Tego wieczoru wiedźma Honorata została na noc.
To się zdarzyło po raz pierwszy i znaczyło coś bardzo złego. Ale jeszcze nie wiedziałem co.
Dziadkowie, Piotr i Ignacy, pokuśtykali do swoich domów. Wujkowie, Marian i Tośko, chyłkiem
wynieśli się z izby i znikli w mroku. Ciotka Elza pomruczała pod nosem, pokręciła się po izbie, jakby
nie wiedziała, co ze sobą zrobić, pchnęła drzwi i utonęła w ciemności. Tylko wiedźma Honorata
poprosiła matkę, by pościeliła jej na podłodze, bo po nocy nie będzie się włóczyć. Właśnie tak
powiedziała: „Po nocy nie będę się włóczyć”. Ona, która nigdy niczego się nie bała, żadnych duchów,
mar i zwidów, żadnych nocy i włóczęg, krążyła po świecie, po górach i dolinach, wśród mroków i w
ostrych promieniach słońca, pośród mgieł i czerni, nagle burknęła: „Po nocy nie będę się włóczyć”.
Leżała teraz na kożuchach, okryta kocami i niby spała, ale co to był za sen. Strasznie się wierciła,
pojękiwała, krzyczała, wzywała pomocy, zrywała się z pościeli i ciężko dyszała. Aż obudzona matka
spytała: – Honorata, co z tobą?
– Gonili mnie! – wyburczała, potarła oczy i na powrót się położyła.
Słyszałem i widziałem to na własne oczy, bo też się obudziłem na zapiecku. Księżyc świecił,
gwiazdy z daleka mrugały, a wiedźma Honorata postękiwała. Nie wiedziałem, kto ją gonił i dlaczego,
ale ktoś musiał ją we śnie gonić, bo do rana nie spała, wierciła się, płakała, nawet szlochała, a gdy
nadszedł świt, wstała spocona jak mysz i zgarbiona wyniosła się nie wiadomo dokąd.
Rano ojciec, patrząc na puste legowisko, pokiwał w milczeniu głową. A matka bezradnie
popatrywała przez okno, jakby chciała sprawdzić, czy wiedźma Honorata nie czatuje jeszcze przy
furtce. Ale nie czatowała. Znikła jak kamfora i przez kilka dni się nie pokazywała. Dopiero gdy
znaleźli Stasia w stawie z kamieniem u szyi, zjawiła się i jako pierwsza zaczęła opowiadać.
A wszystko zaczęło się od tego, że czterej mężczyźni przyjechali na wozie po księdza
Kowalczyka, by jakieś zaległe sprawy urzędowe w gminie załatwił. Ponieważ księdza nie zastali, bo
był w przysiółku, udzielając ostatniego namaszczenia choremu, wzięli zamiast niego Stasia, mówiąc,
że on też sprawy urzędowe załatwi, bowiem chodzi do szkół i zna się na rzeczy. Wsadzili go na wóz i
powieźli w stronę lasu.
Widziała to wiedźma Honorata. Widzieli inni. Cała wieś widziała. Bo stało się to na oczach całej
wsi. Ja też widziałem. Powieźli go w stronę lasu, z zawiniątkiem w ręku na drogę. Kończył się
październik 1943 roku, robiło się chłodno i matka Stasia, siostra księdza, która wtedy też przebywała
na plebanii, dała mu koc do okrycia pleców, by nie zmarzł, pajdę chleba w garść i coś jeszcze, by bez
kłopotów zniósł trudy podróży. Furmanka skręciła w kierunku Halicza, a chłopi, którzy zbierali tytoń,
zauważyli jeszcze, że w chwili, gdy wóz znikał z pola widzenia, kryjąc się w gęstych zaroślach
młodnika, mężczyźni zwalili Stasia na ziemię, nałożyli mu pętlę na szyję, drugi koniec sznura
przywiązali do wozu i kazali biec za sobą. Konie ruszyły z kopyta. I wóz skrył się w lesie.
We wsi powstał popłoch. Mało kto spał tej nocy. W chatach o niczym innym się nie mówiło, tylko
o obcych mężczyznach i Stasiu, który biegł za wozem z pętlą na szyi. Niczego dobrego to nie wróżyło.
Tym bardziej, że nie wrócił na noc. Nie wrócił też następnego dnia. I kolejnego. Wieś zastygła w
oczekiwaniu. I trwodze. Nikt już nie pytał o mężczyzn, kim byli i dlaczego Stasia zabrali, tylko, co się
ze Stasiem stało.
Bo Stasio był kimś. Przyjeżdżał do księdza Kowalczyka z Miasta. Był jego siostrzeńcem. A
Miasto było czymś ogromnie ważnym i tajemniczym. Czymś potężnym i nieogarnionym. Nie tak jak
wieś, gdzie wszystko było małe i wiadome. Stasio stawał się dla nas przepustką do Miasta. Taką
drogą, po której szliśmy, by wiedzieć, co się gdzie indziej dzieje. Był niby taki sam jak my, ale czuło
się, że jest kimś innym, wyjątkowym, jedynym. No i był studentem. „Student przyjechał”, niosła się
po domach elektryzująca wieść. Student to było coś ważnego. Nie każdy mógł być studentem. A ze
wsi mało kto. Toteż student od razu był wielką biblioteką, kinem, teatrem, muzyką, światem.
Czekaliśmy na Stasia jak na objawienie. I tego dnia akurat przyjechał i od razu spotkał się z naszą
grupą i opowiadał o ogromnym Mieście. Zbierał wokół siebie chłopców, którzy wieczorami
wpatrywali się w niebo i liczyli spadające gwiazdy, gadając, co one znaczą, kto umrze, a kto nowy się
narodzi. Musiał podsłuchać nasze rozmowy, ponieważ lubił siedzieć na przyzbie i z chłopami
gawędzić, więc pewnie podsłuchał nasze gadanie i powiedział, że opowie nam o dalekich krajach.
Zebrał gromadkę urwisów takich jak ja, co gapili się w niebo i zadawali pytania, zebrał na plebanii i
opowiadał, jaki jest wielki świat, a my otwieraliśmy szeroko gęby, bo Stasio mówił takie rzeczy, od
których po plecach ciarki przechodziły. A przecież wysłuchiwaliśmy już niejednego mądrego we wsi.
Opowiadali nam dziadkowie o strasznych wojnach, rzeziach i długich rzekach oraz o wysokich górach,
które nawet do chmur sięgają, ale nigdy nie opowiadali o tym, o czym opowiadał Stasio. Od niego
więcej wiedział tylko ksiądz proboszcz, pan nauczyciel, bo obaj poważne nauki kończyli i mądre
księgi czytali, no i, rzecz jasna, profesor Banach, Stefan Banach, który z samego Lwowa przyjeżdżał
do nas, by opowiadać chłopom o wielkich liczbach. Miał tu krewniaka, kuzyna swego, i jego
odwiedzał. A że lubił sobie pogadać, więc i z chłopami niejedną gadkę sobie uciął. Nadjeżdżał
bryczką z Halicza, w szarym garniturze, z krawatką pod szyją, z przedziałkiem na głowie i wesołym
uśmiechem. „Sam profesor”, „tęga głowa”, jak o nim mówiono. Nie dość, że liczbami sypał i wykresy
jakieś przedstawiał, uśmiechał się jeszcze. Nie ściągał brwi, nie marszczył czoła, nie robił
grymaśnych min, tylko stawał przy płocie i gadał z chłopami, o zdrowie pytał, o zbiory zbóż, o
sianokosy i ciągle się uśmiechał. A nieraz poklepał nawet chłopa po plecach, zażartował, jakby dawał
do zrozumienia, że nie ma między nim a chłopami żadnej wielkiej różnicy, choć każdy wiedział, że
jest, a mimo to poklepywał chłopów po plecach, a obok niego stał Stasio w okrągłej, studenckiej białej
czapce, w spodniach pumpach i białych skarpetkach i gadali. Jak oni mądrze gadali! Jak rozprawiali!
Jakie zdumienie budzili! Chłopi gęby tylko rozdziawiali.
A potem szli do Domu Ludowego, a za nimi ciągnęła gromada wieśniaków, którzy byli bardzo
skupieni, zamyśleni i, ma się rozumieć, ubrani jakby do kościoła się wybierali, elegancko i czysto, w
garniturach ślubnych, w mesztach wyglancowanych. Gołym okiem widać było, że szanowali
profesora. A on opowiadał im, że liczby też mają swój wielki świat. I że ten wielki świat ciągnie się w
nieskończoność.
Ja naturalnie nie wiedziałem, że jest jakiś świat, który ciągnie się w nieskończoność. Bo nie
wiedziałem, co to jest nieskończoność. Według mnie wszystko było jakoś skończone. Wszystko miało
swój początek i koniec. Ale profesor Banach, a za nim i Stasio, twierdzili, że są rzeczy nieskończone.
Jakże to tak, myślałem. Jakże może być coś nieskończone, jak wszystko jest skończone. Powiedzmy,
palica dziadka Ignacego miała swój początek i koniec, płot miał początek i koniec, słup przy drodze,
drzewo, stół, a nawet nasza wioska, która była bardzo długa, ciągnęła się przez siedem kilometrów,
była skończona, miała swój początek i koniec. Wszystko zatem miało swój początek i koniec. A
profesor Banach i Stasio gadali, że jest jakaś nieskończoność. Chłopi rozdziawiali gęby i z nabożną
czcią słuchali, a potem siadali na progach domów, głęboko się zamyślali i rzucali: – Nieskończoność!
– i wpatrywali się w niebo. Ja razem z nimi się wpatrywałem, ale żadnej nieskończoności nie
widziałem. Bo wszędzie był jakiś koniec. I wszędzie moje patrzenie gdzieś się kończyło.
Ale wróćmy do Stasia, bo on jest tutaj najważniejszy. Jeszcze kilka dni temu razem biegaliśmy,
graliśmy w piłkę, skakaliśmy. A potem opowiadał nam, że jest taki świat, którego nie widać, ale on
istnieje i nie ma końca. I opowiadał, że wiele jest takich światów, których nie widać, a nie mają końca,
lecz istnieją. A my słuchaliśmy jak zaklęci.
I oto Stasia już nie ma. A jego matka i siostra na plebanii załamują ręce i wciąż płaczą.
Dopiero późnym wieczorem trzeciego dnia po tym, jak Stasia zabrali, zjawiła się wraz z Radą
Starszych w naszej chacie wiedźma Honorata i od progu oznajmiła mrukliwie: – Znaleźli ciało.
Nie powiedziała, jakie ciało, czyje, gdzie i kiedy, tylko: „Znaleźli ciało”.
Musieli już wiedzieć coś o tym ciele dziadkowie, wujkowie i ciotka Elza, bo natychmiast włączyli
się do rozmowy.
Wiedźma jeszcze sapała, jakby dopiero co obudziła się z ciężkiego snu, przecierała oczy,
poruszała szczęką i mamrotała pod nosem: – Wrrra… marrrr… żgalll… – ale nikt nie mógł jej
zrozumieć.
Aż dziadek Ignacy się zdenerwował i huknął:
– Honorata, gadaj do rzeczy!
Wszyscy wlepili w nią oczy. Musieli być strasznie poirytowani i napięci. Bo wieś kipiała. W
każdym domu tylko o tym rozmawiano. Wieś była pełna złych domysłów.
– Mów! – burknął dziadek Piotr.
– Jak to było? – dopytywał wujek Marian, jakby sprawdzał, czy wiedźma Honorata wie więcej i
lepiej od niego. Taki on był. Najpierw sprawdzał, a potem dodawał od siebie.
Wiedźma otarła spocone czoło, usiadła na szerokiej ławie, ale zanim usiadła, wyjrzała przez okno,
długo się w coś wpatrywała, odwróciła się twarzą do nas i zaczęła mówić: – Jak już wiecie, zawiązali
mu pętlę na szyi i kazali biec za wozem...
– To już wiemy, wiemy… – przerwał zniecierpliwiony wujek Tośko.
Spojrzała na niego przekrwionymi oczami.
– Jak długo biegł za wozem? – spytał wujek Marian.
– Aż upadł – warknęła wiedźma.
Też musiała być zła i zdenerwowana. A może nawet wściekła.
– Ale kiedy upadł? – dociekał wujek Tośko.
– Udusił się? – spytał ojciec.
Matka siedziała obok niego na drugiej ławie i miała przymknięte powieki.
– Nie, nie udusił się – włączyła się ciotka Elza, dając do zrozumienia, że też coś wie.
Wiedźma zmierzyła ją mrocznym spojrzeniem i spytała: – Chcecie wiedzieć, jak było naprawdę?
– Mów! – rzucił dziadek Ignacy.
Nikt się nie sprzeciwił.
– Jak już gonił za tym wozem, a konie rwały co sił, musiał upaść. I pociągnęli go za sobą, ale się
nie udusił – mówiła. – Musiał upaść – powtórzyła – bo ludzie znaleźli potem ślady na drodze i na
ciele, poocierane kolana, uda, ramiona, piersi, twarz. A to znaczy, że ciągnął się na tym sznurze po
ziemi. Ale się nie udusił – twardo powiedziała, tłumiąc w zarodku wszelkie pytania. – Bo gdyby się
udusił, nie cierpiałby później tak bardzo – przecięła wszelkie wątpliwości. A musiało ich być niemało,
bo wujkowie popatrywali po sobie, jakby się chcieli porozumieć w jakiejś ważnej sprawie, dziadkowie
przygryzali wargi, nawet ciotka Elza miała coś na języku, bo kręciła z niedowierzaniem głową, ale nic
nie mówiła. Matka była zanurzona w swoich myślach, jakby uciekła daleko poza wieś, ale nie była to
prawda, bo później się odezwała. A ojciec ciągle na nią zerkał.
– A jak się nie udusił – prychała śliną wiedźma – to musieli go żywego w lesie odwiązać od wozu i
od nowa zaczęli się nad nim znęcać… męczyli go… męczyli… – cedziła.
– Gadają – wtrącił wujek Marian, który musiał jednak swoje pięć groszy wtrącić. – Gadają –
mówił – że na kolonii koło lasu, gdzie mieszka kilka rodzin, tamtejsi słyszeli jego krzyki.
– Żeby tylko krzyki! – skrzywiła się wiedźma. – Żeby tylko krzyki, Marian! – pokręciła z
dezaprobatą głową. – Całą noc płakał, jęczał, szlochał i wył – wyliczała. – Ale ludzie z kolonii nie
wiedzieli, że to Stasio cierpi i znosi takie męki. Bo skąd mogli wiedzieć?! Jak go banda zaciągnęła do
lasu, już zmierzchało. I nikt tego nie widział. Więc pojęcia nie mieli, że kogoś tam męczą. Jak wiecie,
nigdy czegoś takiego w naszej wsi nie było. W każdym razie następnego dnia rano na kolonii
opowiadali sobie, kto co słyszał i jak to wyglądało. Wyszło na to, że w każdym obejściu słychać było
ten sam krzyk i to samo wycie. Tyle tylko, że w jednym głośniej, a w drugim ciszej. Jasio Kurek,
którego dom znajduje się na skraju lasu, zastanawiał się nawet, czy by nie zajrzeć w głąb, co się tam
dzieje, ale kobieta go nie puściła, bo bała się, że może mu się stać coś złego. I miała rację.
Niespokojne czasy idą, mordercy grasują i napadają na niewinnych ludzi. Dworki palą. Zamki i pałace
pańskie rabują. Dobra polskie rujnują. Obrazy sławnych wodzów na podpałkę biorą – narzekała. –
Skarby w popiół zamieniają. Hołota! Nie dziwota, że kobieta Kurka bała się go samego puścić do lasu.
„Nie chodź tam”, prosiła, chwyciła go za rękę i przytrzymała. I nie poszedł. Jakby poszedł, pewnie by
i z nim zrobili to samo, co ze Stasiem – wiedźma głośno zaklęła. – Najpierw myśleli na kolonii –
opowiadała po chwili – że to jakieś zwierzę wyje. Ale jakie zwierzę mogło tak strasznie wyć,
zawodzić i skowyczeć? Jakie?! I to całą noc?! – spojrzała na dziadka Ignacego, który znał się na lesie.
Ale dziadek nie zareagował. Więc ciągnęła dalej. – Od wieczora do świtu wył, jęczał i skomlił. Musiał
bardzo cierpieć. Jakby mu skórę zdzierali, ogniem ciało przypalali, paznokcie wyrywali. A ci z kolonii
słuchali w trwodze i nie mieli spokojnej nocy.
– No dobrze – znowu włączył się wujek Marian. – Słyszeli krzyki, ale czy następnego dnia poszli
do lasu, by sprawdzić, co to było? – zapytał.
– Nie, Marian, nie poszli – odparła wiedźma.
– To kto go znalazł?
– Po kolei, nie poganiaj – żachnęła się wiedźma.
Wujek zamknął usta.
– Nie w lesie go znaleźli, a w stawie – zupełnie zaskoczyła wszystkich.
– Jak to nie w lesie? – nie mógł się zgodzić dziadek Piotr.
– Przecież do lasu go zaciągnęli – wsparł go wujek Tośko, wyraźnie mając pretensję do wiedźmy
Honoraty. – Sama żeś gadała – z wyrzutem wytknął.
Wiedźma przeczekała atak i szorstko odpowiedziała: – Starzy, a głupi – fuknęła.
– Jak to? – nie poddawał się wujek Marian, jakby był wtajemniczony w to straszne wydarzenie. –
Jak to, Honorato? – wbijał w nią płonące spojrzenie. – Przecież sama mówiłaś, że zaciągnęli go do
lasu. Było tak? – nie spuszczał z niej oczu.
– Było tak – odparła. – Tylko że znaleźli go nie w lesie, a w stawie.
Unieśli ramiona.
– Tak, w stawie – potwierdziła i opowiedziała, jak to się stało. – Rano chłopcy z okolicznych wsi
paśli na łące koło stawu krowy. Bo przecież to niedaleko Hnilcza, Zawałowa i Chochoniowa – mówiła
– a także przysiółka. I jak to chłopcy, ganiali po łące, zajrzeli nad staw i zamarli. Zobaczyli wystające
z wody ramię.
– Ramię? – krzyknął wujek Marian.
– Ano ramię – odrzekła wiedźma.
Wujek nie bardzo chciał przystać na to ramię, ale się nie upierał. Pozwolił, by ciągnęła opowieść
dalej.
– Jak zobaczyli ramię – mówiła – to się przestraszyli. Bo to byli mali chłopcy, dzieci. I zaczęli się
niespokojnie rozglądać. Akurat nadjeżdżał nasz Rysio Włoch, ten, co mieszka koło kościoła. Chłopcy
krzyknęli, że umarlak w wodzie. Rysio się zatrzymał i podszedł do stawu. Zobaczył wystającą z wody
rękę. Od razu go tknęło, że to może być Stasio. Bo staw był niedaleko lasu. Ruszył pędem do Hnilcza,
by zawiadomić sołtysa. Jak zawiadomił sołtysa, zebrało się kilku gospodarzy i pojechali nad staw.
Wyciągnęli nieboszczyka z wody i okazało się, że to rzeczywiście Stasio, z kamieniem u szyi. Ale nie
od razu wyciągnęli. Bo była tam taka skarpa, znacie okolicę, to i wiecie, że tam jest wysoka skarpa.
By Stasia wyciągnąć, trzeba się było porządnie natrudzić. Na dodatek bardzo się zlękli, bo jak go
wyciągali, usłyszeli za sobą krzyk. Obejrzeli się, a tu dwaj Niemcy z rewolwerami w rękach. Oficer i
żołnierz. Pomyśleli, że już po nich. I że Niemcy uznają, że to ich sprawka. Że oni zamordowali Stasia.
Na szczęście okazało się, że Niemcy chcieli tylko Stasia obfotografować, jak leży w wodzie. Dlatego
zabronili wyjmować ciało. Wyciągnęli aparaty i zaczęli robić zdjęcia. Dopiero jak go obfotografowali,
pozwolili nieboszczyka wyciągnąć na brzeg. Ale gdy nasi go wyciągali, oni dalej fotografowali i coś
sobie na kartkach notowali. Najwięcej pstrykali, kiedy nasi odwiązywali kamień u szyi i rozplątywali
sznury. A było co rozplątywać. Bo kamień był duży, ale gładki, mordercy musieli omotać go ze
wszystkich stron, by się nie wyślizgnął. I nie wyślizgnął się. Niemcy wciąż pstrykali. A oni wyciągali.
Jak już odwiązali Stasia od kamienia, wywlekli na brzeg i wtedy opadły im ręce. Stasio miał
wydłubane oczy, odcięty język…
– Nie! – matka chwyciła się za twarz.
– A tak! – wiedźma zacisnęła wargi i słychać było, jak zgrzyta zębami. – Tak, Mario! – wyraźnie
powtórzyła. – Musimy wiedzieć, co robią z człowiekiem. Bo jak inaczej świat się dowie? – spytała. –
No jak? – zatrzymała dłużej wzrok na matce, która wciąż miała zakrytą twarz. A mnie się zdawało, że
chyba po raz trzeci coś podobnego słyszałem, jakby jakieś echo się powtarzało. Nie pamiętałem tylko,
kiedy i gdzie, i czy to wiedźma Honorata mówiła, ciotka Elza, czy ktoś inny z Rady Starszych… –
Musimy wiedzieć, co z człowiekiem robią. Musimy to ludziom mówić – jej głos był stanowczy – by
przestrzec resztę świata. – Tak powiedziała, „By przestrzec resztę świata”. – Bo to woła o pomstę do
nieba. O pomstę woła! – długo ruszała szczęką, jakby nie mogła sobie poradzić z następnym słowem.
Nikt się nie odezwał.
– Nie tylko wydłubali mu oczy i odcięli język – podjęła i znowu spojrzała na matkę, a matka
cichutko chlipała, ale tak cichutko, że ledwie słychać było jej pochlipywanie. Jakby dławiła je w
sobie, tłumiła i nie chciała, by ktokolwiek wiedział, że zabija płacz. Ale i tak wszyscy wiedzieli.
Zerkali na nią i spuszczali zakłopotani głowy. Jedynie ojciec wyciągnął rękę i położył dłoń na jej
ramieniu. Matka się skurczyła.
– Nie starczy łez – wiedźma jakby się odwołała do matki, ale tym razem nie spojrzała na nią. – Nie
starczy łez, by wypłakać takie nieszczęście – powiedziała. – Ale i to nie koniec – zwinęła dłonie w
pięści i zamarła. – Ale i to nie koniec! – powtórzyła, wciąż walcząc ze szczęką, która zgrzytała i nie
przestawała się ruszać. – Musiał bardzo cierpieć – rwała zdania. – Bardzo! – wyraźnie
przygotowywała nas na coś gorszego. Ale co mogło być gorszego, myślałem, od wydłubanych oczu i
odciętego języka. Stasio już nic nie widział. Ani nie mógł mówić. Co więc mogło być gorszego? –
myślałem. – Odrąbali mu przyrodzenie! – wybuchnęła. I zamknęła oczy. Wszyscy wstrzymali
oddechy. – Siekierą odrąbali przyrodzenie! – powiedziała, nie otwierając oczu, jakby się bała, że gdy
je otworzy, zobaczy okaleczonego Stasia. – Siekierą! – uniosła ramiona, dając do zrozumienia, że tego
nie można już pojąć. Musiały nawet drzewa zastygnąć. I żaden liść nie drgnął. Taka była cisza.
Przerwał ją dopiero dziadek Ignacy.
– I przywieźli go na plebanię – powiedział.
– Nie od razu – odparła wiedźma, szukając dziadka zagubionym wzrokiem. Otworzyła oczy i
zdawała się nikogo nie rozpoznawać. Przetarła je i dopiero wtedy podjęła wątek: – Dopóki Niemcy nie
pozwalali go zabrać, bo wciąż fotografowali, dopóty Stasio leżał na brzegu. Był zakrwawiony i
poraniony. Pełno ran na ciele. Na twarzy, piersiach, brzuchu i na nogach. I całe czoło okaleczone.
Głowa też. Jakby ktoś wbijał gwoździe. Dużo kłutych ran. Ktoś zauważył wtedy, że po wodzie pływa
cierniowa korona. Wyciągnęli ją ze stawu i byli wstrząśnięci. To rzeczywiście była korona z cierni.
Mordercy musieli ją nałożyć Stasiowi na czoło, a ciernie wbijały się w ciało. Widać to było gołym
okiem. Skóra pocięta, poszarpana i ponakłuwana. Nie wiadomo, jak długo się znęcali. Czy wbijali
ciernie siłą, czy zaciskali koronę, a ona Stasia wykrwawiała. Niemcy ciągle się uwijali, głowami
kręcili, szwargotali. Kazali naszym się oddalić, więc poszli do lasu, by tam trochę odpocząć. Jednak
za bardzo nie odpoczęli, bo któryś z nich, zdaje się Wacio Lipiec, dostrzegł z daleka dwa młode
grabczaki i jakieś sznury do nich przyczepione. Podszedł do tych grabczaków i chwycił się za głowę.
Zrozumiał, że w tym miejscu Stasia męczyli, znaczy katowali, bardzo katowali – wiedźma zgrzytnęła
resztkami zębów. – Przywołał pozostałych i oglądnęli dokładnie okolicę – opowiadała. – Zauważyli
ślady po ognisku oraz żelazne pręty. Mordercy musieli je w płomieniach rozgrzewać do białości i
wydłubywać nimi oczy. Jedno po drugim. Najpierw jedno, a potem drugie. Może między jednym a
drugim bawili się Stasiem. Najpierw przywiązali go sznurami do tych grabczaków. A potem rzucali w
niego nożami, bo całe ciało było pokłute. Tak musiało to wyglądać. Chcieli, by Stasio jeszcze widział,
jak zamach biorą, jak nóż leci i jak się wbija w pierś albo w policzek. Dopiero po wszystkim oślepili.
Wiedźma się na moment zawahała, ale opowiadała dalej: – Musiał się długo męczyć, bo oba
grabczaki na wysokości ust były porządnie pogryzione i wyglądały tak, jak wyglądają zimą drzewa,
kiedy podchodzą do nich głodne zwierzęta i gryzą korę. Domyślili się, co się stało. Jak Stasia
katowali, bili, igłami i rozpalonymi prętami nakłuwali, paznokcie z palców zrywali, koronę cierniową
wbijali w skórę, nożami celowali, nie mógł już tego wytrzymać i gryzł drzewo. Z jednej i z drugiej
strony gryzł zębami grabczaki. Musiał się rzucać, szarpać i wyrywać. A oni się znęcali, katowali go,
skórę na ciele nożami kroili. Bo gadali potem ci, co to widzieli, że grabczaki prawie do połowy były
nadgryzione, poszarpane. Musiał bardzo cierpieć. Aż w końcu zęby mu wybili, by nie mógł gryźć. I
wtedy chyba drugie oko wydłubali. I przyrodzenie odrąbali, pozostała widoczna duża rana. Ale Stasio
już nic nie widział. Choć dalej się męczył. Bo to trwało całą noc. I ludzie z kolonii nad ranem jeszcze
słyszeli, jak ktoś wyje i płacze – wiedźma ciężko westchnęła i zdawało się, że już zakończy opowieść,
ale nie zakończyła. – No a potem – kontynuowała – Niemcy krzyknęli, że nasi mogą nieboszczyka
zabrać, to położyli ciało na wóz i pod wieczór przywieźli na plebanię. Jego matka włosy rwała z
głowy, a siostra zemdlała. Nie da się opisać, co się tam działo.
– A ksiądz? – nieoczekiwanie spytał ojciec, który już oderwał ramię od matki i patrzył na wiedźmę
rozbity i niepewny.
– Ksiądz – zastanowiła się wiedźma. – Ksiądz wcześniej uciekł do Lwowa. Wiedział, co go czeka.
Przecież po niego przyjechali – dobitnie powiedziała. – Po niego, Janek – poszukała ojca wzrokiem. –
I to jego mieli tak zakatrupić… – urwała, spuściła głowę i już się nie odezwała.
Nikt inny też nie miał siły, by cokolwiek powiedzieć.
Powoli, cichcem, jak cienie, po kolei poczęli znikać z chaty.
A ja wciąż nasłuchiwałem, czy nie odezwie się jeszcze jakiś inny głos, bo już wiedziałem, że po
takich opowieściach nasz dom napełniał się duchami i one sobie coś w nocy szeptały, przekazywały i
do czegoś nawoływały. Ale na razie nie odzywały się. Dopiero w nocy mnie zaatakowały. I widziałem
ciemny las, płonące ognisko, czerwone diabły z widłami, siekierami i nożami, które unosiły się w
powietrzu i tańczyły jakiś koszmarny, dziki taniec, a między dwoma drzewami wił się w bólu ślepy
Stasio, wyciągał do mnie ręce i wołał: „Pomóż mi, bracie, pomóż! Uwolnij od tych sznurów, błagam,
uwolnij”, ale ja nie mogłem go uwolnić, bo mnie też dławiły jakieś sznury i szarpałem się, ale bez
skutku, bo co tylko się szarpnę, coś mnie gryzie, dusi i w ciało się wrzyna. A gdy się obudziłem, nade
mną stała blada jak papier matka i mówiła: – Płakałeś, synku, w nocy, strasznie płakałeś – patrzyła na
mnie z troską.
Długo się mi przyglądała, a potem stanowczo powiedziała: – Nie możesz słuchać opowieści ciotki
Honoraty.
Nie powiedziała „wiedźmy Honoraty”, tylko „ciotki Honoraty”.
I już chciała odejść, gdy chwyciłem ją za rękę i szepnąłem: – Chcę go zobaczyć.
– Kogo? – nie była pewna.
– Stasia – cicho powiedziałem.
Patrzyła na mnie zakłopotana, z brązowymi podkowami pod oczami, wychudła, pomarszczona,
choć nigdy taka pomarszczona nie była. Ciężko westchnęła i mruknęła: – Nie wiem… nie wiem…
– Mamo – wydukałem – mamo…
Chciała mnie objąć, ale gwałtownie się cofnąłem, jak dzikie zwierzątko, które się wszystkiego boi.
Wbiła we mnie zaniepokojone, niepewne spojrzenie, a ja wydusiłem: – To Stasio, mamo… – i
chciałem jej powiedzieć, jak Stasio nam mówił o wielkich światach, które są nieskończone, ale
których nie widać, lecz matka pewnie wyczuła, że to jej chcę powiedzieć, bo wykrztusiła: – Wiem,
wiem, synku – i kazała się szybko ubrać, zjeść śniadanie, a kiedy zjadłem, wzięła mnie za rękę i
powiedziała: – Idziemy.
Ale ja się wyrwałem i szedłem osobno, za nią.
Stasio leżał przed plebanią na dużej płachcie. Jakby spuchnięty, siny, pełen ran, nakłuć, bez
paznokci, bez oczu, języka i zębów, z cierniową koroną na głowie i ze spalonymi stopami. Ludzie
coraz szerszym wieńcem otaczali go i w milczeniu przyglądali się jego okaleczonej twarzy.
A ja cichutko spytałem:
– I gdzie jest, Stasiu, nieskończoność? Gdzie te niewidzialne światy, skoro wszystko widać jak na
dłoni?!
Ale nikt mego pytania nie usłyszał.
Doleciał mnie tylko gardłowy, chrapliwy głos:
– I do nas już nieszczęście dotarło.
To był głos dziadka Ignacego.
Matka zgarbiła się.
A ja, sam nie wiem dlaczego, odwróciłem się i począłem uciekać.
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz