wracali do domu i trzęsącymi się rękami wyszukiwali je na mapie ZSRR. Niektórych nie mogli odnaleźć - były tak małe, nieznaczące, że kartografowie bez żalu je pominęli. Ale nawet te wyróżnione wydawały się dalekie i nieprzyjazne, jak miejsca zesłania.
Mogli uzyskać dokument podróży na północny lub południowy-zachód, ale się przestraszyli. Bardziej niż obcej nazwy Bieszczady. Ziemie Odzyskane wciąż nie były jeszcze zagwarantowane, a zza Odry tęsknym okiem spoglądał wygnany Niemiec. W każdej chwili mógł ją przekroczyć i upomnieć się o swoje. Ten nowy polski grunt był niepewny też z innej przyczyny. To na nim parę lat wcześniej osadzono Ukraińców z Rzeszowszczyzny i Lubelszczyzny, kiedyś przyjaciół, później wrogów. Tych z pobrudzonymi rękami, lecz także zupełnie czystych, wywiezionych w imię zbiorowej odpowiedzialności za krwawy zamach na kawałek Polski. I teraz co, niedawni sąsiedzi znad Bugu, Sołokii mieli znowu obok siebie żyć, dzielić zagrody, miedze?
A jednak zdecydowało się prawie siedem i pół tysiąca, rzekomo najbogatszych, bardziej hołubionych przez władzę, przekonanych, że z dwojga złego lepiej osiąść na gruncie poniemieckim - tym uporządkowanym, nowoczesnym, nie zaś na posowieckim - rozbabranym i zapóźnionym.
Jak świadkowie wspominają tamten czas?
Kazimierz Dyrda: - W 1951 roku, już po maturze, pracowałem na Dolnym Śląsku. Kiedy było pewne, że jesienią rodzice pojadą w Bieszczady, wróciłem na trochę, żeby im pomóc. Wcześniej powiedziałem szefowi, dokąd przeznaczono moich bliskich, a ten aż się złapał za głowę. „Toż tam nędza! - wykrzyknął - tam wrony zawracają!” Na miejscu, w Krystynopolu, zastałem ponury widok: ludzie zbijali skrzynie na mąkę i ziarno, prasowali siano, gromadzili jedzenie. Ale najbardziej utkwił mi w pamięci inny obrazek. Otóż niedługo przed decyzją o wysiedleniu rozpoczęto budowę kamiennej drogi z Hrubieszowa do Krystynopola. Była już na ukończeniu, brakowało może kilkuset metrów, ale jak ogłoszono korektę granic, to robotnicy tę drogę rozebrali do ostatniej kostki. A co, mieli zostawić Ruskim?
Bolesław Banach: - O ile początkowo ludzie nie dowierzali władzy, to po rozbuchanej propagandzie zaczęli trochę wierzyć. Przede wszystkim dlatego, że prawie nikt nie znał nowej krainy. Wprawdzie Ustrzyki, Czarna, Lutowiska przed wojną należały do Polski, ale kto się tam wyprawiał i za czym?
Nawet służbowo jeżdżono najwyżej do Przemyśla. Wiara rosła wraz z przekonywaniem, że zostaliśmy nieomal wybrańcami losu. Kiedy urzędnicy wchodzili do kolejnych domów, by spisać majątek - żartowali, poklepywali gospodarzy po ramionach i stawiali wódkę. Miało być wesele, nie żałoba.
Adela Lubaczewska: - Dorośli strasznie to zamieszanie przeżywali, a ono z kolei udzielało się dzieciom. Nic nie rozumiały, lecz wyczuwały, że dzieje się coś niepokojącego. Pamięć wojny była jeszcze na tyle świeża, że cały ten pośpiech, bałagan, niezwyczajny ruch wzmagały w nich lęk. Myślały, że teraz znowu będą musiały uciekać, jak niedawno przed hitlerowcami, bolszewikami, banderowcami. To dziecięce doświadczenie chowania się, permanentnego strachu i niepewności dotknęło je dużo bardziej niż ich rodziców, tyle że nie umiały tego wyrazić słowami. Trzeba im było nieraz długo tłumaczyć, że to tylko czasowy wyjazd; coś w rodzaju wycieczki krajoznawczej, na której poznają abstrakcyjne dla nich dotąd góry, nowych kolegów i koleżanki.
Jan Paszkowski: - Na wsiach przez lata ludzie zgromadzili tyle rozmaitych sprzętów gospodarskich, że postanowili wszystkiego nie wywozić. Skoro i tak, jak sądzili, za jakiś czas mieli wrócić na swoje, to po prostu zakopywali część majątku. Na podwórzach, na tyłach obór, w zagajnikach - byle w dobrze zapamiętanym miejscu. Zabezpieczali je smarami, owijali szmatami, folią i zasypywali.
W tym ukrywaniu bron, grabi, drabin, rozmontowanych wozów i czort wie czego jeszcze było drugie dno: jeśli nie pozwolą nam wrócić, to sami swojego nie weźmiemy, ale i Ruscy nie wezmą.
Ryszard Buziewicz: - Ojciec miał kolegę, który jeszcze w wojnę uciekł z miasta, a potem osiadł na Pomorzu. W 1951 roku został pełnomocnikiem do spraw przesiedleń w województwie gdańskim. Napisał w liście, żebyśmy przyjeżdżali, bo zajął dla nas poniemiecką willę z ogrodem. Tato trzy razy czytał ten list, potem zebrał nas przy stole, rozłożył mapę i przesuwając palec z północy na południe, powiedział: „Patrzcie, tutaj jest Gdańsk, a tutaj Bieszczady. Nie wierzę, że na długo nas wywiozą, chodzą słuchy o trzeciej wojnie, więc znowu się wszystko powywraca. A jak już tak się stanie, to my z tych gór wrócimy nad Sołokiję choćby na piechotę. I dlatego odpuścimy sobie daleki Gdańsk”.
Ukraińcy nad Sanem i Strwiążem żyli w takiej samej nieświadomości jak Polacy nad Bugiem i Sołokiją. Po burzach wojny i deportacjach, po zmianie ustroju i wtłoczeniu w ludzi wiary w komunizm - miało być tylko lepiej.
- Nikt niczego złego nie przeczuwał, do dnia, w którym po wsiach zaczęły krążyć komisje i spisywać majątek - pamiętają Ukraińcy z rejonu ustrzyckiego. - Każdy musiał podać ilość krów, koni, owiec; policzyć drzewa w sadzie, zmierzyć chałupę i stodołę. Myśleliśmy, że znowu podwyższą podatki, więc nie wszyscy przekazywali te dane zgodnie z prawdą. Aż któregoś razu władze ogłosiły, że spis robiony jest po to, by wiedzieć, co zostawimy, a co z sobą zabierzemy. Zrozumieliśmy, że będą nas wywozić. Ale dlaczego, za co, dokąd?
W głębi wypełnionych cichą pretensją serc coraz bardziej rozumieli swoje położenie. Godzili się z faktem, że wszelki sprzeciw jest daremny. Lecz największy żal mieli o to, że ich gospodarstwa zajmą Polacy - córki i synowie narodu, z którym od setek lat żyli pod jednym niebem, a który kiedyś za sprawą intryg szatana zaczął im przeszkadzać. Nie mogli przyjąć ze spokojem, że jacyś obcy, przywiezieni nie wiadomo skąd, przestąpią progi ukraińskich domów, będą orać ukraińską ziemię i zrywać owoce z ukraińskich drzew.
Zaledwie cztery lata minęły od akcji „Wisła” - deportacji Ukraińców z części Bieszczadów leżących dalej na południe i zachód. Jeszcze nie zaczęła się goić ta rana, a teraz przyszła kolej na nich, kiedyś przymusem przepisanych na obywateli Związku Radzieckiego, ale wciąż mogących żyć we własnych chyżach, w otoczeniu dobrze znanych krajobrazów. Nie przeczuwali, że doświadczą znacznie podlejszego losu niż ci z tysięcy wypędzonych, których pociągi powiozły wcześniej w przeciwnych kierunkach, do brzegów spokojnych wód Odry oraz malowniczych jezior Warmii i Mazur.
Na kartach wydawanych wspomnień Ukraińcy żalą się na tamto nigdy niezabliźnione przeżycie wygnania; rozpamiętują miejsca urodzin i młodości niczym raj utracony. Idealizują te zapadłe, zacofane wówczas wsie i przywołują w pamięci niezmiennie zachwycające urodą pory roku. Strumienie żalu ciągle zdają się tryskać z taką samą mocą, która pozwala tym ludziom wierzyć, że jeśli już nie oni, nie ich wnuki, to może chociaż następni w kolejce do życia dostąpią sposobności powrotu na batkiwszczynę (ojcowiznę - KP), na ową rozłożoną nad Strwiążem i Sanem krainę.
Ostatnie tygodnie przed wysiedleniem to pasmo pytań bez odpowiedzi. Co ich czeka setki, może tysiące kilometrów stąd? Jakie dostaną domy, gdzie pójdą do pracy? Jak się odnajdą wśród obcych ludzi? Czy aby nie zapadną na zdrowiu w innym klimacie? Takie dręczyły ich wątpliwości co do przyszłych dni, a przecież mieli problemy istniejące także tu i teraz: czy posadzić kartofle, zasiać jęczmień, naprawić podgniły dach? A może już nie warto, może tylko usiąść i czekać na godzinę odjazdu? Tak chciałoby się mieć pamiątkowe zdjęcie przed własną chyżą, ale najbliższy fotograf dopiero w Ustrzykach. Kto nie żałował pieniędzy, ten wyciągał z dna kufra odświętne ubranie i jechał do miejskiego atelier, żeby ustawić się do ostatniej przed pożegnaniem fotografii. Gdy się ogląda te wyblakłe, spękane miejscami zdjęcia, tylko z rzadka widać na nich uśmiechnięte twarze. Ale czy mogło być inaczej?
