Miały rozpocząć nowy rok szkolny. Niektóre po raz pierwszy. Wśród nich znalazły się nawet kilkumiesięczne niemowlęta, których matki odprowadzały na uroczystość starsze dzieci. Nim skończył się poranny apel na szkolnym boisku, usłyszały strzały i zobaczyły pierwszych zabitych. Chwilę później padły słowa: Jesteście zakładnikami!!! Wszyscy zginiecie! Jesteśmy tu, żeby was zabić!
Trzy dni koszmaru
10 lat temu do szkoły w Biesłanie w Północnej Osetii wtargnęli zamaskowani bojownicy z oddziału Szamila Basajewa. Dla blisko 1200 zakładników rozpoczął się trwający trzy dni koszmar zakończony szturmem oddziałów specjalnych. Od kul terrorystów i komandosów, w płomieniach i podczas panicznej ucieczki z budynku zginęły 334 osoby. Połowa to były dzieci.
Zbigniew Pawlak od 20 lat podróżuje po Jedwabnym Szlaku, 10 lat mieszkał w krajach byłego ZSRR. W Biesłanie był kilka dni po tych tragicznych wydarzeniach. Odwiedził ponad setkę osetyjskich rodzin. Mieszkał w ich domach, słuchał ich historii. Po 10 latach wrócił, by zobaczyć, jak zmieniło się ich życie. O tym, co usłyszał, opowiada dziennikarzowi Jerzemu A. Wlazło. Z tych opowieści powstała książka "Biesłan. Pęknięte miasto". Publikujemy jej fragmenty.
Miasto bez szkoły numer jeden
"Biesłan to dziwne miasto. Rok szkolny od dziesięciu już lat zaczyna się dopiero piątego września, a szkoły podstawowe są ponumerowane po kolei, ale numeru jeden nie ma. Ten przysługuje jedynie ruinom, do których prowadzi ulica dawniej Oktiabrskaja. A obecnie Dżybilowa. Część nauczycieli wyjechała, część zrezygnowała z zawodu. Z sześćdziesięciu zatrudnionych nauczycieli zginęło dziewiętnastu.
- Przysięgaliście opiekować się naszymi dziećmi. Tymczasem wy żyjecie, a nasze dzieci zginęły. To wy powinniście tam umrzeć - takie słowa najczęściej słyszeli ci, którzy przeżyli. - Oddaliśmy wam nasze dzieci pod opiekę. Nie macie prawa żyć. W mieście trwały spory, czy stworzyć jedną szkołę specjalnie dla wychowanków szkoły numer jeden, ale okazało się, że niektóre roczniki trudno będzie nawet skompletować w pełne klasy. Zbyt wiele dzieci zginęło."
Zazdroszczą ofiarom
"Jak na ironię, dziesięć lat po zamachu ofiarom tamtych wydarzeń żyje się łatwiej. Przy wjeździe do miasta powstała zupełnie nowa klinika, specjalnie z myślą o ofiarach szkoły numer jeden. Pomoc humanitarna znów podzieliła miasto. Od kiedy w Biesłanie zlikwidowano wszystkie fabryki, ludzie nie mają pracy. Są biedni, a o zarobek trudno. Dla tych, którzy byli zakładnikami w szkole, przyszły duże pieniądze. Kupili sobie mieszkania. Odremontowali domy. Kupili dobre samochody. Na wakacje jeżdżą za granicę.
Niedawno w mieście wybudowano nowe bloki. Niektórzy dostali tam nowe mieszkania. Bo im się należą, bo oni byli w szkole. A reszta? Ano właśnie, część tej reszty jest rozczarowana, a część zazdrosna."Gdybym był w tej szkole, dzisiaj moje dzieci miałyby z czego żyć. Może bym przeżył. Przecież wielu przeżyło". To wcale nie jest pojedynczy głos."
Przeżyli, bo dziewczynki za długo się szykowały
Zbigniew Pawlak dotarł do tych, których tylko zbieg okoliczności uchronił przed znalezieniem się w gronie zakładników. Rodzina Dżojewa tego ranka podzieliła się. Jego żona zabrała gotowych do wyjścia chłopców i poszła do szkoły. On czekał jeszcze na córki, które długo marudziły przy ubieraniu. Denerwował się, bo byli już spóźnieni.
"Mieli jeszcze kawałek do przejechania, gdy usłyszeli głuche detonacje. Nad szkołą zakwitły pęki kolorowych balonów. Ojciec poirytowany odwrócił się do córek dziwnie milczących na tylnym siedzeniu. - Widzicie - zaczął z pretensją - tyle wam zeszło, a tam już puszczają fajerwerki! Teraz będziemy musieli sterczeć gdzieś z tyłu i niczego nie zobaczymy!
Dwie przecznice i kilka budynków dzieli szkołę numer jeden od posterunku milicji. Po pierwszych strzałach wybiegli uzbrojeni funkcjonariusze. Za późno. Grupa islamskich bojowników dostała się na najwyższe piętro budynku. Zaczęli strzelać. Wśród huku, krzyków, pisków i płaczu bandyci upchnęli większość zakładników w sali gimnastycznej, część w szkolnej stołówce. Mniejsze grupy dzieci zagonili do dwóch sal lekcyjnych. Maluchy w panice szukały rodziców, rodzice wołali swoje dzieci, wychowawcy podopiecznych. Każdy chciał mieć obok kogoś bliskiego.
To taki mały skrawek bezpieczeństwa, którego można się uchwycić bodaj na sekundę. A wtedy sekunda miała cenę życia. Dżojew został na zewnątrz. I nie poradził sobie z tym przez kolejnych czterdzieści dni. Nie wiem, czy poradzi sobie kiedykolwiek." W szkole została jego żona Irina i dwóch synów. Starszy nie przeżył szturmu. Kula trafiła go w tył głowy.
Oficer wynosi na rękach niemowlę
Z terrorystami próbowano negocjować. Prezydentowi Inguszetii Auszewowi udało się uzyskać zgodę na wypuszczenie matek z najmłodszymi dziećmi. "Dla bojowników małe dzieci stanowiły kłopot. Ich płacz był denerwujący. Pułkownik się zgodził. Ale od razu dodał od siebie: Wsie - wszystkie. W tym jednym słowie zawarł okrutną decyzję. Jej konsekwencje czuje się w Biesłanie wciąż po dziesięciu latach.
Wszystkie, znaczyło wszystkie. Wiele matek wstało z miejsc. Jedna natomiast podeszła do prezydenta i wręczyła mu malutkie zawiniątko. - Ja zostaję - powiedziała, odwracając się, żeby nie widział jej łez, i wróciła na miejsce przy starszej córce. Nim ktokolwiek się zorientował w sytuacji, niemowlę znalazło się poza ścianami budynku wyniesione czym prędzej przez Auszewa. Ten kadr poznał wtedy cały świat: oficer OMON-u wynosi na rękach niemowlę. I cały świat zaczął mieć nadzieję. To Fatima oddała swoją sześciomiesięczną Alonę, aby zostać przy dziewięcioletniej Kristinie. Tylko Alona przeżyła".
Uratowała dwa życia, musiała zostawić syna
Innej zakładniczce nie udało się zostać ze starszym synem. Chłopiec płakał. To był jego pierwszy dzień w szkole. Szedł do pierwszej klasy. - Zostań tutaj. Zaraz po ciebie wrócę! Nie wróciła. Złamała święty obowiązek opieki nad pierworodnym. A przecież chciała tylko oddać komuś maleńką Aminę i dalej czuwać przy synu. Tak jak zrobiła tamta kobieta. Ale Salimie się nie udało. Popchnięta przez zamaskowanego mężczyznę prawie upadła, wybiegając na zewnątrz. Podała córeczkę najbliższej osobie i zawróciła, ale człowiek z karabinem zagrodził jej wejście. Salima do dzisiaj pamięta łzy w oczach dziecka, siedmioletniego synka, który nie potrafił zrozumieć, dlaczego musi zostać sam.
Trzy dni koszmaru
10 lat temu do szkoły w Biesłanie w Północnej Osetii wtargnęli zamaskowani bojownicy z oddziału Szamila Basajewa. Dla blisko 1200 zakładników rozpoczął się trwający trzy dni koszmar zakończony szturmem oddziałów specjalnych. Od kul terrorystów i komandosów, w płomieniach i podczas panicznej ucieczki z budynku zginęły 334 osoby. Połowa to były dzieci.
Zbigniew Pawlak od 20 lat podróżuje po Jedwabnym Szlaku, 10 lat mieszkał w krajach byłego ZSRR. W Biesłanie był kilka dni po tych tragicznych wydarzeniach. Odwiedził ponad setkę osetyjskich rodzin. Mieszkał w ich domach, słuchał ich historii. Po 10 latach wrócił, by zobaczyć, jak zmieniło się ich życie. O tym, co usłyszał, opowiada dziennikarzowi Jerzemu A. Wlazło. Z tych opowieści powstała książka "Biesłan. Pęknięte miasto". Publikujemy jej fragmenty.
Miasto bez szkoły numer jeden
"Biesłan to dziwne miasto. Rok szkolny od dziesięciu już lat zaczyna się dopiero piątego września, a szkoły podstawowe są ponumerowane po kolei, ale numeru jeden nie ma. Ten przysługuje jedynie ruinom, do których prowadzi ulica dawniej Oktiabrskaja. A obecnie Dżybilowa. Część nauczycieli wyjechała, część zrezygnowała z zawodu. Z sześćdziesięciu zatrudnionych nauczycieli zginęło dziewiętnastu.
- Przysięgaliście opiekować się naszymi dziećmi. Tymczasem wy żyjecie, a nasze dzieci zginęły. To wy powinniście tam umrzeć - takie słowa najczęściej słyszeli ci, którzy przeżyli. - Oddaliśmy wam nasze dzieci pod opiekę. Nie macie prawa żyć. W mieście trwały spory, czy stworzyć jedną szkołę specjalnie dla wychowanków szkoły numer jeden, ale okazało się, że niektóre roczniki trudno będzie nawet skompletować w pełne klasy. Zbyt wiele dzieci zginęło."
Zazdroszczą ofiarom
"Jak na ironię, dziesięć lat po zamachu ofiarom tamtych wydarzeń żyje się łatwiej. Przy wjeździe do miasta powstała zupełnie nowa klinika, specjalnie z myślą o ofiarach szkoły numer jeden. Pomoc humanitarna znów podzieliła miasto. Od kiedy w Biesłanie zlikwidowano wszystkie fabryki, ludzie nie mają pracy. Są biedni, a o zarobek trudno. Dla tych, którzy byli zakładnikami w szkole, przyszły duże pieniądze. Kupili sobie mieszkania. Odremontowali domy. Kupili dobre samochody. Na wakacje jeżdżą za granicę.
Niedawno w mieście wybudowano nowe bloki. Niektórzy dostali tam nowe mieszkania. Bo im się należą, bo oni byli w szkole. A reszta? Ano właśnie, część tej reszty jest rozczarowana, a część zazdrosna."Gdybym był w tej szkole, dzisiaj moje dzieci miałyby z czego żyć. Może bym przeżył. Przecież wielu przeżyło". To wcale nie jest pojedynczy głos."
Przeżyli, bo dziewczynki za długo się szykowały
Zbigniew Pawlak dotarł do tych, których tylko zbieg okoliczności uchronił przed znalezieniem się w gronie zakładników. Rodzina Dżojewa tego ranka podzieliła się. Jego żona zabrała gotowych do wyjścia chłopców i poszła do szkoły. On czekał jeszcze na córki, które długo marudziły przy ubieraniu. Denerwował się, bo byli już spóźnieni.
"Mieli jeszcze kawałek do przejechania, gdy usłyszeli głuche detonacje. Nad szkołą zakwitły pęki kolorowych balonów. Ojciec poirytowany odwrócił się do córek dziwnie milczących na tylnym siedzeniu. - Widzicie - zaczął z pretensją - tyle wam zeszło, a tam już puszczają fajerwerki! Teraz będziemy musieli sterczeć gdzieś z tyłu i niczego nie zobaczymy!
Dwie przecznice i kilka budynków dzieli szkołę numer jeden od posterunku milicji. Po pierwszych strzałach wybiegli uzbrojeni funkcjonariusze. Za późno. Grupa islamskich bojowników dostała się na najwyższe piętro budynku. Zaczęli strzelać. Wśród huku, krzyków, pisków i płaczu bandyci upchnęli większość zakładników w sali gimnastycznej, część w szkolnej stołówce. Mniejsze grupy dzieci zagonili do dwóch sal lekcyjnych. Maluchy w panice szukały rodziców, rodzice wołali swoje dzieci, wychowawcy podopiecznych. Każdy chciał mieć obok kogoś bliskiego.
