Przystępując do jaskrawej postaci księcia „Panie Kochanku”, bo takie było przezwisko księcia Karola, mówiącego do każdego szlachcica litewskiego: „Panie Kochanku”, podzielimy sobie temat na „Panie Kochanku” w anegdocie i „Panie Kochanku” w polityce polskiej. Czy wszystkie te anegdoty odpowiadają prawdzie? Nie wiem i sądzę, że nie ma to większego znaczenia.
Niewątpliwie „Panie Kochanku” miał talent gawędziarski, narracyjny, a przede wszystkim fantazję niesamowitą. Jego tak zwane łgarstwa zapłodniły literaturę polską. Zagłoba sienkiewiczowski ma w nim oddalonego przodka. „Panie Kochanku” nigdy swych opowiadań nie spisywał, a przecież powinien być uznany za jednego z literatów polskich bardzo twórczych, Chodźko, Rzewuski i szereg innych byli pod jego wpływem.
Jeśli Bogusław Radziwiłł z XVII wieku, syn elektorówny i protestant, reprezentował u nas skłonności do cudzoziemszczyzny, o tyle nieświescy Radziwiłłowie, wręcz odwrotnie, byli całkowicie sarmatami, a z nich wszystkich sarmatą największym był właśnie „Panie Kochanku”.
Typowa anegdota „Panie Kochanku” o tym, jak polował na niedźwiedzie:
Wymazywał miodem dyszel od wozu. Niedźwiedź rozdziawiał paszczę, aby zlizać miód z dyszla, potem liżąc dalej, ciągle w głąb siebie wpakowywał dyszel, aż w końcu zupełnie na dyszel się nadziewał.
„Panie Kochanku”, aczkolwiek doskonale włada francuskim, nigdy nie używa francuszczyzny, a jego stosunek do cudzoziemców żywo przypomina starego Zawiłowskiego z Rodziny Połanieckich, który wyższość Polaków nad innymi nacjami zasadza to na tym, że jemu mnóstwo Niemców, Francuzów, Włochów czyściło buty, a on nikomu butów nie czyścił i nie będzie.
Tradycje anegdoty „Panie Kochanku” przemawiają w tym sienkiewiczowskim opowiadaniu:
Mleko z dojonych krów zlano do sadzawki. Potem ze śmietanki z tego mleka zrobiono masło. I w maśle tym – według opowiadania „Panie Kochanku” – znaleziono źrebię, które się w sadzawce z mlekiem utopiło.
Raz „Panie Kochanku” polował, zobaczył jelenia, ale nie miał już kul ani nawet śrutu. W pośpiechu nabił więc strzelbę pestkami od wisien. Następnego roku w tym lesie wychodzi na Radziwiłła jeleń z dużymi gałęziami wiśni wyrastającymi mu z głowy.
Na Morzu Adriatyckim okręt, którym „Panie Kochanku” podróżował, rozbił się i Radziwiłł zamieszkał samotnie na skale, która wystawała z morza. Na tej skale poznała go i zakochała się w nim syrena i z tej koneksji powstały śledzie.
Atakując fortecę w Chorwacji książę „Panie Kochanku” miał przykry wypadek. Oto pocisk armatni oberwał jego koniowi obie tylne nogi. Ale „Panie Kochanku” z taką siłą dał ostrogi koniowi, że ten tylko przednimi nogami na wał forteczny wskoczył, gdzie książę załogę wyrąbał.
Raz przez omyłkę w Hiszpanii znalazł się w obozie nieprzyjacielskim. Od razu wlazł do lufy armatniej wycelowanej w obóz własny. Po chwili armata wystrzeliła księcia, który zdrów i cały do swoich powrócił.
– Czyż to nie było cudowne zdarzenie – opowiadał „Panie Kochanku” – jak ja, prowadząc chorągiew husarską, przez kulę armatnią na pół rozerwany zostałem. Pamiętasz to, Borowski?
– Nie, nie pamiętam, proszę księcia pana – odpowiada zapytany – bo już wtedy byłem zabity.
Opowiadanie „Panie Kochanku” o dwóch myszach, które w zajadłości nawzajem się zjadły i tylko dwa ogony z nich pozostały, zostało uwiecznione przez poezję polską.
Lubię także to opowiadanie, jak „Panie Kochanku” spotkał we Włoszech armatę tak dużą, że czwórką koni i karetą wjechał do jej środka, zawrócił i wyjechał.
Kiedy to opowiadał, Borowski uśmiechnął się.
– Co, nie wierzysz, Panie Kochanku, nie wierzysz? – zawołał książę.
– Ależ wierzę, mości książę, wierzę. Ja właśnie w tym samym czasie przejeżdżałem przez panewkę.
Radziwiłł się roześmiał.
– Tak, ja łżę, ale łżę zawsze rzeczy, które zdarzyć się mogą. Dlaczego nie ma być takiej armaty, do której można by wjechać czwórką koni? Przecież można taką armatę zbudować. Ale proszę, wymyśl, Borowski, coś takiego, co w ogóle, absolutnie byłoby niemożliwe, a dam ci konia z rzędem.
Nazajutrz Borowski przychodzi ze smutną miną.
– Co się stało, Panie Kochanku?
– A nic, miałem tylko dziwny sen.
