Przejdź do głównej zawartości

My, kontrabandisty

Jeśli człowiek nie ma szczęścia mieszkania blisko granicy, blisko to znaczy powiedzmy tak do 30 km, to najlepiej wyruszyć tam w środku nocy. Latem wyjazd o 2-3 godzinie gwarantuje, że dotrze się na miejsce wraz ze wschodzącym słońcem, które podnosi się leniwe znad Ukrainy i oświetla swymi nieśmiałymi jeszcze promykami Bug i przejście. Wyjazd nocny daje niemal pewność, że ominie się kolejkę przynajmniej na wjeździe do sąsiadów. I rzeczywiście o 4 nad ranem mało kto wybiera się na zakupy. Granicę można by przejechać niepostrzeżenie niemal gdyby nie kwitek, pieczątka, no i pierwszy hetman, który na swe nieszczęście „zaplątał się” miedzy kartkami paszportu.[1] Bo nie jest tajemnicą, że jak chcesz przejechać – musisz dać. Szczególnie dotyczy to tych, których sama twarz a jeszcze bardziej samochód, którym przyjechali jest najlepszym dowodem na to, że nie jadą bynajmniej na Ukrainę aby zwiedzać zabytki. No i „blachy”. Jeśli lubelskie, przygraniczne (chełmskie, zamojskie, hrubieszowskie czy tomaszowskie) to od razu rośnie szansa, że towarzysz celnik nie odpuści. Zresztą biorą nie tylko celnicy, biorą „wopki” i ci, którzy wypuszczają za ostatni szlaban. Gdzie, komu i kiedy dać, podobnie jak i ile, wiedzą doskonale ci, którzy jeżdżą. Zwykle kniaziowie nie cieszą się popularnością. Niby wojowali, niby wojskowi, ale jacyś tacy – mało mundurowi – a wiadomo na granicy służby mundurowe rządzą. Szczęściem, jak to bywa u mundurowych, przesadnym pędem do literatury czy historii też się nie wykazują, co znaczy, że (uff, jaka ulga) ani literaci, ani historycy czy poeci również nie cieszą się na granicy wielką popularnością, Zatem pozostają hetmani. I zaręczam, że nie z wielkiej miłości do Chmiela czy Mazepy są oni tak nad Bugiem poważani, ale dlatego, że … „nominał mają właściwy”. To już wyjaśniliśmy ile, teraz, komu, gdzie i jak. Na pierwszym szlabanie, gdzie dostajesz „kwitoczek” nie dajesz – warto zapamiętać. (tu jeszcze mała dygresja, że system ten działa perfekcyjnie, jeśli chcesz dać tam, gdzie się nie daje, to ów, któremu chcesz dać nie weźmie „hetmana” na pewno – swoisty rodzaj uczciwości czy strachu). Dalej paszport. Tu jak już zaznaczono „Chmiel” powinien zaplątać się w jego kartki. Po kontroli celnej kierujesz się ku wyjazdowi – tutaj ostatni szlaban, tu daję kolejnego „hetmana”, raczej też „Chmiela”. Tu procedura jest inna. Przez uchyloną szybę, jedną ręką jawnie, otwarcie i wręcz ostentacyjnie oddajesz kwitek, zaś drugą ręką trzymasz Chmiela dyskretnie przy drzwiach. Pszennowłosa mundurowa niewiasta o zgrabnych i wprawionych dłoniach już wie co zrobić, by hetman jej się nie oparł. O i już jesteś w bratnim kraju. Teraz kolejność taka: najpierw do supermarketu – bo bliżej a potem na stację paliw.

W supermarkecie znajome panie zwykle witają szczerym uśmiechem, bo wiadomo utarg będzie (o ile nie jest środek nocy bo wówczas aż żal patrzeć na te wymęczone, senne dziewczęta za ladą). Co bierzesz? No, generalni nic się bardziej nie opłaca jak wódka, czy szerzej alkohole i papierosy. Tutaj przebitka cenowa jest naprawdę znaczna. Horyłki nie więcej niż litr (marki nie podam by nie uprawiać kryptoreklamy), wina… a kto by tam kupował wino, skoro można piwo – „sponiewiera” nie mniej, a można przewieźć go kilka litrów (które najbardziej poniewiera też nie napiszę, bo to znowuż reklama). No i papierosy. Tu niestety ojczyzna nasza w trosce o państwowy monopol tytoniowy wprowadziła drakońską reglamentację – nie więcej niż dwie paczki – cóż to jest dla palacza. Prozdrowotny ten wymóg psuje zdrowie pogranicznym handlarzom pewnie nie mniej niż samo palenie. Rzecz jasna w człowieku rodzi się pokusa jakby to ominąć. Gdzie napchać papierosów by nie znaleźli. Niektórzy ulegają tej pokusie, ale nie radzę. Przede wszystkim dlatego, że niektóre panie w sklepach (zdaje się, że to jeszcze naleciałość poprzedniego ustroju) potrafią poinformować celników telefonicznie, podając nr rejestracyjny samochodu, którego właściciel kupił więcej papierosów niż norma dopuszcza. A po drugie, celnicy są na to wyczuleni. Nie pomoże napychanie w skarpety czy gdzie kto woli. Znajdą. Kiedyś byłem świadkiem tego jak to niemal na oczach, jakby były pompowane, zmniejszały się piersi jednej pani, bo jak się okazało napchała w cyckonosz chyba z kilka paczek. Uwagę celnika przykuły te piersi zapewnie nie dlatego, że były wielkie, tylko że … nadzwyczaj kanciaste. Z innych rzeczy, mało dochodowych, a wartych kupienia, polecam (i tu z całą premedytacją uprawiam reklamę) doskonałe cukierki, zwłaszcza koriwki, czyli krówki – nigdzie takich nie jadłem, i kwas chlebowy, ale nie każdy. Doświadczenie uczy, że łatwo przy granicy dostać „Taras” – niezły, ale jeszcze lepszy, choć rzadziej dostępny jest „Lwiwski boczkowy”, czyli lwowski beczkowy (wiadomo – Lwów) robiony zresztą o ile mnie pamięć nie myli w dawnych zakładach Baczewskiego. Powiadam Państwu nektar to, ambrozja, a nie napój. Kiedy już jesteśmy załadowani pora na stację paliw, bo też i głównie po to tu się przyjechało. Przy czym warto zaznaczyć, że opłaca się przewozić olej napędowy i benzynę, ceny gazu nie odbiegają za bardzo od cen na Łukojlu w Polsce. Nim się jednak tam dostaniemy może nas czekać przygoda. Bowiem …

***

Milicja, niczym dawniej u nas ORMO – czuwa. Skoro tylko pojawia się za zakrętem samochód z polską „blachą” od razu jest zatrzymywany. „Stoją cholery” – pada z ust kierowcy (albo i coś jeszcze bardziej siarczystego padnie). Nerwowość jest spowodowana niczym innym jak tylko tym, że chcesz czy nie ale kolejny Chmiel, albo Mazepa tu polegnie. Bo możesz mieć bracie najlepszy samochód, w papierach też wszystko w porządku, to jednak rewolucyjna czujność stróżów prawa (zwanych potocznie na Ukrainie „mentami”) coś zawsze znajdzie. Ot jednemu z panów po 60-tce zarzucono brak prezerwatywy w apteczce (mimo tego, że jak się okazuje wcale nie jest ona wymagana ukraińskim prawem). Posiwiały mężczyzna zażartował: „Panie, ja bym chciał, żeby ona mi się jeszcze przydała”, ale i tak nie uchroniło go to od wydania kolejnego hetmana (nawiasem mówiąc bardzo kozacki to zwyczaj – nieraz bowiem kozacy wydawali własnych hetmanów, nawet wrogom, dla uzyskania korzystnych warunków kapitulacji itp. I tutaj właśnie mamy doczynienia z tym: „itp.”). W ostateczności, gdy już wszystko jest w absolutnym porządku, na pytanie kierowcy, właściwie dlaczego ma dawać, pada sakramentalna odpowiedź: „A tradycju znajesz?”. Co rozumniejsi i mniej sknerowaci mają już przygotowanego hetmana. Wówczas kontrola odbywa się nieco komicznie ale bardzo sprawnie. „Bohdana”, albo „Iwana” trzeba koniecznie umieścić pod dowodem rejestracyjnym, którego na wstępie żąda stróż prawa. Ów biorąc dokument i czując pod nim miękki papier, szulerskim ruchem, niemal niepostrzeżenie zwija go do kieszeni, oddaje kierowcy dowód, nawet na niego nie patrząc (o pokazywaniu poswidćenia wodija, czyli prawa jazdy, już nawet nie wspomnę) salutuje ze słowem „śćastliwa” i wszyscy rozjeżdżają się w dobrych humorach. Zdaje się, że nawet hetman na banknocie uśmiecha się spod wąsa.

Cóż, milicjant też człowiek – chce żyć.

***

No ale, ale jesteśmy już na stacji paliw, jednej z tych, gdzie przyjeżdżają tankować Polacy. Czym się ona różni od innych stacji w tym wielkim kraju o nazwie Ukraina? Dla niewprawnego oka praktycznie niczym. Bo też i kto by tam zwrócił szczególną uwagę na jakiś klocek leżący przy dystrybutorze paliw albo niewinnie wyglądający drucik obok. Tymczasem, jak kiedyś śpiewano: „w szczegółach siedzi diabeł”. Bez przesady powiedzieć można, że wynalezienie tych dwóch prostych a jakże funkcjonalnych urządzeń było dla granicznego ruchu porównywalne z wynalezieniem koła przez ludzkość. Bo też i (tu mówię o klocku) z kołem jest on związany. Klient życzący sobie nabyć wysoko czy mniej oktanowy płyn podjeżdża pod dystrybutor następnie delikatnie cofając na ów specjalny klocek najeżdża tylnym kołem, co sprawia, że położenie samochodu dalekie jest co prawda od poziomu jednak bardzo sprzyjające temu by wlać więcej paliwa do baku. Zaczynamy tankowanie. Licznik biegnie nieubłaganie, lecą litry i hrywny za nie. Wreszcie dystrybutor „odbija”, w normalnych warunkach oznacza to koniec tankowania, ale nie tu na granicy, gdzie mało co jest normalne. Wtedy bowiem zaczyna się najciekawsze. W ruch idzie ów niepozorny, a magiczny niczym czarodziejska różczka drucik. Wkładamy go do baku i odpowietrzamy. Harmonijnie grzebiąc drucikiem i dolewając paliwa możemy osiągnąć wynik bardzo satysfakcjonujący. Dla przykładu, taki volkswagen passat kombi mający bak o pojemności 90 litrów dzięki magicznemu drucikowi i klockowi może zmieścić tych litrów 110 – to się proszę Państwa nawet niemieckiemu producentowi tego auta nie śniło. A Słowianin potrafi. Jeśli dorzucimy do tego dopuszczalną „10” paliwa w kanistrze wracamy do domu ze 120 litrami – wynik zadowalający. Oczywiście istnieje też inna opcja. Jeśli szanowny klient nie chce sam z tych czy innych przyczyn bawić się drucikiem wówczas może zawsze poprosić gospodarza. Wtedy z budki wyłazi zaspany nieco Mykoła, który za Mazepę zrobi to z nie mniejszą wprawą. Zapłaciwszy możemy już nieco spokojniej wracać („menty” dwa razy nie biorą od tego samego) obawiając się jeno o długość kolejki.

