Tym razem sprawy potoczyły się nagle i szybko. Jakby grom z jasnego nieba spadł. I trzeba było
coś z tym zrobić. Nie tylko ciotka Elza miała dużo do powiedzenia, ale cała Rada Starszych,
dziadkowie, wujkowe i rodzice, a nawet wiedźma Honorata, dalsza nasza krewna.
Na przemian siebie przekrzykiwali i każdy coś nowego dodawał. Że kapłanów za miedzą mordują.
Zakonnice gwałcą. Ministrantów na kołki wbijają. Tak szybko mówili, że nie byłem w stanie
wszystkiego ogarnąć. Kręciłem tylko głową, by widzieć każdego, kto rękę nerwowo podnosi, szybko
mruga, pomrukuje, brwi ściąga lub nagle wstaje i w okno patrzy. Mówili na przemian. I mówili jakby
obok siebie. Niby, że jeden drugiego nie słucha. A przecież słuchali uważnie. Nawet kontrolowali. Bo
jak ktoś coś palnął nie tak, od razu reagowali, zaprzeczali i swoje dodawali. Zdania już się nie
ciągnęły tak długo, jak u ciotki Elzy, gdy o Kutach opowiadała. Były krótkie i zwarte. Jak rozkazy w
wojsku. Albo krzyk ostrzegawczy.
– To straszne! – zacinał usta dziadek Ignacy.
– Do nieba o pomstę woła – patrzył przez okno dziadek Piotr.
Potem siadał obok dziadka Ignacego, jakby się nie mógł bez niego obejść.
– Księdza Szczurowskiego – wycedził dziadek Ignacy – w Wilczych Dołach, w diecezji łuckiej,
żywego do pustej studni wrzucili.
– Księdza Ciepiela z parafii Dukawki razem z nim zwalili. Bo w gościnie u niego był –
natychmiast dodał dziadek Piotr.
Skąd oni to wszystko wiedzą, patrzyłem na nich otumaniony. Nie miałem pojęcia, gdzie są Wilcze
Doły ani Dukawka, ale oni wiedzieli. Musieli skądś wiedzieć, bo zanim przybyli na naradę, zbierali
się z sąsiadami w grupach, nachylali ku sobie i coś strasznie ważnego szeptali. Dochodzili inni i też
swoje dodawali. Musiała jakaś niewidzialna fala wiadomości płynąć przez wieś, bo coraz częściej
starsi się naradzali i coraz bardziej byli przerażeni.
– Ziemią żywych zasypali! – zaciskając zęby, burknęła ciotka Elza.
– I ukamienowali! – huknął dziadek Ignacy. I jakby się przestraszył własnych słów, że powiedział
za dużo, zamilkł i rozpaczliwie rozglądał się na boki. Sprawdzał, czy ktoś go nie poprawi. Bo przecież
najpierw ciała księży ziemią zasypali. I wszyscy to słyszeli. A teraz dziadek palnął, że ukamienowali.
Ale jak mogli ukamienować, skoro już ziemią zasypali, musiał się zastanowić. I wtedy znowu
wkroczyła ciotka Elza i spokojnie, ale kategorycznie oznajmiła:
– Jak obu wrzucili do studni, jedni kamieniami w nich walili, a drudzy ziemią zasypywali.
– Boże! – jęknęła matka.
– Tyle cierpień! – westchnął wujek Tośko.
– A księdza Zbigniewa Kłoska – już opowiadał wujek Marian – proboszcza parafii Pilśno w łuckiej
diecezji na raty mordowali – nagle urwał.
– Na raty? – matce gwałtownie rozszerzyły się oczy.
– Na raty, Mario! – kiwnął wujek głową.
– Jakże to tak? – matka była roztrzęsiona.
– A tak to! – kontynuował wujek. – Najpierw ręce mu cięli na kawałki, palec po palcu, dłoń po
dłoni, a potem gardło poderżnęli sierpem.
– Chryste Panie! Sierpem?! – matka ukryła twarz w dłoniach. I choć już wcześniej słyszała o
odciętych głowach, wciąż nie mogła się z tym oswoić.
– Nie tylko jego tak zakatrupili! – zaciskając zęby, burknął dziadek Ignacy. Wszyscy spojrzeli na
niego. – Księdza Kamila Barwiona z parafii Korytnica piłą na pół przerżnęli – dodał. Pozostali
zastygli, jakby zamienili się w przydrożne figury.
A mnie się słabo zrobiło. Nie wiedziałem, czy mam uciekać z zapiecka, czy też trwać na swoim
posterunku z nadstawionymi uszami i słuchać dalej. Poczułem, że mieni mi się w oczach, jakby zaszły
mgłą. I ta mgła okrywała już mnie całego.
I wtedy z tej mgły wyłoniła się wiedźma Honorata. Rzadko do nas zaglądała, ale jak przychodziła,
wiadomo było, że ze świata nowe wiadomości przynosi. Czasami nawet ważniejsze niż ciotka Elza,
dziadek Ignacy czy wujek Marian razem wzięci. Była okutana w liczne chusty, liczniejsze niż u ciotki
Elzy, w długie spódnice i narzuty, spod których tylko oczy jej błyskały, nawet nosa nie było widać.
Musiała się z miejsca zorientować, że dziadek Ignacy coś strasznego powiedział, bo spojrzała
krzywym okiem po zebranych, jakby mając za złe Radzie Starszych, że bez niej się zebrała.
– Gadacie! – warknęła.
Nikt się nie odezwał. Wszystkim wciąż stał przed oczami obraz księdza rżniętego piłą. Minęła
dobra chwila, zanim otworzył usta dziadek Piotr.
– O księżach, Honorato, gadamy – powiedział – których banderowcy mordują.
Nie wiedziałem, kim byli banderowcy. Co innego mordercy, zbóje, rezuni, dusiciele, zbrodniarze,
bo o nich już słyszałem. Wiedziałem więc, że rżną Polaków, mordują i duszą, ale nie wiedziałem,
czym się zajmują banderowcy. Po słowach dziadka wychodziło na to, że banderowcy to coś znacznie
gorszego niż mordercy, zbóje, rezuni, dusiciele i zbrodniarze w jednej kupie. Wyłaniali się przede
mną z ciemności, jak wieloramienne potwory ze zbielałymi oczami na oślep wyrzynające wieś po wsi.
– Ciężko! – westchnął ojciec, który był mrukliwy, zamknięty w sobie, jakby go coś złego dręczyło
i gryzło.
– Między dwie deski go włożyli – ponownie odezwał się dziadek Ignacy – i piłowali jak kloc
drewna.
Matka nawet nie jęknęła. Nie była w stanie. Skurczyła się, pożółkła jak wosk, strasznie
zmarszczona, i pochyliła się nad ziemią ze zwisającą głową.
Panowała taka straszna cisza, że było słychać przelatującą muchę.
Dopiero gdy odezwała się ciotka Elza, mówiąc: – Ciężką śmierć miał też ksiądz Kornel Jakubiniec
z parafii Okopy – wciągnęli powietrze, jakby się bali, że zabraknie go, by wysłuchać następnej
opowieści.
– Ojciec Kornel? – upewnił się wujek Marian, który znał w okolicy wszystkich księży.
– Tak, ojciec Kornel – potwierdziła ciotka.
Pewnie znowu obeszła pół świata. I wiele widziała.
– Bardzo go męczyli – mówiła, patrząc na swoje ręce. – Bardzo! – ciężko westchnęła. – Najpierw
w kościele katowali, przed ołtarzem – chrapliwie mówiła.
Matka mocno zacisnęła dłonie.
Ojciec na nią zerknął, czy nie drżą jej usta.
Ale jeszcze nie drżały.
– Zęby wybili… bagnetami kłuli… paznokcie wyrywali… – wolno mówiła ciotka, jakby różaniec
odmawiała. – Ale i tego im było mało! – zacisnęła usta i uniosła wzrok.
Byli w nią wpatrzeni, jakby widmo widzieli.