Dokąd trafią, dowiedzieli się wczesną wiosną 1951 roku. Już nie trzymano w tajemnicy, że taka czy inna wieś zostanie osiedlona w takim czy innym obwodzie. Pozwolono nawet przedstawicielom kilku wiosek pojechać na rekonesans. Kiedy wrócili, opowiedzieli, jak piękna i urodzajna kraina przypadnie im w udziale - pełna pszenicy, kukurydzy, bawełny, arbuzów. A jednak pozostały wątpliwości.
- Doszło do nas, że sami będziemy musieli zbudować sobie domy - opowiadają. - We wszystkich sełach władza nakazała mężczyznom, żeby brali piły, siekiery i wyrąbywali drzewa w lesie.
Gdzie ucho nadstawić, zewsząd niósł się tylko odgłos wycinanych drzew. Potem te kloce ściągano końmi i transportowano na stację kolejową do Ustrzyk. Stamtąd jechały dalej, aż pod Chersoń, Donieck, Odessę, ale i tak mnóstwo ściętego drewna zostało na zgnicie w przepastnych wąwozach, bo żadną siłą nie zdołano go z nich wywlec.
Wasyl Mocio, osiadły we Lwowie dawny mieszkaniec podustrzyckiej Łodyny, wspomina: „Lasy wokół Bandrowa, Krościenka, Nanowej i innych wsi eksploatowane były pod partyjnym nadzorem. Pełną parą pracowały tartaki w całym województwie drohobyckim. Samochody załadowane drewnem jeden za drugim mknęły na wschód. (…) Powiat otrzymał tajne polecenie przeprowadzenia dokładnego spisu i wyceny budynków indywidualnych właścicieli. Stało się oczywiste, że było to przygotowanie do przekazania rejonu Polakom, jednak nie mówiono o tym głośno. Pewnego dnia rozmawiałem z Mikołajem Baronem z Brzegów Dolnych i napomknąłem mu o planowanym przesiedleniu. Mój rozmówca nazwał mnie bolszewickim agentem i dodał: »Jaka tu może być Polska? Jakie przesiedlenie? Skąd ruski Iwan będzie miał tyle pociągów, tyle wagonów, żeby nas przewieźć?!«. Spróbuj takiemu wytłumaczyć, ile ruski Iwan może mieć wagonów”.
Ludzi młodych wywożono już od wiosny 1951 r. W lipcu ze stacji w Ustrzykach Dolnych oprócz tych, którzy dobrowolnie zapisali się do kołchozów, odjechali też rolnicy indywidualni. Także Polacy, bo jako obywateli ZSRR obowiązywał ich ten sam nakaz.
Cecylia Kania z Polany tak pamięta tamte dni: - Wiedzieliśmy tylko, że pojedziemy gdzieś w okolice Morza Czarnego i że będzie nam tam choroszo. Tak zapewniała władza. Któregoś poranka z jedną walizką w ręku wsiadłam wraz z innymi koleżankami i kolegami na furmankę, by po paru godzinach dotrzeć na stację w Ustrzykach Dolnych. Pociąg z wagonami towarowymi już stał, ale zanim do niego wsiedliśmy, poprowadzono nas w głąb miasteczka. Dziwnie to wyglądało, przypominało czasy, gdy w taki sam sposób prowadzono ludzi na egzekucje. Zatrzymaliśmy się przed miejską łaźnią, do niedawna żydowską mykwą. Mężczyźni wchodzili pod jedne natryski, kobiety pod drugie, przedzielone ścianą. Bardzo wstydziłam się swojej nagości, bo nigdy jeszcze przed nikim się nie rozebrałam. Podobnie niektóre znajome. A potem wszyscy, już wyszorowani, lecz nadal nago, musieliśmy stanąć przed złożoną głównie z mężczyzn komisją lekarską. Zrozumiałam wtedy, co oznacza upokorzenie.
28 listopada 1942 roku w Mizoczu na Wołyniu urodził się Jonasz Kofta (zdjęcie)-poeta, malarz, satyryk, radiowiec,autor tekstów do wielu polskich przebojów. Był autorem tekstów do takich utworów jak: Wakacje z blondynką , Radość o poranku , Śpiewać każdy może, Jej portret , Samba przed rozstaniem , Pamiętajcie o ogrodach , Taką cię wymyśliłem, Popołudnie , Szary poemat, Autobusy zapłakane deszczem czy Kwiat jednej nocy. Zmarł 19 kwietnia 1988 roku w Warszawie w wyniku powikłań po zakrztuszeniu się.
Oto niejaki Oleh Tiahnybok , szef neobanderowskiej czy jak kto woli neofaszystowskiej partii ''Swoboda''. Galicyjsko banderowska menda jawnie domaga się zwrotu -jego zdaniem niesłusznie okupowanych przez Polskę tzw''etnicznych ziem ukraińskich , tzn. Chełmszczyzny Nadsania , które to razem określa mianem Zakerzonia. To indywiduum jawnie gloryfikuje ''gerojów'' spod znaku wideł i siekiery czyli UPA / tutaj widoczni obok/ Minister Waszczykowski i jego służby powinny bacznie przyjrzeć się temu .../tu każdy powinien wstawić odpowiednie wg. niego słowo/.
Ponad 100 tys. mieszkańców, w tym ok. 30 tys. dzieci, wypędzono z domów w czasie wysiedleń i pacyfikacji Zamojszczyzny. Akcja, którą hitlerowcy rozpoczęli 27 listopada 1942 r., prowadzona była przez kilka miesięcy i objęła około 300 wsi w tym regionie.
Generalny Plan Wschodni III Rzeszy (Generalplan Ost) miał być realizowany przez ok. 25 lat. Przewidywał wysiedlenie milionów Słowian z krajów Europy Wschodniej i Środkowej i sprowadzenie na te tereny „etnicznych” Niemców. Miał być wcielany w życie po zakończeniu wojny z ZSRR, ale wyhamowanie niemieckiej ofensywy na Wschodzie spowodowało, że plan zaczęto wdrażać – wbrew pierwotnym założeniom – w warunkach trwającej wojny.
Akcję wysiedleńczą Niemcy rozpoczęli w nocy z 27 na 28 listopada 1942 r. we wsi Skierbieszów i jej okolicach. Wypędzanym Polakom dawano 20 minut na zabranie podręcznego bagażu, wszelki opór karany był biciem lub śmiercią. Wszystkich wypędzonych gromadzono w centralnym miejscu wsi, gdzie przeprowadzano wstępną selekcję.
Pierwsza faza wysiedleń trwała do końca 1942 r. i objęła wsie powiatu tomaszowskiego i zamojskiego. Druga – prowadzona od 13 stycznia do 6 marca 1943 r. – objęła głównie wsie powiatu hrubieszowskiego. Ostatnia faza wysiedleń, latem 1943 r., dotyczyła przede wszystkim powiatu biłgorajskiego. Do sierpnia 1943 r. z 294 wsi wysiedlono ok. 110 tys. Polaków. Domy wysiedlonych zajmowali koloniści niemieccy – osiedliło ich się ok. 13 tysięcy. Podczas akcji przesiedlono na te tereny również ok. 18 tys. Ukraińców.
Wysiedlani Polacy trafiali najpierw do obozów przejściowych utworzonych w Zamościu i Zwierzyńcu. W obozach tych brakowało żywności i wody; wśród stłoczonych, przetrzymywanych w złych warunkach sanitarnych, więźniów, szerzyły się choroby, ludzie umierali z zimna, głodu, wycieńczenia.
W obozach dokonywano selekcji. Część ludzi była wywożona na roboty do Niemiec, inni trafiali do obozów koncentracyjnych. Ok, 1,3 tys. wysiedleńców z Zamojszczyzny wywieziono do obozu Auschwitz–Birkenau, 80 proc. z nich zginęło. Pierwszy transport – 640 osób wysiedlonych z Zamojszczyzny – dotarł nocą z 12 na 13 grudnia 1942 r. Byli oni wiezieni w zaplombowanych wagonach, tak stłoczeni, że nie mogli usiąść. W drodze nie otrzymywali pożywienia ani wody. 14 osobom z tego transportu udało się zbiec.
Około 9 tys. wysiedlonych wywieziono w lipcu i czerwcu 1943 r. do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Przebywali tu przez kilka tygodni w prymitywnych warunkach, ciasnocie, zaduchu i brudzie. Byli głodzeni, doskwierały im insekty. 6 tys. z nich zostało wywiezionych na roboty do Niemiec, a 2,2 tys. Niemcy zwolnili w celu osiedlenia w podlubelskich miejscowościach. Około 10 proc. wysiedleńców nie przeżyło obozu na Majdanku.
Niemiecka akcja wysiedleńcza na Zamojszczyźnie spotkała się z silnym oporem partyzantki, głównie żołnierzy AK i BCh, których akcje zbrojne nazwano powstaniem zamojskim. Organizowano m.in. ewakuacje zagrożonej wysiedleniem ludności, akcje odwetowe wymierzone w policję i administrację okupanta a także kolonistów niemieckich.
Niemcy przeprowadzali szeroko zakrojone akcje antypartyzanckie, m.in. 4 stycznia 1943 r. dokonano pacyfikacji siedmiu wsi jednocześnie, podczas których zamordowano łącznie 147 osób. Szczególnie brutalne były pacyfikacje prowadzone latem 1943 r., m.in. w czerwcu niemieckie oddziały przy wsparciu lotnictwa zrównały z ziemią wieś Sochy – zginęło wówczas jej 182 mieszkańców. Okupanci przeczesywali także lasy, aby schwytać mężczyzn przyłączających się do partyzantki. Aresztowani partyzanci trafiali do obozów przejściowych albo osadzani byli w zamojskiej Rotundzie, która pełniła funkcję więzienia gestapo, gdzie poddawano ich brutalnemu śledztwu. Do lipca 1944 r. w Rotundzie zamordowano ok. 8 tys. Polaków.
Wiosną 1943 r. wojska niemieckie na Wschodzie znalazły się w odwrocie, co – obok działań partyzantki – było zapewne przyczyną rezygnacji z kontynuowania akcji wysiedleńczej. Nie przyniosła też ona oczekiwanych rezultatów, planowano bowiem wypędzenie 140 tys. Polaków z blisko 700 wsi oraz sprowadzenie na ich miejsce 60 tys. kolonistów niemieckich.
Wysiedlenia Zamojszczyzny – jak pisze Jaczyńska – „najmocniej uderzyły w grupę najbardziej bezbronną – dzieci”. Według szacunków dotknęło to około 30 tys. dzieci.
Ich los zależał od selekcji przeprowadzonej w obozie przejściowym. Dzieci powyżej 6 miesiąca życia były oddzielane od rodziców i przechodziły badania rasowe, które decydowały o ich dalszych losach. Część z nich przeznaczono do germanizacji i wywożono do III Rzeszy, gdzie umieszczano w niemieckich rodzinach. Pozostałe najczęściej trafiały do obozów koncentracyjnych.
Prymitywne warunki w obozach przejściowych powodowały, że dzieci chorowały i umierały, np. w obozie w Zwierzyńcu w okresie od 7 grudnia 1942 r. do 22 kwietnia 1943 r. zanotowano 200 zgonów wśród dzieci. Hrabia Jan Zamoyski (ówczesny właściciel Ordynacji Zamojskiej) wraz z przedstawicielami Rady Głównej Opiekuńczej uzyskali zgodę na wypuszczenie z obozu dzieci do lat sześciu, które umieszczano w prowadzonej m.in. przez Różę Zamoyską ochronce w Zwierzyńcu. W sumie Jan i Róża Zamoyscy uratowali ok. 460 dzieci z obozu.
Wiele dzieci umierało w czasie transportów – z głodu, zimna, braku opieki, część umierała w obozach koncentracyjnych. Szacuje się, że spośród 30 tys. wysiedlonych z Zamojszczyzny ok. 10 tys. zmarło lub zostało zamordowanych.
Najmłodsze ofiary akcji wysiedleńczej – nazwane po wojnie Dziećmi Zamojszczyzny – stały się powszechnie rozpoznawalnym jej symbolem.
Historia współczesna tylko jednego (dawniej) polskiego miasta - Stanisławowa (dziś Iwano-Frankowsk) - za Wikipedią: Po wysiedleniu Polaków ze Stanisławowa rozpoczęło się zacieranie polskości miasta. Zlikwidowano najstarszy polski cmentarz na Kresach Wschodnich przy ul. Sapieżyńskiej z 1782. Groby wielu wybitnych Polaków zostały wyburzone buldożerami, a na ich miejscu wybudowano hotel „Ukraina”, szkołę partyjną, teatr i budynek mieszkalny. Z pozostałej części cmentarza urządzono park miejski. Pozamykano i ograbiono wszystkie kościoły. Szczególnej profanacji doznała najstarsza budowla sakralna – kolegiata stanisławowska, jako najbardziej znaczący obiekt polskiej pamięci narodowej. Miało to miejsce zaraz po 9 listopada 1962 i obchodach 300-lecia miasta, kiedy to nazwa Stanisławowa została zmieniona na Iwano-Frankiwsk (ros. Iwano-Frankowsk), na cześć ukraińskiego pisarza Iwana Franki, w żaden sposób nie powiązanego z miastem. Bogate i bezcenne wyposażenie świątyni, w tym ołtarz główny i 12 ołtarzy bocznych zostało przez komunistów ukraińskich porąbanych i wyrzuconych na miejscowe wysypisko śmieci. Szczątki twórców świetności Stanisławowa i dobroczyńców miasta zostały sprofanowane i wyrzucone z krypt rodowych. W ten sposób sprofanowano kości m.in. Stanisława Potockiego poległego podczas Odsieczy Wiedeńskiej w 1683, Andrzeja Potockiego, któremu sam król powierzył władztwo nad całą Rzecząpospolitą podczas swojej wyprawy pod Wiedeń, oraz jego żony Anny z Rysińskich i brata Józefa Potockiego wraz z żoną Wiktorią z Leszczyńskich. Po zbezczeszczeniu świątyni urządzono w jej murach Muzeum Nafty i Gazu, a obecnie mieści się w nim ukraińskie państwowe Muzeum Sztuki Sakralnej. Z wież usunięto rzymskokatolickie krzyże, z których jeden przez wiele lat leżał w przedsionku kościoła i został usunięty w nieznane miejsce po 2010 roku. Na początku stycznia 2009 władze ukraińskie odsłoniły pomnik wybudowany w mieście na cześć działacza Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i przywódcy OUN-B, Stepana Bandery[21] autorstwa lwowskiego rzeźbiarza Mykoły Posikiry. 6 maja 2010 Rada Miejska Iwano-Frankiwska nadała honorowe obywatelstwo tego miasta Stepanowi Banderze i Romanowi Szuchewyczowi, współorganizatorowi ukraińskich batalionów w służbie niemieckiej „Nachtigall” i „Roland” oraz dowódcy UPA . Historia okrutnie obeszła się z Perłą Podola.
Polska Rzeczpospolita Ludowa zagwarantowała awans społeczny 28 milionów Polaków. Tym awansem były miliony mieszkań, tysiące szkół, setki fabryk i zakładów pracy, setki szpitali i przychodni, kilkadziesiąt czynnych kopalń, kilka uniwersytetów, kilka marek samochodów, dwie potężne stocznie oraz jednolita, zintegrowana Polska. Polscy komuniści z PZPR odpowiadają za niemalże zerowy analfabetyzm na początku lat 60tych XX wieku. Ponadto są winni utrwalenia stałych standardów higien...y oraz zdrowia wśród mieszkańców powojennej Rzeczypospolitej. Polska Ludowa to także rozbudowane szkolnictwo podstawowe, zawodowe i wyższe. Szkolnictwo dzięki któremu nasi rodzice mogli przeprowadzić się ze wsi do miast. Nie wspominam nawet o rozbudowanej infrastrukturze wypoczynkowej, o wczasach dla pracowników, o koloniach i wycieczkach. Tym był właśnie "totalitarny reżim komunistyczny".
A co dziś mamy? Te same szpitale, domki wczasowe, szkoły, zakłady, kopalnie itp., są albo zniszczone, albo w obcych rękach, albo w rękach polskiego dorobkiewicza-kombinatora. Wtórny analfabetyzm zbiera żniwo a jego efektem jest świadomość polityczna na poziomie korwinizmu/libertarianizmu albo razemitów/kodziarzy. Obce wojska panoszące się po kraju, rozbijają przypadkowe pojazdy a kolorowe fasady sklepów, aptek i kebabów skrywają nędzę ich klientów. Taka rola narodu, który jest tylko podnóżkiem zachodniego imperializmu.
Tak naprawdę nędza intelektualna, moralna i materialna jest wszechobecna. Nie żyjemy w szczęśliwym społeczeństwie, nie żyjemy w dobrobycie - żyjemy w iluzji szczęścia i dobrobytu. Żyjemy w zatomizowanym społeczeństwie jednostek, gotowych zabić się za dwa złote. Wszystko to zostało wykreowane przez głupie naśladownictwo obcych wzorców oraz przez przesiąkające się wpływy liberalizmu.
Takim oto "nowoczesnym" krajem jest Rzeczpospolita w 2017 roku.
21 listopada 1918 roku zginął w obronie Lwowa 14-letni Jurek Bitschan
„Kochany Tatusiu! Idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę tyle sił, by służyć i wytrzymać. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, bo brakuje ciągle ludzi dla wyswobodzenia Lwowa. Jerzy” – taki list pozostawił na stole w rodzinnym domu, Jurek Bitschan, jeden z najmłodszych obrońców Lwowa.
Jurek dołączył do oddziału por. Petriego, nie chciano go zresztą tam przyjąć, gdyż nie wyglądał na 14 lat, jednak po usilnych prośbach zgodzono się by został. Przydzielono mu opiekuna chorążego Aleksandra Śliwińskiego. Jurek Bitschan, choć dostał rozkaz aby stać na warcie, poszedł do ataku w pierwszym szeregu.
Rano, 21 listopada 1918 r. rozpoczęła się walka na Cmentarzu Łyczakowskim. Ukraińcy, doświadczeni Strzelcy Siczowi, strzelali ze znajdujących się naprzeciw koszar przy ul. św. Piotra. Jurek schronił się za jednym z pomników, ale został ranny w obie nogi. Dotarł do niego sanitariusz, ostrzał był tak silny, że nie można go było wynieść. Sanitariusz, który sam został ranny, zdołał jedynie przykryć go płaszczem i schować między nagrobkami. Na drugi dzień, gdy walki ustały, martwego Jurka odnalazł ojczym.
Twarzyczka miała wyraz pogodny i jasny. Może ostatnią bohaterską chwilę krótkiego żywota opromieniła piękna i dumna świadomość, że zgodnie ze złożonem przyrzeczeniem znalazł „tyle sił, by służyć i wytrzymać”.
Obok chłopca leżał zabity chorąży Śliwiński.
26 listopada 1918 roku odbył się pogrzeb Jurka Bitschana w katakumbach na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Tak tę chwilę wspominał inny uczestnik walk, Wiktor Budzyński:
Byłem z tatą na pogrzebie Jurka Bitschana. Biedne „Orlątko”. Leżał w trumnie w mundurze piątoklasisty, o dwa lata chodził wyżej ode mnie. Taki leżał dziś blady… Tyle krwi oddał dla Lwowa.
W walkach we Lwowie do 22 listopada wzięło udział z bronią w ręku lub w służbach pomocniczych 6022 osób, w tym 1374 uczniów szkół powszechnych, średnich oraz studentów. 2640 walczących nie przekroczyło 25 roku życia. Zginęło 439 Polaków, wśród nich było 109 uczniów szkół średnich, 76 studentów oraz kilkunastu uczniów szkół podstawowych.
Artur Oppman tym najmłodszym właśnie zadedykował wiersz „Orlątko”.
O mamo, otrzyj oczy,
Z uśmiechem do mnie mów,
Ta krew, co z piersi broczy,
Ta krew - to za nasz Lwów!
... ja biłem się tak samo
Jak starsi - mamo chwal!
... Tylko mi ciebie mamo,
Tylko mi Polski zal!...
Z prawdziwym karabinem
U pierwszych stałem czat...
O, nie płacz nad twym synem,
Co za Ojczyznę padł!...
Z krwawą na kurtce plamą
Odchodzę dumny w dal...
Tylko mi ciebie, mamo,
Tylko mi Polski żal!
Po zakończeniu walk marszałek Józef Piłsudski w uznaniu bohaterstwa mieszkańców odznaczył miasto Krzyżem Virtuti Militari.
Tu (we Lwowie) codziennie walczyć trzeba o nadzieję, codziennie walczyć o siłę wytrwania. Ludność stawała się wojskiem, wojsko stawało się ludnością. I kiedym ja, jako sędzia wojskowy dający nagrody, odznaczający ludzi, myślał nad kampanią pod Lwowem,
to wielkie zasługi Waszego miasta oceniłem tak, jak gdybym miał jednego zbiorowego żołnierza, dobrego żołnierza, i ozdobiłem Lwów Krzyżem Orderu Virtuti Militari,
tak, że wy jesteście jedynym miastem w Polsce, które z mojej ręki, jako Naczelnego Wodza, za pracę wojenną, za wytrzymałość otrzymało ten order.
Marszałek Francji Ferdynand Foch, przemawiając w 1923 r. na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, oświadczył:
W chwili, kiedy wykreślano granice Europy, biedząc się nad pytaniem, jakie są granice Polski, Lwów wielkim głosem odpowiedział: Polska jest tutaj.
Orgie, wibratory i litry alkoholu - to zastał na plebanii, do której go przydzielili bohater książki „Celibat, opowieść o miłości i pożądaniu” Marcina Wójcika. Młody wikary wdał się w romans z proboszczem. Kiedy na plebani zamieszkał kolejny ksiądz, jego także zaciągnęli do łóżka. Bożena, kolejna rozmówczyni Wójcika umawia się wyłącznie z duchownymi. Tadeusza poznała w szpitalu. Razem byli na Rodos.
Bożena ma 42 lata i jest recepcjonistką w hotelu. Mieszka sama w dwupokojowym mieszkaniu. Z duchownymi umawia się, bo są zadbani, delikatni i pachną kadziłem. W dodatku nie mają zobowiązań – żon, dzieci i alimentów do płacenia. Tadeusz był jej pierwszym księdzem. Poznali się w szpitalu. Trafiła tam po wypadku samochodowym – „Robił obchód. Najdłuższej zatrzymywał się w mojej sali, leżało nas kilka” – relacjonowała Marcinowi Wójcikowi.
Ksiądz wypytywał, czy mają rodzinę i kto jest proboszczem w ich parafii. Pewnego razu zaproponował Bożenie, by go odwiedziła, kiedy już wyjdzie. Mówił, że ma sporo alkoholu, ale nie ma z kim pić. Już dzień po wypisie, ze zrobionymi włosami, stała pod jego drzwiami.
Pojechali razem na Rodos. Nie sami. Na wyspę poleciał też znajomy Tadeusza, ksiądz Andrzej ze swoją dziewczyną Małgorzatą. – "Po kolacji szliśmy na nocne imprezy. Z naszych chłopaków wychodziły czorty. Pili, tańczyli, śpiewali. Musiałyśmy ich prowadzić pod rękę do hotelu" – wspominała.
Macał i pytał: "Gdzie ta moja ogolona myszkeńka?"
Z Tadeuszem była później w Paryżu i Warszawie. Zabierał ją też na domówki do znajomych księży. – "Tam spotykałam inne kobiety. Chwalił się mną, obmacywał przy ludziach. Potrafił włożyć mi rękę w cycki i pod spódnicę. Mówił przy wszystkich: Gdzie ta moja ogolona myszkeńka?. Ale kiedy chciałam, aby przyjechał i pomógł mi powiesić lustro w przedpokoju, to mówił, żebym sama to zrobiła, bo jemu się nie chce” – opowiadała Bożena.
W końcu go rzuciła. Miała dość bycia panią do towarzystwa. Na brak zainteresowanie nie narzekała. Na imprezie u jednego z księży poznała Krzysztofa. Umówili się na kolację, a dwa następne dni spędzili w jej mieszkaniu. Później Krzysztofa dopadły wyrzuty sumienia i zerwał znajomość.
Po kilku kieliszkach zadzwoniła do Andrzeja, tego, z którym była na Rodos. Ksiądz rozstał się już z Małgosią i nie miał nic przeciwko temu, by jeszcze tej samej nocy przyjechać do Bożeny. Zabrał ją do Zakopanego.
Andrzej: męski i szarmancki. Wzór wymarzonego księdza
Szybko zawrócił jej w głowie – prawdziwy mężczyzna – tak go określiła w rozmowie z dziennikarzem – (…) zbudowany, szarmancki, elegancki, ma męski mózg, żaden tam księżowaty ksiądz, żaden ciamajda (…) To jest mój wzór wymarzonego księdza – opisywała Bożena. Miał tylko jedną wadę – nie chciał się wiązać.
Zaczęła spotykać się z jego kolegą. Witold był proboszczem. Dorobił się domu i mieszkania. Bożena wprowadzi się do niego, jeśli ją tylko o to poprosi. Ma już dość przelotnych znajomości, domówek u księżny, na które przychodzą coraz młodsze, a Witold obiecał jej operację plastyczną. Bożena nadal spotyka się od czasu do czasu z Andrzejem. Kiedy dzwoni i zaprasza ją na wyjazd w góry, rzuca wszystko i jedzie.
Proboszcz romansował z biskupem
Kolejny bohater książki Marcina Wójcika jest księdzem homoseksualistą. Kiedy był w seminarium wikary z jego parafii rzucił niby żartem, żeby uważał na biskupa pomocniczego. – „Kręcili się ci, którzy chcieli zrobić karierę, i głupie ciotki klotki gotowe dać się przelecieć każdemu samcowi” – mówił.
Proboszcz parafii, do której go przydzielono, miał krótki romans z biskupem, ale z nim zerwał. Dostojnik dzwonił później do niego i zapraszał na whisky. – „Jechał, upijał się z nim, wracał rano i przez miesiąc miał spokój” – relacjonował duchowny.
Niedługo później sam zaczął gościć w łóżku o 15 lat starszego plebana – „Wieczorami zapraszał mnie na telewizję. Jak to nie był poniedziałek czy wtorek, to się piło po pracy, bo w tygodniu nie było takiego nawału pracy (…) Wtedy poszła butelka wódki. Proboszcz powiedział, żebym nie szedł do siebie, tylko się u niego przekimał. Jako facet mnie pociągał. Psychicznie też był znośny, choć po zastanowieniu muszę przyznać, że górę brało jego ciało” – relacjonował.
Pojechali razem na Majorkę. Proboszcz na co dzień hołdował zasadzie – Dla ludzi musisz być święty. Ale na zagranicznych wakacjach ona nie obowiązywała. Co chwila łapał wikarego za rękę, obsypywał buziakami i innymi czułymi gestami. W ogóle nie przejmował się tym, że wszyscy brali ich za parę.
"Planowaliśmy orgietki przy śniadaniu"
Jakiś czas potem drugiego wikarego w ich parafii zastąpił nowy. Nazwali go Pięknisiem. Jego także ksiądz zapraszał na wspólne oglądanie telewizji – „Upiliśmy się kiedyś strasznie i rano obudziliśmy się pod jedną kołdrą. Kilka dni później znowu wylądowaliśmy w trójkę w łóżko. Aż przestał to być spontan. Planowaliśmy orgietki przy śniadaniu (…) Jak się rozebraliśmy po Wiadomościach, to cały wieczór chodziliśmy bez majtek – do kuchni po jedzenie, do piwniczki po napoje” – relacjonował.
Do orgii na plebanii doszły wypady do klubów gejowskich. Księża upodobali sobie rozbierane imprezy – „Tyle penisów merda wokoło, że po chwili nie zwraca na nie uwagi” – mówił wikary. Sam unikał darkroomów i seksu grupowego. Bał się chorób.
Zamiast studiować teologię i filozofię wpadają w seksoholizm, alkoholizm i narkomanię
Według wikarego biskupi niechętnie wysyłają księży na studia do Rzymu – „Przez rzymskie kluby przewalają się polscy kapłani. Zamiast studiować teologię i filozofię wpadają w seksoholizm, alkoholizm i narkomanię. Szukają w klubach księżny z Europy Zachodniej i Ameryki Północnej. Później załatwiają sobie przeniesienie do Stanów, Kanady, Włoch, Niemiec i tam tworzą związki. Do Polski chętnie sprowadziliby się księża z Afryki, ale polscy księża ich nie chcą. Bo są czarni, biedni, kojarzą się z ludami misyjnymi” – tłumaczył duchowny.
Pięknisia, który studiował, przenieśli do domu kurialnego. Wpadł w oko biskupowi pomocniczemu. Tymczasem proboszcz i wikary nadal jeździli na gejowskie imprezy. W końcu ten drugi zakochał się w mężczyźnie, którego poznał przez internet. Związek szybko się rozpadł. Kochanek chciał być z kimś, kto „codziennie czekałby na niego w jego wypasionym szeregowym domku na przedmieściach”.
W końcu duchowny został wysłany do innej parafii. Nadal jednak spotykał się z proboszczem. Na gwiazdkę sprawili sobie wibrator – „Nie tylko Święty Mikołaj przynosił prezenty. Wiosną zajączek przyniósł doskonalszy wibrator – większy, z trzema rodzajami wibracji i pulsacji, z możliwością sterowania prędkości, w kolorze naturalnie cielistym”. Tekst pochodzi z dziennika Fakt i jest fragmentem książki ''Celibat, opowieści o miłości i pożądaniu'' , wydanej nakładem wydawnictwa Agora.
21 listopada 1918 roku w czasie wojny polsko-ukraińskiej po 21 dniach bohaterskiej walki oddziały polskie zdobyły Lwów. Liczące 3089 żołnierzy wojska polskie przypuściły zdecydowany atak na stawiających wielki opór Ukraińców w liczbie 3300 żołnierzy. Jeszcze wieczorem tego samego dnia Naczelna Komenda Wojsk Ukraińskich uznając, że dalsza walka jest bezcelowa wydała rozkaz o wycofaniu z miasta resztek swoich oddziałów. Poniżej przedstawiam fragment listu 14 letniego obrońcy Lw...owa Jurka Bitschana, który poległ właśnie 21 listopada 1918 roku: "Kochany Tatusiu! Idę dzisiaj zameldować się do wojska. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, bo brakuje ciągle ludzi dla wyswobodzenia Lwowa. Jerzy " A tak o walkach o Lwów mówił wówczas jeszcze podpułkownik Michał Karaszewicz Tokarzewski: " Moi żołnierze lwowiacy, a wśród nich i krakowiacy, poszli do walki jak w taniec, ale walka była ciężka. Walczyliśmy całą noc do 6. rano następnego dnia. O świcie zajęliśmy Łyczków. Ponieśliśmy ciężkie straty. Bohaterska obrona Lwowa została doceniona przez wiele wybitnych osobistości. Joseph Barthelemy, członek francusko-angielskiej misji wojskowej, stwierdził: " Skłaniam nisko głowę przed kobietami szlachetnymi i bohaterskimi dziećmi, znoszącymi tyle cierpień i krew przelewającymi, by głośno stwierdzić, by krzyczeć na cały świat, że chcą do Polski należeć." W listopadzie 1920 roku do Lwowa przyjechał marszałek Józef Piłsudski. W uznaniu zasług odznaczył Lwów - jako jedyne polskie miasto - krzyżem Virtuti Militari. Na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie znajdują się groby Orląt Lwowskich. Na zdjęciu mogiły Orląt Lwowskich.
Oto paradoks: zaledwie dwa kilometry stąd jest granica z Unią Europejską, Polskę widać jak na dłoni – a jednocześnie to miejsce wydaje się być oddalone od cywilizacji o całe lata. Do tego oddalenia przyczyniły się zniszczone, dziurawe drogi, które w okolicach Sokala są chyba najgorsze w całym województwie lwowskim.
W okolicy uwiecznionego w najstarszych kronikach miasta Bełz leży najmniejsze miasto na Ukrainie – Uhnów. O jego istnieniu informuje tablica z nazwą i herbem. Umieszczona jest tylko z jednej strony – przy wjeździe do miasta od Rawy Ruskiej. Natomiast zniszczone drogi prowadzące do miasteczka są absolutnie takie same z każdej strony. Można też dojechać tu starym dieslowskim pociągiem, który sunie wzdłuż samej granicy jak ślimak. Zresztą jeździ tylko raz dziennie. Zbyt daleko dla turysty, który nie zna ukraińskich realiów. Warto jednak odwiedzić to miasto. Zachowało się tu tyle zabytków, że może mu pozazdrościć nie jedno wojewódzkie miasto.
Dlaczego Uhnów, w którym według ostatnich danych mieszka zaledwie ośmiuset mieszkańców jest miastem? Odpowiedzi należy szukać w historii. Jeszcze w 1462 roku ówczesny właściciel Uhnowa, chorąży płocki Zygmunt z Radzanowa wystarał się od króla Kazimierza Jagiellończyka o miejskie prawo magdeburskie dla swych włości. Bardzo możliwe, że w owych czasach ilość mieszkańców miasteczka przewyższała stan obecny. Z czasem powstała tu parafia katolicka, klasztor bazylianów, kolonia żydowska. Miasto chroniły wały i trzy bramy. Od strony rzeczki Sołokiji do dziś widoczne są te fortyfikacje. Rozkwit miasteczka przypada na koniec XIX wieku, gdy mieszkało tu około pięciu tysięcy osób: połowa Polacy, resztę po równo stanowili Żydzi i Ukraińcy.
W panoramie leżącego na niewielkim wzniesieniu Uhnowa uwagę przykuwa barokowy kościół Wniebowzięcia NMP i cerkiew Narodzenia MB. Świątynia katolicka jest jednym z dwóch bliźniaczych, barokowych kościołów zbudowanych w powiecie sokalskim pod koniec XVII wieku przez architekta Wojciecha Lenartowicza. Drugi kościół znajdziemy nieopodal w Warężu, również na granicy z Polską. Na odmianę od waręskiego kościoła, który należał do pijarów, kościół w Uhnowie zawsze był kościołem parafialnym. Jego fundatorem był Krzysztof Dunin, który spoczął na tutejszym cmentarzu. Największej szkody kościół zaznał w czasie I wojny światowej, gdy pod armatnim ostrzałem utracił jedną z wież. W 1922 roku przeprowadzono gruntowny remont, w czasie którego pod tynkiem odkryto tablicę z datą fundacji (rok 1695) i nazwiskiem budowniczego. Tablica nie zachowała się. Kościół podzielił losy miasta: w 1951 roku w czasie „wymiany terenów” przeszedł z Polski pod panowanie ZSRR. Został zamknięty i do dziś zieje pustką. Formalnie należy do bełskiego rezerwatu, władzom którego udało się wydobyć od państwa w 2007 roku niesłychaną na tamte czasy kwotę dwóch milionów hrywien przeznaczoną w całości na remont kościoła. W ramach prac renowacyjnych dach został pokryty nową dachówką ceramiczną, postawiono rusztowania, aby odnowić obie wieże, które zostały zniszczone przez wichury. Przywieziono drewniane ramy do wszystkich okien i… koniec. Reszta pieniędzy zaginęła bezpowrotnie. Prace wstrzymano.
Ponieważ katolików w miasteczku nie ma, kościołem opiekuje się pani Halina Hubeni, krajoznawca, dyrektor miejscowego muzeum i współautorka książki „Uhnów – najmniejsze miasto na Ukrainie”. Ma klucze od świątyni i sama otwiera kościół, gdy na św. Antoniego do Uhnowa przyjeżdżają Polacy, związani z tymi terenami. Kościół mógłby się odrodzić, gdyby w mieście znalazła się jakaś grupka katolików. Ale nie ma kto do niego chodzić.
Na nabożeństwa do kościoła przychodził niegdyś Artur Grottger, przyjeżdżał tu do sąsiednich Dynisk, do rodziny narzeczonej. Całe wyposażenie kościoła zabrali ze sobą Polacy w 1951 roku. Łaskami słynący obraz MB Śnieżnej jest teraz w Tomaszowie Lubelskim. Obok kościoła jest szkoła, w której w 1876 roku siostry felicjanki założyły zakład naukowy i niewielki klasztor z kaplicą. Na jej zewnętrznej ścianie pod gruba warstwą tynku widoczny jest obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem i aniołem. Pani Hanna żartuje, że dojrzeć wizerunek może jedynie człowiek bezgrzeszny.
Inna świątynia – cerkiew Narodzenia Matki Bożej – jest dziś świątynią dwóch obrządków greckokatolickiego i prawosławnego. Nabożeństwa odprawiane są po kolei, konfliktów nie ma. Na miejscu cerkwi stał niegdyś klasztor bazylianów. Przestał istnieć po pożarze w 1680 roku. Dzisiejsza świątynia pochodzi z 1857 roku i jej fundatorem jest Stefan Żukowski. Jego grobowiec zachował się na miejscowym cmentarzu. Najstarszym fragmentem cerkwi jest absyda z końca XVIII wieku. Cerkiew ma wewnątrz unikatowe malowidła. Namalował je w 1936 roku Demian Horniatkiewicz. Są podobne do malowideł w cerkwi bazylianów w Żółkwi. Na ścianach przedstawieni są nie tylko święci, ale też znani ukraińscy działacze polityczni i religijni, artyści.
Po wojnie cerkiew zamknięto, w zabudowaniach mieściła się brygada traktorowa. Dzięki nieustannym staraniom duchownego Zacharia Sołoguba, cerkiew została przekazana wiernym w najgorętszym okresie chruszczowskiej kampanii antyreligijnej – w 1956 roku. W 1970 roku władze znów chciały zamknąć świątynię. Nakazano zlikwidować malowidła ze ścian przedstawiające postacie Szewczenki, Witowskiego, Mazepy, Szeptyckiego. Do dziś w polichromii są białe plamy.
Żydzi w Uhnowie też mieli swoje świątynie. Były tu dwie synagogi. Jedna z nich stoi na Rynku. Teraz jest tu sklep. Druga, o wiele większa, położona jest za budynkiem technikum. Dziś jest tu liceum. Synagoga pochodzi z początku XX wieku i jest to jedna z najlepiej zachowanych świątyń żydowskich w Galicji. Chociaż w czasach sowieckich przebudowano ją dzieląc na dwa piętra, zachowały się potężne kolumny, nadające budowli okazały widok. Górna kondygnacja (na dole mieści się garaż) cała pomalowana jest na biało. Dyrekcja liceum chciałaby przekazać ten obiekt gminie żydowskiej, bo nie jest w stanie utrzymywać zabudowań. Ale Żydów w Uhnowie nie ma. Większość wywieziono do getta w Rawie Ruskiej i Bełzie. Ci, co przeżyli, po wojnie opuścili te tereny. Jedyna nadzieja w chasydach, którzy coraz częściej przyjeżdżają do sąsiedniego Bełza.
Uwzględniając deportację Żydów w 1942, wysiedlenia Ukraińców w 1947 i wyjazd Polaków w 1951 – Uhnów prawie w 100% zmienił mieszkańców. Dziś mieszkają tu potomkowie przesiedleńców ze wschodniej i centralnej Ukrainy. Lubią swoje miasteczko nie mniej niż jego przedwojenni mieszkańcy. Widać to na przykładzie Haliny Hubeni, która sama opiekuje się kościołem.
Do Polski nie wpuszczono szefa ukraińskiej państwowej komisji do spraw upamiętnień ofiar wojen i represji, Światosława Szeremety. O zakazie wjazdu poinformowali go polscy pogranicznicy. W reakcji na tę sytuację MSZ Ukrainy wezwało polskiego ambasadora w Kijowie. Światosław Szeremeta
Wcześniej polski resort dyplomacji informował o zakazie wjazdu do naszego kraju dla tych ukraińskich urzędników, którzy blokują ekshumacje i upamiętnienia polskich ofiar, spoczywających na Ukrainie.
Szeremet stwierdził też, że jest zaskoczony całą sytuacją. "Polacy nie rozumieją, że Ukraina się zmieniła. Że teraz nie można już się tak zachowywać, że po rewolucji godności naprawdę staramy się żyć zgodnie z prawem, w państwie prawa. A prawo jest jedno dla wszystkich" - mówił. Powtórzył też, że Polacy nie mogą nakazywać Ukraińcom, jaki mają mieć stosunek do UPA, tak "jak Ukraińcy nie mieliby prawa mówić, jaki Polacy powinni mieć stosunek do AK".
Jak wyjaśnił, delegacja jechała dwoma autobusami do Polski w celu upamiętnienia, jak to określił, poległych ukraińskich żołnierzy. Na początku listopada polskie ministerstwo spraw zagranicznych zapowiedziało wprowadzenie zakazu wjazdu do Polski dla ukraińskich urzędników, wstrzymujących proces ekshumacji i upamiętnienia polskich ofiar na Ukrainie.
Władze w Kijowie zakazały takich upamiętnień i ekshumacji w kwietniu. Doprowadziło to do pogorszenia stosunków między krajami. Wczoraj w sprawie zakazu ekshumacji w Krakowie obradował Komitet Konsultacyjny Prezydentów Polski i Ukrainy. Ustalono, że wspólne prace ekshumacyjne na terytorium Ukrainy powinny zostać wznowione.
Jak informuje Polskie Radio 24, w reakcji na tę sytuację polski ambasador w Kijowie Jan Piekło został wezwany do ministerstwa spraw zagranicznych.
17 listopada 1989 roku ukazało się ostatnie wydanie Dziennika Telwizyjnego. Ten główny propagandowy i informacyjny program TVP ukazywał się na antenie od 1 stycznia 1958 roku,kiedy to zastąpił ukazujące się od 1956 roku Wiadomości Dnia. Pierwsze wydanie DTV poprowadził Jerzy Tepli (pózniejszy korespondent Telewizji Polskiej w RFN). Po Sierpniu 1980 roku Dziennik Telewizyjny był jednym z najzacieklej krytykowanych przez Solidarność i środowiska opozycyjne bastionów władzy i ró...wnie zaciekle przez władzę PRL broniony i sterowany. Był często narzędziem manipulacji i dezinformacji, przy czym nie wzdragano się przed stosowaniem metod powszechnie uznawanych w dziennikarstwie za nieuczciwe i godne potępienia. Po 13 grudnia 1981 roku prowadzący DTV między innnymi: Andrzej Racławicki, Witold Stefanowicz, Marcin Wilman czy Marek Tumanowicz przywdziali wojskowe mundury. Podobno był to pomysł właśnie Tumanowicza. W DTV swoją karierę rozpoczynała również pózniejsza rzeczniczka rządu Leszka Millera -Aleksandra Jakubowska. Dodam ze przez lata emisji Dziennika , przez ekran przewinęło się wielu prezenterów -lepszych, gorszych , zapomnianych dziś i takich których się nie zapomina. Przypominam sobie śp. Andrzeja Bilika . W trudnych czasach PRL-u Dziennik Telewizyjny dostarczał informacji ale też kreował świadomość społeczną . Jedna rzecz wyróżniała ten program , to wysoki profesjonalizm prowadzących. W porównaniu do obecnych telewizyjnych miernot , jest to istotna róznica.
Elektroniczna biblioteka CIA, opublikowała kilkadziesiąt odtajnionych dokumentów (293 strony dokumentów) dotyczących Stefana Bandery, lidera Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów.
Dokumenty pojawiły się w elektronicznej formie 10 lat temu, jednak zostały ujawnione dopiero niedawno. W dokumentach CIA Stefan Bandera nazywany jest faszystą, hitlerowcem, niemieckim szpiegiem, podkreślana jest także jego odpowiedzialność za zbrodnie dokonane przez UPA z polecenia kierownictwa partyjnego OUN.
W dokumentach potwierdza się działalność szpiegowska na rzecz III Rzeszy pod pseudonimem operacyjnym Consul II . Jednocześnie z dokumentów wynika, że po wojnie Bandera został współpracownikiem CIA.
W jednym dokumencie, sprawozdawca CIA nie bez wyrazów pogardy relacjonuje, stosunki panujące w OUN, opisując brutalne walki wewnętrzne ścierających się frakcji. Po zakończonych czystkach i przechwyceniu władzy w OUN, sprawozdawca CIA określił Banderę jako faworyta hitlerowskich władz na Ukrainie. Poniżej jeden z ujawnionych dokumentów. Stefan Bandera nazwany w nim jest zawodowym szpiegiem Hitlera o pseudonimie Consul II
Dla CIA było jasne, że Bandera był Niemcom potrzebny na Ukrainie jako narzędzie represji wobec mniejszości etnicznych. Zaznaczono także, że w tej kwestii był zupełnie bezużyteczny w centralnej i wschodniej Ukrainie gdzie był zupełnie nieznany.
Jeszcze gorzej opisane jest w tym samym dokumencie, odrodzone pod kierownictwem Bandery "państwo", które nazwane tam zostało jako "mongrel state" "skundlonym państwem". Podkreśla się, że 5 tygodni istnienia tej efemerydy, charakteryzowało się wysokim poziomem okrucieństwa i bezprawia. Autor raportu stwierdził nawet, że element prawa i legalności obecny w najgorszych nawet totalitaryzmach był kompletnie nieobecny w "państwie" Bandery.
Autor wspomina też, że w ciągu 5 tyg istnienia "mongrel state" ludzie Bandery zdążyli zamordować 15.000 Żydów, 3000 Ukraińców i kilka tysięcy Polaków. Na zakończenie raportu autor stwierdza, że apologeci "jednodniowych wakacji" jak określił krótkie istnienie samostijnej Ukrainy. Polegają na ułomności ludzkiej pamięci, przedstawiając ten epizod jako heroiczny i bohaterski fragment historii Ukrainy.
Zdaniem autora powinno być dokładnie na odwrót. Zwłaszcza ruch dążący do utworzenia w przyszłości wolnej Ukrainy, powinni wymazać ze swojej historii ten "haniebny hitlerowski, faszystowski epizod, który przyniósł tylko wstyd, hańbę i cierpienie".
Na jednej z kolumn Grobu Nieznanego Żołnierza , na nowo umieszczonych tablicach poświęconych martyrologii Polaków na Kresach Wschodnich , znalazła się miejscowość Stanisłówka. Zaintrygowany nieznaną mi do tej pory nazwą, postanowiłem poszukać w internecie i otóż jest ! Miejscowość położona była w dawnym województwie lwowskim . w okolicach Żółkwi i Rawy Ruskiej, obecnie to puste zarośnięte pola.
Wieś Stanisłówka została zaatakowana przez banderowców wieczorem 14 kwietnia 1944 roku. Napastnicy nie byli przygotowani na spotkanie z żołnierzami Armii Krajowej, którzy mieli opuścić ją poprzedniego dnia. Dowódca oddziału Onufry Kuźniar wydał rozkaz do walki. Podzielił polskie siły na dwa poddodziały, które broniąc wioski zaatakowały banderowców. W wyniku walki banda UPA została rozbita. Straty po stronie ukraińskiej wyniosły 130 żołnierzy, po stronie polskiej 10 żołnierzy i 5 cywili. Niestety, w czasie walk wieś została kompletnie zniszczona. Dzisiaj o jej istnieniu zaświadcza tylko stojący w polu krzyż.
Dzięki bohaterskiej postawie żołnierzy Armii Krajowej mieszkańców Stanisłówki nie spotkał los dziesiątków tysięcy Polaków pomordowanych w tego typu atakach na obszarze Wołynia i Galicji. Ewakuowali się do Żółkwi i innych okolicznych miast, skąd następnie, w bydlęcych wagonach, trafili na "ziemie odzyskane", z czasem wrastając w miejscową kulturę i obyczajowość.
Kim jest Andrij Sadowyj? Od 2006 roku jest merem (prezydentem miasta) Lwowa. Był działaczem ugrupowania prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki. Zasiada także w Polsko-Ukraińskiej Kapitule Pojednania – choć konsekwentnie sprzeciwia się oddania katolickim (polskim) wiernym kościoła św. Magdy Magdaleny we Lwowie, zrabowanego przez komunistów w 1962 roku (twierdzi, że nikt z takiego zwrotu nie miałby pożytku - więc świątynia dalej użytkowana jest jako Dom Muzyki Organowej i Kameralnej, i odbywają się w niej między innymi koncerty poświęcone hierojom z UPA). Tłumaczy się kłamstwami i oszczerstwami, jakoby Polacy utrudniali zwroty świątyń Niemcom i Ukraińcom – tak wygląda ukraiński zwolennik wzajemnego „pojednania”, któremu przeszkadzałby zwrot zrabowanej przez komunistów świątyni – a któremu nie przeszkadza stawianie przed innym polskim kościołem we Lwowie największego na Ukrainie pomnika zbrodniarza Bandery.
Ten sam „zwolennik polsko-ukraińskiego pojednania” dopatrzył się kolejnej „polskiej zbrodni”: czujnie wypatrzył, że na plakacie reklamującym XXVII Bieg Niepodległości w Warszawie umieszczono… mapki Polski w granicach z 1918 roku, i Polski w granicach powojennych. Mapki oddzielne, choć nasunięte na siebie, i opatrzone odpowiednimi datami. Takie afisze, zdaniem lwowskiego mera, są porównywalne do sytuacji, w której Niemcy posługiwaliby się mapami z niemieckim Szczecinem czy Wrocławiem do promowania jakiejś imprezy sportowej.
To na pewno nie jest ignorancja historyczna. Na pewno nie jest tak, że mer Lwowa nie wie, kto wywołał drugą wojnę światową, kto padł jej pierwsza ofiarą, kto jest odpowiedzialny za zmiany granic, a także – kto dał „Ukrainie” (której przecież nie było na mapach aż do 1991 roku) tak daleko sięgające na zachodzie, południu, a nawet wschodzie i północy granice). Mer Lwowa, pan Sadowy, po prostu wyznaje ideologię ukraińskiego szowinizmu i antypolskiego nacjonalizmu, która jest podstawą myślenia wcale nie tylko neonazistów z Prawego Sektora i Swobody, ale i bardzo wielu pomajdanowych elit politycznych tego kraju, i która stała się oficjalnie obowiązująca na Ukrainie ideologią państwowo-narodową, wpajaną dzieciom od wczesnych lat przedszkolnych i propagowaną przy okazji różnych rocznic, świąt państwowych, obchodów i uroczystości.
XXVII warszawski Bieg Niepodległości, który odbędzie się 11. Listopada tego roku, organizowany jest przez Stołeczne Centrum Sportu „Aktywna Warszawa”. Patronat honorowy objęła prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, do partnerów imprezy należy IPN, warszawski samorząd i bank PKO BP, a wśród partnerów medialnych jest „Gazeta Wyborcza”. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie dopatrzyłby się w takiej imprezie sportowej, organizowanej w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości po 123 latach zaborów, jakichkolwiek wątków antyukraińskich. A jednak, Andrij Sadowyj takich wątków się dopatrzył na plakatach reklamujących bieg – i skutecznie (niestety, bo jak świadczy to o polskiej suwerenności, niezależności władz?) interweniował. Zacytujmy zwolennika „polsko-ukraińskiego pojednania”: „Przyjaźń przyjaźnią, ale do czegoś takiego kategorycznie nie można dopuszczać” – powiedział Sadowy, mówiąc o skandalu i żądając przeprosin, grożąc wezwaniem „na dywanik” polskiego konsula generalnego we Lwowie, wzywając polskie władze w Warszawie (!) do oficjalnego „wyjaśnianie swojego stanowiska”, a nawet odgrażając się, że w ukraińskich podręcznikach do geografii pojawi się wcielona do Ukrainy „ziemia Łemków”, sięgająca aż po San!
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Polska zachowała się w tej sprawie jak ukraińska kolonia, która nie ma prawa pokazywać mapy państwa polskiego sprzed niecałych 80 lat! Z strony organizatorów Biegu Niepodległości layout usunięto. Sadowyj chwali się, powołując na znajomość z „kolegami z Warszawy” (mowa zapewne o lobby ukrainofilskim w Polsce, zapewne albo z PO, albo z PiS, bo w obydwu największych partiach politycznych ukrainofilstwo występuje), że teraz usuwane są banery i plakaty. Chwali się publicznie, powołując na kontakty z prezydentem Ukrainy Poroszenką, i kończy butnym okrzykiem: „Polacy – przyjaciele, idioci są wszędzie, chwała Ukrainie!”
Wstyd. Wstyd za dopuszczenie przez Polskę do takiego poniżenia. Jakby sam kult Bandery i UPA na Ukrainie nie wystarczał. Jakby mało było tego, że rzecznik ukraińskiego MSZ-u dopiero w lutym publikował w internecie mapy Ukrainy z granicami obejmującymi Przemyśl, Chełm, a nawet białoruski Brześć (był wtedy jakiś polski protest, jakieś odniesienie do antypolskiej publikacji oficjalnych władz Ukrainy?). Jakby antypolskich i neonazistowskich zachowań na Ukrainie było mało. Obchody 73. rocznicy powstania UPA zaledwie – oczywiście jako święto państwowe – miały miejsce zaledwie kilka dni temu. Ukraiński IPN opublikował z tej okazji infografikę, na której jako wrogów „ukraińskiego ruchu wyzwoleńczego z lat 1940-60” (chodziło oczywiście o bandyckie struktury OUN-UPA) wymieniono w jednym szeregu nazistowską niemiecką III Rzeszę, Związek Radziecki i… Polskie Państwo Podziemne! Biało-czerwona flaga z symbolem Polski Walczącej umieszczona została obok swastyki oraz sierpa i młota. Czy słyszeliśmy o jakimkolwiek proteście ze strony władz III RP w związku z taka antypolską propagandą na Ukrainie? I dlaczego teraz Ukraina twierdzi, że III Rzesza była jej wrogiem? Przecież to dzięki hitlerowcom ukraiński „ruch wyzwoleńczy” mógł się tak prężnie rozwijać: powstała ukraińska dywizja SS, ukraińskie bataliony policyjne i mniejsze formacje pomocnicze, a bandyci z OUN mogli do woli mordować, palić i rabować Polaków, Żydów, Rosjan, Ormian… Skończmy wreszcie z tym szaleństwem. To jest obłęd – porównywalny do ideologii „otwartych drzwi” Angeli Merkel i maniakalnego zachęcania muzułmanów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu do podboju Europy. Ukraina zachowuje się wobec Polski z nieskrywaną nienawiścią. Ideologię, którą teraz wyznają władze ukraińskie, wyznawali już barbarzyńcy z siekierami, widłami i piłami, którzy cięli ludzi żywcem, palili w kościołach i obdzierali ze skóry. Dopuściliśmy do tego, że ukraińscy samorządowcy (!) posiadają zdolność decydowania o tym, jakie plakaty będą reklamowały imprezę sportową w polskiej stolicy. Dopuściliśmy do tego, że na ulicach polskiego miasta nie mogą być pokazywane mapy przedwojennej Polski. To już jest obłęd, tak samo jak wypisywane przez „prawicowego” publicystę bzdety, że jakiekolwiek wspominanie o dawnych granicach Polski na wschodzie leży tylko w… interesie Rosji. Skończmy z obłędem ukrainofilstwa!
W pamięci ten żołnierz mały, Który bronił Lwów Dla Polski Chwały: Czapka większa od głowy, Pod którą widać włos płowy A na obszernym mundurze Jak ze starszego brata Na łacie łata, Dziura na dziurze.
W Czerwonogradzie (dawnym Krystynopolu), 3 listopada przeprowadzono ponowny pochówek zbezczeszczonych szczątków Polaków – Michała Floriana Rzewuskiego herbu Krzywda oraz rodziny Wiśniewskich. Uroczystość pogrzebową rozpoczęto w nowym kościele Zesłania Ducha Świętego. Po mszy św. pogrzebowy kondukt ruszył na stary cmentarz krystynopolski. W czasach sowieckich nieznani sprawcy zdewastowali krypty i zbezcześcili trumny rodowej kaplicy cmentarnej Wiśniewskich, znajdujące się na tym cmentarzu.https://www.youtube.com/watch?v=5u3Ng0SczZs
Nazwisko Iwana Szpontaka mocno zapadło w pamięci mieszkańców ziemi lubaczowskiej. Ofiarą jego podwładnych padło wielu jej mieszkańców, których, zgodnie z wytycznymi Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, starał się z niej usunąć, by przekształcić w ukraińską republikę. Jego kureń wysadził w powietrze 14 stacji kolejowych i 16 drogowych, a także cztery pociągi. Zaatakował trzy miasta i zlikwidował 14 posterunków polskiej milicji.
Iwan Szpontak ps. „Zalizniak” – Ukrainiec, dowódca kurenia UPA „Mesnyky”, mający w środowiskach polskich opinię ukraińskiego zbrodniarza, mordującego głównie polską ludność cywilną – urodził się 14 kwietnia 1919 roku w Wołkowyi koło Użhorodu na Rusi Podkarpackiej, będącej historyczną ziemią należącą do Królestwa Węgier, a w okresie międzywojennym do Czechosłowacji. Ukończył czteroklasową szkołę podstawową, a następnie Szkołę Gospodarczą. Kontynuował naukę w Studium Nauczycielskim w Użhorodzie. Tu najprawdopodobniej zetknął się z ideami ukraińskiego nacjonalizmu. W 1938 roku został nauczycielem języka ruskiego w Aklinhorze. W momencie utworzenia Ukrainy Karpackiej wstąpił – jak wielu przyszłych funkcyjnych UPO-wców – do jej siły zbrojnej, czyli Siczy Karpackiej.
Po zajęciu Rusi Podkarpackiej przez wojska węgierskie uciekł na Słowację przed szubienicą, na którą chcieli go zaprowadzić węgierscy żandarmi. Zamieszkał w Wielkich Kapuszanach, a następnie przeniósł się do Bratysławy. W marcu 1939 roku, wyłowiony – jak inni siczowcy – przez niemiecki wywiad, wyjechał do Niemiec. Według oficjalnego życiorysu, został powołany do pracy przy robotach drogowych w Hanowerze. To jest jednak o tyle dziwne, że Słowacja była formalnie niepodległym krajem i nie wywożono z niej do Niemiec na roboty żadnych ludzi, w tym także uciekinierów z Rusi Podkarpackiej. Owe roboty drogowe były najzwyczajniejszą przykrywką dla szkolenia dywersyjno-wywiadowczego. Dawni siczowcy zostali zakamuflowani pod nazwą batalionów pracy. Częściowo taką funkcję jego członkowie pełnili, pokazując się na drogach i szosach, aby umacniać okolicznych mieszkańców w przekonaniu, że nie są formacją ściśle wojskową. Praca „drogowa” Szpontaka do takiego pokazywania się na drogach się sprowadzała. Według oficjalnego życiorysu, został z tej roboty zwolniony ze względu na zły stan zdrowia. Słynęli ze zbydlęcenia
Ten stan zdrowia uniemożliwiający Szpontakowi dźwiganie łopaty nie przeszkodził mu w przyjeździe już w czerwcu 1941 roku do Lwowa i natychmiastowym podjęciu pracy w tworzonej ukraińskiej policji. Oficjalnie pracował w IV Komisariacie przy ul. Asnyka jako pracownik administracyjny, ale taką wersję trzeba włożyć między bajki. Ukraińscy policjanci z tego komisariatu słynęli ze zbydlęcenia oraz nienawiści do Żydów i Polaków. Propagandyści OUN chcą zrobić ze Szpontaka niewinną owieczkę, nie potrafią jednak wytłumaczyć, dlaczego tak szybko awansował w policyjnej hierarchii. Szpontak szybko został skierowany do Centralnej Szkoły Ukraińskiej Policji Pomocniczej w GG. fot. apokryfruski.orgPo niej ukończył kurs oficerski w Szkole Policji Państwowej w Nowym Sączu. By tak szybko awansować w strukturach ukraińskiej policji, trzeba było mieć odpowiednie cechy. W myśl koncepcji niemieckiego okupanta, policjant ukraiński nie mógł kierować się żadną moralnością. Miał go cechować fanatyczny antypolski i antyżydowski szowinizm, barbarzyńskie metody postępowania, a przede wszystkim pełna lojalność wobec okupanta. Takimi cechami musiał charakteryzować się Szpontak, skoro tak szybko awansował w strukturach ukraińskiej policji. Pod koniec 1943 roku był już zastępcą powiatowego komendanta policji w Rawie Ruskiej. Na stanowisku tym pozostawał do wiosny 1944 roku. Wówczas, wraz z 30 policjantami ukraińskimi, zdezerterował do lasu, gdzie utworzył sotnię UPA pod nazwą „Mesnyky, czyli po polsku „Mściciele”. Dzięki wsparciu miejscowej ludności ukraińskiej, a zwłaszcza cywilnej siatki Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, sotnia szybko rozrosła się do kurenia, składającego się z pięciu oddziałów: 97, 98, 97 a, 98 a, i 97 b. Pierwszą bazą „Zalizniaka” był Gorajec – wieś zamieszkana głównie przez Ukraińców, z niewielką domieszką Polaków. By ukryć swoje związki z tą miejscowością, „Zalizniak” kazał wymordować Polaków, którzy jeszcze nie uciekli.
19 kwietnia 1944 roku Iwan Szpontak napadł na czysto polską wieś Rudka. Zamordowano 65 osób – głównie mężczyzn. Cała wieś została spalona, a kobietom i dzieciom, którym darowano życie, kazano wynosić się za San! 3 maja upowcy „Zalizniaka” spalili miasteczko Cieszanów i zamordowali 50 osób, które nie uciekły. Zniszczono 1200 budynków.
Napady i rzezie
Te napady i rzezie miały skłonić Polaków do opuszczenia powiatu i przyległych terytoriów i ucieczki za San. Do Sanu miało być bowiem państwo ukraińskie, z którego obcoplemieńcy, zgodnie z ideologią OUN, mieli zostać usunięci. Szpontak, podobnie jak inni dowódcy UPA, realizując wytyczne OUN, przeprowadzał na tych terenach czystkę etniczną! Kierownictwo OUN, wyciągając jednak wnioski z rzezi wołyńskiej i jej jednoznacznej oceny przez społeczeństwo polskie, postanowiło przeprowadzić ją bardziej miękko, licząc zapewne, że pierwsze polskie ofiary skłonią pozostałych Polaków do ucieczki z opanowanego przez UPA terenu.
Lokalne kierownictwo AK, doskonale rozumiejąc intencje UPA, natychmiast zaczęło wyprowadzać z powiatu lubaczowskiego ludność polską, by nie padła ona ofiarą ukraińskiego ludobójstwa. Dlatego też ofiar w Cieszanowie było tak mało…
Na opanowanym terenie cywilna siatka OUN wspólnie ze Szpontakiem zaczęła tworzyć kuszcze, czyli oddziały samoobrony składające się z kilku stanic, czyli wsi. Te w razie potrzeby mobilizowały się i wspierały działania kurenia Szpontaka. Gdy front sowiecki zbliżał się do linii Curzona, Szpontak wycofał się w kompleks leśny niedaleko Rawy Ruskiej i tam przetrwał przejście Sowietów. Po przejściu frontu Szpontak wrócił w Lubaczowskie, ścigany przez oddziały NKWD, które postępowały za frontem, oczyszczając teren z UPA. Szpontak musiał bardzo mocno zapaść ze swoim oddziałem w legowisko, by ujść sowieckiej obławie. Przetrwał tylko dzięki pomocy ukraińskiej ludności, która zaopatrywała go w żywność. Pisze o tym w swoich wspomnieniach jeden z żołnierzy Szpontaka, Andrij Kordan „Kozak”: „Dostawy organizowano na przeróżne sposoby. Bywało, że dziewczyny wywoziły schowane w gnoju artykuły żywnościowe furami w pola na wyznaczone miejsce, skąd aprowizacyjni zabierali żywność w nocy, a następnie rozdzielali wśród strzeleckiej braci”. Gdy obławy NKWD ustały, a teren znalazł się za granicą polsko-sowiecką i państwo polskie formalnie przejęło nad nim kontrolę, Szpontak znacząco wzmocnił swoją pozycję. Kazał zamordować
Jesienią 1944 roku ludność polska, sądząc, że państwo polskie będzie jej bronić, zaczęła wracać w Lubaczowskie. Szpontak, by zablokować ten proces, kazał zamordować w Łykoszynie 14 Polaków! Pod koniec 1944 i na początku 1945 roku wydawało się, że państwo polskie wobec ruchu ukraińskiego jest całkowicie bezradne. Szpontak, czyli „Zalizniak” rósł zaś w siłę i czuł się całkowicie bezkarny. 28 marca 1945 roku przeprowadził jednoczesną likwidację struktur państwa polskiego w rejonie swojego operowania. Zniszczył 18 posterunków milicji i zdezorganizował funkcjonowanie polskiej administracji. Na terenach wokół Gorajca powstała „upowska republika”. Jak pisze Dionizy Garbacz: „Oddziały »Zalizniaka« praktycznie cały 1945 r. miały dużą swobodę, przede wszystkim w Lubaczowskiem i Przemyskiem, w przeprowadzaniu akcji przeciwko Polakom, a także Armii Czerwonej. Szpontak-„Zalizniak” stale podtrzymywał duch bojowy u swych podwładnych”.
Jak wspomina Andrij Kordan „Kozak”, w jednym z przemówień do członków kurenia powiedział m.in.: „Naszymi głównymi wrogami są ci, którzy rozsiedli się na naszej ziemi, pija naszą krew i nie dają nam po ludzku żyć. Wstąpiliśmy w szeregi UPA i wzięliśmy w swe ręce broń, żeby ich przepędzić”. Realizując to „przepędzenie”, podległe „Zalizniakowi” czoty i sotnie podchodziły aż pod Leżajsk. Ludność polska mogła liczyć wówczas przede wszystkim na oddziały polskiego podziemia antykomunistycznego, głównie oddział partyzancki NOW-AK Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka”. Wsie polskie organizowały samoobronę, w co mocno angażowali się m.in. miejscowi proboszczowie, cieszący się wśród ludności największym autorytetem. Na Leżajszczyźnie i w Jarosławskiem główne niebezpieczeństwo dla polskich wsi miały stanowić ukraińskie miejscowości opanowane przez OUN, takie jak Adamówka, Dobcza, Rudka, Cieplice z przysiółkiem Wołczaste, Cewków, Piskorowice i Kulno. „Wołyniak” zaczął pacyfikować te miejscowości, wyławiając Ukraińców współpracujących z OUN-UPA.
Rozwścieczone kierownictwo OUN wydało „Zalizniakowi” rozkaz spalenia w odwecie wsi Wiązownica. Ten ściągnął wszystkie sotnie kurenia i spalił niemal całą wieś. Ogień strawił 130 gospodarstw, zabitych zostało też około 130 osób, w tym również niemowlęta. Kilkanaście osób spłonęło żywcem. Gdyby nie opór oddziału samoobrony, zorganizowanej przez tamtejszego proboszcza, ks. Józefa Misia oraz przybycie z odsieczą oddziału NSZ „Radwana”, współpracującego z „Wołyniakiem”, a także oddziału milicji, ofiar byłoby więcej. Ocalała też część wsi.
Dowódca odcinka
W marcu 1945 roku Szpontak został mianowany dowódcą 27 Odcinka Taktycznego UPA „Bastion” i szefem sztabu VI Okręgu Wojskowego UPA „Sian”. Kontynuował na tym stanowisku walkę ze strukturami państwa polskiego. Starał się maksymalnie utrudnić, a nawet sparaliżować akcję przesiedleńczą ludności ukraińskiej, bo zdawał sobie sprawę, że jej sfinalizowanie oznacza dla UPA koniec. Jej oddziały napadały na komisje przesiedleńcze i likwidowały je wraz z polskimi żołnierzami, którzy je ochraniali. Paliły dworce kolejowe, niszczyły tory, wysadzały mosty. Paliły też ukraińskie wsie, z których wysiedlono Ukraińców, by nie mogła zamieszkać w nich ludność polska wyganiana z Ukrainy. Pod kierownictwem Szpontaka zbudowano też dla potrzeb kurenia sieć bunkrów.
Kres jego działalność położyła Akcja „Wisła”. Podległy mu kureń odniósł ciężkie straty w walce z oddziałami WP i poszedł w rozsypkę. Z 200 ludzi, z którymi zaczynał upowską działalność, w 1947 roku przy życiu pozostało już tylko 16. Zwolnił wszystkich pozostających przy nim upowców, których nawet Andrij Kordan „Kozak” określił mianem „zbieraniny”. Część jego podwładnych przeszła na Ukrainę, część wyjechała do rodzin wysiedlonych na Ziemie Odzyskane, a on sam przeszedł do Czechosłowacji, gdzie zamieszkał przy rodzinie w Wielkich Kapuszanach. W grudniu 1958 roku został wytropiony przez czechosłowacką służbę bezpieczeństwa, a jesienią 1959 roku, po śledztwie, przekazano go władzom polskim. Stanął przed Sądem Wojewódzkim w Rzeszowie na sesji wyjazdowej w Przemyślu. Konto miał bardzo poważnie obciążone. Ze swoimi podwładnymi dokonał 200 ataków terrorystycznych przeciwko państwu polskiemu, zniszczył pięć stacji kolejowych, zaminował i wysadził w powietrze 14 mostów kolejowych i 16 drogowych, wysadził w powietrze cztery pociągi, zlikwidował 14 posterunków milicji i atakował trzy miasta z garnizonami polskiej milicji i wojska. Popełnił też cały szereg zbrodni ludobójstwa.
W połowie 1960 roku skazano go na karę śmierci. Nie zawisł jednak na szubienicy, na co z pewnością zasługiwał. Karę główną zamieniono na dożywocie, a następnie na 25 lat wiezienia. Został zwolniony przedterminowo w listopadzie 1981 roku. Powrócił do Czechosłowacji, gdzie zmarł 14 kwietnia 1989 roku.