Na Wołyniu jest 2 tysiące "dołów śmierci" ze szczątkami wymordowanych Polaków. Tylko 180 tych miejsc zostało upamiętnionych. Skala niepamięci jest porażająca, bo władze ukraińskie nie chcą wydawać pozwoleń na stawianie w takich miejscach pomników czy krzyży. Nie zgadzają się też na ekshumacje. Przez dwadzieścia lat było ich zaledwie kilka. "Widok za każdym razem jest wstrząsający. Ślady na czaszkach po siekierach, młotach do uboju bydła, kołkach. Ogrom tej makabry, trwoga jaką ci ludzie musieli przeżywać, jak bardzo cierpieli ci, którzy nie umierali od razu… Trudno to pojąć." - mówi dr Leon Popek, historyk, który uczestniczył w ekshumacjach, które udało się przeprowadzić na Wołyniu.
Przez te wszystkie lata było ich tylko sześć: w 1992 r. w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, rok później w Lityniu, tam odnaleźliśmy szczątki kilkunastu osób. Potem był dość długi okres przerwy, następny wyjazd udało się zorganizować dopiero w 2003 r., to była ekshumacja w Pawliwcach (Poryck). Kolejna w 2011 r., znowu Ostrówki i Wola Ostrowiecka. W 2013 r. przeprowadziliśmy ekshumację w miejscowości Gaj. Ostatnia była rok temu, ponownie w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej.
Władze ukraińskie nie chcą wydawać pozwoleń na ekshumacje? To przejaw złej woli? Ukrywania prawdy?
Skala niepamięci jest porażająca. 95 procent miejsc, tych "dołów śmierci" do tej pory nie zostało upamiętnionych. Tylko na Wołyniu jest ich około 2 tysięcy, z czego tylko 180 zostało upamiętnionych - postawiono tam krzyże, ale faktycznie na prawdziwych mogiłach stoi ich około 100.
To są dane szacunkowe, bo do tej pory nie ma nawet mapy takich miejsc pamięci. Nie wiemy, ile takich "dołów śmierci" jeszcze jest, gdzie ich szukać, ile jest w ogóle takich miejscowości, wsi. Niestety mamy coraz mniej czasu, bo odchodzą ostatni świadkowie, którzy pamiętają tamte wydarzenia, fakty. Pomimo starań ze strony polskiej jest wielki opór ze strony władz ukraińskich, by takie miejsca odnajdywać i godnie je upamiętniać.
Czy zdarza się, że napisy z pomników czy krzyży są usuwane?
W latach 70. i 80. władze sowieckie postawiły w kilku miejscach pomniki z napisami "Tu spoczywają obywatele radzieccy narodowości polskiej, którzy zginęli z rąk OUN". Te napisy w latach 90. zostały skute. Kiedy zaczęliśmy przeprowadzać ekshumacje, rozpoczęliśmy starania, by zadbać o pomniki, cmentarze, to zauważyliśmy, że niektóre napisy pojawiają się i znikają, albo są zmieniane. W Porycku napisy na pomniku zostały skute, a w Kisielinie ktoś celowo je zatarł.
Zdarza się też, że napisy są przemalowywane. Na pomnikach - krzyżach, które są zazwyczaj na skraju wsi i upamiętniają miejscowości, w których żyli Polacy, część napisów jest zmieniana i zamiast "Zostali zamordowani", pojawia się napis " Tu mieszkali". Zamalowywane są też liczby i tak na przykład było 500 Polaków, którzy zginęli, a po zamalowaniu zostaje tylko 50. Takich fałszerstw dokonano na kilkudziesięciu pomnikach - krzyżach
Bardzo trudno zdobyć stosowne pozwolenia. Zazwyczaj składają się one z trzech części. Pierwsza to zgoda na prowadzenie poszukiwań. Jeśli znajdziemy już jakąś mogiłę, to trzeba oczywiście sporządzić dokumentację i wtedy wystąpić do władz w Kijowie - oni mają taką podobną instytucję jaką była nasza Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – i po zdobyciu drugiego pozwolenia, które nie jest jeszcze tożsame z tym, że możemy rozpocząć ekshumację, możemy taką mogiłę odkryć, zbadać ją, zrobić dokumentację. Dopiero trzecia zgoda, którą musimy potem uzyskać pozwala na wydobycie szczątków i pochowanie ich. I z tą trzecią zgodą jest największy problem. Często zdarzało się, że do końca nie byliśmy pewni, czy i kiedy będziemy mogli zorganizować pogrzeb. A przecież to wszystko trzeba wcześniej zaplanować, powiadomić bliskich, uzgodnić szczegóły z duchowieństwem.
Wciąż nie ma też konkretnych ustaleń polsko - ukraińskich dotyczących cmentarzy, na których te ekshumowane szczątki mogą być chowane. To nam spędza sen z powiek. Za każdym razem trzeba to załatwiać, a procedura, podobnie jak cała reszta nie jest łatwa do przeprowadzenia. W tamtym roku mieliśmy taką sytuację, że szczątki 100 żołnierzy WP z 1939 r., które odnaleziono i ekshumowano - przez 10 lat były przechowywane w kościołach, w kryptach i dzwonnicach - zostały pochowane na cmentarzu w Mościskach. Brały w tym pogrzebie udział władze polskie i ukraińskie, ale okazuje się teraz, że w świetle prawa ukraińskiego ten pochówek był nielegalny
Jak dużo czasu mijało od odnalezienia mogiły do przeprowadzenia ekshumacji?
Bywało z tym bardzo różnie. Nam zależało, żeby po odnalezieniu mogiły w miarę szybko przeprowadzać ekshumację, bo mieliśmy obawy, ze pojawią się tak zwani czarni archeolodzy, poszukiwacze skarbów, kosztowności. Oni przekopując mogiły, bezczeszczą zwłoki i zacierają ślady zbrodni. W miejscowości Gaj mieliśmy taką spenetrowaną mogiłę. Część kości została wyrzucona i zniszczona. Na środku tej mogiły został dół, w którym niektórzy z miejscowych urządzili śmietnik. Wyrzucali tam wózki dziecięce, puszki po konserwach, szkło, eternit, zabawki. Mnóstwo było tych śmieci.
Kiedy pojechał pan na Wołyń pierwszy raz?
W 1990 r., pojechałem do Ostrówek, ale nie na ekshumację, tylko na groby. Zabraliśmy ze sobą duży brzozowy krzyż. Szliśmy z tym krzyżem kilka kilometrów, prowadzili nas radzieccy milicjanci. Przyszliśmy na miejsce, leżała tam rozbita figura Matki Boskiej. Ksiądz oprawił mszę. Padał deszcz, trzymaliśmy jakiś parasol, żeby nie lało się do kielicha. Cmentarz w Ostrówkach był zdewastowany, zarośnięty, leżały powalone krzyże.
Potem w Woli Ostrowieckiej starsi mieszkańcy pokazali nam miejsce, klepisko po stodole, z taką charakterystyczną niecką. Ktoś powiedział "Tu leżą wasi, pomordowani". Zapaliliśmy tam świeczki. Po chwili przyszła duża grupa Ukraińców, którzy pracowali na sąsiednim polu, zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Jedna osoba z naszej grupy, nie wytrzymała i zapytała "Dlaczego nas mordowaliście? Jak mogliście to robić?" Z minuty na minutę zaczęło się robić coraz głośniej, doszło do kłótni. Jedna z kobiet ubrana w grubą kufajkę i gumowce przekrzyczała wszystkich i powiedziała "Tak, tak było. Nasi chłopcy was wymordowali, my żeśmy wszystko po was zabrali, no i co z tego? Zobaczcie jak wy żyjecie, a jak my. My jak nic nie mieliśmy, tak nic nie mamy. Tylko te kufajki. Co było, to było. Życia waszym już nie wrócimy. Zmarzliście, chodźcie na herbatę". Ktoś zaraz potem podjechał traktorem, na przyczepie było jakieś jedzenie, termosy z herbatą, i ci ludzie zaczęli nas częstować, pytali skąd jesteśmy, zapraszali nas do domów. Niektórzy płakali. To było przejmujące.
30 sierpnia 1943 r.
Tego dnia z rodziny mojej mamy zginęło ponad 20 osób. Kilka z rodziny mojego ojca, mój dziadek Mikołaj Popek i jego cztery córki. Jedna z nich, z synkiem Antosiem. Miał zaledwie rok. Rodzice spotkali się dopiero po wojnie w Polsce. Zakochali się w sobie, ale połączyła ich też przeszłość, te straszne przeżycia. Mama urodziła się w Woli Ostrowieckiej, a ojciec w Gaju, jakieś 100 km od Ostrówek.
Od dzieciństwa, szczególnie we Wszystkich Świętych mówiło się o tym w domu. Wyrastałem w tym, opowiadali mi o Wołyniu, o swoich strasznych przeżyciach. Mieszkaliśmy w Lublinie, nie mieli tu nikogo. Mówili, że chcieliby tam pojechać pomodlić się, zapalić świeczki. Dlatego wybrałem studia historyczne na KUL -u. Wierzyłem naiwnie, że uda mi się dotrzeć do jakiś dokumentów albo czegoś się dowiedzieć. W 1978 r. za namową prof. Jerzego Kłoczowskiego zacząłem szukać ocalonych. Spisywałem ich relacje, na początku do szuflady, bo nie można było takich rzeczy przecież publikować. Pierwszą rozmowę nagrałem z Władysławem Soroką, który ocalał w Woli Ostrowieckiej, jako jedyny uciekł z "dołu śmierci", gdzie zginął mój dziadek Jan Szwed, ojciec mamy. Dowiedziałem się, że był prowadzony na egzekucję jako jeden z ostatnich.
Mieszkańców w obu wsiach zwabiono podstępem. Wysłano kurierów z informacją, że gospodarze mają przyjść na zebranie do szkoły, na naradę. Rzekomo miały powstać polsko - ukraińskie oddziały do walki z Niemcami. Ludzie wracali właśnie do domów po nocy spędzonej gdzieś w krzakach, bo bali się zostawać w domach w nocy, banderowcy palili już w tym czasie całe wsie. Po zwerbowaniu gospodarzy pojawili się banderowcy z bronią, siekierami i zabierali już wszystkich. Chorych i tych, którzy nie chcieli iść zabijano od razu.
W Woli Ostrowieckiej mężczyzn zaprowadzono na plac szkoły, a kobiety z dziećmi zamknięto w szkole. Potem mężczyzn po 10 osób prowadzono na jedno z klepisk w stodole u Strażyca. Musieli się rozebrać, a potem przechodzili ich przez zasieki, gdzie był wykopany dół i kazano im się kłaść w tym dole. Leżącym zadawano ciosy siekierami, młotami do oboju bydła, maczugami i nożami. Nie było słychać żadnych strzałów, to uśpiło czujność innych. W ten sposób zamordowano co najmniej 243 osoby, tyle ekshumowaliśmy w tym miejscu. Kobiety z dziećmi zostały spalone w szkole, bo nadjechali wtedy Niemcy i banderowcy musieli odeprzeć ich atak. Zabrakło czasu, by wszystkich wymordować. W obu wioskach zginęło 1050 osób.
Rodzina mojej mamy, Heleny Szwed, mieszkała na kolonii, poza wsią. Było tam zaledwie kilka domów. Widzieli uzbrojonych banderowców prowadzących z tamtych gospodarstw całe rodziny. Dom dziadków był na końcu, dlatego najprawdopodobniej ich nie zabrali, po prostu nie daliby rady wszystkich upilnować. Opatrzność nad nimi czuwała.