Tu bywa różnie, czasami trzeba się nieźle nastać zanim człowiek dotrze do pierwszego szlabanu, gdzie też trzeba dać. Dlaczego? No toż już wracasz z łowów, masz za co dać. A też i dlatego, żeby „wopek” stojący dalej i łączący kolejkę z czterech pasów w 2 wiedział czy ma cię puścić – bo dałeś jak przykazano – czy trzymać, odsyłać itd. Bywa to niekiedy męczące, zwłaszcza dla skąpych i niecierpliwych. Bo rzadko kiedy mundurowi okażą się wyrozumiali patrząc np. na twój pełnoletni samochód, w którego baku nie mieści się więcej jak 40 litrów. Po prostu dać należy i dajesz nawet jeśli chcesz i wieziesz tyle, ile „ustawa przewiduje”, nic ponad to. Zasada jest zdaje się jedna: wieziesz na handel, albo kupiłeś taniej niż w Polsce, znaczy zarobiłeś, znaczy trzeba się podzielić tym zarobkiem. I już. Bywają oporni, którzy zazdrośnie strzegą wąsatego Chmiela w swoim portfelu. Ot był taki jeden kiedyś. Nie chciał dać za chorobę. To „wopki” odsyłały go do przysłowiowego „bólu”. On jednak był odporny na ból. Zauważył jakiegoś „starszynę”, zdawało mu się wierchuszka i pognał na skargę. „Panie on ode mnie chce, no za co ja mu mam dawać? Ja nic nieprzepisowego nie wiozę, to za co chce?”. „Jak chce, to widać ma za co” – odpowiedział mu filozoficznie „starszyna”. Napatrzyły się niemało na takie sceny stare wały grodziska jeszcze z czasów Grodów Czerwieńskich, na majdanie którego zlokalizowano przejście.

Warto też podkreślić, że w kolejce widać właśnie „piękno” przygranicznego ruchu w całej krasie. Pierwsze co się rzuca w oczy to volkswageny passaty kombi. Tyle samochodów tej jednej marki w jednym miejscu to nigdy i nigdzie nie widziałem. Różnią się tylko kolorami. W kolejce wygląda to tak, że stoi ciągiem 4-5 takich aut, potem jakiś inny cudak niewiadomo skąd, pasujący tu jak … (tu już niech czytelnik sam sobie uzupełni) a potem znów kolejnych kilka passatów. Normalnie, jak w fabryce volkswagena. Powrotna kolejka bywa niekiedy wielką próbą wytrwałości, czasem i kilkanaście godzin trzeba odstać. Ale czy to kogoś zraża? Nie dłużej niż na dwa, trzy dni, a potem znów na granicę. Nudząc się ludzie chodzą, rozmawiają, rzecz jasna bariera językowa nie istnieje, bo albo Ukraińcy mówią po polsku (choćby łamanym językiem) – w drugą stronę raczej się nie spotkałem – albo każdy po swojemu i tak się przecież rozumieją. O czym idzie mowa? O życiu: cenach, samochodach, rodzinie, dzieciach, pracy, kolejce, celnikach, czasem ktoś zaklnie na prezydenta (tego czy tamtego) albo innego urzędnika, bo oczywiście to oni są wszystkiemu winni i tacy sami „u nas i u was”. Patrzę na to jak na jakiś film i tak sobie myślę, pewnie obrazoburczo, „i kogo tu obchodzi, że niedaleko i nie tak dawno jeszcze ludzie się mordowali, nie wiadomo gdzie są pochowani itp., że przecież trzeba pracować nad pojednaniem, rozwiązaniem tych trudnych spraw między naszymi narodami”. Takie myśli rodzą się pewnie tylko w głowie jakichś takich „intelektualistów” jak ja. Tutaj narody mają „ważniejsze sprawy”: kurs hrywny, ceny paliw i to czy pograniczna władza nie podniesie stawek i nie przypomni sobie, że w panteonie sławnych Ukraińców są również historycy i poeci. Tak to niestety jest. I z takimi refleksjami odbieram paszport, w którym jeszcze jeden hetman wrócił do swoich.

Życie tu toczy się inaczej, powoli, niczym nurt płynącego pod nami Bugu. Ptaszęta „ujadają” zawzięcie w nadbużańskich gęstwinach, dzikich i naturalnych bo chronionych przez granicę, w mętnych wodach Bugu pływają powoli wypasione ryby, odżywione tak przez ludzi, którzy stojąc godzinami na moście z nudów je karmią. Czasem jak strzała przeleci szczupak, czasem błękitny zimorodek albo bocian bezczelnie i bez „oddawania hetmanów” przetnie granicę UE. Albo i w drugą stronę – bez paszportu z wizą Schengen lub choć kwitkiem na ruch przygraniczny. I tak się toczy życie na naszej nadbużańskiej granicy, i o ile nie nastąpi jakiś kataklizm w rodzaju wejścia Ukrainy do UE, a proszę mi wierzyć, że dla przygranicznych handlarzy byłby to rzeczywiście cios, będzie się pewnie toczyć jeszcze długo na pożytek sąsiadom z obu brzegów Buga – o czym zaświadczył ten, który widział.
Krzysztof Wojciechowski

[1] Tu należy się czytelnikom pewne wyjaśnienie, proste acz ważne: na banknotach będących środkiem płatniczym na Ukrainie (są nimi hrywny) wyobrażeni są różni wielcy Ukraińcy i Ukrainki, tudzież osoby związane z dawną Rusią Kijowską, której znaczną część Ukraina obecnie zajmuje. I tak: poczet otwierają kniaziowie Rusi Kijowskiej, na banknocie 1-hrywnowym wyobrażony jest Włodzimierz Wielki, Wielki Książe Kijowski panujący na przełomie tysiącleci – I i II, który, mimo swego czasu dość rozpustnego życia, został świętym cerkwi prawosławnej, dlaczego? Bo dał się ochrzcić z całym swym wielkim państwem i ludem, banknot 2 – hrywnowy zdobi podobizna Jarosława Mądrego, również Wielkiego Księcia Kijowskiego, syna wspomnianego wcześniej Włodzimierza. Ów, mimo, że zaczął budować słynny Sobór Mądrości Bożej w Kijowie (gdzie zresztą jest pochowany), i nie mniej słynną Ławrę Peczerską – pierwszy monaster na Rusi, na miano świętego, nie wiedzieć czemu sobie nie zasłużył. Może przez to, że dzieci wiele narobił – 10-cioro. I w zasadzie na tym kończą się banknotowi kniazie. Od 2 w górę zaczynają się bowiem hetmany. Błękitną piątkę zdobi sam Chmiel czyli Bohdan Zenobi Chmielnicki. Podwójnie wielki nominał (10 hrywien) nieszczęsny Iwan Mazepa, który próbował ratować niezależność kozaczyzny jednak w obliczu moskalskiej potęgi skapitulował i skonał na wygnaniu w Turcji. I jeśli idzie o zbrojnych towarzyszy to tyle. Od 20 królują Ci, co ani sami orężnie nie walczyli za Ukrainę, ani ludu nie wiedli na wroga, ale kto wie czy nie większą władzę posiadali. W ich ręku był bowiem rząd dusz i umysłów – czyli wszelkiej maści pisarze, poeci, historycy itp. Ów poczet otwiera umieszczony na zielonej 20-hrywnówce Johannes Frank urodzony w (proszę wybaczyć) Nahujowicach pod Drohobyczem, syn kowala Jakoba Franka. Johannes Frank, bardziej znany jako Iwan Franko, był bodaj czy nie najpłodniejszym poetą i pisarzem ukraińskim przełomu wieków XIX i XX-go, jego dorobek to ponad 5 tys. różnorodnych prac od wierszy po solidne powieści i opracowania naukowe napisane w 8-miu językach. Fioletową 50-ciohrywnówkę zdobi brodaty syn nauczyciela z Chełma – Mychajło Hruszewski, historyk, pisarz, przewodniczący Rady Centralnej Ukraińskiej Republiki Ludowej, który zaufał bolszewikom i wrócił w latach 30-tych XX wieku na Ukrainę. Umarł w Kisłowodsku w Rosji podczas operacji, która nie powiodła się …100-hrywnówkę raczono ozdobić najsłynniejszym chyba z Ukraińców, a mianowicie Szewczenką. Dla miłośników futbolu doprecyzowuję: chodzi o Tarasa Hryhorowicza – poetę, a nie o Andrija. Banknot 200 hrywnowy opanowała kobieta (no właśnie od razu widać, że nie jesteśmy w UE – parytetu ani za grosz, znaczy za kopiejkę) Larysa Kosacz, bardziej znana jako Łesia Ukrainka – poetka, pisarka, krytyk literacki (a niech tam, specjalnie dla feministek napiszę: krytyczka literacka). Zaś cały poczet zamyka postać mało w Polsce znana, a barwna niesamowicie: Hryhorij Sawycz Skoworoda- poeta, filozof, wędrowny bard i mędrzec, pieśniarz żyjący w XVIII wieku. Niezwykle zdolny i kształcony (znał kilka języków w tym grekę, łacinę i hebrajski), ale wędrował po Ukrainie śpiewając, nauczając, z Biblią pod pachą (choć miał też skłonności wolnomyślicielskie), by w końcu, strudzony życiem, wykopać sobie samemu grób – doceniony został 500 – hrywnówką. I na tym kończę przydługi, ale niezbędny appendix. Niezbędny dlatego, że wszystkie te znane postacie są w obiegu na granicy, rzecz jasna w różnym zakresie, skali i miejscu.



 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

...bo to znamienity Kryłowiak był.../tekst autorski/

Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost

Kulinarna egzotyka Ukrainy.

  Morska kapusta. Morska kapusta Glon o nazwie listownica (łac. laminaria), pocięty na drobne paseczki i zamarynowany. Ma kwaskowy, pikantny smak i charakterstyczny, glonowaty zapach. Dla mnie bomba. Morska kapusta sprzedawana jest w puszkach lub na wagę, można ją dostać praktycznie w każdym spożywczym, samą lub z dodatkami warzywnymi. Kosztuje śmiesznie tanio, 8-10 zł/kg. Wikipedia uważa, że w Europie się tego nie je, a jedynie na dalekim wschodzie Azji (Chiny, Korea, Japonia), gdzie listownica jest znana co najmniej od VIII w. pod nazwą kombu Podobno w Rosji morska kapusta rozpowszechniła w XVII w. z Wysp Kurylskich i zdobyła ogromną popularność w okresie ZSRR. Laminaria. Poza walorami smakowymi morska kapusta ma jakieś oszałamiające walory prozdrowotne, przede wszystkim ogromną zawartość jodu (3%), aminokwasów, witamin i minerałów. Suszona laminaria ma szereg zastosowań medycznych i kosmetycznych. Nie jest wskazana przy nadczynnosci tarczycy, chorobach nerek, w ciąży

Jeszcze jeden '' bohater'' spod znaku tryzuba.

Nazwisko Iwana Szpontaka mocno zapadło w pamięci mieszkańców ziemi lubaczowskiej. Ofiarą jego podwładnych padło wielu jej mieszkańców, których, zgodnie z wytycznymi Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, starał się z niej usunąć, by przekształcić w ukraińską republikę. Jego kureń wysadził w powietrze 14 stacji kolejowych i 16 drogowych, a także cztery pociągi. Zaatakował trzy miasta i zlikwidował 14 posterunków polskiej milicji. Iwan Szpontak ps. „Zalizniak” – Ukrainiec, dowódca kurenia UPA „Mesnyky”, mający w środowiskach polskich opinię ukraińskiego zbrodniarza, mordującego głównie polską ludność cywilną – urodził się 14 kwietnia 1919 roku w Wołkowyi koło Użhorodu na Rusi Podkarpackiej, będącej historyczną ziemią należącą do Królestwa Węgier, a w okresie międzywojennym do Czechosłowacji. Ukończył czteroklasową szkołę podstawową, a następnie Szkołę Gospodarczą. Kontynuował naukę w Studium Nauczycielskim w Użhorodzie. Tu najprawdopodobniej zetknął się z ideami ukr