środa, 28 lutego 2018

Rozpłatali toporem matkę i dziecko.

Już z chwilą wybuchu wojny zaczęły się mordy na tle narodowościowym ze strony ukraińskich nacjonalistów. Jak wspominał Jan Zaleski już w przeddzień wkroczenia Czerwonej Armii Ukraińcy wymordowali polską ludność na kolonii Kołodne pod Wyczółkami.
Ataki rozpoczęły się również po ataku Niemiec na Rosję sowiecką w 1941 r. Wtedy we wsi Czechów banderowcy zamordowali nie tylko 11 Polaków – w tym sześcioro dzieci, ale także 6 Ukraińców, którzy im pomagali. Wszystkich wrzucono do jednego dołu, razem z ciężko rannymi, których pogrzebano żywcem.

Kolejne morderstwa miały miejsce w okolicach Bożego Narodzenia 1943 r. Wtedy ukraińscy policjanci zastrzelili kilku partyzantów z AK, lekarza, nauczyciela oraz studenta. Największy dramat i kumulacja antypolskiego ludobójstwa rozegrała się jednak w nocy z 28 na 29 lutego 1944 r.
„W nocy z 28 na 29 lutego 1944 r. banderowcy rozpoczęli rzeź mieszkańców Korościatyna. Rozpoczęli „żniwo” równocześnie z trzech stron, trzech wylotowych dróg, od Wyczółek, od Zadarowa (ukraińskiej wsi) i od Komarówki. Działały trzy wyspecjalizowane grupy: pierwsza „pracowała” toporami, druga rabowała, trzecia paliła systematycznie domostwo po domostwie. Rzeź trwała niemal przez całą noc. Słyszeliśmy przerażające jęki, ryk palącego się żywcem bydła, strzelaninę. Wydawało się, że sam Antychryst rozpoczął swą działalność!” – napisał Jan Zaleski w swojej „Kronice życia”.
Ukraińcy do ataku na Polaków wykorzystali często stosowany przez UPA podstęp. Według wspomnień Anieli Muraszki – siostry zakonnej:
„Banderowcy zaatakowali o godz. 18-tej, a więc wtedy, gdy warty dopiero rozchodziły się na posterunki. Zdradziła to pewna Ukrainka ożeniona w Korościatynie. Zdradziła także hasło, którym posługiwali się wartownicy. Napastnicy wjechali do wioski saniami, wołając po polsku, że są partyzantami i żeby chłopcy z wioski zgromadzili się wokół nich. Chcieli ich bowiem w jak największej ilości wymordować. Po chwili zaatakowali i rozpoczęła się rzeź”.
Mordowanie odbywało się w opisywany w literaturze historycznej i wspomnieniach osób, które przeżyły zbrodnie ukraińskie sposób. Atak rozpoczął oddział UPA wspierany przez miejscową ludność ukraińską uzbrojoną w siekiery, kosy, widły i noże. Zabijano nimi, rabowano dobytek, a następnie palono wszystkie domostwa. Ukraińcy zamordowali łącznie 156 osób, w tym kilkanaścioro dzieci w wieku od 4 do 12 lat.
Jan Zaleski tak opisuje bestialstwo UPA i sposób mordowania Polaków:
„Rano rodzice udali się na zgliszcza Korościatyna i opowiadali potem rzeczy, od których włosy się jeżyły. Np. bandyci wpadli do mieszkania Nowickich w dawnej karczmie. P. Nowicki, przedwojenny sprzedawca w sklepie Kółek Rolniczych, zdążył w ostatniej chwili wymknąć się za dom. Żonę pochyloną nad łóżeczkiem kilkumiesięcznego dziecka banderowiec ściął toporem, rozpłatał też toporem głowę kilkuletniej córki Basi. Tenże Nowicki dostał po tym wszystkim pomieszania zmysłów i chodził z ocalałym niemowlęciem na ręku, ciągle mówiąc coś o ukochanej Basi. Sąsiedzi dożywiali go wraz z dzieckiem.”


Warto dodać, że ciała były tak zmasakrowane, iż na wspomnianą liczę 156 zabitych tożsamość udało się tylko 117 ofiarom.
Zamordowanych pochowano 2 marca na cmentarzu w Korościatynie. Reszta ocalałych Polaków wyjechała ze wsi do pobliskich Monastrzysk. Po 1945 r. znaleźli się na Dolnym Śląsku w okolicach Strzelina i Legnicy.
Tradycyjnie już, do dnia dzisiejszego zbrodnia UPA – podobnie jak setki tego typu – nie została należycie upamiętniona przez Ukraińców. W Korościatynie na mogile ofiar znajduje się jedynie stary zmurszały drewniany i bezimienny krzyż.

poniedziałek, 26 lutego 2018

List Prezydenta do uczestników uroczystości z okazji 74 rocznicy rzezi w Hucie Pieniackiej.

Panie i Panowie!

Spotykają się Państwo dzisiaj w miejscu, które 74 lata temu – w ciągu jednego dnia – z dużej, tętniącej życiem wsi zostało zamienione w martwe pustkowie. Zbrodnia ludobójstwa,
popełniona tutaj przez ukraińskich żołnierzy i policjantów na służbie hitlerowskiej III Rzeszy Niemieckiej oraz ukraińskich nacjonalistów przyniosła zagładę około tysiąca ludzi: polskich mieszkańców Huty Pieniackiej oraz ukrywanych przez nich Żydów i uciekinierów z innych miejscowości Wołynia i Podola.

W imieniu państwa i narodu polskiego pochylam dzisiaj głowę na znak hołdu dla męczeństwa ofiar. Ich niewinna śmierć, zadana jedynie dlatego, że byli Polakami, przeraża ogromem okrucieństwa.

Zarosły zgliszcza ich domostw i zbiorowe mogiły, ale pamięć o rzezi trwa i wciąż jest bolesną raną w polskiej duszy. Nie wolno nam o niej zapomnieć, nie wolno odwracać od niej oczu. My, współcześni Polacy, jesteśmy to winni naszym wymordowanym rodakom. Ale jest to też nasz obowiązek wobec potomnych: pamiętać i wyciągać wnioski.

 Pamięć o dokonanej tutaj rzezi niesie także zobowiązanie, by przyszłość opierać na solidnym fundamencie prawdy, nie zaś na fałszu, zapomnieniu, wyparciu. My, Polacy, chcemy dobrych relacji z Ukraińcami. Uważamy, że nasze narody potrzebują siebie nawzajem, aby oba nasze państwa były silne i bezpieczne. I dlatego potrzebujemy też pamięci i prawdy o tym, co zdarzyło się tutaj 28 lutego 1944 roku – aby nic podobnego nigdy więcej się nie powtórzyło i aby nasze relacje opierały się na mocnych podstawach i wzajemnym zaufaniu.

Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Andrzej Duda

niedziela, 25 lutego 2018

Banderowskie bydło zakłóciło obchody w Hucie Pieniackiej.

Ukraińscy nacjonaliści po raz kolejny sprofanowali miejsce bestialskiej zbrodni w Hucie Pieniackiej, dokonanej przez ideowych poprzedników. Uroczystości zakłócały nie tylko okrzyki ku czci SS Hałyczyna, Bandery itp., wznoszone przez agresywną grupę z czarno-czerwonymi flagami. Delegacja polska zastała obok odnowionego po zeszłorocznej dewastacji pomnika tablicę z napisem obwiniającym... ofiary zbrodni o "działalność antyukraińską", za którą mieszkańcy Huty zostali "słusznie ukarani".
Obecni na uroczystościach przedstawiciele władz RP nie reagowali, ograniczając do standardowych zapewnień o "przyjaźni polsko-ukraińskiej"...

sobota, 24 lutego 2018

Polaków w pień wycinać...

Poniższy tekst to rozkaz dowództwa UPA przechwycony przez Komendę Armii Krajowej Lwów opublikowany w opracowaniu omawiającym sytuację w Galicji Wschodniej.
"1. Do 25 lutego 1944 r. wójtowie gmin mają przeprowadzić spis wszystkich mężczyzn Ukraińców w wieku od 18 do 55 lat, którzy mają być w pogotowiu mobilizacyjnym.
2. Do 28 lutego wszyscy robotnicy fachowcy mają się przeprowadzić z miasta na wieś.
3. Projektuje się napady na miasta w biały dzień, a nie w nocy. W związku z tym ludności ukraińskiej w mieście zostanie wyznaczone miejsce, z którym mają się znaleźć.
4. W związku z sukcesami bolszewików należy przyspieszyć likwidację Polaków, w pień wycinać, czysto polskie wsie palić, we wsiach mieszanych niszczyć tylko ludność polską.Zagrody polskie palić tylko w takim przypadku, jeżeli są one oddalone od ukraińskich co najmniej 15 metrów.
5. Za zamordowanie jednego Ukraińca, czy przez Polaka, czy przez Niemców – rozstrzelać 100 Polaków.
6. Prowadzić wywiad wśród Polaków, badać siłę oporu i stopień uzbrojenia. Do wywiadu używać kalek i dzieci.
7. Przygotować w lasach rowy strzeleckie, gromadzić w nich słomę.
8. Gromadzić naftę i benzynę. Wieśniacy mają oddać 50% nafty otrzymanej jako premię za odstawione kontyngenty.
9. W czasie napadu na miasto uwolnić więźniów.
10. Gdy podczas mordowania Polaków przez pomyłkę zostanie zabity Ukrainiec – sprawca zostanie ukarany śmiercią.
11. Sporządzić listę volksdeutschów.
12. Zlikwidować niemieckich konfidentów.
13. Zdawać wyznaczony kontyngent na rzecz UPA.
Hasło: „Nasza noc, nasz las”
Na zdjęciu Roman Szuchewycz.


piątek, 23 lutego 2018

Powiesili mnie na łańcuchu...

24 lutego 1944 roku sotnia UPA napadła na zamieszkaną w większości przez Ukraińców wieś Skowiatyn w województwie tarnopolskim. Upowcy uprowadzili, a następnie zamordowali kilkunastu Polaków. Wspomina Zofia Bochenek:
"Nocą 24 lutego 1944 roku, do mego mieszkania wtargnęło kilku banderowców. Na wstępie powiedzieli mi, że jestem aresztowana przez polową żandarmerie UPA. Kazali mi założyć ręce do tyłu, po czym skrępowali je konopną linką. Zaprowadzili mnie do mieszkania sąsiada, ...Ukraińca, Iwana Dudka. Tam zaczęli bić łańcuchem po całym ciele. Bili też drewnianym kołkiem. Po chwili otrzymałam cios w głowę. Straciłam przytomność. Banderowcy oblali mnie zimną wodą i kiedy odzyskałam przytomność, ponownie zaczęli mnie bić. Straciłam przytomność po raz drugi. Gdy ją odzyskałam, stwierdziłam z przerażeniem, że wiszę na słupie przy budynku szkolnym. Powieszono mnie na łańcuchu, co okazało się zbawienne, gdyż poskręcane ogniwa łańcucha uniemożliwiały całkowite zaciśnięcie się pętli na szyi. Obok stało kilku ukraińskich oprawców, rozprawiających z humorem o mojej śmierci. Jeden z nich powiedział: „... ta polska kurwa wyzionęła ducha jeszcze w mieszkaniu i niepotrzebnie zaciągnęliśmy ją tutaj”. Podszedł do mnie i dla pewności ukłuł mnie bagnetem w pośladek. Mimo dotkliwego bólu nie poruszyłam się, a ni też nie wydałam z siebie jęku. Wola życia była silniejsza od bólu. Po odejściu oprawców udało mi się wyzwolić ręce z linki. Mając je wolne, chwyciłam łańcuch powyżej głowy, podciągnęłam się do góry i wisząc na jednej ręce, drugą zdjęłam pętlę z szyi. W pobliżu nie było nikogo. Kilka zagród dalej, za budynkiem szkoły, mieszkała moja matka. Tam też się natychmiast udałam. Kiedy moja mama opatrzyła mi rany, ukryłyśmy się obie w zamaskowanym, przydomowym schronie. Następnego dnia mama odwiozła mnie do szpitala, gdzie przez kilka miesięcy dochodziłam do zdrowia”
Ofiarą swoich rodaków padł również 35-letni Ukrainiec Józef Chymejczuk zamordowany za sprzyjanie Polakom.


czwartek, 22 lutego 2018

Podkamień-zapis zbrodni.

    ZBRODNIA W PODKAMIENIU

Zbrodnia w Podkamieniu – zbrodnia dokonana między 12 a 16 marca 1944 przez kureń UPA dowodzony przez Maksa Skorupśkiego ps. "Maks" przy pomocy 4 pułku policji SS złożonego z ukraińskich ochotników pod dowództwem niemieckim, we wsi Podkamień w dawnym województwie tarnopolskim. Szacowana ilość ofiar waha się 400 do 600 Polaków.

Przed zbrodnią

Od rozpoczęcia rzezi wołyńskiej do lutego 1944 roku zabudowania kościoła i klasztoru dominikanów w Podkamieniu były miejscem schronienia dla ludności polskiej uciekającej ze swoich miejscowości przed oddziałami UPA oraz podburzonym przez nacjonalistów ukraińskim chłopstwem.

W zabudowaniach klasztornych Podkamienia chronili się za zgodą przełożonego klasztoru dominikanów Polacy uciekający ze swoich miejsc zamieszkania w powiatach krzemienieckim i dubieńskim w województwie wołyńskim.

Od grudnia 1943 roku na teren klasztoru przeniosła się również duża część mieszkańców samego Podkamienia. Szacuje się, że w końcu 1943 roku było to już łącznie ok. 2000 osób.

Polski Komitet Opiekuńczy działający w Brodach dostarczał ukrywającym się wsparcie materialne. Ukrywający się w klasztorze zorganizowali na wypadek ataku samoobronę, której dowódcą został inż. Kazimierz Sołtysik, zastępca nadleśniczego w Podkamieniu.

Jej członkami zostali młodzi mężczyźni ukrywający się w klasztorze. Broń uzyskano od placówki nadleśnictwa, której załoga ze strachu o swoje życie przeniosła się do klasztoru w Podkamieniu. Broń zakupiono (lub otrzymano) od walczących po stronie niemieckiej Węgrów, których oddział przechodził przez Podkamień w lutym 1944 roku.

W pierwszych dniach marca 1944 roku przez miasteczko przechodził oddział ukraiński SS z kpt. Langiem, Niemcem, jako dowódcą. Lang, zorientowawszy się, kto ukrywa się w klasztorze, nakazał wydanie całej broni oraz opuszczenie budynków przez mężczyzn od 17 do 45 lat.

Po otrzymaniu części zgromadzonego uzbrojenia odstąpił jednak od klasztoru. W tym samym czasie Niemcy nawiązali kontakt z kureniem "Maksa", przybyłym w okolice Podkamienia z Wołynia i zaproponowali mu, w ramach współpracy, zdobycie wzgórza klasztornego.
Przebieg zbrodni

Według relacji ks. Józefa Burdy o. Marcin Kaproń, który w sobotę 11 marca 1944 roku był w gminie w Podkamieniu w sprawie urzędowej, usłyszał od woźnego, że przygotowuje się napad na klasztor.

Po powrocie do zabudowań nakazał on zamknięcie bram. Faktycznie, tego samego dnia pod murami klasztoru pojawił się oddział podający się za partyzantkę sowiecką (inne świadectwo – za oddział SS walczący z banderowcami) i zażądał wpuszczenia do klasztoru oraz wsparcia w postaci żywności.

Dowodzący obroną klasztoru spuścili posiłek na linach, a na żądanie domniemanych partyzantów sowieckich wysłali do nich delegację, która jedząc  razem z oblegającymi miała udowodnić, że jedzenie nie jest zatrute.

Delegaci zostali wypuszczeni tego samego dnia, rozpoznali oni, że oblegającymi są Ukraińcy z UPA. Sprawiło to, że obrońcy tym bardziej postanowili nie opuszczać klasztoru i w miarę możliwości umocnili jego bramy i okna. W tym czasie wewnątrz murów obiektu przebywało na stałe co najmniej 300 polskich cywilów. Pod osłoną nocy część ludności wymknęła się z klasztoru.

Następnego dnia, 12 marca, wobec kolejnej odmowy otwarcia bram, oblegający zaczęli ostrzeliwać klasztor i rąbać siekierami furtę. Powstrzymały ich jednak strzały z dwóch posiadanych przez Polaków karabinów maszynowych.

Wówczas dowództwo ukraińskiego oddziału zażądało opuszczenia budynków przez wszystkich ukrywających się tam Polaków, z wyjątkiem zakonników, obiecując wypuścić ich wolno. Kiedy Polacy zaczęli wychodzić z klasztoru, upowcy otworzyli ogień. Powstało ogólne zamieszanie, w którym napastnicy przedarli się do wnętrza klasztoru.

W dalszym toku wydarzeń zamordowanych zostało ok. 100 Polaków, nie licząc osób ukrywających się poza klasztorem na terenie Podkamienia. Ciała ofiar były porzucane w miejscu zabójstwa lub wrzucane do klasztornej studni. Części osób udało się przetrwać w kryjówce na strychu.

Mienie klasztorne, stanowiące jedno z najbogatszych zbiorów precjozów i dzieł sztuki na ówczesnych Kresach, było przez kilka dni sukcesywnie i pedantycznie łupione, aż do zupełnego jego rozgrabienia, według kapłanów który ocaleli z tej rzezi skarby zrabowane przez Ukraińców sięgnęły kilku milionów dolarów.

Pogromy przeniosły się także na teren miasteczka, gdzie trwały jeszcze przez kilka następnych dni. Bojówki banderowskie penetrowały zabudowania, ogrody i zagajniki, poszukując ukrywających się Polaków. Ewa Siemaszko szacuje, że w miasteczku zginęło więcej ludzi niż w samym klasztorze.

Osoby ocalałe z klasztoru podkamieńskiego (ks. Józef Burda, Paulina Reissowa) podawały liczbę ok. 150 zabitych.

Publicysta Jacek Borzęcki relacjonując odsłonięcie pomnika ofiar mordu na portalu Wspólnoty Polskiej, mówił o ponad 120 ofiarach. Wszystkie relacje brały jednak pod uwagę jedynie zabitych w samych zabudowaniach klasztornych.

Ewa Siemaszko szacuje całkowitą liczbę zabitych w Podkamieniu na 400-600 osób.
H. Różański, H. Komański i Sz. Siekierka podają liczbę ok. 600 zabitych, pisząc zarówno o zamordowanych w samym klasztorze, jak i w czasie próby ucieczki . Ci sami autorzy wskazują na związek między wycofaniem się UPA z Podkamienia a wejściem do miejscowości Armii Czerwonej, które nastąpiło 19 marca. Twierdzą też, że obok oddziału UPA w napadzie na klasztor brała udział 14 Dywizja Grenadierów SS.
   

Po zbrodni

Banderowcy przez dwa dni wywozili furami, a ukraińscy esesmani samochodami, zagrabione dobra klasztorne i mienie pomordowanych Polaków. Wnętrza zespołu klasztornego zostały zniszczone. Pogrom przetrwał Obraz Matki Boskiej Podkamieńskiej.

Zaopiekował się nim ocalony o. Józef Burda, który przewiózł go w 1946 roku do Polski. Obecnie znajduje się on w kościele Ojców Dominikanów we Wrocławiu.

Ukraińcy z Podkamienia nie wzięli udziału w szturmie na klasztor, a wielu Polaków uratowało życie dzięki udzielonemu przez nich schronieniu.

Jedną z osób, które przeżyły atak UPA na Podkamień był Leopold Buczkowski, polski pisarz, malarz i grafik. Był on członkiem samoobrony w klasztorze. W trakcie ataku zginęło jego dwóch braci.

Po II wojnie światowej władze stalinowskie urządziły w byłym klasztorze szpital psychiatryczny, nie podjęły natomiast żadnych działań konserwatorskich  kościoła, który  popadł w zupełną ruinę.

Upamiętnienie

20 maja 2012 roku po wieloletnich staraniach potomków ofiar i dzięki pieniądzom pochodzącym od władz Rzeczypospolitej Polskiej, Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz członków Stowarzyszenia Kresowego „Podkamień” nastąpiło uroczyste odsłonięcie i poświęcenie pomnika upamiętniającego ofiary zbrodni w Podkamieniu.

W uroczystości brał udział m.in. konsul generalny RP we Lwowie Jarosław Drozd oraz przedstawiciele lokalnych władz ukraińskich.

Pomnik składa się z sześciu tablic z nazwiskami ofiar zbrodni (władze ukraińskie nie pozwoliły wymienić wszystkich) oraz granitowego krzyża z godłem Polski i napisem:

„Pamięci mieszkańców Podkamienia i okolic, którzy zginęli w marcu 1944 r. Niech spoczywają w Pokoju”.

Monument został poświęcony w obecności około 200 osób przez duchownych katolickich obrządku łacińskiego i bizantyjsko-ukraińskiego, natomiast nie stawił się żaden z zakonników greckokatolickich, którzy obecnie są w posiadaniu kościoła i niektórych pomieszczeń byłego klasztoru dominikańskiego.

Przedstawiciele lokalnych władz ukraińskich w swoich wystąpieniach doszukiwali się winnych zbrodni w Niemcach i Rosjanach, oraz nawiązywali nie tylko do zbrodni w Podkamieniu, ale i do zabójstw na Ukraińcach w Pawłokomie, Uhryniu i Zaleskiej Woli, próbując zminimalizować zbrodnię w Podkamieniu.

Wcześniej, w 2009 roku z inicjatywy ukraińskiej w Podkamieniu powstał pomnik ku czci banderowskiej Ukraińskiej Powstańczej Armii.

Cichociemny Wacław Kopisto.

23 lutego 1993 roku w Rzeszowie w wieku 82 lat zmarł Wacław Kopisto (zdjęcie) oficer Wojska Polskiego II RP, członek Armii Krajowej, Cichociemny.
Urodził się w Starokonstantynowie (obecnie Ukraina). Był absolwentem Wyższej Szkoły Handlu Zagranicznego oraz Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty. W czasie wojny obronnej w 1939 roku był żołnierzem 154. Pułku Piechoty 45. Dywizji Piechoty. W roku 1940 został internowany na Węgrzech, po czym wyjechał do Francji, gdzie został skierow...any do Rezerwowego Obozu Wyszkoleniowego Oficerów (ROWO) w
Vichy i Legii Oficerskiej . W czerwcu tego samego roku znalazł się w Wielkiej Brytanii, gdzie służył w 7. Batalionie Kadrowym Strzelców 3. Brygady Kadrowej Strzelców, następnie w 1. Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej. W nocy z 1 na 2 września, już jako Cichociemny został zrzucony na terytorium Polski ramach akcji Smallpox. 18 stycznia 1943 roku, w ramach akcji organizacji dywersyjnej Wachlarz, którą to akcją dowodził Jan Piwnik "Ponury" uczestniczył w odbiciu osadzonych w więzieniu w Pińsku żołnierzy AK.
Od kwietnia 1943 roku walczył jako oficer dywersji Inspektoratu Łuck
Okręgu Wołyń AK . Do jego zadań należały m.in.: organizacja i koordynacja samoobrony przed UPA w Antonówce , Spaszczyźnie i Przebrażu , utworzenie patroli dywersyjnych, współpraca w tworzeniu oddziałów partyzanckich „Piotrusia Małego” i „Olgierda” (24. Pułk Piechoty „Krwawa Łuna” ), szkolenia, walki z UPA oraz akcje likwidacyjne i dywersyjne.
W roku 1944 aresztowany został przez NKWD i skazany na karę śmierci przez rozstrzelanie, którą zamieniono później na 10 lat więzienia, które odbył w więzieniach w Kijowie (Łukianówka), Kaniowie, łagrach Kołymy, Komi i
Magadanu (m.in. obozy w Kotłasie, Tajszecie). 3 maja 1953 roku karę zamieniono na przymusowe osiedlenie i podjęcie pracy na terenie Magadanu. Po 11 latach i 8 miesiącach wyruszył do Polski. Podróż trwała od października do grudnia 1955 roku. Od tego czasu pracował w Zakładach Przemysłu Mięsnego w Rzeszowie.
Odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari oraz Krzyżem Walecznych.

środa, 21 lutego 2018

Ukraińcy zamazuja tabliczki z informacjami o liczbie pomordowanych przez UPA Polaków w okolicach Włodzimierza Woł.

11737952_498331833664856_2936601830857499447_n11737823_498328860331820_7716360367667904554_n11742761_498332090331497_7027791815566225695_n20106_498332103664829_6821370011325748892_n11745723_498330740331632_4201503934351834582_n

Zagłada Berezowicy Małej na Podolu.

22 lutego 1944 roku to rocznica kolejnej zbrodni wołyńskiej. Tym razem miała ona miejsce w Berezowicy Małej ( obecnie Ukraina).
Mieszkańcy miejscowości, którzy już wiedzieli czego wcześniej dokonywały gdzie indziej bandy UPA postanowili bronić się przed nimi sami. W tym celu pełniono warty,które miały ostrzegać przed wrogiem. Jednak Niemcy okupujący ten region obawiali się nadchodzącej Armii Czerwonej. Mieszkańców wykorzystano do budowy obrony pozycji niemieckich. To uśpiło czujność mieszkańców obawiających się ukraińskiego ataku.
W nocy od strony Wiśniowca spacyfikowanego dzień wcześniej nadjechali na furmankach mordercy z UPA. Mordowano jak zwykle nożami i siekierami, podchodząc pod zabudowania po cichu. Uciekinierów traktowano ostrą amunicją. Zabito 131 osób.
Fragmenty opisów wydarzeń, które miały miejsce tego dnia:
„Liczne banderowskie bojówki, dobrze uzbrojone, przyjechały od strony granicy wołyńskiej. Najpierw zaatakowały polskie zagrody na przysiółku położonym około 1 km od wsi. Tu, by nie płoszyć śpiącej ludności we wsi, mordercy posługiwali się wyłącznie siekierami, nożami i bagnetami. I tak: Piotra Szewciuka porąbano na trzy części, Katarzynę Tomków, wdowę wraz z siedmiorgiem dzieci, zakłuto bagnetami, Janowi Nowakowskiemu odrąbano część głowy, a żonę zakłuto bagnetami. Podobnie wymordowano całą rodzinę Korylczuków: Prokopa, jego żonę Anastazję, i córki – Agnieszkę, Marię, Stefanię i małego wnuka Krzysia. Uratował się jedynie Władek Korylczuk, który po krótkiej walce wręcz, wyrwał się rezunom i zaalarmował całą wieś. Uciekł tylko w bieliźnie, a na dworze panował siarczysty mróz i śnieg był prawie po pas. Władek biegł przez całą wieś krzycząc „rżną”. Zatrzymał się aż na końcu wsi w leśniczówce. To właśnie dzięki niemu wielu ludzi zdołało się uratować.
(...) Jego trzyletniego synka nadziano na bagnet i mimo krzyku dziecka, bandyci śmiali się i wymachując bagnetem mówili, że to jest polski orzeł (...) Wujek Janek nie doszedł nawet do stajni, bo go zamordowano wcześniej, wzorując się na śmierci Jezusa: miał pięć ran zadanych nożami: na rękach, na nogach i w boku (...) Poszliśmy do spalonej obory, za nami poszło oglądać to straszliwe cmentarzysko więcej ludzi. Przystąpiono do wyciągania zwłok. Wydobyto ciała żony i syna Jana Ciurysa, żony i dwu córek Piotra Ciurysa, Józefa Saciuka, matki Hrycajki z małym dzieckiem, Agnieszki Pańczyszyn z córką, córki Sowińskiego, Anny Lewków, żony i dwójki dzieci Wojtka Dżygały, oraz czwórki moich dzieci i mojej żony. Niektóre zwłoki były tak spalone, że nie ustalono ich tożsamości (...) Gdy doszedłem do zagrody Janka Nowakowskiego „Mojsa” zauważyłem, że leży on na drodze z żoną i dwiema kobietami: starą „Slińczychą” i jej córką Kaśką. Jaśko miał odrąbaną siekierą głowę. Poszedłem do domu Władka Korylczuka i zobaczyłem, że jego najmłodsza siostra Stefania leży przy domu pod oknem cała skłuta nożami. Wszedłem do mieszkania i zauważyłem kałuże krwi, obok siebie leżeli Prokop Korylczuk i jego żona Jadzia. Byli pocięci nożami. Na ławce leżała jedna z sióstr Władka – Marysia. Miała przebity bagnetami brzuch. Jęczała. W tym samym mieszkaniu pod łóżkiem leżał ranny Józef „Słunka”. Obok na łóżku siedziała Jadzia Gap, która miała 6 ran kłutych. Na drugim łóżku leżał martwy synek Władka Korylczyka, z przebitą nożem piersią. Franek „Omelan” został zamordowany w swoim mieszkaniu. Dom Janka Jędrzejka został spalony, a on z córką udusili się w płonącym budynku czadem. U Kwaśnickich 6 osób udusiło się w spichrzu. Na podwórzu u Jaśka Krąpca leżał, przebity bagnetem Janek Szymków i stara Ciuryska".
Boguś

wtorek, 20 lutego 2018

Zbrodnie galicyjskich zwyrodnialców.

„W październiku 1944 r. byłam w Zaleszczykach, widziałam jak nurt rzeki niósł drzwi, na których leżało 5 trupów: matka z czwórką małych dzieci przywiązana kolczastym drutem. Drzwi te zaczepiły o wystający pień drzewa i zatrzymały się przy brzegu. Wielu ludzi poszło oglądać to makabryczne widowisko. Podobnych scen codziennie było w okolicy więcej. […] Kiedy byłam w Zaleszczykach, widziałam w kostnicy kobietę o imieniu Bronisława z Uhrynkowiec. Nazwiska jej nie zapamiętałam. Miała zdartą skórę z czoła i zawiniętą niczym beret na głowie. Na rękach miała podobnie zdjętą skórę i naciągniętą na dłonie. Był to widok przerażający. Jak bardzo oprawca musiał być zwyrodniały, aby w ten sposób męczyć bezbronną kobietę. Czy takich zwyrodnialców można nazywać żołnierzami UPA, walczącymi o wolną Ukrainę?”

poniedziałek, 19 lutego 2018

Wspomnienia Romana Szymanka ze wsi Kohylno na Wołyniu.

Objęcie władzy na Wołyniu przez Niemców odbyło się w naszej okolicy zupełnie zwyczajnie i spokojnie. Nie przypominam sobie żadnej bramy powitalnej czy objawów nadzwyczajnej radości u Ukraińców z tego tytułu, że przyszli Niemcy. Między nami wciąż jeszcze panowała zgoda i pokój. Pamiętam jednak, że już jesienią 1941 r., gdy pasłem krowy na łące, słyszałem jak ukraińscy pastuchy naśmiewali się z nas Polaków, było nas kilku, mówiąc: „Gdzie wasza Polsza się podziała, mieliście nie oddać guzika, a zgubiliście nawet portki.” Tak się wtedy naśmiewali z nas i z naszej ojczyzny. W tym czasie Niemcy i Ukraińcy organizowali w naszej wiosce spotkania w „Domu Ludowym”, który mieścił się w budynku przedwojennej szkoły. Ja w tych spotkaniach nie uczestniczyłem, chodził na nie mój tato Wacław, bowiem miał taki nakaz od sołtysa, który był Ukraińcem. Tato opowiadał mi później, że podczas tych spotkań naśmiewano się z upadku Polski, z jej klęski. Przy czym Ukraińcy żywo zachwalali Niemców i ich naród, o których publicznie mówili: „Niemiec jest silny, dobry gospodarz, pomoże nam zbudować samostijną Ukrainę.”

NADCHODZI NOC GROZY

Już latem 1942 r. zauważyłem, że zarówno starsi jak i młodzi Ukraińcy coraz częściej organizują gromadne spotkania, podczas których śpiewają wrogie piosenki dla Polaków. Osobiście słyszałem wiele razy jak śpiewali tak: „Smert Lachom, smert, smert moskowskoj, żydowskiej komunie.” W czerwcu tego samego roku, miało miejsce jeszcze inne, znaczące zdarzenie. Moja mama Michalina pracowała w konopiach przed naszym domem i wtedy zobaczyła, że idzie prawosławny pop z naszej wsi, na którego oczekiwał nasz sąsiad, Ukrainiec Burys. Gdy pop się przybliżył, poczęli rozmawiać, w chwilę później mama usłyszała następujące słowa popa do Burysa: „Ty nie ziewaj, masz młodych dwóch synów, niech idą, niech biją Lachiw. Jak zabiją, to mniej ich zostanie dla innych.” Słyszałem później osobiście, jak mama mówiła później o tym naszemu tacie w domu. Powiedział na to wtedy: „To co zrobić, trzeba mieć się na baczności.” Mama wielokrotnie później to wspominała, widać było jak głęboko ją to zraniło, jeszcze nawet po wojnie o tym mówiła.
W 1943 r. nasz tato Wacław poważnie już obawiał się o życie naszej rodziny, wyraźnie bał się napadu na nasz dom. Dlatego pilnował, abyśmy wszyscy nie nocowali razem w domu, wtedy w razie napadu, przynajmniej niektórzy zostaną ocaleni. Nocowaliśmy często na strychach, w oborze, w stodole. Ojciec wysyłał nas także często do innych rodzin, ja najczęściej chodziłem na Zastawie. Pamiętam jak w czerwcu 1943 r. Bolesław Roch, który miał już wtedy 23 lata, przygotowywał dla mnie kryjówkę w kopach siana. Spałem w nich wygodnie całą noc, nad ranem przychodził po mnie i zabierał do domu, w dzień wracałem do domu. Ukraińcy w tym czasie rozpowiadali, że ma być napad na naszą wieś, że Niemcy szykują się do zrobienia czystki. Wtedy nasz tato zrobił za stodołą duży, zamaskowany schron dla całej naszej rodziny.
W końcu czerwca 1943 r. grupki miejscowych Ukraińców, naszych sąsiadów z Kohylna zbierali się w grupki mniejsze i większe i śpiewając maszerowali w szyku oraz przeprowadzali wiele innych ćwiczeń wojskowych. Zauważyłem przy tym, że już w tym czasie stronili od nas Polaków i nie chcieli z nami ogóle rozmawiać, więcej wyraźnie wyczuwało się rosnącą nienawiść. Zdarzały się też coraz częściej przypadki napastowania. Dla przykładu kiedy byłem na pastwisku wraz z innymi kolegami w lesie Kohyleńskim niedaleko Teresina to ukraińskie pastuchy przychodzili do nas i nas przeganiali. Grozili przy tym, że jak się nie usuniemy, to nas pobiją. Jednego razu, mojego kolegę Józefa Drabika z Kohylna pobili. Józek był kaleką bez ręki, którą utracił, gdy latem 1941 r. rozbrajał pocisk z moździerza sowieckiego w naszym lesie. Podczas tego najścia Józkowi Ukraińcy skaleczyli rękę, wtedy on poskarżył się w tartaku mieszkającym tam Polakom. Po godzinie przyjechało na rowerach 5 pięciu młodych Polaków, którzy z kolei pobili Ukraińców. Od tego starcia, już zaczęła się między nami otwarta wrogość i omijaliśmy się z daleka. Wśród młodych Polaków, którzy brali udział w tej bijatyce pamiętam dobrze: Henryka Kukułkę oraz Stanisława Karbowiaka, syna gajowego.
Aleksander Roch syn Anny i Antoniego mieszkał z żoną Agnieszką w Futorze pod lasem Kohyleńskim. To było około 1,5 km od Kohylna i około 1,5 km do Tartaku. Tam stało chyba tylko 3 domy, w tym dom rodzinny Agnieszki. Było tam pięknie, przed domem rosło około 6 może nawet 200-letnich dębów.
Michał Roch mieszkał na koloni Ludmiłpol i był żonaty z Marią z domu Tymoczko. Ślub odbył się jesienią 1942 r. w kościele w Swojczowie, a potem młodzi zamieszkali razem u pani młodej. W początkach lipca 1943 r. do domu Michała przyjechali nocą, około 23.00 dwoma furmankami Ukraińcy. Załomotali do drzwi i chcieli koniecznie z rozmawiać z Michałem Rochem. Michał już wcześniej obawiał się poważnie o życie, czasy były bowiem bardzo niespokojne, dlatego niewiele się namyślając, wyskoczył oknem na podwórko, na tyłach mieszkania. Tu niestety ustawiony był już Ukrainiec, który zaraz wskoczył mu na plecy i powalił na ziemię. Wywiązała się gwałtowna walka, w której Michał zdołał wyrwać upowcowi karabin, zarepetował ale karabin nie wystrzelił. W tym momencie z tyłu zaatakował drugi Ukrainiec. On jednak i z tym sobie poradził, próbując odebrać mu broń tak jak pierwszemu. Jednak Ukraińcy nie puszczali. Wtedy zaczął ich obu odciągać w stronę ogrodu, w kartofle i tam zamierzał ich podusić. Jednak Ukraińcy widząc, że mocno ciągnie, przechytrzyli go i puścili nagle broń. Gdy Michał się przewrócił skoczyli gwałtownie na niego i gdy go obezwładnili, wezwali pospiesznie pozostałych. Tymczasem teść wpuścił banderowców do domu, którzy gdy się dowiedzieli, że złapali Michała na dworze, udali się zaraz tam. Michał tylko w bieliźnie leżał na ziemi, gdy tymczasem Ukraińcy kołem stanęli dookoła niego. Widocznie poczuli się już panami sytuacji, ponieważ jeden z nich wezwał Michała do swobodnego powstania z ziemi. Michał czuł już śmierć na plecach, dlatego okazał się bystry i mężny i gdy wstawał, rzucił się gwałtownie na jednego z nich, przewracając go i uciekł. Chociaż do niego strzelali, udało mu się zbiec. Michał przybiegł tej nocy do Kohylna, do domu mojego ojca i ukrył się w stajni na strychu. Ponieważ pies bardzo szczekał, rano ojciec zauważył, że pies często spogląda na dach stajni. Poszedł zobaczyć co się tam stało i wtedy znalazł tam Michała, który był zupełnie nagi, gdyż wszystką bieliznę banderowcy zdarli z niego podczas próby zatrzymania go.
Zaraz zapytał się mocno zaniepokojony co się stało, gdy się dowiedział o ostatnim, najściu na dom Michała, zaraz wysłał mnie, abym pobiegł do Ludmilpola i uspokoił wszystkich, włącznie z żoną Michała Marią i jej rodzicami. Marysia zaraz przybiegła do nas i przekazała Michałowi, wezwanie banderowców, aby natychmiast wstawił się na ich placówkę w lesie koło Świniarzyna. Obiecali przy tym, że nic mu nie grozi, wyjaśniali spokojnie, że chcą z nim tylko porozmawiać. Michał po rozmowie z żoną i jej rodzicami: Moniką i Filipem Tymoczko, obawiając się prześladowania i zemsty na rodzinie, postanowił tam pojechać.
Gdy przyjechał do lasu konno, postanowił wcześniej zajechać do swojego kolegi gajowego, który nazywał się chyba Karbowiak i zapytać o drogę do sztabu partyzantów. Na podwórku spotkała go żona gajowego i nakazała mu natychmiast zsiąść i ukryć konia w szopie. Bardzo się obawiała, aby nikt ich nie zauważył, a szczególnie Michała. Wzięła go więc na bok i zapytała po co przyjechał. Gdy powiedział, że jedzie na rozmowę do sztabu UPA, opowiedziała mu jak tydzień temu na taką samą rozmowę pojechał jej mąż, który już więcej do domu nie wrócił. Z tego co mówiła zorientował się, że podczas przesłuchania Ukraińcy chcieli się koniecznie dowiedzieć, gdzie jej mąż ukrył broń. Zadając kolejne pytania, zadawali mu kolejne pchnięcia bagnetem. W tych męczarniach wyznał im w końcu gdzie zakopał karabin maszynowy, jednak i tak zmarł w wyniku odniesionych ran. Razem dostał około 70 ran, wiedziała o tym dobrze, bowiem wykopała ciało męża z ziemi i jeszcze raz pochowała.
Banderowcy, gdy przyjechali w wyznaczone przez męża miejsce nie znaleźli broni, bowiem gdy dokopali się do szczątków zdechłego psa, porzucili dalsze szukanie. Karabin był tymczasem pod ciałem psa. Michał opowiadał mi także, że żona Karbowiaka wyznała mu, że jej mąż nie był jedyną ofiarą zamordowaną przez banderowców w tym sztabie. Według niej w ten sposób zabito już przynajmniej kilka osób. W tej sytuacji Michał przejrzał na oczy, wsiadł na konia i wrócił pospiesznie do domu. Od tej pory ukrywał się, aż do naszej ucieczki do Włodzimierza, około 3 tygodni.
W tym czasie Ukraińcy już niemal codziennie śpiewali w naszej wsi wrogie piosenki na Polaków i nie kryli się przy tym wcale. Najczęściej śpiewano wieczorem w grupkach pod swoimi domami. Z tamtego okresu zapamiętałem także, jak często Ukraińcy w rozmowach wylewali swoje liczne żale na Polskę. Mówili o nierównym traktowaniu Polaków i Ukraińców, mówili o zabieraniu praw słusznie się im należącym i wielu innych przykrościach, których doświadczyli. Z kolei nasz tato coraz częściej informował nas wieczorami, że Ukraińcy zabierają pojedynczo Polaków z domu i gdzieś ich wywożą. Nikt nie wie potem co się z nimi stało, ślad po nich się urywał, można potocznie powiedzieć: „zapadali się pod ziemię.” W takich okolicznościach w sercach naszych rodziców, zrodziła się myśl o ucieczce do Włodzimierza Wołyńskiego. Tato wciągnął do tego pomysłu rodzinę Rochów mieszkających na Zastawiu.

POGROM LUDNOŚCI POLSKIEJ

Pamiętam, że obudziłem się około 8.00 i jeszcze nikt i nic nie mówił, dopiero około 11.00, przed południem zobaczyłem pierwszego, poważnie okaleczonego człowieka, który szedł ulicą Kolejową. Dookoła niego z każdą chwilą gęstniał tłum ludzi, żywo zainteresowanych tym co się wydarzyło. Gdy jeden przez drugiego pytali poranionego Polaka co się stało, on co chwila odpowiadał: „Jest pogrom, biją Polaków, zabili wszystkich moich sąsiadów.” Gdy mu się bliżej przyjrzałem, zauważyłem że jest to starszy człowiek lat ok. 40. Jego twarz była sina, ludzie tłoczyli się i wciąż obsypywali go kolejnymi pytaniami. Słyszałem jak odpowiedział: „Zostałem uderzony siekierą w skroń i straciłem przytomność. Oprawcy sądzili, że nie żyję i mnie zostawili. Gdy oprzytomniałem już nikogo nie było. Tylko leżeli dookoła zabici!” Pamiętam jak mówił, że jest z pierwszej wioski od północnej strony Włodzimierza Wołyńskiego.
W godzinach popołudniowych spotkałem jeszcze kilka osób idących ulicą, którzy jak się dowiedziałem, też uciekli z pogromu. Wiem to z posłyszanych rozmów jakie prowadzili miedzy sobą i z innymi mieszkańcami miasta. Niektórzy byli poranieni, inni zdrowi. Ludzie płakali widać było, że są mocno wystraszeni, tym co się wydarzyło. Tak naprawdę, trudno było się cokolwiek od nich dowiedzieć, niektórzy wciąż znajdowali się w tak głębokim stanie szoku, że nic nie mogli z siebie wydusić. Pod wieczór tej krwawej niedzieli, przyjeżdżało coraz więcej poranionych osób, nieomal z każdej strony powiatu włodzimierskiego. Niedobitki polskiej społeczności naszego powiatu gromadziły się na placach miasta, ludzie rozpaczliwie szukali noclegu lub chociaż prowizorycznego schronienia. Widziałem taką dużą grupę na rampie kolejowej, całkiem niedaleko szopy w której się tymczasowo zatrzymaliśmy. Mogłem się napatrzeć na tragedię i cierpienie tych ludzi, gdy chodziłem z moim tatem, aby z nimi porozmawiać. Ojciec wypytywał wielu z nich, skąd są i co się u nich we wsi wydarzyło. Dziś przypominam sobie następujące miejscowości: Chobułtowa, Barbarówka, Oseredek.
Następnego dnia było już mieście dużo rozbitków. Pod wpływem kolejnych, mrożących krew w żyłach, relacji naocznych świadków ludobójstwa ukraińskiego, ludzi w mieście ogarnął strach. Powszechnie obawiano się, że Ukraińcy w ślad za uratowanymi ofiarami mordów, napadną zbrojnie na Włodzimierz. Niewiele brakowało, a doszło by do paniki. Kilka dni po pogromie ok. 15 lipca, do miasta przywieźli całą rodzinę z Chobułtowej. Ciała tych 7 osób widziałem osobiście, były wręcz nieludzko zmasakrowane, złożone na placu niedaleko stacji kolejowej wciąż przyciągały kolejnych ciekawskich. Moją uwagę od razu przykuły straszne cierpienia, jakie zadano tym ludziom: mieli poodcinane nosy, wydłubane oczy, a oczodoły zapchane sianem i słomą. Kobiety miały poodcinane piersi i porąbane nogi. Wywarło to na mnie niezatarte wrażenie, czułem wielki, piekący ból, przez kilka dni miałem nawet kłopoty z jedzeniem.
Około tygodnia po pogromie Michał i Bolesław Roch oraz Tadeusz albo Roman Roch poszli nocą w trzech na Zastawie, aby zobaczyć co się stało z naszą rodziną. Pamiętam, że wdowa Amelia była namawiana przez Michała Rocha do ucieczki, jednak mimo że jej dwaj synowie Tadeusz i Roman chcieli ona zdecydowała się zostać w domu.
11 lipca 1943 r. w nocy z soboty na niedzielę, na ich dom był napad podczas którego zamordowano wdowę Amelię lat ok. 60 oraz jej najmłodszą córeczkę Zosię lat ok. 14. Tej nocy Tadeusz Roch spał w swojej stodole, między słomą a ścianą, a jego rodzony brat Roman w ogrodzie w kapuście, niedaleko łąki. Romek Roch opowiadał mi osobiście, że nad ranem już robiła się „szarówka” posłyszał jakieś głosy, a w chwilę później jakieś głośne, przeraźliwe wręcz krzyki, dochodzące od domu Grzegorza Rocha. Jednak nie zdecydował się tam pobiec, gdyż na podstawie tego co słyszał, poznał, że są to krzyki mordowanych ludzi. Szybko ukrył się w pobliskich szuwarach i przesiedział tam cały dzień. Romek opowiadał mi także, że Tadek też obudził się w stodole, gdy Ukraińcy zaczęli dobijać się do drzwi domu Grzegorza. Widział przez szpary w ścianie stodoły, jak Ukraińcy wpuszczeni do domu, po chwili całą rodzinę wyprowadzili na podwórko. Przodem szły dzieci Grzegorza i jego żony. W tym momencie było jeszcze cicho i spokojnie, wszystko wskazywało na to, że gospodarze nie spodziewali się najgorszego. Na pewno mieli nadzieję, że to zwykłe najście, które zakończy się przesłuchaniem lub co najwyżej pobiciem i groźbami, tym razem było jednak inaczej. Gdy dzieci były już na dworze, Ukraińcy nagle uderzyli je siekierami w głowę, natychmiast zginęli wtedy: syn lat ok. 16 oraz dwie córki, starsza lat ok. 25 i młodsza lat ok. 20. Gdy matka zorientowała się, że dzieci zostały zaatakowane, dopiero wtedy zaczęła histerycznie krzyczeć i właśnie te krzyki słyszał Roman w ogrodzie. Możliwe, że któreś z dzieci też zdążyło krzyknąć przed samą śmiercią. Po zarąbaniu dzieci wyprowadzili Grzegorza i jego żonę, pierwsza porąbana została żona lat ok. 60. Wtedy bandyci zaczęli się zastanawiać jaką śmierć zadać gospodarzowi i wtedy Tadek usłyszał wyraźnie takie słowa jednego z Ukraińców do pozostałych: „Oo, uciekł nam do miasta i przyszedł z powrotem. Trza mu dać lekkie skonanie!” Zaraz potem Tadek zobaczył, jak za chwilę powiesili go na jabłonce, tuż obok ich domu rodzinnego. Tak skonał Grzegorz lat ok. 60.
Tadeusz widział też, jak zginęła jego matka, opowiadał wszystkim, że ta sama grupa Ukraińców po wymordowaniu rodziny Grzegorza przeszła pod drzwi jego domu i zaczęła się dobijać do środka. W końcu udało im się wejść do środka i po chwili słyszał niewyraźnie jak matka prosiła kilku oprawców o darowanie jej życia. Potem wszystko ucichło, po chwili zobaczył jednak, że mężczyźni opuszczają dom i odchodzą. Tadek wspominał także, że rozpoznał jednego z napastników, ale dzisiaj już nie pamiętam, o kim mówił. Wiem zaś na pewno, że to był Ukrainiec z Kohylna. Bandyci nie podpalili zabudowań i prawie na pewno nic nie wynieśli z domu. Po około dwóch godzinach na Zastawie przyszła druga grupa Ukraińców i zaczęli chować ciała pomordowanych. Całą rodzinę Grzegorza wrzucili do dołu po kartoflach, tuż przy ich własnej chałupie. Ciało wdowy Amelii Roch wrzucili do lochu po kartoflach i zawalili go.
Tadek siedział przez całą niedzielę w stodole, dopiero gdy już się zrobił wieczór, zobaczył idącego podwórkiem Romana i też wyszedł z ukrycia. Razem weszli do swojego domu i zobaczyli rozpuszczone pióra na podłodze. Zaraz opuścili dom i uciekli do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie się zatrzymali. Po kilku dniach odnaleźli Michała i Bolesława Rocha i nas i wszystko nam opowiedzieli. Wtedy właśnie zapadła decyzja, że pójdą do domów jeszcze raz i zabezpieczą ciała najbliższych przed zwierzętami.
Gdy przyszli na Zastawie była noc, poznali jednak, że wszystko w domach jest splądrowane, a co lepsze rzeczy zabrane, bydło też. U Grzegorza zabezpieczyli ciała, przysypując je bardziej ziemią i poszli do domu Amelii. Tam zobaczyli na podłodze wiele piór z rozprutej pościeli. Michał Roch przechadzając się po domu natknął się na jakiś spory przedmiot. Zatrzymał się i zaczął macać co to jest, w pewnym momencie poczuł, jak włosy „rosną” mu dosłownie na głowie, zrozumiał bowiem, że ma w rękach głowę ludzką. To była raczej na pewno głowa Amelii, gdyż tylko ona była w domu w czasie napadu. Tę głowę dołączyli do reszty pochowanych ciał. Zaszli też do domu Kuszpitów, dom był pusty i splądrowany, gdy nic nie znaleźli, opuścili Zastawie. Romek opowiadał mi jednak, że podczas napadu Ukraińców na Zastawie zamordowana została też pani Kuszpitowa lat ok. 65. Kuszpity to była dalsza rodzina Rochów. Jest mi wiadome, że mąż i dzieci pani Kuszpitowej uratowali się, bowiem w czasie napadu nie było ich w domu. Moja mama Michalina namawiała starą Kuszpitkę, aby uciekała razem z nami do miasta, kiedy była jeszcze szansa, wtedy ona zwierzała się mamie tak: „Ja się nie boję Ukraińców, oni mnie nie ruszą, bo ja ich wszystkich pomagałam odbierać przy porodach.” A znała się rzeczywiście dobrze na rzeczy, dlatego do wielu porodów była wzywana. Żyjąc tą nadzieją pozostała w domu i nie skorzystała z szansy ucieczki.
Michał, Bolek i jeszcze Romek albo Tadek Roch z Zastawia poszli na Barbarówkę, a potem wstąpili do Tartaku, gdzie też w ten sam dzień pogromu pomordowanych zostało wielu Polaków. W jednym z domów spotkali żywego Polaka, który opowiadał im nazwiska pomordowanych i wydarzenia jakie miały tu nie dawno miejsce. Gdy wrócili, opowiadali nam wszystkim, że tam na Tartaku Ukraińcy pomordowali dużo ludzi. Napad miał miejsce w tę samą niedzielę, co cały pogrom w okolicy. Z tartaku poszli jeszcze na Teresin, do którego nie było daleko. Michał Roch opowiadał mi także, że był po pogromie w Kohylnie, gdzie spotkał Ukraińca, który był sąsiadem Drabików. Czy to była ta sama wyprawa, czy inna, już nie pamiętam. Właśnie ten Ukrainiec opowiedział Michałowi jak została zamordowana cała ich rodzina. 11 lipca 1943 r., w niedzielny ranek przyszli do Drabików banderowcy i weszli do domu. Po chwili zaczęli mordować tych, którzy byli w domu. W chałupie zabili matkę i dwie córki, tymczasem dwaj synowie spali w stodole. Gdy Ukraińcy wykryli ich kryjówkę, jednego chłopca zabili na miejscu, a Józek rzucił się do ucieczki przez pola. Nie zdołał jednak uciec i gdy go dopadli to go też zabili. Prawdopodobnie miał przed śmiercią prosić bandytów, aby mu darowali życie. Michał dowiedział się także, że ciała pomordowanych Ukraińcy wrzucili do lochu, kopca z drewnianych kołków na kartofle, który znajdował się na miedzy Drabików i Żyda Moszko Bejdera, potem wszystko zawalili. Jeśli chodzi o rodzinę Brzozowskich, to prawdopodobnie ta rodzina się zachowała. Brzozowski był co prawda Polakiem, ale jego żona była Ukrainką, istnieje więc pewna nadzieja, że mogli zostać podczas tego samego pogromu oszczędzeni.
Roman Szymanek

Koliszczyzna -zapomniana hekatomba.

Koliszczyzna to wystąpienie ruskiego chłopstwa pańszczyźnianego, hajdamaków i Kozaków przybyłych z podległej Imperium Rosyjskiemu Siczy Zaporoskiej, skierowane przeciw szlachcie polskiej, ludności żydowskiej, Kościołowi unickiemu i rzymskokatolickiemu i istniejącemu ładowi społecznemu. Trwało od czerwca do lipca 1768 (podczas konfederacji barskiej) na Ukrainie Prawobrzeżnej i przejawiało się masowymi morderstwami Polaków, Żydów i duchowieństwa rzymskokatolickiego i unickiego, z których największe rozmiary osiągnęła rzeź humańska. Przywódcami ruchu byli Maksym Żeleźniak i Iwan Gonta. Powstanie stłumione zostało przez wojska rosyjskie i polskie. Liczbę ofiar koliszczyzny szacuje się od 100 000 do 200 000 zamordowanych.
Iwan Gonta
Iwan Gonta
Jędrzej Kitowicz o koliszczyźnie
Wyrżnąwszy Humań, rozbiegli się po całej Ukrainie z podobnym morderstwem. W Lisiance miasteczku obwiesili razem na jednej szubienicy księdza, Żyda i psa, mając te trzy stworzenia za jeden gatunek. Wyjąwszy zaś z ołtarza puszkę i wysypawszy z niej na ziemię konsekrowane komunikanty tudzież na wzgardę wiary katolickiej nogami one zdeptawszy, wypijali z niej gorzałkę za zdrowie prawosławnej wiry (tak nazywają schizmatycy swoją wiarę).
Ten bunt podniecony od Kwaśniewskiego, pułkownika nad Kozakami nadwornymi książęcia Lubomirskiego, wojewody bracławskiego, wszczął się najprzód w słobodach [osady, których ludność cieszyła się pewnymi swobodami] moskiewskich, z których słobód schizmatycy weszli w Ukrainę polską; przyłączyło się do nich już przygotowane chłopstwo polskie schizmatyckiej wiary pod przywództwem Żeleźniaka, pod którym jako chłopem, czeredy chłopskiej naczelnikiem, Kwaśniewski, ponieważ szlachcic, zmalał i Żeleźniakowi musiał pierwszeństwa ustąpić. Urósł ten bunt czyli stanął zaraz w początkach swoich do kilku tysięcy, a potem się rozkrzewił do kilkunastu. Zamiar jego był wyrżnąć wszystkę szlachtę, Żydów, księży, a nawet i chłopów grecko-łacińskiego [grekokatolickiego] wyznania; jakoż nikomu z klas ludzi dopiero wyrażonych nie przepuszczali, lecz wszystkich, którzy się im nie podobali, w pień wyrzynali; którzy zaś chcieli się od śmierci wykupić, a podobali się im, musieli się dać drugi raz ochrzcić, przyjąć ich wiarę i wraz z nimi innych, którzy takiej łaski zyskać nie mogli lub nie chcieli, zabijać, zaczynając najprzód od ojca, matki, żony, brata, siostry, dzieci. To szczęście bardzo rzadkie potykało najwięcej panienki szlacheckie urodziwe, które sobie Kozacy owi, rezunie (bo tak ich zwano od zarzynania ludzi), zaślubiali, biorąc w posagu z panną cały majątek ruchomy po rodzicach i rodzeństwie, własną ręką zbójcy zięcia lub kolegów jego zabitych.
Maksym Żeleźniak
Maksym Żeleźniak
Jeden szlachcic, pokumawszy się z chłopem przed tą rzeźbą przez trzymanie mu dziecka do chrztu, gdy usłyszał o wszczętej rzeźbie, prosił owego kuma chłopa, aby go przekrył w domu swoim, co też ów chłop uczynił; lecz gdy do sąsiedzkiej wsi nadciągnęli rezuniowie, do których on chłop miał już powołanie, przyszedłszy w nocy do miejsca, w którym ukrył nieszczęśliwego szlachcica, rzekł do niego: „Moj kumeńku, kochaju tebe sercem i duszoju i dla toho, szczoby tebe inszy ne muczył, ja tebe zareżu tak gładko, szczo i ne posmotrysz.” To wyrzekłszy porwał szlachcica, obalił na ziemię jak barana i przerżnął mu gardło. Po tym uczynku miłosiernym nad kumem złączył się z rezuniami.
Gdy ta rzeźba, na Pobereżu [Pobereżem (pobrzeżem, pograniczem) nazywano krainę między Dniestrem a Bohem po granice tatarskie; w XVIII w. był to jeszcze kraj wielkich fortun magnackich.] zaczęta, szerzyła się i postępowała w dalszą Ukrainę, szlachta, mieszczanie, Żydzi majętniejsi i kto tylko mógł, z majątkiem naprędce porwanym, pouciekali do Humania, miasta Potockiego, wojewody kijowskiego, w którym jest zamek murem i wałem opasany, forteca dosyć mocna naprzeciw Kozactwu, dzidą, strzelbą ręczną i szablą albo nożem do zarzynania uzbrojonemu. Do tej fortecy cisnęła się szlachta z majątkiem i żonami, i dziećmi, których wszystkich Gonta, pułkownik Kozaków humańskich, sławnych wojowników przeciw hajdamakom z Siczy na Ukrainę dla rozboju corocznie wypadającym, przyjmował. Rozumiała owa szlachta, że w takiej fortecy, strzeżonej od Gonty, sławnego rycerza, na życiu i majątku ocaleje. Lecz Gonta, zdrajca jednego ducha z rezuniami będący, skoro się Żeleźniak zbliżył pod mury fortecy, wpuścił go z częścią wojska do niej, a reszta obróciła się na miasto. Tam dopiero powitawszy się obadwa hersztowie i wojska swoje w jedno złączywszy zaczęli rzeźbę straszną w mieście i w zamku, nie przepuszczając żadnemu wiekowi ani płci, wyjąwszy kilka panien szlachetnych najprzedniejszej urody, które sobie mołodyncy Kozacy u swoich komendantów za żonki uprosili, a które tym okrutnym oblubieńcom swoim w pośrodku trupów rodzicielskich, krwią ich spluskane, rękę natychmiast podać musiały. Samymi dziećmi trzy studnie w Humaniu ci zbójcy aż do wierszchu napakowali. Gubernator [rządca, komendant] Humania, respektujący zawszę Gontę jako dobrego żołnierza, włóczył się u nóg jego, prosząc o darowanie sobie życia, lecz nie znalazł w sercu morderskim miłosierdzia, porwanym od innych i na śmierć spisami skłotym zostawszy. Wyrżnąwszy Humań, rozbiegli się po całej Ukrainie z podobnym morderstwem. W Lisiance miasteczku obwiesili razem na jednej szubienicy księdza, Żyda i psa, mając te trzy stworzenia za jeden gatunek. Wyjąwszy zaś z ołtarza puszkę i wysypawszy z niej na ziemię konsekrowane komunikanty tudzież na wzgardę wiary katolickiej nogami one zdeptawszy, wypijali z niej gorzałkę za zdrowie prawosławnej wiry (tak nazywają schizmatycy swoją wiarę).
Ksawery Branicki, autor obrazu: Jan Chrzciciel Lampi (starszy)
Ksawery Branicki, autor obrazu: Jan Chrzciciel Lampi (starszy)
Gdy przeszło dwakroć sto tysięcy rozmaitego ludu rezuniowie wygubili na Ukrainie i bliscy byli Podola i Wołynia, przecież zmiłowała się nad resztą Warszawa, widząc, że ciż rezuniowie przestąpili tym bez braku [bez wyboru] wyrzynaniem ludzi układ sekretny moskiewski wytępienia samej szlachty dla tym łatwiejszego uprojektowanego dawniej podziału Polski i zmniejszenia sił konfederacji na Wołoszczyznę wypędzonej, jeżeliby do kraju powróciła. Wyprawiła więc Branickiego z znacznym korpusem Moskwy na uśmierzenie buntu pustoszącego kraj dla niej przeznaczony. Branicki z Moskalami, wszedłszy w Ukrainę, wyprawił do buntowników poselstwo, iż dla prędszego wytępienia z Rusi Lachów i łacinników [tj. katolików obrządku łacińskiego] imperatorowa jejmość posyła im posiłki, z którymi chce się złączyć, a to żeby w kraj podolski i wołyński, osiadlejsze i do obrony przygotowane, warowniej działać mogli. Odebrawszy takie poselstwo, Gonta z Żeleźniakiem zebrali wszystkich rezuniów w jeden obóz, aby się tak przed Moskalami z siłą swoją lepiej poszczycili. Przyjęli do niego Moskalów, gdzie po trzydniowej hulance i odebranych swojej roboty wielkich pochwałach Moskale ich obstąpili, na nie spodziewanych [nie spodziewających się] uderzyli, a schwytawszy najprzód Gontę i Żeleźniaka z sześciąset innymi pryncypalniejszymi, resztę harmatą i bagnetem wymordowali. Co zaś uciec potrafiło z tychże rezuniów i poszlakowanymi [wytropionymi] zostało, Kozacy moskiewscy, ścigając za nimi z niedobitkami obywatelów, wywieszali. Tak ten bunt, nie dłuższy nad ćwierć roku, w kilka dni przygaszonym został; bo drudzy, którzy uszli rąk moskiewskich i kozackich, pokrywszy się między swymi, więcej buntu nie podnieśli. Gonta, Żeleźniak i 600 żywcem zostawieni zaprowadzeni zostali do Lwowa, gdzie wszystkich szubienicami, wbijaniem na pale i mieczem, każdego podług złości jego i okrucieństwa, wytracono; Żeleźniaka żywcem ćwiertowano, Gontę zaś, dwoistego zbrodniarza, raz jako rezunia, drugi raz jako zdrajcę, przez trzy dni egzekwowano, udzierając z niego co dzień po jednym pasie, a dnia ostatniego, po udartym pasie brzuch mu otworzywszy, wnętrzności z niego wydarli i potem jeszcze żywego ćwiertowali. Godzien takiego okrucieństwa, który tyle tysięcy ludzi rozmaitym morderstwem zgubił; który z matek ciężarnych rozpłatanych żywe wydzierając płody, o ściany rozbijał. Okrutnik nie mający nad nikim miłosierdzia sam go nad sobą nie pokazał, kiedy podczas egzekucji ani łzy z oka, mi słowa z ust nie wypuścił, tylko, ścisnąwszy zęby, ryczał jak bydlę.
Jędrzej Kitowicz, fragment książki „Pamiętniki czyli Historia polska”

Nasz mały świat odszedł wraz z Tobą...

Twoja Toyota , niemy świadek Naszych pięknych chwil. Nad zalewem Dębowy Las, nasze ulubione miejsce. W domowym zaciszu najlepiej. Nad zalew...