To taki mały skrawek bezpieczeństwa, którego można się uchwycić bodaj na sekundę. A wtedy sekunda miała cenę życia. Dżojew został na zewnątrz. I nie poradził sobie z tym przez kolejnych czterdzieści dni. Nie wiem, czy poradzi sobie kiedykolwiek." W szkole została jego żona Irina i dwóch synów. Starszy nie przeżył szturmu. Kula trafiła go w tył głowy.
Oficer wynosi na rękach niemowlę
Z terrorystami próbowano negocjować. Prezydentowi Inguszetii Auszewowi udało się uzyskać zgodę na wypuszczenie matek z najmłodszymi dziećmi. "Dla bojowników małe dzieci stanowiły kłopot. Ich płacz był denerwujący. Pułkownik się zgodził. Ale od razu dodał od siebie: Wsie - wszystkie. W tym jednym słowie zawarł okrutną decyzję. Jej konsekwencje czuje się w Biesłanie wciąż po dziesięciu latach.
Wszystkie, znaczyło wszystkie. Wiele matek wstało z miejsc. Jedna natomiast podeszła do prezydenta i wręczyła mu malutkie zawiniątko. - Ja zostaję - powiedziała, odwracając się, żeby nie widział jej łez, i wróciła na miejsce przy starszej córce. Nim ktokolwiek się zorientował w sytuacji, niemowlę znalazło się poza ścianami budynku wyniesione czym prędzej przez Auszewa. Ten kadr poznał wtedy cały świat: oficer OMON-u wynosi na rękach niemowlę. I cały świat zaczął mieć nadzieję. To Fatima oddała swoją sześciomiesięczną Alonę, aby zostać przy dziewięcioletniej Kristinie. Tylko Alona przeżyła".
Uratowała dwa życia, musiała zostawić syna
Innej zakładniczce nie udało się zostać ze starszym synem. Chłopiec płakał. To był jego pierwszy dzień w szkole. Szedł do pierwszej klasy. - Zostań tutaj. Zaraz po ciebie wrócę! Nie wróciła. Złamała święty obowiązek opieki nad pierworodnym. A przecież chciała tylko oddać komuś maleńką Aminę i dalej czuwać przy synu. Tak jak zrobiła tamta kobieta. Ale Salimie się nie udało. Popchnięta przez zamaskowanego mężczyznę prawie upadła, wybiegając na zewnątrz. Podała córeczkę najbliższej osobie i zawróciła, ale człowiek z karabinem zagrodził jej wejście. Salima do dzisiaj pamięta łzy w oczach dziecka, siedmioletniego synka, który nie potrafił zrozumieć, dlaczego musi zostać sam.
Nikt wtedy, nawet ona, nie wiedział, że uratowała dwa ludzkie istnienia, ponieważ była w ciąży. Ciało siedmioletniego synka zwrócono jej i mężowi po kilku dniach. Było tak zmasakrowane i spalone, że ojciec go nie rozpoznał, a Salimie nie starczyło sił, by je obejrzeć. Pochowali je, jak nakazywał obyczaj. Po kilku miesiącach otrzymali oficjalne pismo, że kolejne badania DNA wykazały błąd i przez pomyłkę pogrzebali obcego chłopca. Zwłoki ich syna właśnie zostały zidentyfikowane.
Tym razem Salima pojechała na spotkanie z prokuratorem. Wysłuchała, co miał do powiedzenia, ale odmówił pokazania zdjęć, widząc kobietę w zaawansowanej ciąży. Zmusiła go. Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce. Na fotografiach zobaczyła ciało swojego chłopca. Drobną twarz przecinała szeroka rana. Gdy kilka tygodni później lekarz położył jej na piersi nowo narodzoną córeczkę, na głowie dziewczynki ujrzała niemal identyczną szramę, jaką zapamiętała ze zdjęcia".
Nazwali go osetyjskim Korczakiem
Pawlak opisuje też historię 70-letniego nauczyciela, który nie opuścił uczniów, choć - z racji wieku - terroryści byli gotowi go uwolnić. "Pułkownik odwrócił się na pięcie do Iwana Kanidiisa, nauczyciela wychowania fizycznego. - Nikt się wami nie interesuje - odezwał się Pułkownik. - Nie wiadomo, jak długo to jeszcze potrwa. My wytrzymamy, ale ty? Stary już jesteś. Chcesz wyjść? - Zostanę z uczniami - odpowiedział wuefista. - Do końca. Dotrzymał słowa.
Jego synowie przyjechali z Grecji na pierwszą wiadomość, że ojciec jest zakładnikiem. Ja sam słyszałem kilka wersji jego śmierci. Ale wszyscy opowiadający byli zgodni, że jego odwaga bardzo pomagała przetrwać. Zdaje się też, że napsuł nieco krwi swoim oprawcom. Wciąż domagał się wody dla dzieci, jedzenia i lekarstw. Nie wystraszyły go wycelowane karabiny, aż trzeciego dnia, gdy wszyscy byli już na skraju wyczerpania, jeden z bojowników nie wytrzymał i kilkakrotnie uderzył Kanidiisa kolbą w głowę.
Stary nauczyciel wyprostował się, otarł krew. - Jak śmiesz! - krzyknął na młodego człowieka w moro. - Jesteś na Kaukazie! Stąd pochodzisz! I w taki sposób traktujesz starego człowieka?! Zrobiło się cicho. Zakładnicy wbili wzrok w uzbrojonego mężczyznę. A ten opuścił broń i wyszedł z sali".
Rosja nie okazuje słabości
Ile osób zabili terroryści, a ile zginęło podczas samego szturmu? Nie wiadomo. Nawet, gdyby było to możliwe do ustalenia, trudno uwierzyć, że władze ujawniłyby te informacje. Mieszkańcy Biesłanu do końca nie wierzyli, że specnaz zaatakuje szkołę, w której są uwięzione dzieci. Wszyscy pamiętali skutki szturmu na teatr w Dubrowce zajęty przez terrorystów dwa lata wcześniej. Tym razem wierzyli, że ze względu na dzieci dojdzie do negocjacji.
"- W chwili gdy usłyszę, że wojska rosyjskie opuszczają Czeczenię, otwieram drzwi i wszyscy wychodzicie bezpiecznie do domu. My zginiemy ale nasi synowie będą żyć w wolnym kraju - powiedział Pułkownik. To był dobry czas na negocjacje. Pierwsza wiadomość została przekazana. Co będzie się działo dalej, Larisa Mamitowa nie wiedziała. Nikt nie wiedział. Kartka zniknęła. Jej treść nigdy nie miała dotrzeć ani do mediów, ani do mieszkańców miasta. Telefon Pułkownika milczał".
"Rosja nie okazuje słabości. Szczególnie po kompromitacji w Budionnowsku, kiedy w 1996 roku oddział uzbrojonych Czeczenów po ostrym rajdzie przez miasto opanował szpital, rozbijając po drodze milicyjne posterunki, budynek lokalnej administracji i szkołę medyczną. Liczba zakładników do dzisiaj nie jest znana, ale na pewno była bliska dwóch tysięcy. Po kilku nieudanych szturmach Rosjanie zaczęli pertraktacje, które zakończyły się zawieszeniem broni w pierwszej wojnie czeczeńskiej. Rosja nie wybacza swojej słabości. A tego ludzie zgromadzeni wokół szkoły numer jeden w Biesłanie bali się najbardziej".
Jak się okazało - bali się słusznie. 3 września popołudniu oddziały specnazu ruszyły do szturmu. Terroryści odpowiedzieli ogniem. Strzelali też do uciekających z budynku zakładników. Do wieczora trwało opanowywanie sytuacji w szkole i walki z terrorystami, którzy próbowali ukryć się w budynku. Ujęto też dwie terrorystki, które próbowały wmieszać się w tłum w przebraniu pielęgniarek. Jeden z uciekających napastników został zlinczowany przez tłum.
Tym razem Salima pojechała na spotkanie z prokuratorem. Wysłuchała, co miał do powiedzenia, ale odmówił pokazania zdjęć, widząc kobietę w zaawansowanej ciąży. Zmusiła go. Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce. Na fotografiach zobaczyła ciało swojego chłopca. Drobną twarz przecinała szeroka rana. Gdy kilka tygodni później lekarz położył jej na piersi nowo narodzoną córeczkę, na głowie dziewczynki ujrzała niemal identyczną szramę, jaką zapamiętała ze zdjęcia".
Nazwali go osetyjskim Korczakiem
Pawlak opisuje też historię 70-letniego nauczyciela, który nie opuścił uczniów, choć - z racji wieku - terroryści byli gotowi go uwolnić. "Pułkownik odwrócił się na pięcie do Iwana Kanidiisa, nauczyciela wychowania fizycznego. - Nikt się wami nie interesuje - odezwał się Pułkownik. - Nie wiadomo, jak długo to jeszcze potrwa. My wytrzymamy, ale ty? Stary już jesteś. Chcesz wyjść? - Zostanę z uczniami - odpowiedział wuefista. - Do końca. Dotrzymał słowa.
Jego synowie przyjechali z Grecji na pierwszą wiadomość, że ojciec jest zakładnikiem. Ja sam słyszałem kilka wersji jego śmierci. Ale wszyscy opowiadający byli zgodni, że jego odwaga bardzo pomagała przetrwać. Zdaje się też, że napsuł nieco krwi swoim oprawcom. Wciąż domagał się wody dla dzieci, jedzenia i lekarstw. Nie wystraszyły go wycelowane karabiny, aż trzeciego dnia, gdy wszyscy byli już na skraju wyczerpania, jeden z bojowników nie wytrzymał i kilkakrotnie uderzył Kanidiisa kolbą w głowę.
Stary nauczyciel wyprostował się, otarł krew. - Jak śmiesz! - krzyknął na młodego człowieka w moro. - Jesteś na Kaukazie! Stąd pochodzisz! I w taki sposób traktujesz starego człowieka?! Zrobiło się cicho. Zakładnicy wbili wzrok w uzbrojonego mężczyznę. A ten opuścił broń i wyszedł z sali".
Rosja nie okazuje słabości
Ile osób zabili terroryści, a ile zginęło podczas samego szturmu? Nie wiadomo. Nawet, gdyby było to możliwe do ustalenia, trudno uwierzyć, że władze ujawniłyby te informacje. Mieszkańcy Biesłanu do końca nie wierzyli, że specnaz zaatakuje szkołę, w której są uwięzione dzieci. Wszyscy pamiętali skutki szturmu na teatr w Dubrowce zajęty przez terrorystów dwa lata wcześniej. Tym razem wierzyli, że ze względu na dzieci dojdzie do negocjacji.
"- W chwili gdy usłyszę, że wojska rosyjskie opuszczają Czeczenię, otwieram drzwi i wszyscy wychodzicie bezpiecznie do domu. My zginiemy ale nasi synowie będą żyć w wolnym kraju - powiedział Pułkownik. To był dobry czas na negocjacje. Pierwsza wiadomość została przekazana. Co będzie się działo dalej, Larisa Mamitowa nie wiedziała. Nikt nie wiedział. Kartka zniknęła. Jej treść nigdy nie miała dotrzeć ani do mediów, ani do mieszkańców miasta. Telefon Pułkownika milczał".
"Rosja nie okazuje słabości. Szczególnie po kompromitacji w Budionnowsku, kiedy w 1996 roku oddział uzbrojonych Czeczenów po ostrym rajdzie przez miasto opanował szpital, rozbijając po drodze milicyjne posterunki, budynek lokalnej administracji i szkołę medyczną. Liczba zakładników do dzisiaj nie jest znana, ale na pewno była bliska dwóch tysięcy. Po kilku nieudanych szturmach Rosjanie zaczęli pertraktacje, które zakończyły się zawieszeniem broni w pierwszej wojnie czeczeńskiej. Rosja nie wybacza swojej słabości. A tego ludzie zgromadzeni wokół szkoły numer jeden w Biesłanie bali się najbardziej".
Jak się okazało - bali się słusznie. 3 września popołudniu oddziały specnazu ruszyły do szturmu. Terroryści odpowiedzieli ogniem. Strzelali też do uciekających z budynku zakładników. Do wieczora trwało opanowywanie sytuacji w szkole i walki z terrorystami, którzy próbowali ukryć się w budynku. Ujęto też dwie terrorystki, które próbowały wmieszać się w tłum w przebraniu pielęgniarek. Jeden z uciekających napastników został zlinczowany przez tłum.
Komentarze
Prześlij komentarz