Brat mamy, Julian, wszedł na strych i widział kopiących doły za tą stodołą, widział też płonące już domy. Zbiegł na dół i kazał im uciekać. Wzięli tylko krzyżyk ze ściany i tak jak stali, wybiegli z domu. Dzięki temu przeżyli. A potem udało im się przedostać do Świerż, a potem do Chełma, gdzie mieszkała rodzina babci. Rodzina ojca została wymordowana. Ocalał jedynie on, jego brat Stanisław i babcia Franciszka, którą od śmierci uratował Ukrainiec, Iwan Potocki z Arsanowicz.
Te pierwsze ekshumacje w Woli Ostrowieckiej i Ostrówkach musiały być dla pana szczególnie trudne.
Miałem taki trudny moment, kiedy znalazłem krzyżyk mojego dziadka Jana Szweda. Kiedy wyjeżdżałem mama mnie upominała "A uważaj tam, może znajdziesz krzyżyk dziadka". Drugiego dnia, kiedy kopaliśmy zauważyłem w ziemi coś połyskującego, wyjąłem, przetarłem i rozpoznałem ten krzyżyk po nitce. Z opowieści mojej mamy wiedziałem, że dziadek bardzo długo go nosił, zawieszka była już tak przetarta, że została okręcona lnianą, zawoskowaną nitką. Mama co pewien czas, kiedy ta nitka się przecierała, na prośbę dziadka ją wymieniała. Okazało się, że ten sznurek się tak bardzo nie zniszczył, zachowało się kilka zwojów tej nitki. Kiedy go przywiozłem do Polski i pokazałem mamie, od razu go poznała. Rozpłakała się z radości. Ta pamiątka ma w naszym domu szczególe miejsce, to taka nasza rodzinna "relikwia".
Wyjeżdżał pan, mając jakieś wyobrażenia o tym, co tam zostanie ujawnione. Rzeczywistość zazwyczaj okazuje się inna…
Trudno to opisać. Nie da się na coś takiego przygotować. Stosy kości, czaszek, z dnia na dzień ich przybywało. Pojawiały się myśli, że wśród nich mogą być szczątki kogoś bliskiego. Dojmujące uczucie, smutek, jakieś przygnębienie. Ale taka prawdziwa analiza pojawia się później, kiedy zostaje sporządzona cała dokumentacja, wykonane zostają fotografie. Wtedy to wszystko staje się jeszcze bardziej realne, te ślady na czaszkach po siekierach, młotach, kołkach. Ogrom tej makabry, trwoga jaką ci ludzie musieli przeżywać, jak bardzo cierpieli ci, którzy nie umierali od razu… Trudno to pojąć. Mnie pomagała cicha modlitwa, jakaś chwila zadumy wieczorem, bo w ciągu dnia na ogół nie było na to czasu. Miałem też sporo bezsennych nocy, często przypominały mi się słowa psalmu 103. Dla mnie ci wszyscy zamordowani, to tacy "Nasi Święci". Często się za nich modlę.
W tych "dołach śmierci" odnajdywaliście też dzieci.
W czasie drugiej ekshumacji w 2011 r. na "Trupim polu" odkryliśmy jedną z mogił i zobaczyliśmy małe dziecko. Próbowaliśmy te szczątki wyjąć, ale nie udało się. Okazało się, że to był jedynie taki obrys szkieleciku, brązowy ślad na piasku. Z takich malutkich dzieci, mających zalewie kilka miesięcy, nie zostawało praktycznie nic. Zastanawialiśmy się, czy dalej ekshumować, zebrać chociaż ten brązowy piasek. Po rozmowie z księdzem odstąpiliśmy od tego.
Stawialiśmy tam drewniane krzyże, odprawiane były msze św. Chcieliśmy tam też umieścić tablicę w języku polskim i ukraińskim. Prosty napis, kilka słów "W tym miejscu zginęli Polacy", ale władze miejscowe nie zgodziły się, odmówił też gubernator z Łucka. Nie pomogła nawet interwencja pani konsul Beaty Brzywczy z Łucka. Z postawieniem krzyży w takich miejscach był na początku problem. Zawsze był wysuwany argument, że skoro była ekshumacja, to po co jeszcze krzyż w takim miejscu. Dopiero po roku miejscowe władze zgodziły się, by można było wkopać tam cztery krzyże.
Czy w czasie prac ekshumacyjnych przychodzi Ukraińcy? Jakie były ich reakcje?
Przychodzili, rozmawiali, czasem częstowali nas owocami, alkoholem. Kiedy kopaliśmy, to jedni stali w zadumie, inni płakali. Mówili, żeby wybaczyć Ukraińcom. Wskazywali nam też nowe miejsca. Ktoś stał, długo patrzył na te szczątki, a potem podchodził do nas i mówił "U mnie na polu też leżą Polacy, chodźcie pokażę".
Jeden z Ukraińców pod wsią Sokół, który grzebał zamordowanych Polaków, na drzewie, pod którym były pochowane szczątki trzech osób wyciął krzyż i powiedział swojej córce, Aleksandrze "Jeśli kiedyś przyjdą Polacy i będą szukać swoich, to pokaż im to miejsce". Córka tego człowieka wypełniła wolę ojca, pokazała nam też inną mogiłę, gdzie pochowane było polskie małżeństwo. Ci ludzie oddali dzieci sąsiadom Ukraińcom, żeby je ukryli, a sami na chwilę wrócili jeszcze do swojego domu i zostali tam rozstrzelani przez banderowców. Ich dzieci ocalały. W Ostrówkach mieliśmy też taką sytuację, że pewien staruszek sam przyniósł szczątki, kilka kości wykopanych przypadkowo na swoim polu. A w 2011 r. po ekshumacji, najstarsi mieszkańcy, pamiętający tę tragedię, byli na pogrzebie. Powiedzieli nam, że przyszli pożegnać Polaków, swoich sąsiadów, dobrych ludzi.
W mediach budowany jest dość czarno - biały obraz relacji polsko - ukraińskich, epatuje się głównie opisami rzezi, akcentuje, że pojednanie jest niemożliwe. Pan jeździ na Wołyń od ponad dwudziestu lat. Napotyka pan na opór, milczenie, ale są i tacy, którzy wyznają prawdę, proszę o wybaczenie, opłakują swoich sąsiadów. To są przejawy pojednania, na takim bardzo elementarnym, ważnym poziomie.
Według mnie to jest właśnie najważniejsze. Dialog między narodami dopiero się zaczyna, to wymaga czasu, otwartości. Byłbym niesprawiedliwy mówiąc, że jest tylko źle. Są przyjazne gesty, nawiązują się jakieś relacje. Bywają miejsca zadbane, pomniki, krzyże pod którymi są kwiaty, palą się znicze. Znam Ukraińców, którzy dbają o nie narażając się na ostracyzm ze strony swojego środowiska. Oprowadzam też wycieczki ukraińskie, bo kiedy tam jesteśmy, ci młodzi ludzie przyjeżdżają do nas. Opowiadam im o tych trudnych wydarzeniach i oni ciągle dopytują, chcą wiedzieć. Wiele razy w ich oczach widziałem łzy.
A z taką jawną niechęcią czy wrogością ze strony Ukraińców ile razy się pan spotkał przez te wszystkie lata?
Tylko jeden raz. W czasie pogrzebu po ekshumacji w 1992 r., zostaliśmy zaproszeni na obiad. Siedzieliśmy z Ukraińcami i szczerze rozmawialiśmy. Nagle jeden z nich powiedział nam, że był dwadzieścia lat na Syberii, bo zarżnął kilku Polaków i zaraz dodał, że nie żałuje, choćby miał siedzieć jeszcze raz tyle lat, to zrobiłby to samo. Gospodarze próbowali załagodzić jakoś sytuację, tłumaczyli, że jest pijany i szybko go wyprowadzili.
Polityka historyczna państwa ukraińskiego jest prowadzona bardzo konsekwentnie: uwielbienie dla Bandery, lansowanie teorii, że zarówno UPA jak i AK prowadziły czystki etniczne i ich metody walki były takie same, negowanie ludobójstwa. Pomimo wymownego gestu prezydenta Petro Poroszenko, który będąc w lipcu w Polsce, oddał hołd ofiarom rzezi Wołyńskiej, nic nie wskazuje na to, by mogło dojść do uznania win i pojednania pomiędzy naszymi narodami.
Pomimo kłopotów ekonomicznych i toczących się działań wojennych Ukraina od kilku lat prowadzi politykę historyczną, wykorzystując pamięć o bohaterach UPA, OUN. Od roku obowiązuje ustawa, w myśl której za podważenie bohaterskiej działalności UPA, wypowiadanie się w takim tonie, grożą sankcje karne, łącznie z bezwzględnym pozbawieniem wolności. Jeszcze tych przepisów nie stosuje się, ale Ukraińcy boją się mówić prawdę o rzeziach. Nie chcą też przyznawać się, że ktoś z ich rodziny pomagał Polakom.
Dwa lata temu Aleksandra Zińczuk robiła badania "Pojednanie przez trudną pamięć". Jeździła po Ukrainie ze studentami polskimi i ukraińskimi, szukali Sprawiedliwych. Okazało się, że ludzie boją się i nawet jeśli ktoś odważył się coś opowiedzieć, to tylko anonimowo. Obawiam się, że taka atmosfera będzie się utrzymywać, to Ukraińcy nie będą chcieli już tak chętnie pomagać w odnajdywaniu polskich mogił.
Sejm polski przegłosował uchwałę w myśl której 11 lipca ustanowiono Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów. Są opinie, że ta uchwała pojawiła się w bardzo niefortunnym czasie, że to cios dla Ukraińców, oni potrzebują teraz naszego wsparcia.
Nigdy nie będzie dobrego momentu. Jako historyk zawsze słyszałem "Teraz jest zły czas, żeby o tym mówić". Gdyby nie uznawano, że ten temat jest zbyt drażliwy, gdyby wcześniej była jakaś wola polityczna, żeby się z tym zmierzyć, to nie byłoby takiej sytuacji, jaką mamy teraz. Od pięciu lat nie było ani jednej konferencji polsko - ukraińskiej dotyczącej Wołynia, nie mamy dostępu do ważnych dokumentów, nie możemy upamiętnić ofiar w sposób godny, cały czas walczymy o pochówki ekshumowanych szczątków na cmentarzach.
Według mnie nie ulega żadnej wątpliwości, że to, co się tam wydarzyło wyczerpuje wszelkie znamiona ludobójstwa. Społeczeństwo ukraińskie nie zostało przygotowane, by zmierzyć się z tą straszną prawdą. Gdybyśmy przez te dwadzieścia lat robili ekshumacje, porządkowali cmentarze, upamiętnili te wszystkie miejsca, wszystkich wymordowanych, to być może nie byłby dla nich aż taki szok. Oni to po prostu wypierają. Przy tym wszystkim my zawsze akcentujemy te negatywne strony, media podgrzewają tę atmosferę, niektórzy politycy też.
Komu jest to na rękę? Ukraina chce zapomnieć o tych "dołach śmierci", ale Polacy mają prawo do swoich grobów. Temat będzie wracał dopóki te miejsca, w geście choćby takiego symbolicznego zadośćuczynienia, nie zostaną godnie upamiętnione. Większość z tych, którym udało się ocaleć, nie mogli tam pojechać, pomodlić się. Odeszli nie wiedząc, gdzie są ich ojcowie, matki, inni bliscy.
Komentarze
Prześlij komentarz