Tylko matka wciąż trwała, pochylona nad podłogą ze spojrzeniem wbitym w głąb ziemi.
– Tabernakulum rozwalili… monstrancję zabrali… święte miejsca pohańbili – ciągnęła ciotka. –
Samogonkę do kielichów nalewali… z księdza szydzili… pili… w nawie głównej tańczyli…
– Nie! – pisnęła matka, jeszcze bardziej się kuląc.
A mnie się zdawało, że już słyszałem podobną opowieść. Czyżby się takie rzeczy powtarzały,
pomyślałem. Ale coś we mnie szepnęło, że powtarzają się i nie powtarzają, za każdym razem są inne,
choć niby takie same, ale tego już nie rozumiałem.
Matka szlochała.
– Tak, Mario – spojrzała na nią ciotka. – Tak było – pokiwała głową i kontynuowała. – By
dopełniła się czara goryczy – mówiła – wsadzili go na sanie i zawieźli na podwórko przed ukraińską
chatę. Tam czekały już poubierane w kolorowe spódnice ukraińskie dziewczyny. Mężczyźni rzucili
księdza jak worek zboża na śnieg i kazali dziewczętom rozebrać go do naga.
– Święty Panie! – znowu jęknęła matka z otchłani swoich koszmarów. – Nie! – zaciskała dłonie na
twarzy.
– Tak, Mario – ponuro odparła ciotka. – Rozebrały go do naga i naśmiewały się z niego –
opowiadała – kpiły z biedaka… szydziły… naigrywały się… palcami pokazywały przyrodzenie…
tańczyły nad jego ciałem… i uniesionymi do góry spódnicami owiewały go… odsłaniały swoje
brzuchy… pokazywały pępki… skakały przez niego…
– Dzicz! – rzucił dziadek Ignacy.
Z dziadkiem Piotrem zaczęło się dziać coś niedobrego. Chwycił go okropny skurcz twarzy, która
makabrycznie się wykrzywiła w jedną stronę, jakby go coś od środka zniekształcało, deformowało.
Siedział z tą wykrzywioną twarzą i przechylał się na bok. Musiał to zauważyć dziadek Ignacy, bo
przysunął się do niego i wsparł go ramieniem, bojąc się, że delikatny i chudy dziadek Piotr zaraz się
przewróci.
Ciotka Elza niezrażona kontynuowała opowiadanie:
– Jak już dziewuchy rozebrały księdza do naga, mordercy zaczęli go męczyć od nowa – mówiła.
A ja zauważyłem, że nie powiedziała tym razem banderowcy, tylko mordercy, konkretnie i krótko.
– Mordercy – powtórzyła. – Kazali dziewczynom wziąć igły i one go kłuły… w policzki wbijały
igły… w piersi… w stopy… w pięty… w szyję… pod paznokcie… potem wrzątek na niego lały… na
podbrzusze… – urwała, ale szybko wróciła do opowieści i ciągnęła – w końcu mężczyźni palce kazali
mu łamać, ale dziewczęta były za słabe, więc sami się do tego zabrali i jeden po drugim łamali…
– Elza! – zaskomliła matka.
I natychmiast, przestraszona, ucichła, tak już zawęźlona w sobie, tak zasupłana, że wyglądała jak
wąż zwinięty w kłębek.
– A jak już wyłamali wszystkie palce – nie ustawała ciotka, jakby chciała, by każdy szczegół
wszyscy dokładnie poznali i zapamiętali. – Jak już to zrobili… – mówiła – wzięli długie noże i
rozkraczeni stanęli nad księdzem.
Zamilkła. A my wstrzymaliśmy oddechy.
Wiedziałem, że jak rozkraczeni mordercy stoją nad gołym księdzem z długimi nożami, to znaczy,
że zaraz poderżną mu gardło.
Ciotka Elza, jakby wyczuła, o czym myślałem, powiedziała:
– Nie podcięli mu gardła.
„Tylko co”, spytałem, ale mojego pytania naturalnie znowu nikt nie usłyszał. Bo było jak cichutki
pisk myszy, głęboko we mnie ukryte, w środku głowy, w ciemności. Wiedziałem już, że wewnątrz
mego mózgu gadają różne głosy, ale jakoś nie mogły się przebić na zewnątrz. Dławiły się, dusiły, lecz
gadały, jakby szukały wyjścia osobnymi szczelinami, lecz nie mogły ich znaleźć.
Ciotka nie czekała długo i powiedziała:
– Ksiądz ostatkiem sił poprosił, by przed śmiercią mógł się pomodlić. A oni – zawiesiła głos – oni,
o dziwo, zgodzili się. Stanęli z boku, ksiądz z trudem się podniósł, ukląkł i zaczął się modlić, a gdy
skończył, powiedział:
– Jestem gotów!
A mnie się zdawało, że w tej ciszy słyszę jeszcze szepczącego słowa modlitwy kapłana. „I co? I
co?”, znowu domagałem się odpowiedzi, by mieć już pewność, co się działo dalej. Coś wciąż we mnie
gadało od środka. „I co? I co?”, wyraźnie pytał ten głos, dziecinny, cienki, bojaźliwy, ale i jakiś
daleki, zablokowany.
– I co? – niespodziewanie powtórzyła pytanie ciotka, niespokojnie zerknęła na zapiecek, jakby ten
głos jakimiś tajnymi kanałami powietrza i do niej dotarł.
– Jak już ksiądz się pomodlił – wyjaśniała – rzucili go na śnieg, skopali butami i zaczęła się
ostatnia stacja Męki Pańskiej – ogłosiła, jakby w świątyni była.
A ja natychmiast usłyszałem głos naszego księdza Kowalczyka, który wskazywał w niedzielę na
mszy świętej obrazy w nawach bocznych kościoła i mówił o ukrzyżowaniu Chrystusa. Ale przecież
tutaj nie było Chrystusa ani wielkiego drewnianego krzyża. „Nie mogą go więc ukrzyżować”,
pomyślałem. I patrzyłem przerażony na ciotkę Elzę. Znowu jakby mnie usłyszała i powiedziała:
– Każdy ma swoją Mękę Pańską – uniosła brew.
Pokiwali głowami. Ale nie za bardzo. Zaraz znieruchomieli.
– Każdy musi przejść przez swoje – ogłosiła.
Ale ja nie wiedziałem, przez co mam przejść. Przez jakie swoje. Ciotka musiała jednak wiedzieć,
bo przecież była bardzo mądra, świat znała, wielkich ludzi spotykała. Teraz jednak, gdy miała mówić
o Męce Pańskiej, nagle jakoś zmalała, skurczyła się, tak jak moja matka, nawet na nią rzucała
niespokojne spojrzenia, opóźniając opowieść. I już nie było tego tempa, co na początku. Opowieść
poczęła się rwać, jakby nie można było jednym ciągiem wszystkiego opowiedzieć. Musiały być jakieś
nowe przerwy, oddechy, westchnienia, marszczenie czoła, a nawet okrzyki. Bo właśnie wujek Tośko
nie wytrzymał napięcia i krzyknął:
– Elza, gadaj!
Ciotka ściągnęła ramiona i jakby z pozycji zagrożonej, odezwała się:
– Nawet ja… – powiedziała i przerwała. – Nawet ja – powtórzyła – co pół ziemi obeszłam, takich
rzeczy nie widziałam.
„Jakich?!”, znowu odezwał się we mnie ten dziwny, niecierpliwy głos. „Jakich, ciotko, Elzo?”,
mówił. A ona usłyszała ten głos i powiedziała:
– Tego się nie da opisać. – Odkaszlnęła.
„Czego?!”, nie ustępował mój głos. „Czego, ciotko Elzo?!”, wyraźnie zwracał się do niej.
– Tego – już z głosem rozmawiała – co z księdzem zrobili! – uniosła oczy do nieba.
„A co zrobili?”, żądał odpowiedzi głos.
Ciotka rozejrzała się po twarzach i rzuciła:
– Mordercy stanęli nad księdzem z nożami i zaczęli mu wycinać jakieś znaki na ciele, koła,
prostokąty, kwadraty, trójkąty…
Tym razem już na nikogo nie patrzyła.
Matka prawie dotykała głową ziemi. A jej ramiona bezradnie zwisały. Nawet nie obejmowała
dłońmi twarzy.
– Stali z rozkraczonymi nogami – ciotka ciężko mówiła – i cięli księdzu brzuch, jakby prosiaka na
Boże Narodzenie kroili… wolno… bez pośpiechu… płat po płacie… wycinali kawałkami skórę i
liczyli: – To na chusteczkę… To na rękawiczki… A to na krawat.
„A ksiądz?! Co z księdzem?!”, domagał się szczegółów mój głos.
– Ksiądz cierpiał, miał zamknięte oczy i tylko niesłyszalnie coś mamrotał…
„Nie krzyczał?! Nie wył z bólu?!”, pytał głos. „Nie szlochał?!”, żądał szczegółów.
– Nie – odparła ciotka. – Ksiądz się modlił – mówiła.
„Jakże to tak?!”, nie godził się głos. „Jakże się mógł modlić, skoro go po kawałku rżnęli?! Jakże
bez krzyku mógł to wszystko znosić?!”, buntował się głos. „Przecież…”, chciał jeszcze coś dodać, ale
ciotka Elza uniosła wskazujący palec do nieba i powiedziała:
– Tak się objawia świętość.
Ale ja tego nie rozumiałem. „Jaka świętość, jak rżną człowieka?!”
Głos we mnie też tego nie rozumiał, bo spytał: „Jaka świętość, ciotko?! To ból, cierpienie,
męczarnia nie do wytrzymania. Co ty opowiadasz?”.
Ale ciotka pominęła te uwagi głosu. Dała do zrozumienia, że głos musi dorosnąć, by zrozumieć. W
każdym razie zignorowała mój wewnętrzny głos.
Matce zaczęły drżeć usta. Ojciec chwycił ją za rękę i mocno uścisnął. Dziadkowie przylgnęli
ramionami do siebie.
– Potem dobrali się – ciągnęła ciotka – do gardła… – wydawało się już, że nie wydobędzie z siebie
ostatnich słów, ale zacisnęła zęby i syknęła:
– Pocięli mu ze wszystkich stron szyję, ale nie poderżnęli jeszcze gardła. Chcieli, by skatowany
męczył się, cierpiał…
Matka płakała. Ciotka odczekała chwilę i kończyła:
– Ksiądz wciąż dawał oznaki życia. Mordercy wręczyli ukraińskim dziewczynom noże. Obrócili
księdza twarzą do ziemi i kazali wyciąć mu na plecach dużą polską flagę. „Na kolor czerwony krwi
nie zabraknie”, szydzili. Dziewczyny cięły skórę i rysowały. Mężczyźni w tym czasie przekazywali
sobie z ust do ust butelkę samogonu i pili. Po każdym cięciu bili brawo. Ksiądz ociekał krwią. Gdy
flaga była już gotowa, podnieśli księdza i przybili gwoździami do starych, walających się nieopodal
drzwi. Ksiądz coś mamrotał, musiał być w gorączce, miał suche usta i raz czy dwa razy szarpnął się,
ale po chwili zamarł i tylko cicho poruszał wargami. Mężczyźni przenieśli drzwi z nagim ciałem na
pusty plac, ułożyli na czterech dużych kamieniach, dokoła drzwi i pod nimi poukładali suche gałęzie,
polana i chrust, po czym podpalili. Ogień płonął, rozległa się skoczna muzyka akordeonu, a
dziewczęta rozpoczęły dokoła księdza szybki taniec. A kiedy płomienie pożerały drzwi, zobaczyły
unoszące się z ognia nagie ramię. Przestały tańczyć i patrzyły osłupiałe, jak ksiądz czyni w powietrzu
znak krzyża, a opadającą rękę trawi już siny płomień.
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz