Przejdź do głównej zawartości

Zagłada Czerwonogrodu.

Czerwonogród – to od niego niektórzy historycy wywodzą nazwę Grodów Czerwieńskich, a nawet całej Rusi Czerwonej. Dziś tego miejsca nie ma na mapie. W ciągu jednej tragicznej nocy skończyła się historia tysiącletniego grodu. W ruinach kościoła i pałacu pasie się bydło z ukraińskich gospodarstw. I tylko krzyż na grobie przypomina, że na zawsze zostali tu Polacy
Nocą z 2 na 3 lutego 1945 r., w święto Matki Boskiej Gromnicznej, ukraińskie bojówki pod dowództwem Petra Chamczuka "Bystrego" najechały Czerwonogród, dawny powiat zaleszczycki, województwo tarnopolskie - i sąsiednie miejscowości. Otoczona wieś była ostrzeliwana z karabinów. Ubrani w białe, maskujące stroje wdzierali się do domów i zabijali wszystkie napotkane osoby bez względu na płeć i wiek. Napastnicy podpalali drewniane zabudowania, w trzech krańcach wsi wybuchły pożary. Ci, którzy zdążyli zbiec, ewakuowali się do ustalonych miejsc schronienia w Czerwonogrodzie, gdzie stacjonowali żołnierze IB. Walka trwała kilka godzin, rezuni zajęli zamek, ale Polacy zdołali odeprzeć ataki w domu ludowym i kościele. Nad ranem ukraińscy mordercy wycofali się. Według różnych źródeł zginęło 49-60 Polaków, ponad 20 zostało rannych, z których część potem zmarła. Ofiary zbrodni pochowano obok kościoła w dole do gaszenia wapna, bez udziału księdza. Ocaleni Polacy ewakuowali się do Tłustego i Zaleszczyk, rannych odwieziono do szpitali w Horodence i Tłustem.Niech przemówią świadkowie:Siostra Władysława Sobierajska ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo; fragmenty relacji ze zbiorów Ewy Siemaszko: "Był to Pierwszy Piątek lutego 1945 [roku] […] – dzień Święta Matki Bożej Gromnicznej. […] Udałam się z dziećmi […] do kościoła parafialnego [w Czerwonogrodzie]. […] Po sumie Ks. K[anonik Szczepan] Jurasz prosił mnie, żeby powiedzieć S[iostrze] Przełożonej, aby Siostry z dziećmi zeszły na noc [z klasztoru w Nyrkowie] do Czerwonogrodu, bo są złe wiadomości. Myśmy pozostały w klasztorze, zachęcając jednak dzieci, aby poszły na noc do szkoły […]. Dzieci nie chciały się zgodzić na opuszczenie klasztoru. […] Około godz. 21 słychać było ruch sań przejeżdżających drogą w pobliżu klasztoru. […] Po pewnej chwili podeszłam do okna. […] Wystrzelone rakiety oświeciły Czerwonogród, wtedy zobaczyłam wielu mężczyzn uzbrojonych z karabinami w pobliżu muru [idących] w kierunku wsi. […] Ujrzałam białe postacie z pochodniami, jak schodziły w dół, […] pierwsze pożary domów, które są na skraju wsi – miały strzechy słomiane. […] Wkrótce strzały karabinowe, ludzie w popłochu, widząc pożary, palące się stodoły, chlewy, ryczące bydło, ratowali się ucieczką, nagle napadnięci ginęli od noży lub kul. Krzyki, jęki ludzkie i wycia zwierząt palących się dolatywały do moich uszu […]. Wioska otoczona przez banderowców miejscowych ze wszystkich stron. Miejscowi ludzie więc wpadali w ich ręce, gdyż zwoływali ich do siebie. W nocy ciemnej nie poznawali, więc padały ofiary okrutnie masakrowane. […] Nagle zauważyłam, że gromada banderowców zbliża się pod klasztor […]. Zebrałam wszystkie dzieci, wraz z siostrą przełożoną udałyśmy się do kaplicy, aby przygotować się do ostatniej chwili swego życia. Wejściowe drzwi były na noc zabarykadowane. Zaczęto walić w drzwi i rąbać siekierami, wołając ≫Lachy, otwórzcie≪. […] Nagle poczułam, że ja umieram, ciemno mi w oczach, zapadam się gdzieś w ciemnej przestrzeni, nagle jakby powstał wielki huk i wielka światłość rozświeciła, to trwało sekundę, w tym momencie z tej światłości usłyszałam polecenie ≫Chowajcie się pod ołtarz≪. Ocknęłam się w tym momencie i powtórzyłam te słowa. […] Siostra przełożona szybko odsunęła mensę i natychmiast dzieci tam weszły, ale mi też nakazała, abym była tam z dziećmi. Szybko zasunęła wejście ołtarza i obok weszła do zakrystii, za Nią przyszła jeszcze S[iostra] Bronikowska […]. Ołtarz niewielki, więc było ciasno. Dzieci nie były znów takie małe. […] W tym momencie, wierzę do dziś, że gdy ołtarz był tak wypełniony, zostałam natchniona myślą zesłaną od Boga i powiedziałam [do] dzieci: ≫Odsuńcie się od desek, aby była głucha przestrzeń≪. […] Gdy wpadli do kaplicy, zapalili świece i zaczęło się poszukiwanie za nami […]. Jedna z dziewczynek poznała przez głos i małą szparę, że to był syn diaka ze wsi Nyrków. Nagle próbuje ruszyć ołtarz, ale ołtarz był przymocowany do ciężkiego stopnia. Puka więc w ścianę ołtarza tuż przy mnie. Po kilku razach uderzeń z trzech stron, ogłosił: ≫Pusto, głucho≪. […] Nagle widzę, że marmur w ołtarzu z relikwiami unosi jeden, podniósłszy obrus. Widzę jego palce nad głową jednej dziewczynki, przerażona, że może on teraz [nas] zauważyć. […] Byłam pewna, że mogą zaraz nas wyciągnąć. Odszedł […], ale strzelił po ścianach bocznych kaplicy […]. Po chwili poszukiwania przystąpili do rąbania drzwi do zakrystii. Tam była siostra przełożona i druga siostra. Gdy weszli, zaczęli się odgrażać, że jako Lachy będą zaraz spalone. […] Słyszałam, jak zmuszano s[iostrę] przełożoną, by powiedziała, gdzie ja jestem i dzieci. Gdy odpowiedziała, że nie wie, bito Ją. […] Wyszli znów na poszukiwania na strychu, gdzie zaczęto strzelać wokoło z automatu, myśląc zapewne, że tam jesteśmy. Gdy panowała cisza, zeszli z powrotem. I nanoszono słomy do kaplicy i podpalono, ale na szczęście słoma była wilgotna i tylko się tliła […]. Po tej czynności wyprowadzono s. przełożoną Klarę Linowską i s. Bronisławę Bronikowską na parter. Będąc schowana w ołtarzu, słyszałam cztery strzały, które zmasakrowały głowę i twarz s. Klary Linowskiej, a s. B. Bronikowskiej wbito w plecy nóż, zadając jej cios śmiertelny. Po tych czynach zbrodniczych zabrano się do grabieży naszych rzeczy". ✔️Jerzy Stecki: Zagłada Czerwonogrodu: "Pierwsze strzały postawiły na nogi całą wioskę. Czerwonogród otoczony był płonącymi pochodniami. Ze wszystkich stron raziły kule karabinowe. W trzech krańcach wsi wybuchły pożary. Od strony Szutromieniec spalono zabudowania, skąd uciekali ludzie. Jak się okazało spalono tam 8 domów i zginęło 10 osób. Kto żyw wycofywał się do centrum. Paliło się na przeciwległym krańcu tzw. „kącie". Tam spalono 14 domów, zginęło 20 osób. Dom Winiarskich został spalony. Tam zginęła Marta Winiarska. W okolicach Domu Ludowego został ciężko ranny w biodro Bronisław Stachurski. Zniesiony z posterunku przez córkę Czesławę i jej koleżankę bardzo krwawił. Nie mogły zatamować krwi. Tymczasem dwaj młodsi bracia bronili dostępu do wnętrza, gdzie leżał ojciec. Wokół słyszano jęki i strzały. Wreszcie dziewczęta po zaopatrzeniu ojca ratowały innych rannych, których przybywało. Rany były okropne. Między innymi rannemu w brzuch Dmytruszyńskiemu Cesia Stachurska wyciągała wełnę z kożucha, wplątaną w ranę. ➖ Relacjonuje Czesław Świderski: "Strzelanina i dzikie wrzaski podpalaczy mieszały się ze szczekaniem psów i ryczeniem bydła w płonących stajniach, a nadto unosiły się jęki mordowanych ludzi, którzy nie zdążyli uciec z bezpośredniego zagrożenia. Po pierwszych wystrzałach zacząłem ubierać się. Matka obudziła siostrę, która nieprzytomnie wstała na łóżku i zwaliła się z jękiem wołając: jestem raniona w samo serce. Zobaczyłem jak z jej piersi tryskała fontanna krwi. Oddał do niej strzał bandyta stojący już pod naszym oknem. Za chwilę banderowcy wpadli do mieszkania, gdzie na podłodze leżała w kałuży krwi moja siostra Janina. Wyciągnęli z siennika słomę i wokół niej rozpalili ognisko. Matka w tym czasie skryła się w komórce pod sieczkarnią. Ja z bratem ukryłem się w drugim mieszkaniu pod piecem gdzie zostaliśmy zasłonięci przez bandytę szukającego pozostałych mieszkańców domu. Byli to ludzie znajomi, bo od razu rozpoznali moją siostrę, o czym następnego dnia donieśli mojej babce mieszkającej jeszcze w Nyrkowie. Po wyjściu bandytów ugasiliśmy płonąca słomę. Za chwilę wpadli drugi raz i wyciągnęli z drugiego łóżka słomę rozniecając na nowo. Ponownie ugasiliśmy ogień kładąc siostrę na łóżku. Wtedy bandyci zorientowali się że, jest ktoś w domu, kto ranną dziewczynę zabrał. Oblali, więc dom benzyną, podpalili i odeszli. Usłyszeliśmy silne chrapanie siostry i ciszę. Wyskoczyliśmy z płonącego domu obaj z bratem, kryjąc się pomiędzy snopami kukurydzianki opartej o parkan, gdzie przesiedzieliśmy do rana... Na trzecim odcinku obrony od tzw. „lewady" bronili się Wysocki Marcin ze „znariadką", Wierzbicki Marcin z„mauzerem", Dąbrowski Ignacy i Okoński Marcin z „pepeszami". Ci czterej nie zeszli ze swoich stanowisk, mając dobrą osłonę za plecami i kładli pokotem każdego, który wyskoczył z lasu i podążał z zapaloną wiązką słomy do zabudowań. Dopiero, kiedy Marcin Okoński został ranny w szczękę bandyci wdarli się między domostwa. Do tej pory większość mieszkańców zdołała uciec i skryć się w kościele. Nie zdążyła uciec jedynie stara Grzesińska i jej córka Maria Sutyk. Jej półtoraroczna córeczka Hania została znaleziona nazajutrz w kałuży krwi. Zabrała ją i zaopiekowała się do czasu powrotu z frontu ojca, pani Samogowa. Marcin Wysocki mimo odniesionej rany w nogę nie zszedł ze swego odcinka do końca. Po rozwidnieniu się naliczono na tym odcinku 12 kałuż krwi bandyckiej. /.../ W zdobytym zamku napastnicy zamordowali rodzinę Romachów i wszystkich mieszkańców oficyn. Broniąc dostępu do miasteczka od strony zdobytego zamku zginęli Eugeniusz Bobryk i Ignacy Karasowski, 16 letni Alojzy Glezner został śmiertelnie ranny. Zmarł po napadzie podobnie jak Bronisław Stachurski. Józef Ryczaj zginął koło swego domu, śpiesząc na ratunek żonie i dziecku. Maria Sutyk zginęła trzymając na ręku półtoraroczną córeczkę Hanię. Po napadzie znaleziono dziecko przy zmarłej matce. Przeżyło... Napastnicy, pomimo znacznej przewagi, nie mogli zdobyć wsi. Zaczęło świtać, gdy usłyszano wołania: „bratia widstupajem" (bracia odstępujemy). ➖ Relacja młynarza Szuby: "Byliśmy przygotowani, gdyż młyn był pod lasem, toteż spodziewaliśmy się, że tu odbędzie się pierwsze natarcie bandy. Przed młynem stało 12 furmanek czekających w kolejce na przemiał. Była godzina 21:30, młyn pracował na pełnych obrotach, wszyscy pracownicy na swoich stanowiskach, podwórko młyna oświetlone. Noc była mroźna, dużo śniegu, ale była też wyjątkowo jasna. Przyszedł Grzybiński i księgowy Żołyński ze słowami:, „ale piękny wieczór, jasno, dużo śniegu - może przeżyjemy tę noc spokojnie". W powietrzu była niepokojąca cisza, którą zagłuszał szum wodospadu, cisza z tych, które zwiastują wielkie nieszczęście. Nagle padły strzały znad wodospadu na młyn. Powstało zamieszanie, ludzie zaniepokojeni kręcili się przy swoich wozach, pracownicy wylegli z młyna. Mieliśmy przedostać się do Domu Ludowego, gdzie był nasz punkt zborny na wypadek napadu. Niestety było za późno, ponieważ byliśmy pod obstrzałem bandy usytuowanej na górze, więc i tak czekałaby nas pewna śmierć. Ludzie w panice ukryli się każdy gdzie mógł, np. bracia Owadowie ukryli się między walcami i ocaleli, zginęła tylko Kasia Rzepiej. Członkowie bandy, aby zamaskować się ubrani byli na biało, tylko czarne punkty na śniegu to ich głowy, kulali się po śniegu w dół z góry. Zaczęła się prawdziwa masakra, zewsząd dochodził zgiełk, hałas, krzyki ludzi, wołanie o pomoc. Wszystko się pali; płoną domostwa, plebania, jęki ludzi mieszają się z rykiem oszalałego bydła, wyciem psów, rżeniem koni, kwikiem świń. W powietrzu dym, smród — śmiertelna zgroza. Dochodzą wieści; zamek, który był jednym z miejsc obronnych, jest mocno atakowany, z zamku obrońcy i ludność, która się schroniła wycofują się do kościoła - to źle; jeżeli zaatakują kościół to koniec. Garnizon w Uścieczku przyrzekł pomoc, toteż wysyłał umówiony znak - wystrzeliwując pięć zielonych rakiet, odpowiedź przyszła natychmiast; na niebie zajaśniało światło zielone, pięć sygnałów. Kieruję obroną usytuowaną w Domu Ludowym, gdzie był wyznaczony punkt zborny dla ludności cywilnej (drugi w zamku i w kościele). Banda podchodzi coraz bliżej Domu Ludowego, ci co bronili go od zewnątrz, kryją się teraz w domu; banda naciera. Obrońcy szczelnie ryglują dolne wejścia i okiennice. Panika wśród chroniącej się tu ludności, krzyki, lament, płacz dzieci. Obrońcy bronią domu z górnych okien budynku, w końcu brak amunicji, zostały tylko granaty. Granaty wyrzucane są przez okna w kierunku bandy, granaty skończyły się - rozpacz. Każdy z obrońców wyjmuje swój osobisty pistolet, każdy nabój „na wagę złota", zostawiają sobie po dwa naboje w kieszeni - dla siebie, - bo nie oddadzą się żywcem w ręce wroga. W kościele, część zgromadzonych tam obrońców walczy dzielnie, nie dopuszczają wejść bandzie od strony zamku. W kościele jest ksiądz Jurasz i bardzo dużo ludzi. Detonacje są coraz silniejsze; banda zwołuje się, ucicha - wycofują się; już dnieje, zbliża się 5 rano. Cisza poranna, umilkły strzały, napastnicy wycofali się, cisza po tragedii, ludzie oszaleli z bólu, strachu, rozpaczy wylegli ze „swoich kryjówek „. Nie ma sił, brak łez by opłakiwać pomordowanych i zgliszcza - cały dorobek życia, ludzie rozglądają się, nawołują swoich bliskich. W oficynach zamku znajdują bestialsko zamordowaną rodzinę Romachów - rozebrano ich, wycięto im krzyże na brzuchach i wycięto napisy „koniec lachom", skórę na szyi podcięto i ściągnięto na oczy, nogi i ręce połamane. Miejsca skrwawione, widać, że umierali w męczarniach. Opowiada Władysława z Romachów, Kucy z Czerwonogrodu: „Urodziłam się w Czerwonogrodzie w 1932 roku w rodzinie Romachów. To właśnie moi rodzice i rodzeństwo zostali w okrutny sposób zamordowani w zamku. Tato miał 39 lat, Mama 37, Siostra Cesia 16, brat Binio 11. Ja uciekłam z Ciocią Anielą Szymańską do szkoły tam wraz z naszą nauczycielką p. Eulallą Wendlową przesiedziałyśmy do rana. A moja Babcia Zofia Szymańska ukryła się z księdzem Kanonikiem w pieczarze i tam była świadkiem śmierci księdza, zmarł na atak serca (...). Moja Babcia Zofia Szymańską, 67 lat, często opowiadała jak to uciekając spotkała przy kościele księdza Jurasza, postanowili ukryć się w grocie, znajdującej się na zboczu wzgórza. Ktoś jeszcze z nimi był, jakiś chłopiec czy dziewczyna, ale bojąc się, że tam mogą ich znaleźć, odszedł. Babcia została sama z księdzem. Ksiądz się bardzo bał, trząsł się i powtarzał: „Pani Szymańska, co będzie jak oni nas tu znajdą?" Babcia pocieszała księdza, że są bezpieczni. Ksiądz po pewnym czasie zaczął ciężko oddychać, charczeć i przestał się odzywać. Babcia mówiła, że trwało to dość długo. Ksiądz już nic nie mówił, tylko dyszał, po pewnym czasie umilkł. Babcia zaczęła go szarpać, ale już nie żył. I tak z martwym księdzem siedziała do rana. Rano zniesiono księdza do kościoła i włożono do trumny, nie mieścił się w niej, bo była przygotowana dla chłopca, który miał być pochowany 3 lutego. Moi rodzice uciekli w stronę zamku i tam na dziedzińcu zostali w okrutny sposób zamordowani. Tato był w wojsku, jesienią 1944 roku został urlopowany, miał poważną wadę serca, dlatego nie brał udziału w obronie. Tato zawsze mówił, jeżeli nas napadną uciekamy do parku a stamtąd do zamku, tam ukryjemy się w lochach. Niestety oni byli tam wcześniej i moja rodzina wpadła im w ręce. Rozebrali wszystkich do naga, w okrutny sposób męczyli, świadczą o tym kałuże krwi i krzyki i jęki, które słyszeli ukryci w sąsiedztwie. Tatę nie spalili a mamę i siostrę Cesię i brata Binia spalili (...) Ciocia chciała żebym się z nimi pożegnała i na drugi dzień zaprowadziła mnie pod kościół, tam wokół kościoła leżeli rzędem wszyscy pomordowani. Ciała złożono do dołu po wapnie” Za grób dla 47 ofiar posłużył dół po wapnie usytuowany na placu kościelnym. Nie było trumien. Jedną tylko zbito dla księdza Jurasza i wszystkich pochowano we wspólnej mogile. Połączono wszystkich męczenników tej tragicznej nocy razem. Nie było kapłana, który odprawiłby katolickie egzekwie... Tak oto nastąpiła zagłada Czerwonogrodu, miejscowości historycznej, pamiętającej i książąt ruskich i najazdy Tatarów, Turków czy innych, króla polskiego Kazimierza Wielkiego i Kazimierza Jagiellończyka, a także innych możnych tego świata, miejscowości, której niektórzy historycy przypisują przewodnią rolę Grodów Czerwieńskich. Na 17 saniach wywieziono rannych do szpitala w Horodence. Pozostali schronili się w Tłustem lub w Zaleszczykach, by za kilka miesięcy wyjechać w nieznane, jako tzw. „repatrianci"! Z Czerwonogrodu nie pozostało nic! Nie ostał się ani jeden dom, a władze sowieckie przemianowały ten bajeczny zakątek na „Uroczysko Czerwone"!". -----------------------

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

...bo to znamienity Kryłowiak był.../tekst autorski/

Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost

... bo miłość nie umiera...

Miłość, kolejny miesiąc bez Ciebie... Nie pytaj mnie, jak przetrwałem cały ten czas bez Twojego spojrzenia, ciepła Twoich uścisków, radości Twojego śmiechu... Nie wiem... Trzymam się najlepiej, jak potrafię... Ale wiedz, że moja miłość i uczucie do Ciebie nie obawiają się upływu czasu i pozostają niezmienione. W wieczności mojego serca nadal zachowuję wszystko, co najlepsze w naszym życiu: miłość,tęsknotę, uczucia, doświadczenia, wspomnienia... W ten sposób będę żyć dalej, nieważne czy to tylko będą wspomnienia, ale jedno po drugim, dzień po dniu, wyobrażam sobie jak idziesz obok mnie... Jesteś w moim sercu i dopóki tam będziesz będę o Tobie pisać i mówić, że zawsze Cię Kocham! "

Upamiętnienia płk. Stanisława Basaja,,Rysia''- fotorelacja.