Przejdź do głównej zawartości

SMERT’ LACHAM – SŁAWA UKRAJINI” – relacja Jana Wereszczyńskiego

W dniu 3 lipca 1943 r. około godz. 12 w południe uzbrojona w karabiny i noże banda ukraińskich nacjonalistów, podająca się za partyzantów radzieckich, okrążyła ze wszystkich stron wieś Zielony Dąb ([też:] Góra Wereszczyńskich) i pod przymusem doprowadziła wszystkich schwytanych Polaków na teren naszego podwórka. Na podwórzu gospodarstwa Wacława Wereszczyńskiego (naszego ojca) [we] wsi Zielony Dąb, gmina Zdołbunów, woj. Równe, w stodole dokonano wymordowania wszystkich zgromadzonych, za wyjątkiem mego brata Ambrożego, który sprytem wyślizgnął się z tego przeklętego kręgu. Ofiary napadu siłą wciągano do stodoły, zadając im okrutne męczarnie, zadając nożami w klatkę piersiową rany kłute, uśmiercając w ten sposób dorosłych. W pierwszej kolejności mężczyzn, na czele ojca Wacława Wereszczyńskiego, co jeszcze widział Ambroży, a następnie kobiety. W końcowej fazie dzieci wpędzono [do środka] i żywcem spalono w zamkniętej stodole. Pomordowanych w stodole osobiście chowałem wraz ze stryjem Stanisławem Wereszczyńskim i ciocią Antoniną Jasińską oraz stryjem Marcelem Wereszczyńskim, obecnie już nieżyjącymi.

Relacja Jana Wereszczyńskiego

Zwłoki, opalone ogniem, dorosłych osób – ręcznie przenosili do dołu wyżej wymienieni mężczyźni, a ja z wyżej wymienioną ciocią – zwłoki bardzo zwęglonych dzieci. Zwłoki najmłodszych dzieci były tak doszczętnie spalone, że leżały tylko bardziej wysycone solami wapnia fragmenty szkieletów, które przy dotyku rozsypywały się na popiół. Zbieraliśmy je do wiadra (zachowane fragmenty tych szkieletów) i przenosiliśmy je do wspólnego grobu. Przyczyną masywnego spalenia była gruba warstwa słomy przy drewnianej ścianie, którą usiłowali pokonać przy próbie ucieczki.
(…) W godzinach rannych dnia 3 lipca 1943 r., osobiście i nie przypadkiem byłem świadkiem wspólnego zebrania wszystkich bliższych i dalszych sąsiadów ukraińskich, w lesie na tak zwanej „Łysej Górze”, z udziałem obcych mężczyzn, siedzących w kręgu około 20 osób. Do zebranych kilkakrotnie dochodził 2-osobowy patrol cywilów uzbrojonych w karabiny i oddalał się bardzo szybko z uzyskaną dyspozycją. Z ukrycia rozpoznałem naszego sąsiada Huka Sawatia. Po odejściu trzeciego czy czwartego patrolu, jeden z siedzących (chyba For) wstał w tym kręgu i głośno z przekąsem, i przekleństwem powiedział „Ech wy żydki, laszki, my wam dame jajka, mleko.” Miało to też związek z obecnością ubiegłej nocy w naszej wsi grupy partyzantów radzieckich, zabierających żywność od ukraińskich sąsiadów (bo od Polaków nie było już co zabierać). Wprawdzie zdążyłem uprzedzić ojca, a następnie matkę o nieuchronnym napadzie, ale ich zwlekanie z ucieczką skończyło się tragicznie. Piszę o tym dlatego, że w zawiłym biegu wydarzeń prawdopodobnie ma to związek z ujawnieniem sprawców wykonania mordu 3 lipca 1943 r. na wyżej wymienionych ofiarach naszej wsi. W 1960 r. w Szczecinie zacząłem starania o uzyskanie rekompensaty za pozostawione mienie ojca na Wołyniu. Po uzyskaniu urzędowych informacji zwróciłem się do Konsulatu Polskiego w Kijowie. Pismem z dnia 5 lipca 1969 r. nr 3162/1523/59 Konsulat PRL w Kijowie zawiadomił Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Szczecinie, Wydział Spraw Wewnętrznych, że brak jest materiałów dla stwierdzenia posiadania nieruchomości we wsi Zielony Dąb, a według oświadczenia mieszkańców obywatel miał rzekomo sprzedać posiadane mienie w 1943 r. i opuścił je. W odpowiedzi skierowanej do Konsulatu PRL w Kijowie wyjaśniłem, w jaki sposób mój ojciec opuścił posiadaną nieruchomość i że z tej przyczyny będą błędne opinie na ten temat od niektórych mieszkańców Zielonego Dębu. Szczególnie [ze strony] Huka Fora, Huka Sawatia i Stepańczuka Aleksandra, ponieważ mieli oni bezpośredni udział w organizowanym napadzie mordu 3 lipca 1943 r., w którym ojciec zginął.
Dostałem [następnie] poświadczenie archiwalne na podstawie zeznań pierwszych dwóch świadków wyżej wymienionych i pouczenie, że sprawa mordu wyżej wymienionego, (czyli ojca) może być załatwiona tylko na drodze sądowej w miejscu mego zamieszkania. Złożyłem więc taki wniosek do sądu w Szczecinie w tej sprawie, ale po pewnym czasie otrzymałem zawiadomienie z Prokuratury Powiatowej w Szczecinie, że sąd umorzył postępowanie karne na mocy amnestii (przytoczono wiele paragrafów). Zachowałem pełną dokumentację z tamtego okresu.
W związku z czynnościami wspólnych starań z bratem Ambrożym o upamiętnienie pomordowanych Polaków w naszej wsi, Ambroży przebywał w sierpniu ub. roku w Zielonym Dębie. Z rozmów z mieszkańcami dowiedział się, że w czasie władzy radzieckiej dwóch sprawców tej zbrodni 3 lipca 1943 r. było sądzonych i odsiadywali wyroki. Nawet były z nimi wizje lokalne w toku postępowania sądowego, a nawet jeden z nich odsiadywał 25 lat. Sądzę, że w archiwach NKWD, znajdujących się na terenie [Ukrainy w gestii] obecnych władz, można uzyskać interesujące dowody – jako wątek „bohaterskich czynów UPA” – tych i innych zbrodni.

W naszej wsi nie istniała żadna forma obrony. Były tylko bardzo opieszałe przygotowania do ucieczki do Krzemieńca. Cała nasza społeczność polska była bez reszty oddana wierze katolickiej, która, jak powiadali, pozwoliła wieki przetrwać naszym pokoleniom i zachować naszą narodowość na tych ziemiach naszych pradziadów. Większość zawierzyła kłamliwym obietnicom na parokrotnie zwoływanych zebraniach, na których „kaznodzieje spod znaku tryzuba” zapewniali Polaków, że nic złego im nie grozi, niech spokojnie pracują, a pogłoski o wydarzeniach w innych okolicach dotyczą tylko winnych. (…)
Po dokonaniu pochówku, który trwał kilka dni z powodu zaskakujących polowań na nas, zorganizowaną grupą około 11-12 osób (zabierając rodzinę z 2 małych dzieci na ręku i krową) dziesiątego dnia po napadzie przedostaliśmy się nocą przez lasy do Malinowa [gm. Szumsk, pow. Krzemieniec], a następnie do Szumska. Na dwa dni przed wymarszem do Szumska uratowała mi życie Huk Nastia, żona Huka Syły i matka Huka Sawatia, który miał mnie zabić na polecenie swego prowodyra. Polecenie to usłyszeliśmy z Nastią przez drzwi sąsiedniego pokoju. Nastia, narażając siebie, wyprowadziła mnie, ukrywając pod szeroką zapaską i ułatwiła mi ucieczkę. W Szumsku przygarnęła nas obu z Ambrożym rodzina Jankowskich, gdzie Ambroży pozostał z nimi aż do roku 1946.
W Szumsku istniała zorganizowana samoobrona AK, w której i mój był udział. Dowódcą tego oddziału był stryj Stanisław Wereszczyński, a potem Wydra (jego imienia nie pamiętam i pseudonimów też). Sekretarką była Teresa Puzichowska. Z bliżej mi znanych był Jankowski Stanisław, Wolski Mieczysław, Góral Cezary, Wereszczyński Marceli. Do samoobrony należał też Huk Wasyl, Ukrainiec żonaty z Polką Marią z domu Krajewska (nasza dalsza kuzynka) z Zielonego Dębu. Zginął on od kuli banderowców w czasie pełnienia warty na moście przed wjazdem do Szumska, od strony Cyranki. W okresach spodziewanych zagrożeń wszyscy Polacy gromadzili się w trzech obok siebie murowanych obiektach: kościoła, banku i domu prywatnego z zabezpieczonymi oknami. Mieliśmy kilka karabinów i fuzji myśliwskich oraz karabin maszynowy, uzyskany od żołnierzy węgierskich. Karabin maszynowy był obsługiwany przez Mieczysława Wolskiego i Stanisława Jankowskiego, umieszczony na wieży kościelnej.
duchowieństwo-ukraińskie-upa
W mojej ocenie główną winę za popełnione morderstwa na narodowości polskiej w tamtym okresie czasu na Wołyniu i nie tylko, ponosi duchowieństwo ukraińskie. Tak sądzę, ponieważ z zasłyszanych wiadomości w tamtym okresie czasu, komentowanych głośno wśród ludności polskiej, popi w cerkwiach poświęcali noże i nawoływali swych „bohaterów” do zbrodniczych czynów. Dlatego główną rolę przywódczą i inspiracją duchową prowadziło ukraińskie duchowieństwo.
W moim odczuciu większa część ludności ukraińskiej, niezaangażowanej, była przeciwna głoszonym ideom, ale z racji nałożonego reżymu nie mogła przeciwstawić się tak rozkręconej morderczej machinie. Sądzę tak z własnych doznań, ponieważ takie opinie można było usłyszeć w wyjątkowych przypadkach w czasie poufnych rozmów z takimi ludźmi.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

...bo to znamienity Kryłowiak był.../tekst autorski/

Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost

... bo miłość nie umiera...

Miłość, kolejny miesiąc bez Ciebie... Nie pytaj mnie, jak przetrwałem cały ten czas bez Twojego spojrzenia, ciepła Twoich uścisków, radości Twojego śmiechu... Nie wiem... Trzymam się najlepiej, jak potrafię... Ale wiedz, że moja miłość i uczucie do Ciebie nie obawiają się upływu czasu i pozostają niezmienione. W wieczności mojego serca nadal zachowuję wszystko, co najlepsze w naszym życiu: miłość,tęsknotę, uczucia, doświadczenia, wspomnienia... W ten sposób będę żyć dalej, nieważne czy to tylko będą wspomnienia, ale jedno po drugim, dzień po dniu, wyobrażam sobie jak idziesz obok mnie... Jesteś w moim sercu i dopóki tam będziesz będę o Tobie pisać i mówić, że zawsze Cię Kocham! "

Upamiętnienia płk. Stanisława Basaja,,Rysia''- fotorelacja.