– Cóżeś śnił?
– Ano śniłem, że byłem w niebie i tam... kiedy wstydzę się opowiadać.
– No co, nie bój się.
– Tam w niebie u Pana Jezusa Radziwiłł świnie pasie...
– No tak, Panie Kochanku, zmyśliłeś coś, co jest w ogóle absolutnie niemożliwe. Dostaniesz konia z rzędem.
Henryk Rzewuski w swoich wspaniałych Pamiątkach Soplicy opowiada, jak „Panie Kochanku” rozdał kiedyś wśród współbiesiadników swój kontusz, żupan i pas i siedząc w koszuli z ogromnym szkaplerzem na karku perorował w sposób następujący:
– Panie Kochanku – widzicie ten mój szkaplerz? To ja go w sukcesji mam po swoich antenatach. Jeszcze go mój praszczur, Lizdejko, nosił wprzód, nim rewekował Władysław Jagiełło. Sierotka z nim do Betleemu chodził. On wielki jest, bo w nim zaszyta unia Litwy z Koroną. Ja kocham Koronę, panie kochanku, ale nie ma jak nasza Litwa. Ja i w Koronie mam kawałek ziemi, ale diabeł by tam siedział. Tam łatwiej o kuśnierza jak o dojeżdżacza. My tu niedźwiedzie bijem, a tam z rozjazdem na przepiórki polują. U koroniarzów susły, tu gruba zwierzyna. To, panie, jak zaczął mnie prześladować książę biskup wileński, szwagier pana wojewody nowogródzkiego, co tu usadził się na nas, aby nie pan Michał Rejtan, ale pan Kazimierz Haraburda dekreta nam pisał, to już z rozpaczy chciałem się do Korony wynieść. I mnie tam intratne opactwo dawano za to, że piękne wiersze piszę. Już byłem osiadł na Rusi, ale kiedym zaczął się modlić Panu Jezusowi w Boremlu, On się do mnie odezwał: „Radziwille, wracaj do Litwy, bo tu nic nie wskórasz, tu szlachectwo śmierdzące”. Powiada dalej Pan Jezus: „Wracaj do nas na Litwę i kłaniaj się szlachcie nowogródzkiej ode mnie, bo moja prababka była Litwinką”. A ja Mu na to upadłszy krzyżem o ziemię: „Panie! A jak ja mam powracać na Litwę, kiedy tam mnie Twój biskup prześladuje!” A on mnie: „To nie mój biskup, to hultaj, ale on naprzeciw ciebie nic nie dokaże. Wracaj, Radziwille, do Litwy i będziesz Radziwiłłem po dawnemu, a on jak był kiep, tak będzie kpem”. Otóż, Panie Kochanku, ja, ośmielony takim przyrzeczeniem Pana i Boga mojego, do was wróciłem i Pan mój nagrodził moją wiarę, bo ja nigdy nie wątpiłem o słowie przez Niego danym, a moje wiersze odstąpiłem księdzu Naruszewiczowi, bo choć on był podupadły, ale Radziwiłłowski krewny i on za moje wiersze dostał biskupstwo smoleńskie.
Oczywiście „Panie Kochanku” nie żądał od nikogo wiary w to, że kiedyś był rozerwany pociskiem na dwie części ani że pisał wiersze dla Naruszewicza, wówczas uważanego nieomal za największego poetę polskiego.
„Panie Kochanku” był niewątpliwie impetykiem, pasjonatem i człowiekiem samowolnym, tak jak każdy szlachcic w tej mało budującej epoce. Był jeśli nie najbogatszym, to jednym z najbogatszych ludzi w Europie, w każdym razie tego rodzaju bogaczy nie było wówczas ani w Rosji, ani w Prusach, więc to bogactwo dawało jego wybrykom ogromne możliwości. Serce miał jednak dobre, bo się ujmował bardzo za niedolą chłopów i nie znosił ucisku chłopów w swoich dobrach przez ekonomów. Raz chciał zabić ekonoma, który bił starych chłopów kańczugiem. W miarę wieku odchodziło jednak od niego awanturnictwo. Był obok króla Stanisława Augusta, z którym tak długo walczył, osobą najbardziej spotwarzaną i oplotkowywaną w Polsce. Dumouriez mówił o nim jako o głupcu. Inni twierdzili, że nie umie pisać lub przynajmniej, że nie umiał pisać i czytać, jak już miał lat piętnaście.
Wszystko to są oszczerstwa, tak częste w XVIII wieku.
Czesław Jankowski wydał listy Karola „Panie Kochanku” w wieku dziecinnym pisane po francusku i po polsku, i nawet po łacinie, a Waliszewski wydał jego listy dyplomatyczne i polityczne, oryginalnie przez niego pisane, a nie przez sekretarzy, które wskazują na duży poziom inteligencji. Czasy były absurdalne, poglądy były absurdalne i stąd „Panie Kochanku”, wycięty ze swoich czasów, pozbawiony ich tła, może się nam wydać także absurdem, co nie byłoby jednak diagnozą inteligentną. Zawsze się jednak pocieszam w takich okazjach, że kto wie, czy XIX wiek nie powiedziałby, a XXI wiek nie powie o naszych obecnych czasach, że są równie absurdalne.
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz