Tam stał mój dom. I kolonia Chylinówka - wskazuje ostrożnie ręką
pani Franciszka Prus. Po jej domu, po całej Chylinówce, nie ma dziś
śladu. Przy drodze z Włodzimierza Wołyńskiego na Kowel stoi szary
metalowy krzyż postawiony przez panią Franciszkę. Kilkadziesiąt metrów
dalej duży napis: Tankodrom. W miejscu, w którym znajdowała się kiedyś
polska kolonia, dziś jest poligon wojskowy.
- Musiałam dostać pozwolenie od generała. Bałam się, że nie da. Ale
dał. I jeszcze w rękę pocałował i powiedział, że to dobrze, że tacy
ludzie jak ja są potrzebni, że trzeba uszanować zmarłych - kiwa głową
pani Franciszka. Kto we Włodzimierzu Wołyńskim i w okolicznych wsiach
pamięta jeszcze o Chylinówce?
Zabijali, ratowali
Pani Franciszka mieszka teraz we Włodzimierzu, przy ulicy Nalewajki,
kawałek drogi od centrum. W starym, pobielonym, starannie utrzymanym
domu, z wypielęgnowanym ogrodem. To spokojna okolica. Coraz częściej
wybierają ją ludzie zamożni - w pobliżu widać kilka eleganckich willi.
Widok bezszelestnie przesuwającej się bramy i wjeżdżającego przez nią
mercedesa z przyciemnionymi szybami nie należy do rzadkości.
Ale w 1943 roku pani Franciszka mieszkała w Chylinówce, na tak zwanej
kolonii, jak tu nazywano wieś. Razem z ojcem, który był sołtysem,
matką, bratem i siostrami. Z każdym miesiącem robiło się coraz
trudniej, niespokojniej, goręcej...
- Przyszedł Klim, Ukrainiec. Mówi ojcu: Panie Miazga, niech pan ucieka
do miasta, bo już tu idą.
Uciekli w ostatniej chwili. Tylko ojciec został. Na zawsze.
Moja rozmówczyni opowiada o tym ze spokojem - minęło przecież tyle
czasu. Mówi, jak przyjechali na furach. Jak biegła, niosąc na plecach
trzyletnią siostrę. Jak do nich strzelali. Jak wołała do siostry:
„Krysiu, trzymaj się dobrze, zajączku”. Cały kołnierz miała
postrzelany. Ale nie trafili ani jej, ani Krysi.
- Wróg strzela, pan Bóg kule nosi - dodaje. - Myśmy ocalały. Ale
zabili sześćdziesiąt dwie osoby, w tym ośmioro dzieci.
Potem została uratowana po raz drugi przez Ukrainkę. Było to tak.
Wujek, który zaopiekował się rodziną po śmierci ojca, powiedział:
- Frania, jedź do Marcelówki, przywieź koniczyny dla koni.
- Mamusia stała [zaczęła] płakać, „tam cię zabiją” - opowiada. Były trzy
Marcelówki: I, II, III. W jednej mieszkali Ukraińcy. Otoczyli Franię.
W rękach mieli siekiery, noże. - To jest Miazgi córka - mówili.
Pomogła jej znajoma dziewczyna - Regina. - Chłopcy, chodźcie do domu,
mam bimber. Zjecie, wypijecie, ona nigdzie się nie podzieje... -
zapraszała. Skwapliwie skorzystali z zaproszenia. Zniknęli w chacie.
Regina położyła Franię na wóz, przysypała trawą. Ominęli ukraińskie
wsie. W każdej - jak mówi pani Franciszka - „czekała banda”. Gdy
dotarli w bezpieczne miejsce, Regina była biała jak śnieg, a Frania
czerwona od krwi. Wóz trząsł i podskakiwał, deski były twarde.
Regina zapłaciła za pomoc straszną cenę. - Przyszli na drugi dzień i
zamęczyli. Wołali, by mnie do nich przyprowadzili - kiwa głową pani
Franciszka. - Pokłuli i powiesili. Szkoda Reginy...
I jeszcze jeden raz - w samym Włodzimierzu. Uratował ją znowu
Ukrainiec, pan Gilecki. Przyszli do domu, w którym przez jakiś czas
mieszkała. Wypytywali o nią, a on ją zasłonił. - Stał koło mnie,
rękami zastawił. Mówił: ojca jej zabili, dajcie jej spokój. Poszli. I
tak przeżyła. Trzy razy.
Śladów coraz mniej
Dziś we Włodzimierzu Wołyńskim żyje około 33 tysięcy ludzi. Polaków
jest niewielu - dwustu, może trzystu, wielu w rodzinach mieszanych.
Jest jeden kościół katolicki, przychodzą do niego głównie starsi
ludzie. Okoliczne wsie są wyłącznie ukraińskie. Osób innych
narodowości jest niewiele.
Przed wojną było inaczej. W samym Włodzimierzu mieszkali Ukraińcy,
Polacy, Żydzi. We wsiach było różnie - w większości mieszkali
Ukraińcy, ale były też polskie wsie, niektóre zamieszkane przez
polskich osadników. Ci ostatni, osiedleni na Wołyniu przeważnie w
latach trzydziestych, byli szczególnie znienawidzeni przez Ukraińców.
Dziś dla naszych wschodnich sąsiadów są oczywistym dowodem
„kolonizacyjnych” zamiarów Polski wobec Wołynia.
We wrześniu 1939 roku przyszedł Związek Radziecki. Pozostawił masowe
groby odkryte kilka lat temu na dawnym zamkowym dziedzińcu. Leżą tam i
polscy żołnierze, i ukraińscy cywile.
Potem, w czerwcu 1941 roku, zjawili się Niemcy. Najpierw zabrali się za Żydów.
W miarę zbliżania się niemiecko-radzieckiego frontu rosła wzajemna
niechęć Ukraińców i Polaków. Coraz silniejsza stawała się Ukraińska
Powstańcza Armia, swoje placówki tworzyła też Armia Krajowa. Do
starcia doszło w 1943 roku, kiedy UPA ruszyła na polskie wsie. Dziś po
wielu z nich nie ma śladu. Nie pozostałby też ślad po pomordowanych
Polakach, gdyby nie pani Franciszka.
- A skąd ja bym wiedziała, gdzie są te mogiły, gdyby nie Ukraińcy?
Przecież Polacy zginęli - tłumaczy. - To oni mi pokazują miejsca, to
oni mówią, kto zginął. To oni zgadzają się na stawianie krzyży. Są
dobrzy ludzie, przewodniczący rad wiejskich. Pomagają.
Pani Franciszka stawia więc krzyże. Metalowe, z okrągłych rur,
pomalowane na szaro. Te duże - z rury o długości ośmiu, może
dziewięciu metrów, wbijane są na dwa metry w ziemię. Do tego potrzebna
jest dwumetrowa poprzeczka. Taki krzyż kosztuje około 450 dolarów. We
Włodzimierzu - i w ogóle na Ukrainie - pieniędzy na to nie ma. Pomaga
Polska, przede wszystkim Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.
Takich krzyży, także trochę mniejszych, stoi wokół Włodzimierza
dwadzieścia jeden. Gdyby nie one, za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat
nikt w okolicy nie pamiętałby, że mieszkali tu Polacy, że były polskie
wsie...
Mohylno i Bielin
Mohylno. Na szarym krzyżu na rozstaju wiejskich dróg napis: „60
Polakom, którzy zginęli w 1943 roku, na wieczną pamięć. Rodacy”.
Dokoła cisza. Nikt nie wygląda zza ogrodzeń pobliskich domów. Pusto. W
oddali widać furmankę, znika za jedną z chałup. Pani Franciszka wyciąga
rękę. Tam, gdzie teraz jest kępa krzaków, była kuźnia. Kowala ktoś
uprzedził o zbliżającej się napaści, więc wziął dobytek na wóz i
wyjechał. Dogonili go i zawrócili. - Widać myśleli, że zapakuje
najcenniejsze rzeczy i nie trzeba będzie szukać - mówi Franciszka
Prus. Kowala zabili Ukraińcy, którzy pracowali u niego w kuźni.
Na podwórzu pobliskiego gospodarstwa, za zasłoną gęstych liści widać
betonową studnię. - Tam leżą Zajączkowscy. W tej studni... - szepcze
moja przewodniczka. Potem pokazuje niewielki dom, stojący trochę
dalej. - Tam mieszka ten, który zabił kowala. Pytałam go, mówił „ja
nie widział, nie wiem”. Ale ja wiem, że to on. Bandera.
Pani Franciszka nie mówi „UPA”, „upowiec”. Ludzie z UPA to „bandery”.
Od nazwiska przywódcy OUN-UPA Stepana Bandery.
- Mnie tu w Mohylnie nie lubią - przyznaje. Nasi ich tutaj „postukali”...
Co znaczy „postukali” - nie bardzo chce powiedzieć. Sprawa jest jednak
prosta: AK zorganizowała akcję odwetową. I niespecjalnie cackała się z
mieszkańcami Mohylna.
Placówka Armii Krajowej była niedaleko - w Bielinie (obecnie Biłyn).
Partyzanci stacjonowali w leśniczówce. Z leśniczówki pozostała ruina:
stareńki dom ledwie się trzyma, wydaje się, że zaraz się rozpadnie.
Ale mieszkają w nim ludzie. Pani Wanda, o której mówią, że to Polka.
Ale ona twierdzi, że jest Ukrainką.
- Tak, to był polski dom, to była czysto polska wioska - mówi po
ukraińsku. Sama pochodzi zza Buga, przesiedlono ją tu z mężem
Ukraińcem w 1947 roku. Rozumie po polsku, bo skończyła sześć klas
polskiej szkoły. - Ale placówka była tam, dalej - pokazuje. - Tu była
chata, a tam kantora - dodaje po polsku. Jej syn pomaga pani
Franciszce sprzątać polski cmentarz. Trzeba pójść kawałek wiejską,
gliniastą, wyboistą drogą. Za niewielkimi polami, wśród drzew stoją
krzyże.
Na poletku pracuje mężczyzna w kraciastej koszuli i dwie kobiety -
mieszkańcy Włodzimierza, którzy mają tu działki. Pytani, czy wiedzą,
czyje to groby, odpowiadają: - UPA wojowała. Mężczyzna w czapce
nasuniętej na czoło dodaje: - Tu było tylko dziesięć mogił. A teraz
podopisywali. Komuś wygodnie, żeby tu było tak dużo pochowanych
Polaków. A to nieprawda. Mówią, że tu cała dywizja leży, ale jaka tu
była dywizja?
Całej 27. Wołyńskiej Dywizji AK w Bielinie nie było na pewno. Pod
drzewami, pod dużym krzyżem i kilkunastoma innymi leżą nie tylko
żołnierze - o czym wyraźnie informuje cmentarna tablica - ale i
cywile, o których nie ma ani słowa...
- Tu zwożono poległych nie tylko z Bielina - wyjaśnia pani Franciszka.
Groby są dobrze utrzymane. Metalową tablicę z napisem skradli dwaj
chłopcy, ale milicja błyskawicznie znalazła i ją, i chłopców w punkcie
skupu złomu. Moja przewodniczka nie chciała, by ich oskarżano. -
Wiadomo, że żyje się ciężko - mówi. - Powiedziałam, żeby odnieśli i
powiesili.
Odnieśli - i wisi. Świadectwo dramatycznych wydarzeń sprzed sześćdziesięciu lat.
Najpierw żyli w zgodzie
Każdy z postawionych przez panią Franciszkę krzyży upamiętnia ludzką
tragedię. Dawniej wszyscy żyli w zgodzie - Ukraińcy, Polacy, Żydzi,
nawet Niemcy - byli tu bowiem i osadnicy niemieccy. Owszem, bywały
kłótnie, spory - ale nie takie, by się nawzajem mordować.
Pierwszy krzyż stanął w Dominopolu. Z pogromu ocalały tu tylko dwie
osoby. Ludzi zagnano do szkoły, budynek podpalono.
Pani Prus miała problemy, bo krzyż musiał stanąć na granicy dwóch
rejonów (powiatów). Na żądanie szefa sąsiedniego rejonu trzeba go było
przesunąć o 30 metrów. Dominopola przecież już nie ma, nic po nim nie
zostało...
Potem były kolejne - choćby w Gucinie. - Były dwa Guciny, Gucin I i II
- opowiada pani Franciszka. - W jednym zegnali wioskę w stodołę i
podpalili, a kto uciekał, to bili pałkami, zabijali. Wyczytali wyrok i
podpalili. A jaki był wyrok? Że są Polakami. W drugim Gucinie ludzi
wepchnięto do kuźni.
Takie historie powtarza przy każdym pomniku. Terespol, Prudniki,
Biskupice. Krzyże stoją zazwyczaj na polach. Z rzadka na skraju wsi.
Domy, które kiedyś tu stały, mało kto pamięta. Nawet nazwy wsi powoli
zacierają się w pamięci.
Według przedwojennych roczników w 1931 roku w całym województwie
wołyńskim (obecne obwody - wołyński ze stolicą w Łucku, oraz
rówieński) Ukraińcy stanowili na wsi 75,2 proc. mieszkańców, Polacy
15,1 proc. Te piętnaście procent zniknęło - w większości razem z
domami, w których mieszkali.
Zdanie prostych ludzi
Jarosław Caruk, niewysoki, szczupły, ogorzały mężczyzna, który chętnie
nosi ludowe, ukraińskie koszule, jeździ rowerem po okolicznych wsiach
i liczy zabitych podczas wojny. Wychodzi mu, że zginęło o wiele więcej
osób narodowości ukraińskiej, niż podaje strona polska - i znaczniej
mniej Polaków.
- Polacy są nieobiektywni - przekonuje. - Byłem w każdej wiosce i
zapisuję straty Polaków i Ukraińców.
Pokazuje liczby. - Tu Polacy podają, że zginęło 55 ich rodaków, a tak
naprawdę śmierć poniosło tylko ośmiu. A tu rzekomo zginęło 50 Polaków,
podczas gdy we wsi było tylko 35 domów. Tylu ludzi nawet tu wtedy nie
mieszkało.
Komu wierzyć? Pani Franciszce, którą irytuje już samo nazwisko „Caruk”
i która twierdzi, że można skompletować nazwiska wszystkich
pomordowanych? Czy jej ukraińskiemu przeciwnikowi? - Trzeba siąść i
rozmawiać, prawda wyjdzie na jaw - twierdzi Caruk, który zapewnia, że
„zna i szanuje panią Franciszkę”. Dotychczas nigdy jednak razem nie
usiedli. I raczej nie usiądą. Wiarygodnych dowodów nie ma. Trzeba
wierzyć jej albo jemu. Zresztą i Franciszka Prus, i Jarosław Caruk,
opierają się głównie na wspomnieniach miejscowych Ukraińców. Bo
Polaków wokół Włodzimierza już nie ma...
Anna Mychalczuk, redaktor naczelna miejscowego pisma „Słowo Prawdy”
(nazwa została wymyślona zapewne na długo przed pieriestrojką), o
Franciszce Prus słyszała, a Jarosława Caruka zna i nawet drukuje jego
artykuły - choć jest zdania, że „pisze dość jednostronnie”. - Piszemy
na temat wołyńskiej tragedii, ale raczej nie z naszej inicjatywy, a
dlatego, że chcą tego nasi czytelnicy. Długo na ten temat milczeliśmy,
wreszcie można i trzeba mówić.
Pani Mychalczuk twierdzi, że sprawą zainteresowani są głównie ludzie
starsi. Nie ma w nich złości i pragnienia zemsty. - Może to była
polityczna intryga, polityczny interes, choćby Niemców - zastanawia
się. - Czy, jak chcą inni, po prostu wojna domowa...
Sprawą dramatu sprzed ponad pół wieku urzędowo zajmuje się we
Włodzimierzu miejscowa rada rejonowa (powiatowa). Bo dotyczy wsi, a
nie miasta, a rejon to obszar wokół Włodzimierza. Dmytro Zdichowśkyj,
zastępca szefa rejonu, „wicestarosta”, jak mówią o nim niektórzy -
urzędujący w budynku przy centralnym placu, przy którym stoi kościół
katolicki i jedyny tu hotel - „Wołyń” - ma na stole sporą stertę zdjęć
z krzyżami pani Franciszki. Ale osobiście jej nie zna. Bo choć Polaków
trochę w mieście pozostało i istnieje też polskie stowarzyszenie, to
trudne kwestie historyczne omawiane są wyłącznie w gronie Ukraińców.
Na ścianie wisi zdjęcie uśmiechniętego prezydenta Leonida Kuczmy, ale
Dmytro Zdichowśkyj nie popiera propozycji uroczystych obchodów
60-lecia Wołynia ani spotkania Kuczma - Kwaśniewski, planowanego w
nieodległej Pawliwce (dawnym Porycku). - Takie jest stanowisko
prostych ludzi - mówi. - Sprawę trzeba zostawić historykom, nie
organizować akcji na państwowym szczeblu, bo wykorzystają to określone
siły w Polsce i na Ukrainie, wasi i nasi nacjonaliści.
Wicestarosta włodzimierski jest zwolennikiem akcji Jarosława Caruka.
Podkreśla, że z inicjatywy miejscowych władz przeprowadzono badania,
które potwierdzają dane podawane przez Caruka: zginęło 25 razy więcej
Ukraińców i 4 razy mniej Polaków, niż podają Ewa i Władysław
Siemaszkowie, autorzy publikacji o tragedii Wołynia. - Winny był
polski rząd w Londynie, bo chciał utrzymania tych ziem - mówi. - Poza
tym Niemcom i Sowietom udało się nas skłócić. Walki toczyły się w
sposób niezorganizowany, to często była zemsta - zabito komuś siostrę,
to szedł i się mścił.
Według Zdichowśkiego „ran nie można rozdrapywać”. A dobre stosunki
ukraińsko-polskie są potrzebne. - My jesteśmy przy samej granicy i na
nas się to odbije - mówi, dodając, że „podobnie twierdzi starosta
Hrubieszowa”, po polskiej stronie Bugu.
Nasi chłopcy
W „Słowie Prawdy” ukazał się niedawno list Grigorija Witruka,
urodzonego we wsi Stawki. Przedwojenne czasy wspomina jak najlepiej.
Ukraińcy ze Stawek przyjaźnili się z Polakami z pobliskiej wsi. Potem
przyszła wojna. W Stawkach pojawiła się UPA, „nasi chłopcy” - jak
nazywa ich autor, tu znajdował się jej lokalny sztab. Witruk
przyznaje, że „określone osoby” ze wsi (nie precyzuje, czy była to
UPA) zabiły żyjących w okolicy Żydów. Potem „zniszczona została polska
kolonia". Pojawili się też „czerwoni partyzanci”, ale „nasi chłopcy”
zorganizowali zasadzkę i wybili cały oddział. Wreszcie, przyszli
Polacy (AK?) i wybili większość mieszkańców wsi i „naszych chłopców”.
Trzeba bardzo wielu krzyży, by obdzielić nimi każdą zniszczoną wieś,
każdą zapomnianą mogiłę.
- Chcę jeszcze postawić krzyże w Mariawoli i Hryniowie - mówi
Franciszka Prus. - Niech pan powtórzy to w Warszawie. Niech pan
koniecznie to powtórzy. -
02.07.2003”
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz