Przejdź do głównej zawartości

'' teper Lachy naszymi worohamy'' czyli cała prawda o tzw. ''Republice Kołkowskiej''.

Wstrząsająca była masakra rodziny ukraińskiej za sprzeciw mordowania ich sąsiadów w niedaleko położonej od Kołek kolonii polskiej Glinne. W czerwcu zginęli powiązani drutem kolczastym Ukrainiec Kwacz z żoną i córką Paraską, której obcięto piersi. Młodszemu synowi Wasylowi zdzierano skórę z pleców. Zdołał jednak wyrwać się oprawcom i zbiegł do Kołek. Razem z rodziną Kwaczów zamordowani zostali Polacy: Józef Grodzki i jego żona Sabina. Wcześniej, w marcu Ukraińcy z Omelna ostrzegli mieszkańców polskiej kolonii Czetyń w gminie Kołki o planowanym napadzie banderowców. Część mieszkańców uciekła do lasu. Pozostałych kilka osób zabito uderzeniem orczykiem w głowę i rozpruciem brzucha nożem.
Na cmentarzu miejskim coraz częściej grzebano zmasakrowane zwłoki pomordowanych w osiedlach otaczających Kołki. Zdawało się, że już nic z okrucieństw nie może bardziej pogrążyć w przerażeniu. A jednak. „Nowy sezon zabójstw” zapoczątkował w mieście Ukrainiec Saczko-Saczkowski. W biały dzień powiesił swoją żonę Polkę w publicznym miejscu, na drzewie naprzeciwko budynku gminy. Saczkowski był wówczas komendantem policji ukraińskiej, na służbie garnizonu niemieckiego. Wisielec zmaltretowanej kobiety był szczególnym sygnałem dla polskich mieszkańców i małżeństw mieszanej narodowości - porzućcie wszelkie nadzieje. Za przykładem Saczkowskiego podążył inny, osławiony w Kołkach oprawca Żydów, Ukrainiec Jaromelc zabijając swoją żonę, również Polkę.
Jeszcze tak niedawno temu, przed wojną, Saczko-Saczkowski był zastępcą wójta gminy, powszechnie lubianym i szanowanym za życzliwość do wszystkich mieszkańców, niezależnie od ich narodowości. Lubiano go też w domu moich dziadków Urbańskich. Był tam chyba częstym gościem, bo ilekroć przyjeżdżaliśmy z Czetwertni, gdzie ojciec zarządzał majątkiem ziemskim, Saczkowski też tam zaglądał. Nie wiem, co sobie cenił bardziej, pogawędki z dziadkiem Franciszkiem, czy nalewkę wiśniową na spirytusie babci Pauliny. Czasami sadzał mnie na kolanach i sprawdzał czy podrosłem wsadzając mi swoją rogatywkę na głowę. Zatrzymywała mi się na uszach, a pan Saczko mówił zaciągając jak wszyscy tam kresowiacy:
Panie Edwardzie czapka od ostatniego raza lepij pasuje. Znaczy się jeszcze troszki i będziesz pan wójtem, a może być, jak Bóg szczęście da i starostą.
Tak miłym wydawał mi się człowiekiem. Niemcy szybko poznali się na jego sadystycznych skłonnościach. Szczególnie był im pomocny w likwidacji getta żydowskiego latem 1942 roku. Mówiono, że dwoił się i troił żeby oddać jak najwięcej strzałów w potylicę ofiar. Samo zabijanie nie dawało mu pełnego zadowolenia. Przed egzekucją doprowadzał sponiewieranych do stanu upokorzenia, w którym śmierć wydawała się jedynym wybawieniem. Jesienią wypędzono z domów pozostałych niedobitków pierwszej masowej egzekucji, w większości niedołężnych starców. Zagnano ich na groblę nad Styrem i tam bijąc zepchnięto na łąkę. Komendant Saczko-Saczkowski przed egzekucją kazał nieszczęsnym gryźć trawę na czworakach. Osobiście rozstrzelał Bencjona Stawkiera, z którego rad w sprawach gminy często korzystał przed wojną. (...)  Już od tygodnia Iwan snuł się po zagrodzie jak pogłaskany kłonicą po głowie. Wieczorami znikał na jakieś schadzki, po których wracał jeszcze bardziej skołowany. Robota do rąk mu się nie kleiła. Jedynie przyłożył się do wydobytego z drewutni wielkiego noża do siekania zielska. Ostrzył go i gładził na osełce od kosy aż nabrał pierwotnego połysku. Maryna, żona z niepokojem podejrzewała, że jej człowiek coś skrywa, aż zaczęła nękać go pytaniami:
- Iwan szto tebe, ty słabyj?
Zbywał ją półsłówkami i odpędzał się od baby jak od osy. W końcu przyparty do muru wyrzucił z siebie:
- Lachiw budemo rezaty! (Polaków będziemy rżnąć)
- Taż Nemci ne kazały.(Przecie Niemcy nie zezwolili)
- Ny czeho ne znajesz babo. Nemci wteczaju z Kołek. (Nic nie wiesz babo. Niemcy uciekają z Kołek)
- Tak ty idy do Urbańskich, taj skaży nechaj wteczaju toże. (To idź do Urbańskich i powiedz żeby uciekali)
- Ne mohu. Szcze kto z UPA zobaczy mene z Lachami. (Nie mogę, ktoś UPA może zauważyć. UPA – Ukraińska Powstańcza Armia)
- Ne możesz!, Ne możesz? Zabywszy ty jak ony nam pomahały. Ce ony u nas jak rydnaja simia. (Niemożesz! Zapomniałeś już jak nam pomagali. Oni są dla nas jak rodzina)
- Ce były druhije czasy, teper Lachy naszymi worohamy. (To były inne czasy, teraz Polacy są naszymi wrogami)

Paulina i Franciszek Urbańscy, rodzice mojej mamy, byli najbliższymi sąsiadami młodego małżeństwa Ukraińców, Iwana i Maryny. Widywali się niemal, na co dzień. A to trzeba było porady, pismo urzędowe przeczytać, a to list napisać, bo Iwan szkół nie miał. Paulina własną siódemkę dzieci odchowała, a na starość przybyło jeszcze jedno. Kiedy Maryna po trudnym porodzie przez kilka tygodni nie mogła zwlec się z łóżka, Paulina kilka razy dziennie biegała do sąsiadki dziecko przewinąć, coś ugotować, nakarmić kury, psa, koty i co tam jeszcze żyło. Dziadek z zamiłowania artysta rzeźbiarz, w przydomowej stolarni zrobił noworodkowi kołyskę, jakiej nikt w okolicy nie miał. Do chrztu poproszony, mówili do niego djdko, czyli wujku. Iwan odwzajemniał się jak mógł. Drewna narąbał, wodę ze studni przyniósł, trawę skosił, starał się ulżyć wiekowym już sąsiadom. Było jak w rodzinie. (...)  Ucieczka Niemców z Kołek przybliżała wyrok nagłej śmierci dla Polaków, mieszkańców i tych, którzy z okolicznych osiedli schronili się w miasteczku. Kto mógł uszedł już wcześniej do Łucka i Równego, albo do skupisk polskich z zorganizowaną samoobroną. Ubyło też mieszkańców gwarnego domu dziadków Urbańskich. (...)W gnieździe Urbańskich pozostali tylko staruszkowie. Nie pomogły namowy i nalegania. Starszym trudniej było pozostawić dorobek całego życia i zdecydować się na ryzykowną wyprawę.
Już w końcu lipca 1942 r. tylko desperaci próbowali wydostać się z Kołek bocznymi dróżkami, ale i tam czyhały na nich Samoobronni Kuszczowi Widdiły. Były to grupy chłopów z każdej ukraińskiej wsi. Na wezwanie UPA stawiali się z bronią jaką mieli, z widłami, siekierami, rzadziej z karabinami. Tylko nielicznym udało się przedostać w bezpieczniejsze miejsca. Zmasakrowane zwłoki odnajdywano w przydrożnych rowach, lasach i w zbożu. Jedyną szansą była zorganizowana eskapada z ochroną. Taka okazja nadarzyła się dopiero 5 czerwca 1943 r.
Dzień wcześniej z dobrą wiadomość wpadli znajomi. Już od progu wykrzykiwali:
- Pakujcie się! Uciekajmy!. Oddział ochotników z Przebraża będzie ochraniał konwój. Uciekajmy!
Babcia Paulina nie chciała nawet słuchać –
- Nigdzie nie będę uciekać. Kto darł koty z Ukraińcami niech ucieka. Ja tam żyłam w zgodzie, po sąsiedzku i nie mam czego się bać. Nie będę się tułać na stare lata po obcych kątach!
Nie można było jej przekonać. Nawet tym, że Ukraińcy mordują swoich, pomagających Polakom.
- E, tam, austrjackie gadanie, nic mi nie zrobią – było jedyną odpowiedzią.
Babcia znana była z surowego wychowu dzieci w rodzinie. Poleceń nie powtarzała dwa razy, co niegdyś uważano, że jest jej zaletą. Była apodyktyczna, a przy tym uparta tylko, że nie wypadało tak mówić o babci. Mówiono, więc w rodzinie, że jest stanowcza. Gdy próbowałem być stanowczy, mówiono mi, że jestem uparty i do tego jak osioł. Niestety stanowczość babci w tamtym czasie prowadziła prostą drogą do tragedii. Dziadek Franciszek, choć był za wyjazdem w końcu też zrezygnował:
- Cokolwiek się zdarzy, Pauliny przecież nie opuszczę i pewnie pomrzemy razem na swoim.
To było widowisko! O świcie, 5 czerwca wyruszył z Kołek konwój uciekinierów ochraniany przez 200 ochotników z Przebraża. Kawalkada wozów załadowanych cząstką dobytku i żywnością po drodze rozrosła się. Uchodźców zaatakowała bojówka UPA we wsi Omelno. Po stoczonej walce do konwoju dołączyli uciekinierzy z kilku sąsiednich kolonii. Ukraińcy nie chcieli ich wypuścić z Omelna szykując krwawą jatkę. Wielu nie miało już nic do stracenia prócz życia. Zaskoczeni napadem w środku nocy uciekali w samej bieliźnie. Sznur wozów z dobytkiem, zwierzętami domowymi i uwiązanym bydłem ciągnął się kilka kilometrów. Ochotnicy z Przebraża uzbrojeni w karabiny i pistolety demonstrowali znaczną siłę do odstraszania z piekła rodem banderowców. (...) Przywilej taki miało Przebraże, duża kolonia polska z około 200 zagrodami i ponad tysiącem mieszkańców. Zorganizowana tam samoobrona początkowo miała tylko kosy i piki. Przybyło trochę broni palnej, ukrytej w lasach po walkach Niemców z Sowietami w 1941 r. Po ukraińskim donosie, że w osiedlu przebywają bandy partyzanckie, Niemcy zbombardowali Przebraże. Szczęśliwie nie było większych szkód. Trzeba było broń zalegalizować. Delegacja z kolonii zwróciła się do komendanta garnizonu w pobliskich Skierniewicach z prośbą o przydział broni do obrony przed owymi bandami. Fortel się udał, kolonia dostała 15 starych karabinów z zaświadczeniem legalności. Tak się zaczęło. Gromadzono broń różnymi sposobami. Kupowano od życzliwych Polakom węgierskich strażników. Za pół tucznika można było wytargować karabin i amunicję od Niemców. Z porzuconych sowieckich czołgów wymontowano dwa działka przeciwpancerne. W własnym warsztacie rusznikarskim naprawiano starą broń i dorabiano części. Wkrótce uzbrojono ponad 500 ochotników. Kilka solidnych bunkrów z grubych bali, system rowów strzeleckich, zasieki z drutu kolczastego, straż w dzień i nocy strzegły dostępu do kolonii. Mimo kilkakrotnych, zaciekłych ataków banderowców Przebraże obroniło się, niestety kosztem nielicznych ofiar walk. Wieść o tej polskiej fortecy zwabiła tam kilka tysięcy uchodźców, nawet z oddalonych powiatów. W każdym domu gnieździło się po kilka rodzin, a gdy miejsca zabrakło, w szałasach i prowizorycznie wzniesionych barakach. Zorganizowano też szpital, przychodnię zdrowia i skład żywności. (...)  Nie wszyscy w Kołkach zdążyli zabrać się z konwojem, albo nie mogli. Nieubłaganie zbliżała się ostateczna rzeź Polaków w miasteczku. Napięcie wzrastało z każdą dniem. Ukraińcy nie czekając na wyjazd Niemców ogłaszali publicznie: Pryhotowlajsia na smert. Widro na krow, taj meszok na kosty. (Przygotowujcie się na śmierć. Wiadro na krew i worek na kości). Odroczeniem wyroku mogła być tylko ucieczka wraz z konwojem garnizonu. Komendant, zakuty aryjczyk, uważający wszystkich oprócz Niemców za podludzi, zgodził się nader chętnie. Można mniemać, że nie pod wpływem nagłego przypływu sympatii do Polaków. Widok cywilów na odkrytych samochodach transportowych mógł go uchronić od ataku partyzantów. Czas naglił. Iwan nie mógł już dłużej czekać. Dzień przed 13 czerwca, trzymanym dotąd w tajemnicy terminem wyjazdu Niemców, o zmroku zaszedł dom Urbańskich od tyłu. Upewniwszy się, że nikt nie widzi, przelazł przez płot i zapukał do drzwi. Na nic zdały się i jego ostrzeżenia. Paulina była nieprzejednana. Wrócił do domu zrezygnowany, ale i z uczuciem ulgi. Zrobił swoje, Maryna nie będzie mogła już ciosać mu kołki na głowie. Jeszcze nie zdążyła zniknąć na horyzoncie kolumna niemieckich samochodów, gdy ukraińskie prowodyry zwołały wiec koło kościoła. Miasto obwołano “republiką kołkowską”. Czas skończyć z Lachami – wołano - tak samo jak z Żydami. Ani jedna noga zajmańciw (okupantów) ukraińskiej ziemi tu nie pozostanie. A pozostała zaledwie garstka: w szpitalu miejskim ciężko chorzy, niedołężni staruszkowie, kilka osób z rodzin ukraińsko-polskich i ci, którzy zdecydowali się „umierać na swoim”.
Na początek rozhisteryzowany tłum wrzucił do studni kilka osób, w tym niemowlaka i zasypał niegaszonym wapnem. Inne grupy zgromadziły około 40 Polaków w drewnianym kościele. UPO-wcy wysadzili dynamitem pobliski pomnik zasłużonego proboszcza parafii, księdza Zajączkowskiego i podpalili kościół. Spalono też większość domów ofiar. Zginęli między innymi: szanowany powszechnie felczer, Ukrainiec Buczek, jego żona Helena z Urbańskich – siostra mojej mamy i dobry znajomy dziadka, leśniczy Moroz. Uratowali się moi kuzyni, synowie Buczyków - Tadeusz i Jurek. Tego dnia byli poza miastem i gdy wracali do domu ktoś ich ostrzegł na drodze. Dom ich był już spalony. W panice uciekli do lasu. Jakie były ich koleje losu aż do końca wojny - nie wiadomo.
W czasie, gdy mordowano bezbronnych staruszków w drugiej części miasta w domu dziadków Urbańskich nic jeszcze nie wiedziano. Rozmawiali z panem Leonem (nazwisko zatarło mi się już w pamięci), byłym podoficerem wojska polskiego. Po kampanii anty-bolszewickiej w 1920 r. pracował w służbie leśnej któregoś majątku w gminie. W czasie napadu nocnego wyrwał się oprawcom i przedzierając się przez bagna i pola dotarł do miasta. Jego ciężko chora żona leżała w tym czasie w szpitalu miejskim w Kołkach. Pan Leon przyszedł z prośbą o tymczasowe przygarnięcie, aż żona stanie na nogi o własnych siłach. Zajęci rozmową nie zauważyli, że przed dom zajechała furmanka. Nie było wątpliwości, że to byli strilcy. (Strzelcy w formacjach nacjonalistów). Dwóch miało karabiny, trzeci bez broni. To był najbliższy sąsiad - Iwan.
W całkowitym zaskoczeniu, jedynie Leon nie stracił przytomności. Niezauważony zdążył wcisnąć się we wnękę koło pieca na drewno, skąd zerkając śledził dalszy ciąg błyskawicznie następujących wypadków. Dwóch oprawców doskoczyło do dziadka. Wykręcono mu ręce, związano i opasano w pasie drutem kolczastym. Na krzyk Pauliny, uderzona w twarz, upadła na podłogę. Nie przestawała wykrzykiwać:
- Precz z mego domu łotry!, Mordercy mego wnuka!, Niech was święta ziemia pochłonie!
- Tichaj babo bo tebe ubiju – banderowiec próbował ją bezskutecznie uciszyć. (Cicho babo, bo cię zabiję)
- Biery babe, niechaj ide z namy.(Bierz babę niechaj idzie z nami)
- Nigdzie nie pójdę, sobaczy synu, poszli won do czorta!
- Pujdesz, pujdesz, my tobi pomożemy. (Pójdziesz, my tobie pomożemy).

Leżącej długim sznurem skrępowano ręce. Wyniesiono na zewnątrz. Drugi koniec postronka przymocowano do wozu. Paulina Nie przestawała złorzeczyć. Jeden z bandytów robiący wrażenie prowodyra skinął na drugiego. Ten wiedział już, co czynić. Wyciągnął z pod derki na wozie siekierę. Po jednym głuchym uderzeniu krzyk urwał się w pół słowa, co wywołało głośny rechot oprawców.
Leon zagryzał palce żeby nie krzyczeć. Wychylając się z wnęki, przez na oścież otwarte drzwi kuchni zobaczył, że tymczasem Iwan popychał dziadka w kierunku furtki ogrodowej, jakby chciał zejść z oczu łotrów mordujących Paulinę.
- Iwan puść, przecież byłeś u nas jak swój - prosił dziadek.
- Ne mohu, Ne mohu. Ja ne winowaty. Prowidnyk Saczko-Saczkowski prykazał tebe zaryzać. On Teper komendant, sobaka proklaty! (Nie mogę, to nie moja wina. Komendant Saczko-Saczkowski kazał ciebie zarżnąć. Teraz on tu komendantem, przeklęty pies).
- Przecież to mój dobry znajomy.
- Teper druhije czasy. On prykazał ryzać tebe po szmatoku, a ja tebe zarezu lehsze. Ne poczujesz. Ja ne winowaty. (On rozkazał ciąć ciebie po kawałku. Ale ja poderżnę cię lżej tak, że nie poczujesz. Nie jestem winny).

Puścił Franciszka przodem. Z tyłu, nagłym ruchem złapał go jedną ręką za czoło, przechylił głowę. Drugą ręką wyostrzonym nożem przeciągnął po gardle. Franciszek osunął się na ziemię. Bluznęła krew. Z głęboko przeciętej krtani wydobywało się rzężenie. Ciałem wstrząsały konwulsje. Nadszedł ten, który przewodził grupie.
- Iwan ty zabył szto on był moj? (Zapomniałeś, że on był mój?)
- Ne znał, on szcze żyw. Możesz ryzać! (Nie wiedziałem, on jeszcze żyje możesz go dorznąć) –

Mówiąc to sięgnął po karabin UPO–wca i zanim ten się spostrzegł, zarepetował, przyłożył lufę do głowy leżącego i wypalił. Czaszka rozprysła się jak gliniany garnek. Krew Franciszka wsiąkała w ziemię, na której od pradziada żył ród Urbańskich. Pozostanie tam do sądnego dnia.
-Ty szto zduryw? Taj szkoda puli na takoho parszyweho Lacha! Ja tebe szcze pobaczu! (Zgłupiałeś? Szkoda kuli na takiego parszywego Polaka! My się jeszcze policzymy!).
Teraz odkryją mnie plądrując dom - pomyślał pan Leon. Postanowił walczyć. Miał szczęście. Napastnikom musiało się śpieszyć, bo wsiedli na wóz. Podcięli konie ciągnąc za sobą przywiązane zwłoki babci Pauliny. Nie wiadomo i nie ma kogo zapytać gdzie ich pochowano.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

...bo to znamienity Kryłowiak był.../tekst autorski/

Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost

... bo miłość nie umiera...

Miłość, kolejny miesiąc bez Ciebie... Nie pytaj mnie, jak przetrwałem cały ten czas bez Twojego spojrzenia, ciepła Twoich uścisków, radości Twojego śmiechu... Nie wiem... Trzymam się najlepiej, jak potrafię... Ale wiedz, że moja miłość i uczucie do Ciebie nie obawiają się upływu czasu i pozostają niezmienione. W wieczności mojego serca nadal zachowuję wszystko, co najlepsze w naszym życiu: miłość,tęsknotę, uczucia, doświadczenia, wspomnienia... W ten sposób będę żyć dalej, nieważne czy to tylko będą wspomnienia, ale jedno po drugim, dzień po dniu, wyobrażam sobie jak idziesz obok mnie... Jesteś w moim sercu i dopóki tam będziesz będę o Tobie pisać i mówić, że zawsze Cię Kocham! "

Upamiętnienia płk. Stanisława Basaja,,Rysia''- fotorelacja.