W tym dniu bardzo wczesnym rankiem cała nasza rodzina została zaalarmowana jakąś grozą, wiszącą w powietrzu. Zbudził nas sąsiad. Wybiegliśmy na podwórko. Nasza rodzina liczyła 6 osób. Byli to rodzice, ja, brat 12-letni, siostra – 1,5 roku i babcia, która przyjechała do nas z Włodzimierza w odwiedziny. Zobaczyliśmy w odległości około 1 km od strony północnej bardzo dużo postaci, jakby chmurę, idących w naszą stronę. Wszyscy pośpiesznie cofnęliśmy się do pokoju, tata zamknął drzwi od wewnątrz. Poklękaliśmy i zaczęliśmy się modlić. Z nami był sąsiad Kasperski. Tata nazywał się Bojko Stefan, mama Stanisława z domu Jankowska, urodzona w Skale pod Ojcowem, brat Edward, siostra Janina, babcia Jankowska Anna. Tata wziął siekierę i chciał uciekać przez okno, ale dom w szybkim czasie został otoczony przez banderowców uzbrojonych w kosy, siekiery, łopaty i inne narzędzia zbrodni. Wywołano babcię po nazwisku. Odpowiedziała: „Jestem kobietą i boję się wyjść”, ale w końcu poszła. Ja za sąsiadem uciekłam na strych. Próbowaliśmy schować się pod beczkę, ale rozsypała się. Wróciłam na dół i ze swoim bratem ukryłam się w piwnicy, która była pod komorą. Mama z malutką siostrą przy piersi została na drabinie stojącej w komorze i prosiła Ukraińca: „Co ja jestem wam winna, darujcie nam życie”, ale „had” uderzył ją. Usłyszałam jej śmiertelne chrapanie. Dziecko jeszcze wołało mnie „Lula” i prawdopodobnie żywe zostało wrzucone do dołu. Jak zginęli tato, sąsiad, babcia – nie wiem. W piwnicy leżałam na drewnianej belce, a brat mnie sobą zakrywał. Po krótkim czasie „had” wszedł na schody piwnicy, trzymając główkę maszyny do szycia „Singer” i odwrócony do nas plecami krzyknął: „Wyłaź”. Brat usłuchał, wyszedł i został zabity. Strzałów w tej masakrze nie było. Ukraińcy wykopali pod oknem dół i wrzucili doń moich rodziców. Tato miał 43 lata (były legionista), mama 33 lata.
W piwnicy siedziałam długo. Po wyjściu z niej widziałam w domu powyrzucane wszystko z szafy, krew na podłodze i ścianach, powybijane okna. Wyskoczyłam oknem i udałam się do sąsiada Sowieta, u którego poznałam nasze konie. Ten człowiek z rodziną szykował się do wyjazdu, a mnie odesłał do sołtysa Ukraińca, który mieszkał około 3 km w kierunku Wólki Swojczowskiej [gm. Werba, pow. Włodzimierz]. Po zatrzymaniu się w przydomowym zagajniku, zbliżałam się do sołtysa pod nazwiskiem Środa. Banderowiec na koniu mnie zauważył i okrążył ten zagajnik, a ja zdążyłam dobiec pod dom Środy, z przeciwnej strony podwórka. Na podwórzu sołtysa zastałam kilku banderowców. Przedstawiono mnie, że to polskie dziecko. Oni zapytali mnie, czyja ja jestem, jak nazywali się moi rodzice i powiedzieli: „Jak została, to niech będzie”. Stałam się sługą rodziny ukraińskiej. Pasłam krowy. Budzono mnie tam bardzo wcześnie. Dawano mi robótki na drutach. Jak czegoś nie mogłam wykonać, bito mnie batem po nogach. Boso wypędzano mnie wczesną wiosną i późną jesienią, bez ubrań na pastwisko. Wchodziłam na drzewo, aby podkulić zmarznięte nogi. Na stopach miałam wrzody, które bardzo bolały i nie dawały spać, w nocy z bólu jęczałam. Na dzień wydzielano mi kromkę chleba. Z nędzy miałam głowę całą w strupach, maszynką ścięto mi włosy. Stałam się zdziczałym dzieckiem. Na polskie słowa uciekałam. Nie wiedziałam, ze strachu po przebytej rzezi, kim ja jestem. Po polsku umiałam tylko śpiewać „Serdeczna Matko”. Przy pasaniu krów śpiewałam, płakałam i tak zasnęłam, a krowy [gdzieś] podziały się i dalej wielki strach, co będzie? Rozmawiałam po ukraińsku i przyjęłam w cerkwi komunię św.
Pamiętam wielki dym, jaki widziałam w czasie podminowania kościoła w Swojczowie – na wschód od Teresina. Byłam świadkiem zamordowania dwojga dzieci, z których jedno spało w kołysce. Działo się to w czasie zbliżających się świąt Bożego Narodzenia 1943 r. Ojciec dzieci był Ukraińcem, a matka Polką, co zrobiono z matką, to nie pamiętam, chyba zabili.
U tych Ukraińców byłam rok, gdyż wyprawa po mnie kuzynów z rodziny taty nie dawała żadnych rezultatów. Nigdy mnie nie mogli zastać, gdyż Ukrainka na noc wyjeżdżała na inną wieś i mnie zabierała [z sobą]. Od Ukrainki z Teresina zabrali mnie ciocia Romualda Puzio, która była młodą mężatką w stanie błogosławionym (mieszka w Hrubieszowie) i stryjek śp. Stanisław Bojko, który uciekł z obozu niemieckiego i w tym czasie miał zwichniętą nogę. Stryjek, urodzony w 1903 r. był w okresie II wojny światowej akowcem na Bielinie [gm. Bielin, pow. Włodzimierz], przed wojną zawodowym wojskowym we Włodzimierzu. Po przybyciu do Polski, zamieszkałam w Rogalinie na komornym u wdowy Czajkowej przy rodzinie stryjków. Dzięki poświęceniu się cioci i stryjka zostałam uratowana od nieustannej poniewierki w rodzinie ukraińskiej. (…)
Staraniem moim, przy pomocy Zarządu Stowarzyszenia Polaków Pomordowanych na Wołyniu z siedzibą w Zamościu w dniu 9 sierpnia 1997 r. został postawiony krzyż wysokości 8 m i poświęcony w Teresinie na polanie oraz [została] odprawiona msza św. za pomordowanych przy udziale księdza z Włodzimierza i księdza z Nabroża [obecnie w gm. Łaszczów, pow. Tomaszów Lubelski, woj. lubelskie]. Teresin nie istnieje na mapie. Ukraińcy posadzili las. Wśród tych drzew rosną krzewy z ogródków i drzewa owocowe
Komentarze
Prześlij komentarz